To wyjątkowa atrakcja. Kolejka wąskotorowa w Puszczy Białowieskiej

Ten artykuł jest już nieaktualny, zapraszamy do przeczytania aktualnego:

/kolejka-waskotorowa-hajnowka-topilo

Kiedyś służyły do transportu drewna, dzisiaj przewozi turystów. Mowa tu o kolejce wąskotorowej z Hajnówki. Podróż kolejką przez Puszczę Białowieską to wyjątkowa atrakcja.

 

Kolejkę wąskotorową mamy w spadku zaborze. W 1916 roku, gdy Polski jeszcze nie było na mapie na terenie Puszczy Białowieskiej urzędowali Niemcy. Potrzebowali drewna, więc wybudowali w Białowieży tartaki i stolarnie, zaś w Hajnówce fabrykę półproduktów chemicznych z drewna. Stąd też potrzeba było przewozić drewno. Kiedy na terenach zaborczych nastała już Rzeczypospolita Polska to do II Wojny Światowej państwo polskie rozbudowało sieć kolejek leśnych. W 1939 roku było ich łącznie 360 km! Dopiero w 1992 roku zakończono eksploatację kolejek.

 

 

Dziś kolejka służy turystom. Dzięki niej z Hajnówki można pojechać do miejscowości Topiło lub w wersji skróconej do Doliny Leśnej. Jest to wyjątkowa podróż. Przez godzinę zwiedzamy Puszczę Białowieską od środka, przejeżdżając niemal przez dzikie tereny, gdzie nie spotkamy ludzi. Kolejki funkcjonują od 12 maja do 30 czerwca w każdą sobotę o godz 10.00 oraz 14.00. Zaś od 1 lipca do 31 sierpnia we wtorki, czwartki, soboty i niedziele także w godzinach 10.00 oraz 14.00. Od 1 września do 29 września w czwartki i soboty. Wyjazdy 10.00 oraz 14.00. Kolejka funkcjonuje także w niektóre długie weekendy.

 

Bilet normalny kosztuje 30 zł. Ulgowy 20 zł. Przewóz roweru i psa – 5 zł. Dzieci do lat 4 za darmo. Bilety kupimy na dworcu przy stacji kolejek. Płatność gotówką.

 

Dodatkowe informacje: tel. 693 337 290 lub [email protected]

Białystok w dziesiątce najbardziej innowacyjnych miast w Polsce. Czy aby na pewno?

Białystok został jednym z dziesięciu miast w Polsce okrzykniętych najbardziej innowacyjnym. Nagradzał magazyn “Forbes”. Białystok zajął 9 miejsce i znalazł się w gronie takich miast jak Częstochowa, Warszawa, Kraków, Toruń, Wrocław, Gdańsk, Rzeszów, Poznań oraz Olsztyn. Szczerze powiedziawszy wjeżdżając do tych miast nie odczuwa się tych wszystkich nowoczesności. Szczególnie w Częstochowie na słynnym placu z budkami, gdzie można kupić frytki. Podobnie rejon dworca w Olsztynie przypomina klimatem lata 90-te.

 

Tymczasem magazyn Forbes innowacyjność definiuje inaczej. Przydzielał punkty za strategiczny program rozwoju miasta, system informatyczny ułatwiający kontakt mieszkańcom, serwisy internetowe miasta, budynki użyteczności publicznej, szkoły, otwarta przestrzeń miejsca, inne miejsca, pokrycie powierzchni miasta dostępem do internetu, automatyczne sterowanie infrastrukturą, elektroniczny system informacji przestrzennej, SMS-owy system informacji lub ostrzeżeń, aplikacja mobilna do komunikacji z mieszkańcami, program wsparcia finansowego i najważniejsze projekty innowacyjne.

 

Trudno powiedzieć co najbardziej przypadło gustu jury, gdyż magazyn o tym nie wspomina. Opisuje tylko inne miasta. Naszego akurat nie. My z perspektywy mieszkańca możemy powiedzieć, że Białystok na pewno jest bardzo innowacyjny dzięki nowoczesnemu systemowi kanalizacji. Po każdej ulewie w mieście czuć klimat niczym z włoskiej Wenecji. Tak samo komunikacja miejska, w której mimo tego że jest klimatyzacja – to otwiera się na szeroko okna. Nie można nie wspomnieć też o innowacyjnym systemie świateł drogowym zwanym “czerwona fala”. System inteligentnie rozpoznaje samochody i daje im czerwone światło. Gdy ulica pusta – świeci się zielone. No i wisienka na torcie – stare, stuletnie chaty puszczono z dymem i postawiono nowoczesne bloki.

 

Trzeba oddać ekipie Truskolaskiego że w innowacjach udało im się jedno. Zlikwidowali koszmarne kolejki do wydziału komunikacji. Już nie trzeba od 6 rano bić się o numerek. Cały departament onbsługi mieszkańca to nowoczesny, klimatyzowany budynek z kolejkomatem. Jednak jak to się mówi – jedna jaskółka wiosny nie czyni. Zatem w rankingach osób, które tu nie żyją na co dzień może i wypadamy dobrze, ale z rzeczywistością nie ma to za wiele wspólnego.

Patrzyli biernie na płonące Bojary. Teraz chcą odbudować cudzymi pieniędzmi

Urzędnicy z białostockiego magistratu mają poczucie humoru. Latami patrzyli “bezradnie” jak płonęły kolejne domy na Bojarach. Teraz chcą odbudowywać zabytki cudzymi pieniędzmi. Wiadomo, że najlepiej wydaje się nie swoje pieniądze. Urzędnicy są w tym specjalistami bowiem żyją z naszych podatków i gospodarują naszymi podatkami na rzecz miasta. Po to wybieramy radnych, po to wybieramy prezydenta – by mógł dobrać wiceprezydentów i razem rządzić miastem. Tadeusz Truskolaski w Białymstoku jest już od 12 lat. Wiele osób jest z niego zadowolona, a sondaże pokazują, że ma szansę zwyciężyć także kolejne wybory w mieście. W tym czasie oprócz totalnego zadłużenia miasta i wydojenia budżetu na rzecz wielkich inwestycji popełnił też wiele karygodnych błędów. Hasło: “zabytki” są najlepszym tego przykładem. W skrócie: uchwalono plan zagospodarowania przestrzennego dla osiedla Bojary, który w miejscu zabytkowych drewnianych domów dopuszczał budowę bloków. Dziwnym przypadkiem domy zaczęły płonąć, zaś wkrótce w tym miejscu pojawiły się bloki. 

 

Czytaj więcej: Płoną i niszczeją zabytki w Białymstoku. Developer i znana spółka medyczna właścicielami działek

 

Po trzech kadencjach ekipa Truskolaskiego jakby miała wyrzuty sumienia, że miała gdzieś płonące zabytki. Nagle w dziale “przetargi” znalazło się ogłoszenie, w którym dopuszcza się sprzedaż działki przy ul. Chopina 3 – gdzie stał XIX wieczny zabytkowy dom i został spalony. Teraz działkę można odkupić – cena wywoławcza 281 000 zł. Jest jeden warunek – trzeba odbudować dom według sporządzonej inwentaryzacji.

 

Wniosek tego taki – nie odbudujemy zabytku (słusznie) za pieniądze podatników, tylko podatnik sam może kupić i sobie wyremontować jeśli ma taką fanaberię, ale musi to zrobić tak, żebyśmy mogli się pochwalić, że przywróciliśmy dawny blask Chopina 3. Słusznie, że nie odbudują tego za pieniądze podatników bo to strata pieniędzy. Po totalnej dewastacji Bojar nie ma co tam odbudowywać. Obecnie ostatnią ostoją starego Białegostoku zostały okolice między Wyszyńskiego, a Bema i Młynową. W ostatnim czasie i tam zaczęły się pożary. Czy Tadeusz Truskolaski coś z tym zrobi? Zabezpieczy plany zagospodarowania tak – by nie można było stawiać tam bloków? Czy ostatnie drewniane domy pójdą wkrótce z dymem jak wcześniej Bojary?

 

Sensacyjne odkrycie w Puszczy Knyszyńskiej! O Żelaznej Żabie na Podlasiu już zapomnieli…

Niesamowite odkrycie w Puszczy Knyszyńskiej. Marta Potocka z Polskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków zaobserwowała żółwia błotnego w rezerwacie przyrody “Jezioro Wiejki”! Jezioro jest nieco ukryte, a dzięki temu zapomniane przez człowieka. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu żółw błotny założył tam siedlisko. Żółwie błotne nie były widziane w tych rejonach od wielu lat! Ogólnie mówiąc – rejony jeziora Wiejki (czyli okolice Gródka) to trochę dzikie miejsce. Oprócz żółwia błotnego, napotkać tam możemy żubra, wilki, jastrzębia, a także jelenie, sarny i dziki. Są to już “głębokie” rejony Puszczy, gdzie przyrodę można chłonąć dużymi ilościami.

 

Żółw błotny to jedyny gatunek żółwia, który żyje w Polsce i dożywa powyżej 100 lat! Gatunek jest pod ścisłą ochroną od 1935 roku. Na Podlasiu błotnego żółwia, gdy jeszcze tutaj był dawniej widywany, nazywano “Żelazną Żabą”. Osobniki można też napotkać w Puszczy Augustowskiej na Suwalszczyźnie.

 

Odkrycie tego osobnika oznacza, że Podlaskie to coraz lepsze miejsce do życia dla różnych zwierząt. Żółw błotny jest przykładem takiego, który trzyma się z dala od ludzi. Im bardziej dzikie miejsca tym bardziej egzotyczne osobniki możemy napotkać. Ciekawi tylko czy żółw przywędrował czy cały czas w rezerwacie niezauważony przebywał. To bardzo możliwe – bo Jezioro Wiejki jest ukryte między drzewami. Nie da się tam wejść przypadkowo, należy się natrudzić.

 

fot. Polskie Towarzystwo Ochrony Ptaków

Więcej zdjęć: https://web.facebook.com/PTOP-Polskie-Towarzystwo-Ochrony-Ptak%C3%B3w-171836891682/

Białostocka Czarna Ręka

 

   Na początek trzeba odwołać się do znakomitej encyklopedii  Carla Sifakisa pt. „Mafia amerykańska”, w której autor pod hasłem Czarna Ręka pisał m.in. : „Proceder Czarnej Ręki polegał na wymuszaniu haraczy pod groźbą śmierci i był praktykowany niemal we wszystkich włoskich społecznościach na terenie USA”. Działo się tak w pierwszych dziesięcioleciach XX w., kiedy z Sycylii emigrowali na potęgę tamtejsi mafiosi, przyzwyczajeni już bardzo do życia na koszt swoich rodaków.
    W okresie międzywojennym zawołanie „Czarna Ręka” stało się niebywale modne w miastach i miasteczkach II Rzeczypospolitej. Posługiwały się nim rozmaite szajki opryszków, którym zachciało się zdobyć łatwe pieniądze. Ówczesny Białystok nie mógł być  oczywiście gorszy.         
 

  Wszystko zaczęło się w 1930 r. Najpierw doświadczyli tego zapóźnieni przechodnie w centrum miasta, którzy tracili portfele i obrywali guzy. Wkrótce niebezpiecznie zrobiło się w okolicznych restauracjach, barach i salach bilardowych. Niosły się słuchy, że wszystko to jest dziełem bandy o groźnej nazwie „Czarna Ręka”. Policja nie mogła przez dłuższy czas nikogo aresztować. Poszkodowani nie chcieli składać zeznań w obawie przed zemstą.
  Tymczasem białostocka „Czarna Ręka”, składająca się z kilkunastu chanajkowskich oprychów w wieku od 15 do 27 lat stawała się coraz bardziej bezczelna. Po pewnym czasie nie tylko wymuszano pieniądze i poczęstunek od właścicieli i gości sal bilardowych i potajemek, ale pięściami i nożami załatwiano prywatne porachunki. Uszkadzano opony w autobusach zamiejscowych i wykonywano tzw. dintojry. Strach  przed bandą był tak wielki, że człowiek pokrojony nożem w jednej z restauracji nawet na łożu śmierci nie chciał ujawnić policji swoich oprawców. 
 

   Terror „Czarnej Ręki” trwał w Białymstoku około dwóch lat. Pewnego lutowego wieczoru 1932 r. do sali bilardowej Polonia przy Rynku Kościuszki wkroczyło dwóch członków osławionej  szajki: Lejba Kagan i Zorach Tyszlerman. Zaczęli zaczepiać gości. Jednemu zrzucili z głowy kapelusz, drugiego poczęstowali kułakiem w pierś. W końcu podeszli do niejakiego Szlomy Fina, też nielichego rozrabiaki i zażądali od niego 100 złotych. Ten jednak wcale nie poczuł „mojry”, kazał się odczepić i spokojnie wrócił do przerwanej gry w bilard. Kagan, herszt bandy, widząc to lekceważenie, wyrwał Finowi z ręki kij bilardowych i zaczął go nim okładać. Potem sięgnął jeszcze po sprężynowca. Fin podniósł krzyk.
Hałasy z sali bilardowej  sprowadziły do środka policjanta patrolującego właśnie ulicę. Zatrzymał Tyszlermana, który nie zdążył uciec.  To pierwsze aresztowanie w sali Polonii sprawiło, że zastraszeni dotąd kupcy i przedsiębiorcy białostoccy zaczęli zeznawać. Za kratki trafili następni członkowie „Czarnej Ręki”, noszący przeważnie bardzo egzotyczne przezwiska: Karaban, Szames, Snajteta i inne.
 

 
   Jesienią 1932 r. sprawa białostockiej mafii była już zakończona. 14 października odbył się proces. Tego dania sala Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza przedstawiała niezwykły widok. Zapełniali ją złodzieje kieszonkowi, włamywacze na zwolnieniu warunkowym, no i oczywiście panienki lekkich obyczajów. Na ławie oskarżonych zasiedli zaś ich bliscy kompani: Lejba i Josel Kaga- nowie, Abram i Zorach Tyszlermanowie, Israel Fiszer, Szepsel Chiński i jeszcze kilku innych.
  Przed obliczem sądowego trybunału przewinęło się kilkudziesięciu świadków. Choć przejęci lękiem opowiadali o swoich krzywdach, doznanych od rozwydrzonych wyrostków. Na koniec prokurator Bartoszewicz w mocnej przemowie zażądał surowych kar dla wszystkich oskarżonych. Następnego dnia Sąd wydał wyrok. Najbardziej  krewcy wymuszacze dostali po trzy lata kratek. Białystok odetchnął. Ale czy na długo?

Włodzimierz Jarmolik

Niemcy urządzili w Białymstoku rzeź. Tak wybili prawie wszystkich Żydów w mieście

Niemcy, którzy okupowali nasz kraj podczas II Wojny Światowej przebywali też w Białymstoku. 27 czerwca 1941 roku spędzili Żydów z okolicznych Chanajek (dziś ul. Młynowa i okoliczne) do wielkiej synagogi, która stała w miejscu, w którym dziś stoją bloki i budynek Krajowej Izby Rozliczeniowej (okolice Suraskiej). Następnie Niemcy zamknęli świątynie i podpalili ją ze wszystkimi ludźmi w środku.

 

„…gdy weszli Niemcy poszukując mężczyzn – uciekłem do drugiego pokoju, gdy schowałem się, szwagra Arona Zelmanowicza zabrali. Siostra pobiegła za mężem. Wprowadzili ich do Synagogi na rogu ul. Suraskiej – Szkolnej. Widzieliśmy to ze strychu domu, w którym ukrywaliśmy się. Było ze mną dużo osób. (…) Gdy synagogę zapełniono ludźmi – widziałem jak Niemcy pozamykali wyjścia i kordonem otoczyli budynek i podpalili go…” – to fragment wspomnień świadka wydarzeń. Fragment pochodzi z Kuriera Porannego.

 

W synagodze spłonęło około 700 osób. Następnie Niemcy zgotowali rzeź na ulicach miasta. Zginęło kolejne 1000 osób. Łącznie w “czarny piątek” w Białymstoku Niemcy zabili ponad 2000 osób. Niemcy spalili synagogę, dzielnice Chanajki, a także wiele budynków z Rynku Kościuszki, Suraskiej, Rynku Siennego, a także to co napotkali na Legionowej i Akademickiej. W kolejnych dniach Niemcy dalej masowo mordowali Żydów. Do 12 lipca zamordowano łącznie prawie 8000 osób. 2 tygodnie później utworzono w mieście getto. To prawie 20 proc. wszystkich Żydów z miasta.

 

2 lata później Niemcy zamordowali w getcie około 800 osób. Zaś kolejne 30 tys. wywieziono do niemieckiego obozu zagłady w Treblince oraz Auschwitz-Birkenau. W Białymstoku Niemcy zgotowali w ciągu 2 lat okupacji zgotowali piekło, w którym straciło życie bardzo wiele osób. Po wojnie w Białymstoku żyło około 1100 żydów. Przed okupacją Niemiecką 60 000.

To jedna z najpiękniejszych rzek w Polsce. Zarówno z wody jak i powietrza

Rzeka Bug jest jedną z najpiękniejszych w Polsce. Zarówno z góry jak i poziomu tafli wody. Dorzecze biegnące slalomem, a także piękna przyroda wokół sprawia, że Bug warto zobaczyć na własne oczy. Można to zrobić na 2 sposoby. Przyjeżdżając na Podlasie i jadąc wzdłuż rzeki bądź wybrać się na kajaki i przepłynąć się. Naszą wycieczkę zacząć powinniśmy w Niemirowie – czyli na trójgraniczu województw podlaskiego, mazowieckiego i lubelskiego. W tym samym miejscu jest także granica Polski i Białorusi. To wszystko powoduje, że miejsce na styku tylu granic na raz ma w sobie pewną dozę magii oraz aurę tajemniczości.

 

Jadąc wzdłuż Bugu kolejnym przystankiem powinien być Mielnik. Tak zwiedzić możemy Odkrywkową kopalnię kredy oraz Górę Zamkową. Jest też wieża widokowa. Następnie powinniśmy zatrzymać się w Maćkowiczach. Tam znajduje się wyspa, przez którą przebiega most kolejowy. Jadąc wzdłuż Bugu kolejny przystanek powinniśmy sobie zrobić nieopodal miejscowości Turna Mała. Tam znajduje się Wyspa Kózki, na której stoi osobliwy zamek z kamieni, który własnymi rękami zbudował jeden człowiek!

 

Kolejne trzy wyspy po drodze to Wyspa Dzika i Wyspa Judasza. Skąd taka nazwa dokładnie nie wiadomo, jednak w tych rejonach nie topi się po zimie Marzanny lecz Judasza. Jest to jakaś wskazówka. Wszak warto wybrać się na miejsce i popytać miejscowych – dlaczego Judasz ma swoją wyspę. Trzecia wyspa zwana jest Krąpia. Jadąc dalej powinniśmy odwiedzić Drohiczyn, niegdyś stolicę województwa podlaskiego. Było to bardzo ważne miejsce w naszym regionie. Dziś znajduje się tam Góra Zamkowa oraz wiele budynków sakralnych, które warto zobaczyć.

 

Następny przystanek znajduje się w miejscowości Tonkiele. Tam zbudowany jest most, który jest też miejscem widokowym. Warto się rozejrzeć. Kolejne ciekawe miejsce jest w miejscowości Granne. Tam Bug tworzy przepiękne rozlewisko, które zakończy naszą wycieczkę. Jeżeli chcemy natomiast przepłynąć podlaski Bug kajakiem, to potrzebujemy 4 dni. Odcinek mierzy bowiem 85 km. Gdy będziemy chcieli przepłynąć cały Bug (czyli aż do Zalewu Zegrzyńskiego), to potrzebować będziemy około 10 dni gdyż odcinek wtedy będzie miał odległość około 200 km.

 

Rzeka Bug kajakiem:

Asfaltowa droga w środku Puszczy Białowieskiej? Takie mają plany

Puszcza Białowieska krzyżuje dwa interesy. Jeden z nich to interes mieszkańców drugi to interes środowiska. Ich połączenie to jak próba połączenia wody i ognia, o czym mogliśmy się przekonać nie raz, gdy ktoś podejmował decyzję w interesie mieszkańców lub właśnie przeciwko nim. Jak bowiem pogodzić fakt, że stuletnie drzewo (skarb przyrodniczy) wisi nad drogą i może w każdej chwili runąć i kogoś zabić? Co z takim drzewem zrobić musiał zadecydować wójt Białowieży. Nakazał drzewo ściąć za co “z Polski” posypały się na wójta gromy, a mieszkańcy byli wdzięczni. Warto też przypomnieć różne protesty w Puszczy Białowieskiej dotyczące wycinki. To że jest takowa prowadzona poza obszarem rezerwatu, dla mieszkańców nie jest niczym nowym, bowiem pozyskują oni drewno na własny użytek właśnie z przydomowego lasu. Z ich perspektywy nakaz importu drewna brzmi kuriozalnie. Dla “reszty Polski” brak cięć i utworzenie rezerwatu na całym obszarze Puszczy to konieczność.

 

Najnowszy problem to tak zwana “droga Narewkowska” czyli leśna, szeroka droga prowadząca z północy Puszczy Białowieskiej na Południe. Droga biegnie przez sam środek polskiej części lasu. Teraz dla wygody mieszkańców, którzy drogi tej używają najczęściej (także po deszczu i gdy leży śnieg) władze chcą wyasfaltować. Co na to “reszta Polski”? Zacytujmy białostocką Gazetę Wyborczą: „Jej wyasfaltowanie to karygodne lekceważenie wymogów ochrony przyrody i prawa środowiskowego” – napisali do ministra Kowalczyka przed kilkoma dniami naukowcy i organizacje pozarządowe.

 

Tak naprawdę ten problem nie dotyczy asfaltu. To problem znacznie głębszy, bowiem należy zadać sobie pytanie – ile mogą mieszkańcy Puszczy Białowieskiej? Czy mają takie same prawa jak mieszkańcy innych gmin? Na pierwszy rzut oka widać, że nie. Od razu rodzi się pytanie – “skoro im to przeszkadza, to po co tam mieszkają”. Otóż należy jeszcze raz powtórzyć – co nie jest zabronione, jest dozwolone. Mieszkanie w Puszczy Białowieskiej jest tak samo dozwolone jak mieszkanie w Warszawie. Nie ma żadnych formalnych zakazów ani ograniczeń dla mieszkańców z tego powodu, że tam mieszkają. Skoro Puszcza Białowieska w całości nie jest rezerwatem, to mieszkańcy mają prawo żyć tak, jak inni.

 

Czy powinniśmy na to się zgodzić? To trudne pytanie. Gdybyśmy zrobili referendum – czy Puszcza Białowieska w całości powinna stać się rezerwatem, to czyja siła głosu byłaby ważniejsza – mieszkańców, których dotyczy interes czy “reszty Polski”? Problem jest trudny do rozwiązania. Warto jednak zauważyć, że od 1915 roku obszar Puszczy – a dokładnie Hajnówka stała się obszarem przemysłowym, w którym przetwarzano drewno. Rozpoczęli to jeszcze Niemcy, którzy okupowali tamte tereny. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości praktycznie cały przemysł przeszedł w ręce państwa, zaś w rejony Hajnówki zaczęli napływać ludzie z całego kraju, którzy chcieli tam pracować.

 

W tym roku mija 100 lat od odzyskania przez Polskę Niepodległości. Jak widzimy, eksploatowanie przez człowieka Puszczy i środowiska w ciągu 100 ostatnich lat nie jest aż tak szkodliwe jakby się “reszcie Polski” wydawało. Na zakończenie warto jako przeciwwagę do zdania “reszty Polski” zacytować też samych mieszkańców, którzy powtarzają: “Nikt nie zadba o Puszczę tak, jak ludzie, którzy mieszkają tu od zawsze”.

 

 

4 młode jastrzębie wchodzą w dorosłość. Można je podglądać na żywo

Instytut Biologii UwB obserwuje życie dwóch dorosłych i czterech młodych jastrzębi w Nadleśnictwie Dojlidy. W ich gnieździe zamontowana jest kamera, a jej sygnał udostępniony jest na żywo w internecie. Młode od starszych odróżniać będzie można poprzez podłużne, a nie poprzeczne prążkowanie piersi. Jednak tylko przez rok. Młode ptaki oddalają się już od gniazda, ale dokarmiane są jeszcze przez rodziców. To właśnie teraz pisklęta uczą się samodzielności. Jastrzębie, to gatunek ptaków, który jako pierwszy opuszcza swoje gniazdo. Inne ptaki szponiaste robią to później.

 

Oglądając transmisję, nawet jak nie zastaniemy ptaków w gnieździe, to możemy je usłyszeć. Młode ptaki nawołują rodziców, bo w ten sposób chcą przykuć ich uwagę, gdy starsze ptaki nadlatują z pokarmem. Jastrzębie żywią się innymi ptakami – najczęściej gołębiami i innymi małymi ptakami, ale zdarza się też upolować wiewiórkę. A dostęp do pokarmu jest bardzo ważny. Różnica między wykluciem się pierwszego i ostatniego jastrzębia wynosi zaledwie 5 dni. Oznacza to, że wszystkie ptaki konkurują równo o pokarm, dzięki czemu cała czwórka ma szansę wkroczyć w ptasią samodzielność. Warto zaznaczyć, że natura eliminuje słabe jednostki, dlatego to ważne, by ptaki rozwijały się równomiernie.

 

Jastrzębia nie można zauważyć zbyt często na niebie. Ptaki te podczas polowania czatują na drzewach w lesie. Zaś gdy chce dopaść ofiarę uprawia krótką pogoń. Przez to nawet dla wprawnego ornitologa jastrząb nie jest łatwy do zaobserwowania. Z tym drapieżnikiem jest jeszcze inny problem. Osoby hodujące kury nie znoszą go. Dla nich jastrząb to szkodnik, który kradnie kury z podwórka. Dlatego zdarza się, że jastrząb oberwie od człowieka, gdy chce porwać kurę. Dla przyrodników wspaniały to jednak ptak, którego warto obserwować.

 

Transmisja z gniazda jastrzębia tutaj:
http://serwer180971.lh.pl/kamery-online

Znany głos w białostockich autobusach? Kto mógłby mówić jaki jest następny przystanek?

W warszawskiej komunikacji miejskiej dowiemy się jaki jest następny przystanek słuchając głosów Tomasza Knapika czy Macieja Gudowskiego. W Gdańsku niedługo będzie informować nas Lech Wałęsa. W Krakowie zaś można usłyszeć kultowego aktora Krzysztofa Globisza oraz Annę Dymną. W Białymstoku zaś nazwy przystanków czyta syntezator. A po drodze pasażerowie mogą usłyszeć na co ich zaprasza “Prezydent Miasta Tadeusz Truskolaski”.

 

https://www.youtube.com/watch?v=akRr-A_cwek

 

I tu dochodzimy do sedna. Czy mamy w Białymstoku charakterystyczny, rozpoznawalny głos, który mógłby nas raczyć w autobusach informacjami o następnym przystanku? Na pewno tak! Pierwszy, który przychodzi na myśl to Andrzej Beya-Zabroski – czyli kultowy komendant z Królowego Mostu. Jego głos jest na tyle znany, by każdy podróżny wiedział kto go informuje. Drugim znanym głosem jest Tomasz Frankowski – były piłkarz, który zakończył karierę w swoim rodzinnym mieście czyli w Białymstoku właśnie. Każdy nie tylko pamięta jego przepiękne bramki, ale też jego głos nie jest anonimowy. Bowiem Frankowski raz na jakiś czas pojawia się w mediach.

 

A skoro jesteśmy w tematyce okołosportowej, to bardzo znany głos posiada Jerzy Kułakowski – dziennikarz sportowy w Radiu Białystok. To on żywiołowo komentuje mecze na antenie oraz prowadzi audycję sportową. Nawet jak ktoś nie słucha Radia Białystok, to powinien wiedzieć, że jaki jest następny przystanek powie mu Kułakowski. Przedostatnim z kandydatów, który mógłby nam swego głosu użyczyć jest Paweł Małaszyński. Aktor i wokalista obecnie mieszka w Warszawie, ale wychował się na Słonecznym Stoku. Dziś jest znanym aktorem z równie znanym głosem.

 

Ostatnim z kandydatów, którego znają naprawdę wszyscy jest oczywiście nasz nowy ambasador Województwa Podlaskiego czyli Zenon Martyniuk. Lider zespołu akcent mógłby informować nas o kolejnych przystankach śpiewająco. Tak jak informuje kibiców Jagiellonii i o strzelonej bramce. Popularny Zenek ma miły i ciepły głos, na pewno każdy chętnie by wysłuchał jaki jest kolejny przystanek.

A Wy jakie macie propozycje?

Najlepszym Miastem Województwa Podlaskiego 2018 zostaje…

Najlepszym Miastem Województwa Podlaskiego 2018 zostaje:

SUCHOWOLA

Nasz konkurs dobiegł końca. Mieszkańcy Suchowoli dzielnie walczyli o nagrodę – film promocyjny – od samego początku do samego końca. Efekt jest taki, że sięgnęli po trofeum pokazując mieszkańcom innych miast jakie efekty czyni mobilizacja. Najpierw konkurowali jako jedno z 40 miast województwa podlaskiego. Później została tylko połowa, z której ostatecznie do finału doszło 5 miast. Suchowola, Dąbrowa Białostocka, Tykocin, Rajgród i Goniądz. Miasta konkurowały ze sobą w głosowaniach. Ich efekt to 8 rozegranych “meczów” i zdobyte punkty za każde zwycięstwo.

 

Tabela końcowa:
1. Suchowola – 24 (8)
2. Dąbrowa Białostocka – 18 (8)
3. Tykocin – 12 (8)
4. Rajgród – 6 (8)
5. Goniądz – 0 (8)

 

Suchowola to miasto znajdujące się w powiecie sokólskim, położone nad rzeką Olszanką. To z czego głównie słynie Suchowola to wyliczenie, zgodnie z którymi miasto znajduje się w geometrycznym środku Europy. Odkrył to astronom Szymon Antoni Sobiekrajski. W suchowolskim parku można napotkać głaz oraz tablicę symbolizujące ten fakt. W Suchowoli działa także Młodzieżowa Orkiestra Zespołu Szkół w Suchowoli, która jest doceniania nie tylko w kraju ale też za granicą. Orkiestra zdobywała wiele nagród i wyróżnień. O Suchowoli warto wiedzieć też, że pod miastem urodził się ks. Jerzy Popiełuszko. W Okopach możemy odwiedzić Izbę Pamięci ks. Jerzego.

 

Wkrótce nasza ekipa pojawi się w Suchowoli, a efektem tego przyjazdu będzie film promocyjny – nagroda dla mieszkańców za zwyciężenie konkursu. Gratulujemy i do zobaczenia!

 

fot. Łukasz Horoszko

Domy Pełczyńskiego, Halpern i marszałka szlachty

 

   Budynek mający dziś adres ul. Lipowa 30 powstał na przełomie XIX i XX w., prawdopodobnie poprzez rozbudowę stojącego tu wcześniej i widocznego na zdjęciu  Sołowiejczyka z 1897 r. domu zbudowanego przez pruskiego urzędnika Jacoba von Braesicke. Był to budynek murowany, piętrowy i nakryty dachem naczółkowym, podobnie jak sąsiedni dom Jana Hollanda, stojący do dziś na posesji przy ul. Lipowej 24. Posesja przy ul. Lipowej 30 (przed 1939 r. mająca nr 50), w ciągu XIX stulecia dość często zmieniała właściciela – po rodzinie Braesicke posiadał ją białostocki mieszczanin Jan Olfart, następnie Michał Kośmierski, po którego śmierci przeszła ona w spadku na pięć jego córek: Łucję, Antoninę, Zofię, Konstancję i Teofilę.
  W 1896 r. wszystkie prawa własności wykupił mąż Konstancji Kośmierskiej, Bronisław Pełc zyński, wiceprezydent Białegostoku. Jednak we wrześniu 1897 r. wyzbył się majątku, wraz z domem pamiętającym czasy pruskie, pochodzącemu z Wilna Szmulowi Tanchelowi Rejzenbergowi. 
  Nowy właściciel postanowił znacznie powiększyć dom rodziny Braesicke poprzez jego rozszerzenie i nadbudowę o dodatkową kondygnację do rozmiarów i wyglądu zachowanego do dzisiaj.
  Około 1899 r. Rejzenberg wzniósł także na wolnej części posesji nowy, zachowany do dziś dom przy ul. Lipowej 28.  Sąsiedni dom przy ul. Lipowej 24 (dawniej posesja ta miała numer 46) także powstał przed  1807 r., a jego budowniczym był Johann Holland, kasjer Kamery Wojny i Domen. Dzisiejszy wygląd budynku w znacznej mierze odpowiada temu, jaki miał on w pierwszych latach XIX w., wynikający z ogólnie przyjętych wzorców architektonicznych w Prusach.
  Po śmierci Johanna nieruchomość przejął jego syn Maurycy, ale w 1829 r. odsprzedał ją Antoniemu Szczuce, marszałkowi szlachty Obwodu Białostockiego, który po dokonaniu remontu i adaptacji budynku przeznaczył go na siedzibę Rady Szlacheckiej oraz instytucji samorządu szlacheckiego. Do 1863 r. marszałkowie byli wybierani przez szlachtę, natomiast po powstaniu styczniowym ich naznaczanie leżało w gestii cara.
  W 1897 r. górne piętro dawnego domu Hollanda zajmowało mieszkanie marszałka, którym w tym czasie był Anatol Jeryn. Dom przy ul. Lipowej 24 spełniał swoją funkcję do 1915 r., w międzyczasie otrzymując nowy, neoklasycystyczny wystrój elewacji frontowej z elementami dekoracyjnymi, nawiązującymi do instytucji mieszczących się w jego murach. Po I wojnie światowej dom przy ul. Lipowej 24 przez jakiś czas użytkowany był przez dyrekcję Polskich Kolei Państwowych, a tuż przed 1930 r. magistrat ulokował w nim siedzibę Szkoły Powszechnej nr 15. Za siedzibą marszałka szlachty do II wojny światowej stał parterowy dom, który na zdjęciu z 1897 r. ukryty jest gdzieś za gęstymi lipami. Dziś w tym miejscu znajduje się nowy blok, natomiast do 1939 r. była tu posesja przy ul. Lipowej 44. Ona także została ukształtowana w okresie pruskim.
  W 1806 r. określono ją jako „plac budowlany” kontrolera kasy Jerzego Kadgien, wcześniej pracującego w urzędzie domenalnym w Małym Płocku. Kadgien zbudował tu przed 1807 r. parterowy, szerokofrontowy dom nakryty naczółkowym dachem. Jako właściciela odnotowuje go jeszcze spis posesjonatów z 1810 r., ale przed 1825 r. nieruchomość przes zła w ręce Stefana Terpiło- wskiego, aby następnie trafić do jego zięcia, konsyliarza drugiego departamentu Sądu Głównego, Jakuba Janiewicza Janiewskiego, żonatego ze Scholastyką Terpiłowską. W 1843 r. w domu przy ul. Lipowej mieszkała Scholastyka z synem Kazimierzem i córką Zofią, a „radca Janiewicz” występował jeszcze w 1853 r. jako właściciel nieruchomości. W latach 60. XIX w. dom i posesja przy ul. Lipowej 44 przeszły w posiadanie Chany (Anny) Sory Halpern, żony zamożnego kupca Dawida Halperna, właściciela banku w Kownie i domu handlowego w Kownie i Kłajpedzie.
  Chana Sora zmarła w 1900 r. w Kownie, a należące do niej nieruchomości w Białymstoku, w tym przy ul. Lipowej, przeszły w posiadanie jej spadkobierców. W 1939 r. dawny dom Kadgiena należał do Szabtaja Halperna i Rochli Szapiro. II wojnę światową przetrwał w stanie ruiny, i na początku lat 50. XX w. został rozebrany i zastąpiony nową zabudową blokową.

Wiesław Wróbel

Bejla Jewrejska i jej koleżanki

Wśród kilkuset dam lekkich obyczajów stale rezydujących w zaułkach przedwojennych Chanajek i promenujących nocami po pryncypialnychh ulicach miasta, była garstka takich, które wyróżniały się z tłumu. Im  gazetowe   kroniki kryminalne poświęcały zwykle więcej miejsca i uwagi. Za cóż były te fawory? Ot choćby za popularność wśród miejscowej klienteli, awanturniczy charakter, albo też niepokojącą tajemniczość.  Do tych pierwszych należała niewątpliwie Bejla Jewrejska.

Już w wieku 16 lat popadła ona w konflikt z prawem. W 1927 r. przyjęta została na posadę służącej w domu M. Henclera przy Nowym Świecie. Nie zabawiła tam długo. Pod nieobecność gospodarza „zaopiekowała się“ jego gotówką i garderobą (około 580 zł) i „udała się w nieznanym kierunku”. Powrót do uczciwego życia został zamknięty. W połowie lat 30. spotykamy już Bejlę Jewrejską na chanajkowskim „targu próżności”.

Mieszkała na ul. Marmurowej pod 8, a jej słodka buzia, ognisty temperament dobrze były znane wśród miejscowych amatorów zabaw i hulanek. Niektórzy kawalerowie (i żonaci) przez słabość do niej doznawali nawet poważnego uszczerbku na kieszeni i zdrowiu. Pewnego razu urzędnik pocztowy zapragnął przekonać o zaletach Bejli swojego kolegę. Udali się więc w nocy dorożką na Marmurową.

Poczciarz najpierw sam odwiedził prostytutkę, po czym wysłał tam towarzysza. Czekając na niego w dorożce usnął. Zobaczyli to dwaj, powracający do domu tragarze. Napadli gościa, zabrali zegarek, portfel i palto, a na dodatek jeszcze zafundowali mu kilka bolesnych szturc hańców.

W 1935 r. urodziwa Bejla stała się bohaterką głośnej w Białymstoku afery fotosowej. Od pewnego czasu z gablot kina Modern, rozmieszczonych w różnych punktach miasta, ginęły fotosy reklamujące  filmy. Wolf Kajmers, współwłaściciel kina sądził, że robi to wredna konkurencja. Kiedy sprawą zajęli się agenci śledczy z ul. Warszawskiej, okazało się, że kradzieży zdjęć dokonywała grupka wyrostków pracujących na zlecenie krasawicy z Marmurowej.

Otóż Bejla chętnie oklejała fotosami swój pokoik, żeby na tle polskich i zagranicznych artystek jeszcze bardziej doceniano jej urodę.  Z zupełnie innego powodu do kroniki kryminalnej trafiły siostry Maria i Luba Nesterówny z ul. Brukowej. Ta pierwsza nie grzeszyła raczej wdziękami, za to piła jak szewc, a klęła jak dorożkarz. Przez swój ordynarny sposób bycia nie mogła liczyć na zbyt wyszukaną klientelę, za to interesowali się nią co i rusz posterunkowi wzywani na miejsce urządzanych przez krewką Manię awantur. Obie siostry sprawiały także kłopoty swoim „opiekunom”, którzy je bili i poniewierali.

W 1934 r. Alfons (nomen omen) Niewodziński stanął przed sądem. Za znęcanie się nad Lubą Nester („narzeczoną”, jak ją określał) skazany został na 3 lata ) i utratę praw obywatelskich na lat 5.  Wiosną 1924 r. sensacją wieczornego Białegostoku stała się „Czarna dama”, którą można było spotkać na ul. Sienkiewicza, w pobliżu kina  Apollo, gdzie polowała na młodych amatorów seansów filmowych. Późniejsze opowieści przypisywały jej tajemnicze spojrzenie, subtelne maniery i niebanalną urodę. Po mieście krążyły także plotki o śmiertelnych ofiarach wśród jej adoratorów. Prawda okazała się prozaiczną, kiedy posterunkowy strzegący moralności białostoczan zatrzymał na ulicy kobietę w czerni zaczepiającą przechodniów i dostarczył ją na komisariat.

W ową Czarną damę wcieliła się niejaka Aleksandra Janina Sacońs ka rodem z Kresowej Woli w powiecie Wysokie Mazowieckie. Była blisko 40-letnia prostytutka, przebywająca w Białymstoku na „gościnnych występach”. W młodości kursowała po ulicach  Warszawy i Wilna. Dziś uwiodła białostockich filmowców, którzy „Czarną Damę” rzucili na ekran.

Włodzimierz Jarmolik

Już niedługo lotnisko będzie gotowe. Najwięksi przeciwnicy Truskolaskiego mogą mu pozazdrościć

Bez żadnych zakłóceń przebiega budowa pasa startowego na Krywlanach (wersja dla zwolenników PiS) czy jak kto woli lotniska o ograniczonej certyfikacji (wersja dla zwolenników Tadeusza Truskolaskiego). Marszałek województwa przekazał w końcu 16 mln zł na inwestycję. Zakłóceń raczej nie będzie, bo pas/lotnisko mają być gotowe na jesień czyli akurat przed samymi wyborami samorządowymi. Ciekawe czy Tadeusz Truskolaski dotrzyma słowa i w dniu otwarcia lotniska wyjedzie z miasta – by nie przecinać wstęgi i się nie lansować przed wyborami. Warto dodać, że pierwsze samoloty będą mogły wylądować najwcześniej na wiosnę. Wtedy prawdopodobnie uda nam się osiągnąć potrzebną certyfikację.

 

Jedno jest pewne – nawet najbardziej krytyczni wobec niego przeciwnicy polityczni mogą pozazdrościć Truskolaskiemu, że uciął trwające od wielu lat dyskusje i nie patrząc na nikogo doprowadził do realizacji inwestycji. A wszyscy, którzy latami się przepychali czy lotnisko ma być w Topolanach, Sannikach, Żukach czy Krywlanach mają teraz okazję zamilczeć, jeśli przez gardło nie przejdą im gratulacje.

 

Warto przypomnieć dlaczego nie mamy dużego lotniska regionalnego i dlaczego budujemy sam pas startowy. Przede wszystkim politycy wszystkich opcji po kolei, które były u władzy o lotnisku tylko dyskutowały. Najpierw mocno faworyzowane były Topolany, później poprzedni prezydent miasta Ryszard Tur razem z Karolem Tylendą (z Urzędu Marszałkowskiego) wbijali łopaty na Krywlanach. Te miejsce jednak nie w smak innymi ważnym politykom, którzy mieszkają na Dojlidach (czyli obok Krywlan). Robili co mogli, by to nie nad ich, tylko cudzymi głowami lądowały samoloty.

 

Następnie marszałek Jarosław Dworzański zaczął tworzyć obszerną dokumentację pod lotnisko w okolicach Tykocina (Sanniki). Jednak tak długo tworzył, że ówczesna minister rozwoju (od kasy z UE) Elżbieta Bieńkowska powiedziała, że zakręca kurek na lotniska regionalne. Wtedy było wiadomo, że swoje dokumenty Dworzański może wrzucić do śmietnika.

 

Później mieliśmy kolejne wieści – lotnisko w Radomiu czy Zielonej Górze okazały się wielkimi niewypałami. Najbardziej głośno było o tym pierwszym, które zostało wyśmiane jako lotnisko-widmo. Mądrość (a zarazem przymus) Truskolaskiego polega właśnie na tym, że nie chciał od razu budować lotniska takiego jak w Radomiu. Zaczynamy od pasa i drogi kołowania. Jeżeli będzie to atrakcyjne miejsce dla przewoźników – dostawi się halę odlotów i przylotów, a także wydłuży pas tak, by mogły tu siadać także duże maszyny. Przymus jest taki, że zwyczajnie nas nie stać na coś większego. Truskolaski szastał pieniędzmi na lewo i prawo.

 

Warto tutaj podać przykład podobnego lotniska jak nasze. W Wielkiej Brytanii jest znane na całym świecie miasto Cambridge, które ma własne lotnisko – gdzie mogą siadać także wielkie maszyny. Chociaż śmietanka naukowa zlatuje się tam z całego świata to lądują na jednym z trzech lotnisk w Londynie. Najbliżej jest z lotniska Stansted – 40 km do Cambridge. Lotnisko w Cambridge służy głównie do tego, by serwisować maszyny wojskowe. Dla mieszkańców okolicy lotniska lądowanie kilkadziesiąt metrów nad głową wielkiego transportera wojskowego albo myśliwca to nic nowego. Oprócz serwisu można jednak odlecieć do Edynburga. EasyJet ma małe samoloty (do 50 osób), które świadczą właśnie taką usługę.4

 

Dlatego też powinniśmy się wzorować na Cambridge. Przede wszystkim niedaleko nas znajduje się “przesmyk Suwalski” – miejskie strategiczne z punktu widzenia NATO. Serwis maszyn wojskowych, które nad krajami Bałtyckimi ciągle manewrują mógłby odbywać się w Białymstoku. Tak samo prezydent Truskolaski wręcz stanąć na uszach, by ściągnąć do Białegostoku chociażby jednego przewoźnika typu EasyJet, który obsługiwałby połączenia z Tallinem, Rygą, Wilnem, Mińskiem, Kijowem, Pragą, Krakowem, Gdańskiem czy Berlinem. Dzięki temu regionalny ruch lotniczy kwitł w najlepsze, a my byśmy z tego korzystali.

 

Nikt zdrowy na umyśle nie oczekuje odlotów do Chicago, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Tokio czy Sydney – takie loty odbywają się z wielkich portów. A że akurat budowany będzie CPK – to należy właśnie wykorzystać lukę w postaci zagarnięcia jak największej ilości połączeń regionalnych, które na CPK odbywać się z pewnością nie będą (wysokie opłaty lotniskowe). 

 

Tadeusz Truskolaski po 12 latach rządzenia miastem uzbierał gigantyczną listę rzeczy, za które należy go krytykować. Jednak trzeba uczciwie przyznać – nawet jeśli na początku nikt tu nie będzie lądować, to nic na tym nie stracimy. A w przyszłości jest szansa by to zmienić. Łatwiej bowiem wydłużyć pas i dobudować halę niż zaczynać dyskusję od zera.

 

fot. Ondřej Franěk, www.lkpr.info

Afrykańskie upały w Białymstoku

 

   

   W 1928 r. spragnieni ochłody białostoczanie ciągnęli tłumnie na plaże. Najbliższa była na Skorupach, nad Dolistówką. Amatorzy większej wody szli do Jurowiec lub do Ignatek. Elegancki Białystok spotykał się w Supraślu. Szczególnie rojno robiło się w tym miasteczku w niedziele.
  O tych białostockich kąpielach rozpisywała się ówczesna prasa, bo i było o czym. Sensacją obyczajową na supraskiej plaży, stał się pewien znany kupiec z ulicy Kilińskiego, niejaki B. Otóż przedsiębiorca ów, w obecności przebywających na plaży kobiet, „pod wpływem upałów, dostawał bzika. Rozbierał się do naga i w stroju adamowym, bez listku figowego, latał po plaży, rżał jak źrebak i urządzał rozmaite kawały”. Część plażowiczów obserwowała te wyczyny z rozbawieniem, lecz większość była oburzona. Szczególnie ostro protestowały matki, które musiały zakrywać oczy swoich latorośli.
  W kolejną upalną niedzielę, 15 lipca, B., rozochocony zainteresowaniem z poprzedniego tygodnia, już od rana pląsał po plaży wydając z siebie przedziwne kwiki. Tego już było za wiele. Towarzystwo plażowiczów miało dość tych ekstrawagancji. „Młodzież urzędnicza” postanowiła zatem ręcznie wytłumaczyć nagusowi niestosowność jego zachowania.
   Nie mniejszą sensację w równie upalne lato 1931 r.  wzbudziły „trzy syreny” przebywające na letnisku w Krasnem. Do urokliwego leśnego jeziorka Komosa prowadziła malownicza droga przez las. W pewien sierpniowy poranek 1931 r. wspomniane „trzy niewiasty, znane w tutejszych (tzn. białostockich) sferach towarzyskich”, chcąc zażyć kąpieli udały się w kierunku jeziora.
 

Jak na „syreny” przystało panie wybrały się kompletnie nagie. Traf chciał, że w przeciwnym kierunku, do Supraśla, do pracy jechał posterunkowy. Zdumiał się,  gdy niespodziewanie ujrzał przed sobą tak powabne widoki. Szybko jednak otrząsnął się z estetycznych doznań. Z  groźną, marsową miną zwrócił się do trzech gracji: –„ Fe, wstyd! Że też panie tak bez garderoby. Czy tu kraj Papuasów?” Na to one, kokieteryjnie udając zażenowanie, odparły „nie spodziewałyśmy się, że spotkamy kogoś”. Policjant nieczuły na niewieście wdzięki przystąpił do spisania notatki służbowej. Gdy już opisał całe zjawisko, zafrasował się. Co robić dalej? Przecież nie będzie wędrował przez las z trzema nagimi kobietami. Było to niemożliwe ze względu na powagę munduru. Kazał więc im pozostać na miejscu, a sam pojechał do Krasnego, skąd niebawem przywiózł im ubrania. Niestety incydent ten miał swój finał w sądzie, gdzie amatorki porannej kąpieli odpowiadać musiały za „obrazę moralności publicznej”.
  Nie wszystkich białostoczan stać było na letnie wyjazdy. A tu, na domiar złego, rok w rok fale upałów nawiedzały Białystok. Tak też było i w 1936 r.  W mieście wobec tego rozpowszechnił się obyczaj opalania się na balkonach. Obrońcy moralności grzmieli. „Tam i sam daje się zauważyć na balkonach korzystające z promieni słonecznych, piękności białostockie w szatach jak najbardziej przypominających strój prababki Ewy. A na ulicy Jurowieckiej przechodnie oglądają istną nimfę plażującą na balkonie wcale bez szat, jak mamcia ją przed 30 laty urodziła”. Znawcy tematu opalonych niewieścich ciał zauważyli, że „pięknym nimfom prażącym swe kształty w gorących promieniach słońca sprzykrzyła się monotonia opalenizny”.
  Do Białegostoku z Ameryki dotarła w 1936 r. moda opalania się w desenie. Na plażach pojawili się sprzedawcy papierowych wycinanek. W tekturowych pudłach nosili istny „ogród zoologiczny – małpki, ptaszki, owady et cetera”.   Popularne były też kwiaty i afrykańskie palmy. Amatorki nowej mody rozchwytywały tę menażerię, przyklejając ją sobie na ramionach i plecach. Co bardziej odważne plażowiczki naklejały owe wycinanki od swego frontu, marząc zapewne o tym ileż to pożądliwych spojrzeń przyciągną ich dekolty opalone w kwiaty i motyle. 
  Upalne lata były też normą powojenną. Ot choćby w 1959 r. Przełom maja i czerwca był jeszcze w normie. Ale w lipcu rozpoczęły się w całej Polsce afrykańskie upały.
 

W połowie miesiąca w Białymstoku temperatura w cieniu dochodziła do 36 stopni. Nasilały się wszystkie tragiczne następstwa takiej pogody – zasłabnięcia, utonięcia i pożary lasów. Mnóstwo pracy mieli drogowcy. Informowano, że „na skutek upałów topią się asfaltowe, a jeszcze bardziej smołowe szosy. Najgorzej jest na trasie Żednia – Michałowo, do Zabłudowa i do Moniek”.
  Żeby zapobiec rozpuszczeniu szos „samochody Rejonu Eksploatacji Dróg Publicznych, tak jak w zimie jeżdżą tu i posypują drogi dużą ilością piasku”.  Relacje z Białegostoku opanowanego tropikalnym upałem przypominały komunikaty z klęsk żywiołowych. Gazeta Białostocka 13 lipca informowała: „W sobotę zanotowano u nas temperaturę 36 stopni w cieniu, w niedzielę do godziny 15 – 35 stopni w cieniu. W słońcu temperatura sięgała 52 stopnie. Białostoczanie, którzy z ciekawości chcieli zobaczyć ile mamy ciepła, z niemałym zdumieniem skonstatowali, że kończą się termometry”. Wykupywali ze sklepów wszystkie zapasy napojów tak, że wkrótce do picia została tylko woda z kranu. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Kto mógł wyjeżdżał do popularnych podmiejskich miejscowości nad wodę. Ci co pozostali w mieście po prostu nie wychodzili z domów. Już wówczas pojawiały się opinie o ocieplaniu klimatu, a ekstremalne temperatury podobnie jak i obecnie były tematem numer jeden.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Powstanie 140 km nowych dróg dla rowerów. Łatwiej będzie uciec z miasta

Rowerowanie po Białymstoku to prawdziwa katorga. Choć mamy dużo ścieżek rowerowych, to jeżdżenie po mieście nie jako transport, ale jako rekreacja nie sprawia przyjemności. Wszystko za sprawą nieustannego stania na światłach, a także nieustannego wchodzenia na ścieżkę rowerową pieszych, rodziców z wózkami (nie wiem dlaczego myślą że to pas dla nich), rolkarzy, biegaczy, a niekiedy nawet spacerowiczów z psami.

 

Ścieżki rowerowe są jednak dobre, gdy chcemy wyjechać z Białegostoku jak najszybciej żeby móc w spokoju porowerować bez ciągłego zatrzymywania się i zwracania uwagi lub dzwonienia na przeszkadzaczy. Do tej pory jeżeli chcieliśmy wyjechać z centrum w stronę Jurowiec to przez Białostoczek musieliśmy jechać ulicą, teraz prowadzi tamtędy ścieżka rowerowa, która zaczyna się na Sitarskiej i prowadzi przez Bitwy Białostockiej aż do obwodnicy, którą też możemy dojechać do wylotu na Augustów lub szybciej z Radzymińskiej do Sokólskiej, a dalej osiedlami i chodnikami bezpośrednio do augustowskiej wylotówki.

 

To nie koniec dobrych wieści. W najbliższym czasie powstanie jeszcze więcej ścieżek rowerowych, których zawsze brakowało. Między innymi przy okazji remontu drogi – pojedziemy ścieżką wzdłuż ul. Ciołkowskiego – od ul. Mickiewicza aż do obwodnicy. Ścieżki nie zabraknie też na nowo wybudowanej Sitarskiej, która wreszcie połączy Białostoczek z Dziesięcinami. Ścieżka pojawi się także w końcu na Hetmańskiej. Łącznie 140 km dróg.

 

Cieszy też inna sprawa – urzędnicy przestali budować drogi dla rowerów z bruku. Nowe ścieżki są asfaltowe. Oczywiście mieszanka jest prawdopodobnie najtańsza, bo rower szybciej i wygodniej jedzie ulicą, ale jak to się mówi lepszy rydz niż bruk… czy jakoś tak.

Znowu zamykają drogę Białystok – Supraśl. Kuriozalna inwestycja trwa

Budowa kuriozalnej estakady w środku Puszczy Knyszyńskiej trwa. Znów na 5 dni całkowicie zamknięto drogę Białystok – Supraśl. Od dziś do niedzieli należy korzystać z objazdów. Ciężarówki muszą jechać do Sokółki, potem do Krynek, a dopiero wtedy do Supraśla. Autobusy oraz samochody osobowe dojadą do Supraśla przez Zapieczki rozjeżdżając szutrową drogę tuż obok rezerwatu. Swoją drogą dziwne jest, że tymczasowo nie wpuszczono osobówek i autobusów na asfaltową drogę od Majówki. Tam mogą jeździć tylko służby leśne. Pozostali mogą liczyć na mandat.

 

Przypomnijmy, że droga Białystok – Supraśl jest drogą wojewódzką. Oznacza to, że nie musi być tak szeroka i mieć estakadę – tak jakby była drogą krajową. Wszystko rozchodzi się o pieniądze. Podlaski Wojewódzki Zarząd Dróg – inwestor – otrzymał gigantyczne dofinansowanie na tę drogę – 100 mln zł. Wkład własny wyniósł ich 20 mln zł. Pytaliśmy się różnych specjalistów od dróg czy dałoby się zbudować drogę za 20 mln zł. Wszyscy odpowiedzieli to samo – wyremontowanie drogi bez wycinania drzew w Puszczy, poszerzania drogi i budowania kuriozalnej estakady mogłaby zostać zrealizowana za kwotę wkładu własnego.

 

Można z tego wynikać, że estakadę i szeroką drogę wymyślono tylko po to by zawyżyć wysokość projektu i uzyskać wysokie dofinansowanie. Teraz musi ona być zamykana, by bezpiecznie estakadę zbudować.

Białystok w TVP1. Czy jest się w czym zakochiwać?

Tomasz Bednarek odwiedził Białystok – stolicę Podlasia, w której zachowało się wiele pamiątek po dawnej wielokulturowej Rzeczypospolitej. Tak zaczyna się wstęp do programu “Zakochaj się w Polsce” wyemitowanego w TVP1. Widzowie z całego kraju zostali zabrani na wycieczkę po mieście. Autor programu chciał przede wszystkim pokazać wielokulturowość miasta. Jaki był efekt?

 

Wycieczka Tomasza Bednarka zaczyna się w Pałacu Branickich, później widzimy ratusz, katedrę, cerkiew, następnie trochę o historii Żydów w mieście, potem o Tatarach, by na koniec opowiedzieć o Zamenhofie i Operze i pożegnać się widokiem z okna hotelu w galerii Jurowieckiej. Efekt przedstawienia Białegostoku w 20-kilku minutach w taki sposób był nudny. Przede wszystkim program zdominowali urzędnicy. Autor programu poszedł na łatwiznę. Przez co tylko przedstawiciel cerkwi oraz przedstawicielka Tatarów opowiadali bardzo ciekawie. Pozostali? Klepali wyuczone formułki, które wypowiadali zapewne setki razy przy każdej możliwej okazji. Motyw przewodni był widoczny – wielokulturowość, która miała szansę zostać połączona językiem Esperanto. Jest to powtarzane przez urzędników od promocji miasta / województwa od lat niczym wielka legenda, która tak naprawdę jest już nudna. Białystok naprawdę miał ciekawsze epizody w swojej historii, które spowodowały, że dziś jesteśmy takim miastem właśnie, a nie innym. Choćby ten o Manchesterze Północy – gdy masowo przenoszono się z Łodzi do Białegostoku, albo o drugim największym po warszawskim powstaniu w Getcie. 

 

Ogólne wrażenie jest średnie. Pokazywanie w letnią pogodę zaśnieżonego miasta może wywołać poczucie, że u nas naprawdę chodzą białe niedźwiedzie po ulicach.  Ogólnie gdybyśmy byli turystami, to po tym programie do Białegostoku raczej byśmy nie przyjechali. Już więcej ciekawych rzeczy o mieście można znaleźć na Wikipedii niż w programie “Zakochaj się w Polsce”. Nie ma co oczekiwać od autora programu jakiejś specjalnej znajomości Białegostoku, ale wszystko wygląda tak jakby pan Bednarek zadzwonił nie tam gdzie trzeba, by potem pokazać wszystko bez polotu. 

 

Dostaliśmy w ogólnopolskiej telewizji prawie półgodzinną reklamę. Nie wykorzystaliśmy niestety tego, by pokazać się z jak najlepszej strony. Pokazaliśmy się jako kolejne miasto, w którym są jakieś zabytki, jakieś kościoły, jako ciekawostka – cerkiew i meczet, a także mamy Operę, pomnik (po zgładzonych Żydach) oraz pomnik po Ludwiku Zamenhofie i centrum jego imienia. Fascynujące!

 

Odcinek do obejrzenia tutaj:
https://vod.tvp.pl/video/zakochaj-sie-w-polsce,bialystok,37280448

 

 

 

Uroczysko Dębiec – kompletna dzicz, gdzie można spotkać łosia

Uroczysko Dębiec to takie miejsce w dolinie Biebrzy, którego nie ma na mapie, nie da się dotrzeć samochodem, lecz warto tam pojechać. Biebrzański Park Narodowy słynie z bagien. Jest tam wiele ciekawych miejsc do zobaczenia. Jednym z nich jest Uroczysko Dębiec położone nad rzeką Ełk. Rzeka ta łączy się z Jegrznią i wpada do Biebrzy. Razem z Kanałem Woźnawiejskim tworzą tak zwany Biebrzański Trójkąt – to właśnie powoduje, że uroczysko znajduje się na wyspie.

 

Na miejscu można obserwować łosie i ptaki, ale też możemy natrafić na wiele innych zwierząt na przykład wilki. To wymarzona okazja, by wyjechać, wyciszyć się i kontemplować naturę. Z wieży można zobaczyć Brzeziny Ciszewskie, a także cały Biebrzański Trójkąt. W uroczysku Dębiec można natrafić na ślady dawnej osady, gdzie mieszkali ludzie! Można zobaczyć pozostałości trzech gospodarstw, a także krzyż. Codzienność była ciężka. Wokół bagna, woda. Wiosną wszystko zalane, a mieszkańcy poruszali się łódką. Uroczysko Dębiec było głęboko ukryte wśród mokradeł, teraz można dotrzeć tam dzięki renaturyzacji sieci hydrograficznej.

 

Uroczysko Dębiec znajduje się na szlaku pieszym Goniądz ruda (oznaczony kolorem czerwonym), a także na szlaku Osowiec – Twierdza – Kuligi oznaczone kolorem zielonym. Z racji tego, że są to bagna to najbezpieczniej wybrać się do uroczyska właśnie teraz czyli w czerwcu i lipcu. Cały szlak ma 29 km. Jeśli jednak nie chcecie przechodzić całego, to należy jechać do wsi Kapice. Tam odszukać szlak czerwony. Jest on za wsią, gdzie zaczyna się też Biebrzański Park Narodowy z dużym kompleksem leśnym zwanym Brzeziny Kapickie.

Ulica Lipowa za cara Mikołaja II

 

   Kolejne zdjęcie w albumie ukazujące ul. Lipową. Główna arteria, łącząca dworzec kolejowy oraz wjazd do Białegostoku od strony Warszawy ze śródmieściem, a przede wszystkim ówczesnym Placem Bazarnym (Rynkiem Kościuszki), ukazana została przez Soło- wiejczyka jako ruchliwa ulica, po której na odbywający się właśnie targ zmierzają dziesiątki wozów, wymijających nowoczesne tramwaje konne. 
  Wiemy już, że kolejność zdjęć w albumie nie jest przypadkowa i odzwierciedla trasę przejazdu monarchy z dworca kolejowego, gdzie przybył wraz z rodziną i świtą pociągiem jadącym z Warszawy, przez śródmieście w kierunku Dojlid. Jechał więc przez ul. Nowoszosową, mijając nowy most i koszary miejskie, po czym wjechał na ul. Lipową  – taką, jaką możemy oglądać na zdjęciu z albumu „Widoki miasta Białegostoku” – której początek wyznaczał ozdobny „łuk triumfalny”. Sołowiejczyk wykonując zdjęcie ustawił się na balkonie jednej z nowych kamienic (prawdopodobnie przy dzisiejszej ul. Lipowej 31), kierując swój obiektyw w stronę północnej pierzei ul. Lipowej na odcinku między rozwidleniem przed cmentarzem wokół kaplicy św. Rocha (drzewa porastające nekropolię są widoczne po lewej stronie zdjęcia), a zabudowaniami w pobliżu skrzyżowania ze współczesną ul. Częstochowską.
   Dzisiaj ta strona ul. Lipowej ma zupełnie inne oblicze, będące konsekwencją zniszczeń z okresu II wojny światowej i późniejszej odbudowy. Miejsce domów i kamienic, stojących na posesjach ukształtowanych jeszcze na przełomie XVIII i XIX w., zajęła nowoczesna zabudowa blokowa.
  Do 1939 r. strona parzysta ul. Lipowej liczyła 54 nieruchomości, współcześnie zaś kończy się na numerze 32. Z pierwotnej zabudowy pozostało zaledwie kilka budynków, a w części widocznej na fotografii Sołowiejczyka zaledwie jeden obiekt – tzw. dom szla- chty pod nr 24. Na zdjęciu widoczna jest ul. Lipowa po blisko 150 latach swego istnienia i rozwoju, w której odzwierciedlają się oraz przenikają różne epoki z historii Białegostoku. Sama ulica Lipowa powstała w połowie XVIII w. jako droga łącząca miasteczko z pobliskim wzgórzem, na którym Jan Klemens Branicki z małżonką Izabelą ufundowali kaplicę pw. św. Rocha.
  Drogę obsadzono czterema szpalerami lip. Now o- lipie, jak wówczas ją nazywano, zaczęła pełnić jednocześnie rolę osi nowego Przedmieścia Choroskiego, na którym w latach 50. XVIII w. zaczęły powstawać pierwsze działki, nadawane przez właściciela miasta różnym oficjalistom dworskim. W 1771/1772 r. było tu już kilkadziesiąt posesji, część jednak, zwłaszcza po stronie północnej, pozostawała niezabudowana, w większości zaś przedmieście tworzyły małe, drewniane domki. Dopiero władze pruskie po wyk upieniu Białegostoku od spadkobierców Jana Klemensa Branickiego w 1802 r. rozpoczęły szeroko zakrojoną akcję porządkowania i zagospodarowywania niektórych dzielnic miasta, w tym ul. Bojarskiej (Warszawskiej) i ul. Lipowej. Przed 1807 r. dokonano scalenia niektórych posesji i korekty ich granic, na części zaś powstały nowe murowane, piętrowe i parterowe domy pruskich urzędników.
  Miały one charakterystyczną, zunifikowaną architekturę, odznaczającą się m.in. naczółkowymi dachami. Kilka takich budynków powstało przy ul. Lipowej w pobliżu kaplicy św. Rocha. Przetrwały one w zasadzie do II wojny światowej i przed 1939 r. przyporządkowane były m.in. do numerów 44, 46, 50, 52 i 54. I właśnie trzy z nich, ustawione kalenicowo do ulicy, z charakterystycznie ściętymi narożnikami dachów, widzimy w oddali na zdjęciu Sołowiejczyka.
  Dwa piętrowe domy pod nr 52 i 54 należały przed 1810 r. do nieznanego z imienia Hu- fnagela, II Dyrektora Kamery Wojny i Domen w latach 18001804 oraz Karola Gottliba Matyasa, nadleśniczego, żonatego z Karoliną Willmann. Ale już przed 1825 r. obie nieruchomości należały do skarbu. Prawdopodobnie w czasie epidemii cholery w 1831 r. przeznaczono je na potrzeby szpitala wojskowego (notabene po przeciwnej stronie ul. Lipowej, pod nr 47, był wówczas szpital cywilny, tzw. obwodowy).   Nie wiadomo, jak długo szpital wojskowy działał w tym miejscu, ale po 1864 r. cała nieruchomość, pozostająca wciąż własnością państwową, została oddana w użyt kowanie tzw. powiatowego komitetu zarządzającego, zajmującego się ogółem powinności ziemskich, związanych z wprowadzeniem samorządu gminnego. Komitet zarządzający zajmował dwa murowane piętrowe domy z czasów pruskich do sierpnia 1915 r. Przy czym, po utworzeniu w 1897 r. Białostockiego Towarzystwa Straży Pożarnej, przemianowanego w 1919 r. na Białostocką Ochotniczą Straż Ogniową, na potrzeby tej organizacji władze państwowe oddały w użytkowanie dom przy ul. Lipowej 52. Tam też BOSO miała swoją siedzibę do II wojny światowej.   Natomiast budynek frontowy przy ul. Lipowej 54 od 1922 r. przeznaczony został na siedzibę Powiatowej Komendy Uzupełnień.  Oba budynki przy ul. Lipowej 52 i 54 zostały zniszczone w czasie II wojny światowej, a w ich miejsce powstały zupełnie nowe obiekty mieszkalno-usługowe. O pozostałych domach przy ul. Lipowej, widocznych na zdjęciu Józefa Sołowiejczyka z 1897 r., opowiem za tydzień.

Wiesław Wróbel

Kapłanki płatnej miłości

Dziennikarze białostoccy piszący przed wojną na temat prostytutek, których widok i zachowanie na ulicach miasta skłaniało co i rusz do tego, wymyślali dla nich przeróżne określenia. Chętnie sięgali zwłaszcza  do czasów starożytnych, kiedy to ówczesna Grecja i Rzym miały mocno rozwinięte usługi  w materii płatnej miłości. Dodawało to z pewnością kolorytu tej profesji, uważanej za najstarszą na świecie.  Prostytutki z Chanajek bywały więc służbą Afrodyty, córami Koryntu, Amazonkami, Messelinami czy też heterami.

Poniżej kilka obrazków na ich temat, zaczerpniętych z przedwojennej prasy: „W samym centrum miasta na chodnikach po stronie kina Pan między ulicą Częstochowską a Giełdową włóczą się nocną porą córy Koryntu i swoim hałaśliwym zachowaniem budzą zgorszenie oraz spędzają sen z powiek znużonym pracą dzienną spokojnym mieszkańcom Białegostoku. Koryntianki zaczepiają bezceremonialnie przechodniów, rzucając pod ich adresem sprośne często dowcipy. Dzieje się to przeważnie w porze, gdy do miasta przybywają dalekobieżne pociągi. Przyjezdni pozostają więc od razu pod pierwszym, „dobrym” wrażeniem. Gdzie jest policja?”

A teraz o innych miejscach białostockiej mapy miłosnych usług: „W ostatnich czasach daje się zauważyć ukazywanie się na głównych ulicach miasta w godzinach wieczornych młodocianych prostytutek w wieku 13 – 14 lat. Miejscem  swoich „targów” smarkate hetery obrały róg ul. Pierackiego (Warszawska) i Sienkiewicza (koło cukierni LUX) oraz róg ul. Kilińskiego i Żwirki i Wigury, obok hotelu Ritz. Przewodzi tym ulicznym podfruwajkom dziewczyna złodziejka w wieku 14 lat, ponoć córka szewca–izraelity”.

Teraz zajrzyjmy gdzie indziej: „Wśród ludności przyległych do ul. Św. Rocha okolic naszego miasta dużo się mówi o hucznej zabawie alkoholiczno-erotycznej jakiejś wielebnej osoby. Ten wesołek w sukni kapłańskiej bawił się tak głośno na ul. Krakowskiej w otoczeniu kapłanek wolnej miłości i pewnego fryzjera, że wywołał zgorszenie wielu mieszkańców. Podajemy do wiadomości przełożonych władz duchownych”.

A tak w połowie lat 30. rozpoczął swój artykuł o prostytucji dwutygodnik Tempo: „ Gdy na niebie wieczornym Białegostoku dopalą się za chmurami zorze i zabłyśnie rój świateł elektrycznych w mieście – na ulice wypełzają ze swych nor i krokodylówek (knajpek) „ślicznotki wieczornego wydania”, „ćmy nocne”, „damy spod latarni”, „florydy”, notowane i nienotowane przez policję obyczajową. Słowem białostocka „służba Afrodyty”. Zarejestrowany nierząd białostocki paraduje po nocach na Rynku Kościuszki, na ul. Piłsudskiego (Lipowa) i przyległych uliczkach Chanajek; niezarejestrowany zaś uprawia swój haniebny proceder potajemnie w suterenach i ciemnych komórkach chałupek na prawie wszystkich drugorzędnych uliczkach miasta.

A oto kolejny obrazek: „Całe Chanajki, ta białostocka dzielnica rozkoszy, mają kolejną sensację. Do pewnej wesołej damy, Rosjanki, przychodził codziennie młody żydowski furman, niejaki Abram. Młodzieniec tak zakochał się w swojej bogdance, że chciał się natychmiast z nią żenić. Dowiedzieli się o tym rodzice kochliwego furmana, którzy teraz przychodzą pod dom nadobnej krasawicy, przeszkadzają jej w zarobkowaniu i grożą konsekwencjami, w razie zamachu na ich niewinnego synka”.

Na koniec jeszcze akcent japoński w ulicznej terminologii: „Ulice Krakowska, Brukowa, Orlańska, Cicha, Piesza i przyległe do nich zaułki stanowią prawdziwą „Yoshiwarę” białostocką. Cała dzielnica  jest przytułkiem prostytucji. Niemal w każdym domku znajdują się lupanary i spelunki nierządu. Brudu i zaraz w nich po uszy.

Większość „gejsz” choruje na gruźlicę połączoną z chorobami wenerycznymi”. Nie tylko kochliwi młodzieńcy, ale i lekarze mieli co robić.

Włodzimierz Jarmolik

BiKeR-y – dziadostwo za gigantyczne pieniądze. Czas rozwiązać ten problem

Trwa piąty sezon BiKeR w Białymstoku. Liczba użytkowników rośnie, a także liczba wypożyczeń. Tylko od początku wciąż ten sam problem. BiKeR-y są w większości zdezelowane. Zamiast przytaczać tu niebotyczne liczby i wychwalać pod niebiosa BiKeRy – jak to robią inne media, my niestety będziemy (chyba jako jedyni) krytyczni. Owszem – trzeba przyznać obiektywnie, że uruchomienie BiKeR-ów w Białymstoku było bardzo dobrym pomysłem. Tylko, że to był dawno temu i nie będziemy z tego powodu świętować rocznic.

 

Problem jest taki, że płacimy bardzo duże pieniądze za produkt o bardzo niskiej jakości. Jak podaje portalsamorzadowy.pl – systemy miejskich wypożyczalni rowerów finansowo w żaden sposób się nie opłacają, ale to nie powstrzymuje samorządów przed inwestowaniem w tego typu rozwiązania. Statystyki pokazują, że liczby wypożyczeń jednośladów z każdym rokiem rosną. – czytamy. Za rowery o wartości 200-400 zł płaci się często dziesięć razy więcej. – podają autorzy na portalu.

 

W Białymstoku przetarg na miejskie rowery wygrała firma NextBike. Zaoferowała 4,4 mln zł. Przypomnijmy jeszcze słowa prezydenta Tadeusza Truskolaskiego – Poważna firma z uwagi na swoje doświadczenie gwarantuje wykonanie zamówienia w terminie i w dobrej jakości. Każdy, kto przejechał się choć kilka razy BiKeR-em mógł natrafić na zdezelowany rower. Niesprawne hamulce, opadające siodełko, nie działające przerzutki – to najczęstsze problemy z rowerami miejskimi.

 

Są także problemy ze stacjami. Te potrafią w systemie oznaczyć wypożyczenie i liczyć czas jednak nie zwalniając blokady – i nie oddając roweru. Podobnie jest w drugą stronę. Gdy nie ma wolnych miejsc, trzeba dopiąć rower szyfrem do innego. Zgłoszenie w systemie tego faktu potrafi zignorować ten fakt i naliczać czas (i pieniądze) dalej. Oczywiście wszystko można odkręcić, ale trzeba spędzić długi czas na infolinii.

 

Firma NextBike będzie obsługiwać Białystok do 2020 roku. Miasto zapłaciło za to 6,7 mln zł. Potężne pieniądze jak na produkt, z którym są wiecznie jakieś problemy. Białostoczanie, którzy za to płacą mają prawo domagać się rozwiązania powyższych problemów lub za dziadostwo, które serwuje nam NextBike nie powinniśmy aż tyle płacić.

 

fot. Henryk Borawski

Modlitwę łączyli z wysiłkiem, wycieczka rowerowa

Green Velo to ściema? Postawili tabliczki i myślą, że wystarczy

Gdy mówiono o tym, że powstanie Green Velo, to chyba wszyscy myśleli, że na całej długości będzie można przejechać jedną wielką ścieżką rowerową – przez 5 województw. Nadzieje okazały się złudne. Projekt zrealizowano, kasę z Unii wyciągnięto, zaś co dostali rowerzyści? Nie chcemy pisać brzydkich słów, ale jedno na “g…” można by tu przytoczyć. Green Velo to praktycznie przede wszystkim to samo co było, tyle że dostawiono pomarańczowe tabliczki z rysunkiem roweru. W kilkunastu miejscach jest też asfalt (kilka dłuższych odcinków) i tak zwane “MOR-y” – czyli budka, ławki i kosz na śmieci. Tak żeby sobie odpocząć.

 

Każdy, kto przejeżdżał Green Velo od razu widzi, że cały pomysł powstał nie w głowie rowerzysty tylko jakiegoś urzędnika, który prawdopodobnie nie wstaje od biurka. Zapewne to ten sam, który wymyślił kiedyś by robić ścieżki dla rowerów brukowane. Wiele wody w Białce, Narwi, Supraśli, Bugu i innych rzekach upłynęło zanim zaczęto robić asfaltowe.

 

Na poniższym filmie można zobaczyć trasę Green Velo, która zaczyna się w Elblągu, a kończy się w Białymstoku (normalnie kończy się na Podkarpaciu)

 

Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny brak. Na mapie między Augustowem a Tykocinem nie zaznaczono żadnych atrakcji. Czy takowych tam nie ma? Oczywiście że są, ale zza biurka ich nie widać. Jeżeli chcecie się przejechać Green Velo – to proszę bardzo, ale my polecamy wam drogi asfaltowe – jedzie się dużo przyjemniej i szybciej. Ruch na wiejskich drogach też nie za wielki. A to ważne, gdy robi się dłuższy dystans. Wiadomo, że wszelkie wytyczne szlaku urzędników będziemy czuli pod siodełkiem.

Czy Rzeka Biała wsiąknie? Duże prawdopodobieństwo jeśli nic nie zrobimy.

Rzeka Biała, od której nazwy istnieje Białystok (biały stok to po staropolsku biały potok), to zaledwie dopływ Supraśli, lecz jednocześnie rzeka z którą mieszkańcy z pewnością utożsamiają się. Mało kto wie, że w 1922 roku w Białymstoku doszło do powodzi. Na szczęście nie uczyniło to nikomu większych szkód. Można powiedzieć, że ta powódź była zemstą za szyderstwa. Dziennikarze “Gazety Białostockiej” pisali o niej “Któż bowiem mógł traktować poważnie, mały, brudny strumyk przepływający przez miasto, w którym zawsze brakuje wody”. W nocy 26 lipca zaczął padać rzęsisty deszcz. Woda przybrała, zaś na ulicach rozległy się syreny. Zalało ulicę Nadrzeczną (która już nie istnieje), Sienkiewicza, Kupiecką (Malmeda), Zamenhofa i Branickiego. Dodatkowo woda dotarła aż do elektrowni (która znajdowała się w miejscu dzisiejszej galerii Arsenał – przy ul. Elektrycznej). Maszyny zostały wyłączone, a miasto pogrążyło się w ciemnościach. Na szczęście 28 lipca woda już się nie podnosiła.

 

Tamto zdarzenie wpłynęło na to co się dzieje dzisiaj. Po powodzi postanowiono, że rzeka zostanie uregulowana. Tak też zrobiono. Po latach naukowcy jednak wskazują, że był to błąd. Nie tylko Biała nie powinna być regulowana, ale żadna inna rzeka. Jak podaje Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego na swoich stronach – Polska pustynnieje. Z analiz naukowców wynika, że na przykład Jezioro Zdworskie (Mazowsze) nie powinno już istnieć. Jest tam tylko dlatego, że w jeziorze znajduje się rurociąg, który każdego roku pompuje ponad milion metrów sześciennych wody. Powodem jest zmiana klimatyczna. Kilkanaście lat temu średnie temperatury były niższe. Zimą padał śnieg, a pokrywa utrzymywała się długo. Wiosną rośliny zaczynają pobierać wodę i czyniły to właśnie podczas roztopów.

 

Obecnie zimą częściej pada deszcz niż śnieg. Woda nie jest pobierana przez rośliny, więc odpływa. Obecnie także lata są gorętsze – co skutkuje ekstremalnymi ulewami (o czym w Białymstoku mieszkańcy wiedzą doskonale). Wtedy nadmiar wody nie nadąża wsiąkać w grunt i woda odpływa – powodując znane nam w Białymstoku powodzie. Zatem intensywne deszcze nie powodują zwiększenia się zasobów wodnych. Dlatego do magazynowania wody buduje się zbiorniki retencyjne. W Polsce nie ma terenów do budowy wielkich zbiorników (podobnych do Zalewu Siemianówka). Dlatego tworzy się małe zbiorniki. Na Podlasiu mamy też sprzymierzeńca – jest tu dużo lasów, które są naturalnymi zbiornikami retencyjnymi. Ściółka pochłania wilgoć. Dlatego Lasy Państwowe od wielu lat prowadzą skuteczną gospodarkę wodną. Problem w tym, że w Białymstoku lasy się wycina a nie sadzi.

 

I tutaj dochodzimy do sedna problemu. Istotną rolę w gromadzeniu wody odgrywają rzeki. Im bardziej są one naturalne tym lepiej. Poprzedni mieszkańcy Białegostoku regulując rzekę spowodowali, że nurt jest szybszy, a woda się nie gromadzi na danym obszarze. Nie ma też naturalnych terenów zalewowych. Warto też pamiętać, że na rzece tworzą się siedliska zwierząt i roślin. Te drugie są swoistym filtrem. Rośliny absorbują fosfor i azot. Dla człowieka to zanieczyszczenie, zaś dla rośliny to pokarm.

 

Dlatego może być taka sytuacja, że za kilkanaście lat rzeka Biała zostanie przemianowana na Biały Strumyk. Idąc przez Centrum można zauważyć, że miejscami rzeki jest po kostki. Wszystko dlatego, że dawni mieszkańcy wyregulowali rzekę, zaś przywrócenie dawnego stanu nie jest całkowicie możliwe, bo obecni mieszkańcy zabudowali dolinę rzeczną – gdzie okresowo mogła się gromadzić woda. Warto jednak rozważyć renaturalizację koryta rzeki tam gdzie się da. By przyszłe wnuki, a być może dzieci dzisiejszych maturzystów mogły jeszcze mieszkać w mieście, gdzie istnieje rzeka. 

 

Źródło Białej znajduje się w okolicy Protas, jednak regularne koryto można zauważyć dopiero przy stawach Dojlidzkich.

 

źródła: SGGW, Kurier Poranny

foto: Henryk Borawski / Wikipedia

Koszary przy ul. Nowoszosowej

   

   Pierwszy odcinek  przejazdu przez miasto obejmował  ul. Nowoszosową, czyli dzisiejszą ul. H. Dąbrowskiego. Nic więc dziwnego, że na ósmej karcie albumu spotykamy zdjęcie przedstawiające murowany, piętrowy obiekt na  rzucie litery „L”, wzniesiony przy użyciu żółtej i czerwonej cegły, ze spadzistym dachem i rytmicznie rozplanowanymi oknami, który przez autora został podpisany jako „koszary miejskie”. Znawcy i miłośnicy historii Białegostoku z pewnością łatwo rozpoznają ten budynek, mający dawniej adres  ul. H. Dąbrowskiego 10. Po II wojnie światowej edukacja wielu białostoczan odbywała się właśnie w tym gmachu.
  Początki tej posesji, wraz z sąsiednimi działkami, sięgają jeszcze XVIII w., gdy stanowiły własność miejscowej parafii rzymskokatolickiej. W okresie międzywojennym wspominano, że stały tu budynki gospodarcze księży misjonarzy, a później dziekanów białostockich, które około 1860 r. zgorzały w pożarze i dopiero po tej dacie działki te w niejasnych okolicznościach stały się własnością miasta. Zarząd miejski przeznaczył je na różne obiekty wojskowe i państwowe.
Widoczny na zdjęciu budynek stanął na początku lat 90. XIX w. przy zbiegu ulic Nowoszosowej i Artyleryjskiej.
  Nie udało ustalić się dokładnej daty jego budowy, ale jeszcze w 1887 r. stały tu wzniesione w latach 60. lub 70. XIX w. dwa drewniane gmachy, o wydłużonym rzucie, mieszczące w sobie koszary, a także trzy mniejsze budynki przeznaczone na stajnie. W 1875 r. została sformowana 4 dywizja kawalerii, której sztab został zlokalizowany w Białymstoku. Dywizja składała się z dwóch brygad i dywizjonu artylerii konnej. Pierwsza brygada dzieliła się na 4  Nowotroicko-Jekaterinosławski Pułk Dragonów (stacjonujący w Grajewie) i 4 Charkowski Pułk Ułanów (stacjonujący w Białymstoku), druga zaś dzieliła się na 4 Mariampolski Pułk Huzarów (stacjonujący w Białymstoku) i 4 Doński Pułk Kozaków (stacjonujący w Szczuczy- nie). Natomiast 4 dywizjon artylerii konnej składał się z 7 i 8 baterii artylerii konnej.

   To właśnie na potrzeby dwóch baterii artylerii konnej władze miasta wzniosły pierwsze drewniane obiekty przy ul. Nowoszosowej, które na początku lat 90. XIX w. częściowo zastąpiono budynkami murowanymi, z których główny, stojący na trasie przejazdu cara Mikołaja II, został uwieczniony na zdjęciu przez Józefa Sołowiejczyka.
Obiekty przy ul. Nowoszosowej użytkowane były przez wojsko rosyjskie do lata 1915 r., gdy Białystok został zajęty przez Niemców. Trudno powiedzieć, co działo się z zabudowaniami pokoszarowymi przed 1919 r., ale po odzyskaniu przez miasto niepodległości nieruchomości te wróciły do zasobów białostockiego magistratu.
  Dopiero w 1923 r. pojawiła się inicjatywa, aby budynek dawnych koszar artyleryjskich wyremontować i umieścić w nim wszystkie miejskie ochronki, żłobki i przytułki. W listopadzie 1923 r. uznano jednak, że „koszta koniecznego remontu nie stoją w proporcjonalnym stosunku do wartości starych i po części zmurszałych już murów”. Inicjatywę odłożono w czasie i powrócono do niej  w 1925 r.
  W budżecie miasta na ten rok znalazły się pieniądze na przebudowę gmachu przy ul. H. Dąbrowskiego 10. Remont i adaptacja trwały cały kolejny rok i dopiero w styczniu 1926 r. oficjalnie uruchomiono i wyświęcono lokale miejskich ochronek w pokoszarowym budynku. Do II wojny światowej funkcjonował tu Miejski Zakład Opiekuńczo-Wychowawczy nr 1, którego dyrektorem była w 1932 r. Julia Lewin, a personel składał się z Marii Ciborowskiej, Wincenty Kejne, Felicji Pieślak, Haliny Tomaszewicz i Otyli Starzyńskiej.
  Część budynków na tym placu przeznaczona była na działalność gospodarczą, gdzie swój tartak oraz sprzedaż i produkcję skrzyń oraz dykty miał Karol Pichler.  Budynek przy ul. Dąbrowskiego 10 przetrwał w nienaruszonym stanie okres II wojny światowej. W 1951 r. przeznaczono go na tymczasową siedzibę Technikum Mechanicznego.
  Był on jednak w bardzo złym stanie technicznym, a jego remont nie był możliwy z powodu jego przeznaczenia do rozbiórki w ramach przebudowy węzła komunikacyjnego naprzeciwko kościoła św. Rocha. W tym miejscu placówka funkcjonowała z wielkimi trudnościami przez dekadę, po czym została przeniesiona do nowoczesnej siedziby, którą zajmuje do dziś. Natomiast stary budynek jeszcze jakiś czas wykorzystywany był na potrzeby urzędów władz miejskich. Pokoszarowy budynek rozebrano na początku lat 70. XX w.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Od musicalu do Niemena. Recital wokalny wschodzącej gwiazdy

8 czerwca o godzinie 19.00 w Hajnowskim Domu Kultury odbędzie się recital Julity Wawreszuk. Widzowie będą mogli usłyszeć różnorodny repertuar w języku polskim, angielskim i białoruskim, który podczas wieczoru zaprezentuje utalentowana wokalistka przy akompaniamencie pianisty Krzysztofa Kulikowskiego. Julicie Wawreszuk towarzyszyć na scenie będą: Sylwia Wojciechowska, Monika Kurza i Adrianna Rogalska. W roli konferansjera wystąpi Konrad Szczebiot. Podczas recitalu, jak sama zapowiada, będzie można się pośmiać, wzruszyć i pobawić. Wstęp na występ jest wolny.

 

Julita Wawreszuk pochodzi z Hajnówki, gdzie ukończyła między innymi II Liceum Ogólnokształcące z Dodatkową Nauką Języka Białoruskiego. W swoim rodzinnym mieście uczęszczała do Studia Piosenki Estradowej oraz do szkoły muzycznej, w której pobierała naukę gry na pianinie i śpiewu klasycznego. Obecnie jest dyplomantką Policealnego Studium Wokalno  Aktorskiego w Białymstoku. W 2017 roku wzięła udział w 38. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Zaśpiewała „Ciche mieszkanko”, „Na kolana” i „Łoł”. Zdobyła wtedy nagrodę pieniężną Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Kulturalnego „Polonica”. Ponadto wokalistka otrzymała zaproszenie do udziału w Festiwalu Rock & Chanson w Kolonii. Zdobyła tam II miejsce. 11 listopada 2017 roku wystąpiła w koncercie Studia Piosenki Teatru Polskiego Radia pod tytułem „Między nami” z utworami Jacka Kaczmarskiego. Koncert ten odbył się w Studiu im. Władysława Szpilmana i był emitowany na żywo w Programie Pierwszym Polskiego Radia. Współpracowała z białostockimi raperami: Hukosem, Maximem i Praktisem.

 

Julita Wawreszuk charakteryzuje się na scenie dojrzałością, swobodą, wrażliwością i ogromnym profesjonalizmem. Obdarzona jest około trzyipółoktawową skalą głosu z możliwością wykonywania partii koloraturowych, co udowodnia, śpiewając m.in. wyżej wymieniony utwór pod tytułem „Ciche mieszkanko”. Młoda wokalistka sięga po różne gatunki, style i nastroje muzyczne, w których doskonale się odnajduje. Podlasianka, niczym wielka gwiazda światowej piosenki, skupia na sobie publiczność od początku do końca swoich występów. Oczarowuje umiejętnościami wokalnymi, wdziękiem i urodą. Podczas piątkowego recitalu będzie można usłyszeć również autorski utwór Julity Wawreszuk, który jest początkiem jej twórczości.

 

Wawreszuk posiada sporą kolekcję nagród, które zdobywała w konkursach i na festiwalach. Między innymi jest laureatką pierwszego miejsca na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki Białoruskiej 2017 w Hajnówce, otrzymała Grand Prix w Ogólnopolskim Konkursie Piosenki 2015 w Kaliszu oraz uzyskała trzecie miejsce w Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Poetyckiej im. Bułata Okudżawy. Poza śpiewem interesuje ją taniec, gra na perkusji i matematyka.

 

Rafał Górski

Te budynki kryją niesamowitą historię. Kino, katownia UB i inne

W jednym budynku mieściła się masarnia, w innym urzędowało UB, a w jeszcze innym zachwycano się filmami w kinie Chrobry. Dziś po nich pozostały tylko pustostany.

 

Kamienica przy ul. Drohiczyńskiej powstała 1927 roku. Przed II wojną światową należała do rodziny Peretko. Znajdowały się w niej nie tylko mieszkania, ale także biura. Po wojnie budynek przeznaczono pod działalność Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Bielsku Podlaskim. Budynek był świadkiem niejednego katowania, mordowania, torturowania i grzebania więźniów. W 1956 skończył się w Polsce okres stalinizmu, a kamienicę oddano prawowitym właścicielom. Do lat 90-tych. XX wieku mieszkali tam ludzie. Teraz budynek stoi pusty i niszczeje.

 

Kamienica Peretków przy ul. Drohiczyńskiej fot. Adam Nowaczuk

 

Kino Chrobry to dosyć znane miejsce siemiatyczanom. Przed wojną budynek należał do żydowskiej rodziny, później podczas okupacji służył wojskowym jako magazyn. W latach 50 tych na miejscu wyremontowano budynek i utworzono w nim kino. Najpierw „Sojusz”, a później zmieniono na „Chrobry”. I taka nazwa utrwaliła się u mieszkańców do dziś. Ostatni film można było obejrzeć w „Chrobrym” pod koniec 2000 roku. Kino przegrało oczywiście z rewolucją cyfrową i wielkimi multipleksami w dużych miastach. Kogo było stać jeździł do Białegostoku na premiery, kogo nie – czekał trochę i ściągał z internetu. Chętnych na film w „Chrobrym” było coraz mniej, aż przestało to być rentowne.

 

Kino Chrobry fot. Adam Nowaczuk

 

 

Być może kiedyś budynek jeszcze posłuży jakiejś inicjatywie. W Białymstoku były 4 małe kina. W Syrenie obecnie znajduje się kawiarnia, w kinie Pokój mamy Chińskie Centrum Handlowe, Kino Ton stoi puste i okazjonalnie otwierane jest na wykłady różnych osób. Kino Forum należące do Białostockiego Ośrodka Kultury nie zamknęło się. Kupiło nowoczesny projektor i wyświetla filmy niszowe. Miejmy nadzieję, że do „Chrobrego” w jakiejś postaci będzie można się jeszcze kiedyś wybrać. Czy to na kawę, do sklepu albo do restauracji? Podobnie w pozostałych budynkach. To źle się dzieje, gdy jakiś stoi opustoszały. Zaniedbane szybko niszczeją, a później są wyburzane.

 

Drewniany, komunalny budynek przy ul. Krótkiej.  fot. Adam Nowaczuk

 

Bardzo dziękujemy za nadesłanie zdjęć i inspirację tematem Czytelnikowi, Panu Adamowi Nowaczukowi.