Listopadowe wspomnienia sprzed wieku

Trudno powiedzieć, jak złodziejskie bractwo z ciasnych i brudnych zakamarków Chanajek świętowało zakończenie I wojny światowej i dzień 11 listopada 1918 r. Czy ich obchodziło, że Józef Piłsudski z więziennego Magdeburga przybył do Warszawy?

Oni pewniakiem robili swoje, tak jak za carskich stójkowych i żandarmów niemieckich podczas wojennej okupacji – kradli i kantowali! Żeby jednak uczcić nie byle jaką, bo setną rocznicę tamtych wydarzeń, przynoszących niepodległość w nowej II Rzeczypospolitej, przypominam dwie relacje ukazujące ówczesną  atmosferę i nastroje ludzi.

Leon Mitkiewicz, autor wspomnień pt. „W wojsku polskim 1917-1921” jechał październikowego dnia dorożką przez Białystok i rozglądał się na wszystkie strony: „Wokół ratusza te same znane mi sklepy. Jest a jakże wędliniarnia Ostrowskiego. Jednak na wystawie nie ma  nic, a dawniej wisiały tam zwoje różnych kiełbas, szynki, salcesony, najrozmaitsze kiszki. Nie ma sklepu Rosjanina Murawjewa, gdzie można było dostać przeróżne specjalne „istinnorusskije”, jak rozmaite prianniki wiaziemskie, postnyje karmeli, sacharnaja klukwa, przeróżne ryby wędzone (ojciec mój kupował tam zawsze olbrzymią sigę!), a przed wszystkim kawior ziarnisty i prasowany z białugi. To wszystko sprowadzane było wprost z Rosji.

Sklep Murawjewa stoi pustką. Obok niego, na ulicy Lipowej są sklepy  znane mi od dawna: księgarnia i skład materiałów piśmiennych Gałłaja, duży sklep z materiałami bławatnymi Zylberdyka (gdzie moja matka była stałą klientką), apteki: Filipowicza, Azjensztalt a, Wilbuszewicza.  Przejeżdżamy przez kamienny most na rzece Białce. Płynie ona wartko, ale wodę ma czarną jak smoła i tak cuchnącą od wylewów białostockich fabryk, że wprost zatruwa powietrze.  Zaraz za mostem jest – a jakże – „buznaja” Macedończyka, malusieńki kiosk.

Przywitałem przyjemnym uśmiechem  starego znajomego. Niezliczone razy chodziłem tu na chałwę i „buzu”.  Dorożkarz mój, obserwując mnie, uśmiecha się i pyta: A pan, to widać jest tutejszy”. – Tak, ja jestem mieszkańcem Białegostoku, ukończyłem  tutejsze gimnazjum realne, a teraz powracam po długiej nieobecności – wojna! Nic, albo niewiele się tutaj zmieniło. – Oj, proszę pana, odmieniło się bardzo dużo – nie te czasy, co było dawniej –   odpowiada dorożkarz. Zacina batem konia”.  Kiedy młody Mitkiewicz odwiedził dawnych znajomych i przyjrzał się baczniej białostockiej ulicy, dostrzegł ogromną bojowość ludzi. Dużymi krokami zbliżała się niepodległość. 11 listopada radość z odzyskanej wolności zapanowała  również w więzieniu łomżyńskim, tzw. „Czerwoniaku”.

Tak ów dzień wspominał później nawrócony złodziej i bandyta Icchak Farberowicz, znany lepiej jako Urke Nachalnik, w swojej autobiografii „Życiorys własny przestępcy”: „Cały ten dzień, pamiętam, jakaś wroga cisza panowała na korytarzach więzienia. Przez okno, które otworzyłem, słyszałem  głośną rozmowę więźniów. Rozmawiali o jakiejś rewolucji. Jakaś kobieta za murem wołała: – Chłopcy, wyganiają  Szwabów, jutro was zwolnią.

Kilku z dawnych gości co tu siedzieli, przybyło też pod mur. Pokazywali rewolwery, które odebrali Niemcom i wystrzelili na wiwat. Niezadługo pojawili się też polscy żołnierze na warcie. Więźniowie zostali zgromadzeni na placu. Przemówił oficer w mundurze: – Chłopcy! Od dziś jesteśmy wolnym narodem polskim.

Niemiec został wygnany na zbity łeb. Nie będzie was więcej kuc w kajdany. Przejrzy się wasze papiery i po kolei pójdziecie do waszych rodziców, matek i sióstr”. Na wolność jednak wyszli tylko więźniowie polityczni. Kryminalni musieli  swoje odsiedzieć, choć 11 listopada, tak jak inni krzyczeli co tchu w piersiach: Niech żyje Polska!

Włodzimierz Jarmolik