Cwaniak w potyczkach z fiskusem

 

    Na początku lata 1936 r. w Dzienniku Białostockim pojawiła się krótka notatka o aresztowaniu buchaltera Pinchusa Szterna, świadczącego swoje usługi różnym miejscowym firmom. Miał on ponoć stosować naganne metody i zabiegi służące interesom swoich pracodawców. Sztern został osadzony w więzieniu, zaś agenci policyjni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej pilnie przygotowywali obciążające materiały dla prokuratury.
  Sprawa trafiła szybko do Sądu Okręgowego. 7 lipca rozpoczął się proces umoczonego w podejrzane machlojki księgowego. Cóż takiego zawierał akt oskarżenia?  Otóż Pinchus Sztern od lat był zawodowym księgowym. Swoim klientom prowadził nie tylko księgi rachunkowe, ale też w ich imieniu załatwiał różne formalności w Izbie Skarbowej i Urzędzie Podatkowym.
  Reprezentował m.in. manufakturzystę R. Kapłana, który miał skład z suknem przy ul. Giełdowej w Białymstoku. Z rozliczeniami tego ostatniego z miejscowym fiskusem było nietęgo. Sztern zaczął więc działać. 
  W połowie kwietnia 1936 r. niby przypadkowo natknął się na Rybnym Rynku na Bronisława Dzięgielewskiego, referenta w biurze informacyjnym Izby Skarbowej. Od słowa do słowa zaproponował mu 100 złotych „w zamian za pewną przysługę”. Płatnikiem miała być firma „R. Kapłan”. Dzięgielewski z oburzeniem odmówił przyjęcia łapówki.  Niezrażony buchalter wziął na celownik innego urzędnika skarbówki – Zenona Gintera.
  Natknął się na niego na ul. Świętojańskiej, wszczął rozmowę na temat problemów podatkowych swojego mocodawcy i zaprosił na dłuższą pogawędkę do swojego mieszkania. 8 kwietnia Ginter pojawił się u Szterna. Tutaj, przy obowiązkowym poczęstunku, gospodarz wyłuszczył całą sprawę. Chodziło o kilka kartek z informacjami o obrotach firmy R. Kapłana, które znajdowały się w posiadaniu Izby Skarbowej.   Gratyfikacja miała wynosić 50 zł. Ginter nie odpowiedział nie, ale o rozmowie i propozycji miał poinformować swojego szefa, naczelnika Majkowskiego.  5 maja Ginter zgłosił się do urzędu prokuratorskiego z doniesieniem, że tego dnia ma odwiedzić go Pinchus Sztern po zamówione materiały i wręczyć kopertę z gotówką. Powiadomieni o wszystkim policjanci ze Wydziału Śledczego przyłapali Szterna na gorącym uczynku.
  Nieborak trafił do aresztu.  Podczas procesu, występując w charakterze świadka, Zenon Ginter opowiedział o ofercie Szterna i próbie przekupstwa. Sąd zauważył szereg sprzeczności z zeznaniami złożonymi w śledztwie. Później zeznawali inni urzędnicy skarbowi oraz funkcjonariusze policyjni, którzy dokonali aresztowania oskarżonego. Na koniec przesłuchany został także naczelnik Izby Skarbowej, Majkowski. Odpowiadał on na pytania dotyczące swoich podwładnych – Dzięgiele- wskiego i Gintera. Oświadczył stanowczo, że był to pierwszy przypadek ofiarowania łapówki jego pracownikom. W tym miejscu prokurator Kunicki mocno się zdziwił. Z łapówkami zetknął się bowiem w badanej właśnie sprawie kupca Arona Kamieńca.
  Kiedy przyszła jego kolej „wskazał na karygodny zwyczaj wpływania przez różne osoby na urzędników i wniósł o przykładne ukaranie winowajcy”. 
   Obrońcy Szterna – adwokaci Klementynowski i Łazuk, w swoich mowach dowodzili, że ich klient nie dawał żadnej łapówki, lecz tylko służył bezinteresowną pożyczką. Z kolei materiały, które miał otrzymać, stanowiły „grzecznościową przysługę“ ze strony znajomego urzędnika. Po krótkiej naradzie z wotantami sędzia Gielniowski ogłosił wyrok.
  Księgowy Pinchus Sztern skazany został na rok więzienia w zawieszeniu i 30 zł grzywny. Okolicznością łagodzącą było to, że Skarb Państwa nie poniósł żadnych strat wskutek jego działalności. Usłużny buchalter opuścił gmach Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 jako wolny człowiek.

Włodzimierz Jarmolik

Sienkiewicza 17. Instrumenty medyczne i części samochodowe

 

   Przez ostatnie tygodnie przyglądaliśmy się historii posesji przy ul. Sienkiewicza 15, którą uwiecznił na zdjęciu w 1897 r. Józef Sołowiejczyk.
  Fotografia przedstawia zachodnią pierzeję ulicy wówczas noszącej nazwę Mikołajewska. Pierwszy dom, licząc od lewej, już znamy – stanowił w tym czasie własność Lejzora Kaca, a jego początki związane były z Janem Rumpellim.
  Po 1913 r. parterowy dom został zastąpiony piętrowym budynkiem wzniesionym przez Wilhelma Ostrowskiego. W przypadku kolejnej posesji widocznej na zdjęciu, która miała przed 1939 r. adres ul. Sienkiewicza 17, proces zastępowania dawnej zabudowy już nastąpił.
  Na fotografii widzimy już piętrowy dom wzniesiony z żółtoczerwonej cegły, który od majątku Kaca oddzielał Zaułek Sofijski. Dziś przyjrzymy się historii tej nieruchomości. Jej początki sięgają roku 1770, gdy Gerszon i Chana Leybowiczowie otrzymali od Jana Klemensa Branickiego konfirmację praw do zbudowanego przez siebie drewnianego domu.
 Leybowiczowie mieli synów Kielmana (żonatego z Mariaszą ojca czworga dzieci) oraz Michela i Abrahama. Zapewne Kielmana Leybowicza odnotowuje spis podatników z 1799 r. (jako Kalm).
  Prowadził on w omawianym domu wyszynk alkoholi. Wówczas mieszkali tu bracia Lewin i Rubin
Kalmanowie, handlarze solą. Kalman pozostawał właścicielem domu i szynku nadal w 1806 r., ale wkrótce zmarł, gdyż w 1810 r. majątek znajdował się w posiadaniu „wdowy Kałmanowej”. Piętnaście lat później nieruchomość była już własnością Herszki Noskowicza, który „ma szynk ordynaryinych trunkow, sam mieszka”.
  Kolejne 25 lat w dziejach posesji przy ul. Sienkiewicza 17 jest nieznanych, po czym w 1853 r. dowiadujemy się, że jej ówczesnym posiadaczem był Hersz Janowski, znany m.in. z faktu pełnienia funkcji deputowanego od Żydów do rady miejskiej.
  Po tej dacie ponownie nieruchomość znika z dostępnych źródeł historycznych, aby pojawić się w 1878 r. w chwili, gdy po śmierci właścicielki, Peszy Szejnman, prawa własności przeszły w spadku na jej córkę, Chajkę Szejnman.
  W tym czasie na działce stał wciąż drewniany parterowy dom. Chajka Szejnman w 1883 r. odsprzedała ten majątek małżonkom Zelmanowi i Gołdzie Szackim. Ci zaś niespełna dwa lata później pożyczyli od Nachmana Barakana 1300 rubli pod zastaw nieruchomości.
  Z powodu niemożności spłaty długu własność Szackich została zlicytowana, a nabywcą okazał się ich wierzyciel, Nachman Barakan.
  Stosowny akt nadawczy zawarto 1 listopada 1893 r. Dowiadujemy się z niego, że w tym miejscu wciąż stały dwa drewniane domy (jeden mieszkalny, a drugi w formie oficyny z przeznaczeniem na handel).
  Stan ten utrzymywał się jeszcze w maju 1896 r., gdy Barakan odsprzedał nieruchomość Chaimowi Elbaumowi.
  Jak się zdaje to właśnie Elbaum na przełomie 1896 i 1897 r. zastąpił drewniany dom mieszkalny nowym budynkiem murowanym, wpisując się w szerszy kontekst intensywnego rozwoju zabudowy miasta, o którym wspominałem już przy okazji omawiania poprzednich fotografii Józefa Sołowiejczyka.
  Niewiele da się powiedzieć o Elbaumie poza faktem, że miał dwie córki Idę i Szarlottę, które pracowały jako nauczycielki w Prywatnej Żydowskiej Szkole Żeńskiej, funkcjonującej po przeciwnej stronie ul. Mikołajewskiej.
  Elbaum pozostawał właścicielem dość krótko, gdyż już 17 czerwca 1898 r. odsprzedał nieruchomość rodzinie Liberma- nów, właścicieli sąsiedniej nieruchomości, którzy w ten sposób stali się posiadaczami dużej posesji w narożniku ul. Miko- łajewskiej i Sofijskiej. O
Libermanach i sąsiedniej nieruchomości (stał tam widoczny na  zdjęciu Józefa Sołowiejczyka piętrowy dom z poddaszem i wysoką facjatą) opowiem za tydzień.
  W każdym razie Libermanowie byli posiadaczami  majątku do 1901 r., gdy wystawiono go na licytację. Z powodu braku nabywców przeszedł on w posiadanie PetersburskoTulskiego Banku Ziemskiego.
  Dopiero w 1903 r. nieruchomość wykupili Chaim i Małka Grycowie. Zabudowa posesji składała się z trzech domów: parterowego, piętrowego i trójkondygnacyjnego.
  Z fotografii pocztówkowych z początku XX w. wiemy, że Libermanowie przed 1903 r. zastąpili piętrowy dom Elbauma dużą kamienicą wypełniającą narożnik ul. Mikołajewskiej i Sofijskiej. Obie nieruchomości po 1919 r. nosiły adres ul. Mikołajewska 17. Do 1938 r. właścicielami pozostawali Chaim i Małka Gry- cowie, a następnie ich spadkobiercy: Jakub, Liba, Nechoma i Sara, którzy tego roku odsprzedali majątek Józefowi i Mejerowi Lipnikowi.
  W latach 1919-1939 przy ul. Sienkiewicza 17 białostoczanie mogli skorzystać z usług lub zrobić zakupy u Teodora Szmigielskiego, prowadzącego sprzedaż materiałów dentystycznych i instrumentów medycznych, Henryka Krauze i Michała Zalewskiego sprzedających części zamienne do samochodów pod firmą „Autopol”, Szymona Najdusa, właściciela Laboratorium Chemiczno-Bakteriologicznego czy rodziny Bertholda Proppe i jego pracowni kapeluszy damskich.
  Był też i drobny handel: sklep spożywczy Rywki Muraszko (założony w 1900 r.) czy sprzedaż skór Idy Janowicz. W 1932 r. funkcjonowała tu kawiarnia i herbaciarnia Rozenblumów oraz biuro podań Wacława Daszka.
  W czasie II wojny światowej cała zabudowa posesji została zniszczona i po 1944 r. uległa rozbiórce.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Na porządku dziennym były machlojki podatkowe

 

   Rok 1936 obfitował w borykającym się ciągle ze skutkami ogólnego kryzysu gospodarczego Białymstoku w rozmaite afery skarbowo-podatkowe. Pisałem już w tym miejscu o białostockim przedsiębiorcy Joselu Glikfeldzie, oskarżonym i skazanym za nielegalne transfery dolarów do banków londyńskich.
  Mniej więcej w tym samym czasie policja śledcza z ul. Warszawskiej zajmowała się dwoma innymi delikwentami, którzy znaleźli się na bakier z prawem w kwestiach podatkowych. Byli to żydowscy ludzie interesu – Aron Lejba Kamieniec i Pinchus Stern.
  Dzisiaj o tym pierwszym.  Już w 1935 r. inspektorzy podatkowi z II Urzędu Skarbowego w Białymstoku zwrócili uwagę na niezbyt wiarygodne zeznania kupca Kamieńca.
  Przyjrzeli się uważnie jego dochodom. W styczniu 1936 r. w domu podejrzanego przy ul. Wilczej przeprowadzono skrupulatną rewizję. Zajęto liczną korespondencję, różne kwity i faktury oraz kilka notatników z handlową buchalterią.
  Te ostatnie były dla Arona Lejby Kamieńca szczególnie kompromitujące. Wynikało z nich, że w 1935 r. zarobił ponad 500 tysięcy złotych, zaś podatki odprowadził tylko od jednej trzeciej tej sumy. Szykowała się ewidentna sprawa karna. Zaniepokojony handlarz skórami począł szukać pomocy.  Najpierw Kamieniec zawarł bliższą znajomość z Henrykiem Zebinem, właścicielem biura próśb i podań i Szmulem Gajkowskim, obrotnym handlowcem, którzy mieli mieć rozległe znajomości w sferach finansowych. Zainwestował kilkaset złotych.
  Chciał odzyskać z II Urzędu Skarbowego swoje trefne notesy. Ruszyła machina korupcyjna.  Obaj zaangażowani przez Arona Kamieńca pośrednicy szybko znaleźli interesownych podwykonawców, Jana Sobotkę i Leona Biernackiego, pracowników białostockiej skarbówki. Ci przyjęli łapówkę i szukali dalej pomagierów w swojej firmie. Trafili do Jana Grochowskiego, a ten, oczywiście nie bezinteresownie, wskazał Zenona Gintera, mającego bezpośredni dostęp do groźnych dla Arona Kamieńca papierów. Propozycja była konkretna – 600 złotych za ich podmiankę.
  Była to ponad 3-miesięczna pensja urzędnicza. Płacił oczywiście Kamieniec. Wszystko jednak się rypło, kiedy po korytarzach urzędu zaczęto szeptać o całej sprawie. Ginter odmówił udziału w machlojce. Niebawem do akcji wkroczyli agenci Wydziału Śledczego.  Na początku lipca Aron Kamieniec i jego wspólnicy trafili do aresztu. Dochodzenie trwało kilka miesięcy. 27 października w gmachu Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 rozpoczęła się mocno interesująca białostoczan rozprawa. Przewodniczył jej sędzia Kieszczyński, oskarżenie wnosił prokurator Frick, zaś obrońcami głównej persony na ławie oskarżonych byli Bronisław Gruszkiewicz i mecenas Goldsztejn z Warszawy.
  Podczas przesłuchań policyjnych wszyscy podejrzani o próbę kantowania skarbówki przyznali się do winy, tylko Kamieniec szedł w zaparte. Twierdził, że chciał pomóc urzędnikom prowadzącym śledztwo. Wycofane po kryjomu notesy, po przełożeniu na język polski, zamierzał zwrócić. Prokurator Frick był jednak innego zdania i domagał się wysokiego wyroku.
  Na nic zdały się błyskotliwe mowy mecenasa Gruszkie- wicza i gwiazdy palestry warszawskiej Goldsztejn a. Aron Lejba Kamieniec zainkasował 2,5 roku więzienia. Wynajęci i opłacani przez niego pomocnicy – Zabin, Chajkowski, Grochowski i Biernacki także nie obeszli się bez kary.
  Otrzymali od roku do dwóch lat.  Wychodząca z sali sądowej publiczność, a były wśród niej rodziny skazanych, znajomi kupcy i zwyczajna w takich razach gawiedź, głośno koment owała wyniki. Zwłaszcza na Kamieńca. Przewidywano, że tak to się nie skończy.
  I rzeczywiście, pod koniec listopada kupiec z ul. Wilczej został zwolniony z więzienia za kaucją 10 tys. złotych.  Jego obrońcy szykowali już pomysły na Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik

Sienkiewicza 15. Dom Jana Rumpelliego

   W   tym tygodniu pozostaniemy nadal na ul. Sienkiewicza, ale tym razem przeniesiemy się w przeszłość dzięki innemu zdjęciu Józefa Sołowiejczyka z 1897 r., które prezentuje dalszą część zachodniej pierzei ówczesnej ul. Mikołajewskiej, na odcinku od domu Markusa (Sienkiewicza 5) w stronę rzeki Białej.   Kłopot w tym, że sfotografowane miejsce na pierwszy rzut oka nie posiada jakiegoś charakterystycznego obiektu, który ułatwiłby jego identyfikację. Tym bardziej patrzący na zdjęcie nie ma możliwości precyzyjnego rozpoznania stanu własności albo przypisania widocznych budynków do adresów ustanowionych po 1919 r. 
 Ustalenie tych danych stało się możliwe dzięki dwóm informacjom. Po pierwsze, między pierwszym od lewej domem parterowym, a następnym piętrowym murowanym widzimy typową dla XIX w. parterową oficynę, mieszczącą w sobie bliżej nieokreślony punkt handlowo-usługowy.
  Nie ona jest tu jednak istotna, ale wisząca na jej ścianie tabliczka z nazwą ulicy (według rozporządzeń była to prostokątna metalowa plakietka, pomalowana na niebiesko i zawierająca nazwę wymalowaną białą farbą) wskazująca, że w tym miejscu znajduje się wylot ul. Sofijskiej na ul. Mikołajewską. Po drugie, pomocnym w rozpoznaniu miejsca widocznego na zdjęciu okazał się jeden z szyldów, wiszący na pierwszym od lewej domu i wskazujący, że mieścił się tu sklep towarów kolonialnych Pawła Powierzy. Te informacje stanowią klucz do dziejów widocznych tych budynków. Na pierwszym planie widoczny jest budynek stojący na nieruchomości przyporządkowanej przed 1939 r. do ul. Sienkiewicza 15.  Jego początki sięgają czasów Jana Klemensa Branickiego, który nadał ją 22 stycznia 1768 r. kowalowi Krzysztofowi Szaybie.
  Ze spisanego trzy lata później inwentarza Białegostoku dowiadujemy się, że Krzysztof miał żonę Mariannę oraz sześcioro dzieci: Jana, Adama, Mariana, Klemensa Juliannę i Annę. Mieszkali oni w drewnianym domku stojącym od strony ul. Wasilkowskiej, na zapleczu którego (posesja ciągnęła się aż do ul. Zielonej, tj. Zamenhofa) znajdował „się ogród w linię fruktowymi drzewami zasadzony, wokoło parkan z dylów z gałkami białymi” oraz kilka budynków gospodarczych, w tym kryta dachówką kuźnia.
  Po śmierci Krzysztofa spadkobiercą i właścicielem posesji został Klemens Szayba, odnotowany jeszcze w 1806 r. jako „urzędnik dworski”. W tym samym roku odsprzedał nieruchomość Janowi Rumpelli. Jan Rumpelli, syn Tomasza, przybył do Białymstoku po III rozbiorze Polski, gdy miasto stało się siedzibą władz departamentu białostockiego prowincji Prusy Nowowschodnie. Na miejscu był przed 1799 r., wówczas w pierwszej miejscowej gazecie „Neu-Ostpreu ss i- sches Intelligenz-Blatt zur nutzlichen Bequem lichkeit des Publici” reklamował się: „Uwiadomienie. Świeże kastany dostac można w Handlu Rompelly et Niessel w Białymstoku w Rynku subnro (pod numerem) 72. U tychże kupić lub naiąć można bryczkę dobrze opatrzoną z parą konmi”.
  Swoje przedsiębiorstwo prowadził przy Rynku, tam też mieszkał w 1799 r. Dopiero w 1806 r. nabył interesującą nas dziś nieruchomość, gdzie wzniósł murowany parterowy dom – ten sam, który widoczny jest na zdjęciu wykonanym w 1897 r. Dom Rumpelliego stał na pewno w 1810 r. 
  W 1825 r. on sam nie mieszkał już pod tym adresem, a dom dzierżawił inspektorowi Adolfowi Berendsowi, pracującemu w Zarządzie Lekarskim Obwodu Białostockiego. 
  Rumpelli szybko wrósł  w białostocką społeczność, w latach 1810 i 1818-1821 pełnił funkcję burmistrza. W 1812 r. po utworzeniu departamentu białostockiego pod rządami Napoleona był członkiem municypalności, a w jego domu odbywały się zebrania władz Białegostoku.
  Z  żoną Magdaleną doczekał się trzech synów i córki Anny, później żony Juliusza Hartycha. Magdalena zmarła w 1810 r. w połogu po urodzeniu nieżywego dziecka. Powtórnie w związek małżeński Rumpelli wstąpił w 1826 r. z wdową Barbarą Bajtelsbach z Wochanowskich. Jan Rumpelli zmarł zaledwie dwa lata później.
  Ponownie owdowiała Barbara wyszła wkrótce ponownie za mąż, tym razem za Marcina Skorupkę.  Barbara miała z pierwszego małżeństwa córkę Katarzynę, urodzoną w 1812 r., która po śmierci matki otrzymała w 1842 r. w spadku interesującą nas nieruchomość. Karolina była mężatką dwukrotnie, najpierw z niejakim Habitem, a później z Wiktorem Zatorskim, z którym doczekała się pięciorga dzieci. Wiktor zmarł w 1866 r., zaś Karolina w 1878 r. odsprzedała nieruchomość wraz z domem kupcowi Janowi Pietraszowi, który dekadę później, dokładnie 28 lutego 1888 r. wyzbył się jej za niebagatelną kwotę 18 tysięcy rubli kupcowi Lejzerowi i Chanie Gitli Kacom. 
  Tu historia „zazębia” się ze zdjęciem z 1897 r. – widoczny na nim dom na rogu ul. Mikołajewskiej i Sofijskiej należał w tym czasie do Kaców, co potwierdza wydana tego roku książka adresowa, odnotowująca sklep kolonialny Pawła Powierzy właśnie przy ul. Mikołajewskiej w domu Kaca. typrzy ul. Sienkiewicza 3 mieszkał adwokat Leon Gdański.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

W 1970 roku w całej Polsce obchodzono uroczyście 100 rocznicę urodzin Lenina

 

  W  Białymstoku Leninem bardziej zainteresowani byli mężczyźni. W turnieju  wiedzy o wodzu rewolucji wystartowało 4562 panów.  Panie wyraźnie mniej  gustowały w oryginalnej urodzie Ilicza, a i jego głębia intelektu też jakoś nie porażała. Mimo to Lenin znalazł w Białymstoku aż 3708 amatorek.   
  W 1969 roku Białystok mógł obchodzić 50 ro- cznicę wkroczenia do miasta wojsk polskich. Mógł, ale nie obchodził. Nic w tym dziwnego, skoro dzień 11 listopada też nie był żadnym świętem. Za to w listopadzie 1969 roku rozpoczęto ogólnokrajowe przygotowania do uczczenia 100 rocznicy urodzin Włodzimierza Lenina.
  Gazeta Białostocka informowała, że „zbliżająca się 100 rocznica urodzin Włodzimierza Lenina skłania do jeszcze lepszego poznania życia i myśli wodza Rewolucji. Możemy to uczynić sięgając do dzieł Lenina, poświęconych mu biografii, wspomnień jego bliskich i współpracowników, a także do współczesnej literatury społeczno-politycznej, której stronice przenikają idee Lenina”. 
  Temu wszystkiemu służyć miał ogólnopolski „Turniej wiedzy o Leninie”. Ciężar przeprowadzenia wojewódzkich eliminacji spoczął na Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej. Pisano, że jej dyrektor Stefan Asanowicz „z dużym zaangażowaniem [a miał inne wyjście?] przystąpił do popularyzacji turnieju. Biblioteka przygotowała spisy lektur i druki zgłoszeń do konkursu. Warunkiem startu było udokumentowanie przeczytania „przynajmniej trzech książek związanych z życiem i działalnością Lenina”. Zaplanowano, że w 1970 roku najpierw odbędą się w styczniu eliminacje środowiskowe.
  Równocześnie z nimi miały ruszyć powiatowe. W marcu zaplanowano eliminacje wojewódzkie, a wojewódzki finał rozegrany miał być w kwietniu. Dwaj najlepsi uczestnicy reprezentować mieli Białostocczyznę na turnieju centralnym w Warszawie. Ale nie samym czytaniem dzieł Ilicza można było wejść na wyższy poziom leninowskiej wiedzy. Biblioteka „w celu większego przybliżenia postaci Lenina do społeczeństwa Białostocczyzny” proponowała wycieczkę autokarową „Szlakiem Lenina – przez Warszawę, aż do Poronina”.  No i zaczęło się.
  Konsternację białostockiego światka kultury wzbudził aktor Teatru Dramatycznego, Henryk Dłużyński. W rozmowie z Gazetą Białostocką, przeprowadzoną z okazji przyznania mu tytułu Najpopularniejszego Aktora Białostocczyzny za 1969 rok, pojawił się, a jakże, leninowski wątek. Dłużyński rozpoczął go wywnętrzając się na temat sztuki radzieckiego dramaturga Radnowa – „Niespokojna starość”. Chyba nie przymuszony niczym aktor, plótł: „Grając w „Niespokojnej starości”, rozmawiam z nim [Leninem] co wieczór. Prowadzę rozmowę telefoniczną jak z żywym człowiekiem. W scenę tę angażuję się tak mocno, że niemal wierzę, iż naprawdę gdzieś w odległej słuchawce słucha mnie Lenin. Dzięki „Niespokojnej starości” wielki wódz rewolucji staje się dla mnie kimś bliskim, znajomym”.
  No cóż, dogłębne przeżycie białostockiego aktora, potwierdza jedynie prawdziwość dowiedzionego naukowo zjawiska, że Lenin wiecznie żywy. Nie poprzestając na tym Dłużyński brnął dalej. Mówił: „Chciałbym możliwie najbardziej przybliżyć postać Lenina.
  Z tą myślą przygotowałem program << Żyje wśród nas>>”. Zachwycona redakcja pointowała – „Wybierając się na nowy program artystyczny poznamy bliżej Lenina – człowieka”.  Wkrótce ofertę Dłużyń skiego przebili białostoccy harcerze, którzy przygotowali w marcu 1970 roku „piękny montaż słowno-muzyczny”, pod hura optymistycznym tytułem – „Lenin i teraz wśród żywych najżywszy”. Do znudzenia prezentowano różne leninowskie wystawy. Były i w muzeum i w tak zwanej sali łącznikowej związków zawodowych,  czyli w kinie Forum. W marcu odnotowano pierwszy sukces konkursowy. Otóż równolegle z eliminacjami do ogólnodostępnego konkursu trwał konkurs szkolny – „Śladami Lenina”. I oto okazało się, że klasa VII a z białostockiej szkoły podstawowej nr 12 zajęła pierwsze miejsce w kraju.  Leninowski temat nie był też obcy uczniom Technikum Elektrycznego, którzy zorganizowali seminarium „Lenin – polityk, przywódca, człowiek”. Jak odnotowano, „wypowiedzi dyskutantów były przeplatane wierszami i piosenkami o Leninie”. Chyba najdalej w umiłowaniu Lenina posunęło się I Liceum Ogólnokształcące. Urządziło bowiem Szkolne Muzeum Leninowskie. Jak informowano „w ciągu wielu tygodni żmudnej pracy, uczniowie wykonali wiele ciekawych eksponatów obrazujących życie i działalność Lenina”.
   Jako najlepsze wymieniano „wykonanie makiety domu, w którym Lenin mieszkał w Poroninie, szałasu, gdy ukrywał się pod Razliwiem i mauzoleum w Moskwie”. Nauczyciele też nie pozostawali w tyle. ZNP zorganizował stosowną konferencję. Na jej zakończenie zebrani obejrzeli film „Trzy wiosny Lenina”. Brzmiało to całkiem niewiarygodnie, że „po filmie wywiązała się ożywiona dyskusja”.
  Pedagodzy pracowali metodycznie, wobec tego Okręgowy Ośrodek Metodyczny w Białymstoku zorganizował konferencję dla nauczycieli. Miała ona na celu pomóc im w organizowaniu imprez szkolnych poświęconych Leninowi. Jako główny ideolog konferencyjny wystąpił Józef Kowalczyk z Filii UW z prelekcją „O leninowskiej formie kultury i oświaty”.  W duchu tych wytycznych z oryginalną próbą „uczłowieczenie” wodza rewolucji wystartowało Wojewódzkie Przeds  ięb iorstwo Imprez Artystycznych w Białymstoku. W sali widowiskowej Domu Rzemiosła przy ulicy Warszawskiej wystawiono spektakl estradowy „Ballada o Iliczu”. Czegóż w nim nie było – recytowano wiersze o Leninie, czytano wspomnienia, grano ulubioną przez Lenina Appa- sionatę Beethovena i fragmenty koncertu fortepianowego Piotra Czajkowskiego, a nawet śpiewano romanse Aleksandra Wertyńskiego. Wykonawców nie wymienię, aby zaoszczędzić im rumieńców.  Tymczasem ogólnopolski konkurs w połowie marca 1970 roku doszedł do półmetka.
  Jak podawano „w województwie białostockim zgłosiła się do eliminacji największa [w kraju] liczba uczestników. Około czterdziestu tysięcy mieszkańców Białostocczyzny czytało literaturę turniejową”. Podkreślano wysoki poziom wiedzy u startujących w konkursie. W samym Białymstoku przystąpiło do niego 8270 uczestników. Prowadzone były dokładne statystyki. I tak wiemy, że „literaturę turniejową czytało 1294 pracowników umysłowych i 301 robotników z różnych zakładów Białegostoku”. Przeprowadzono 64 eliminacje środowiskowe. W Białymstoku Leninem bardziej zainteresowani byli mężczyźni.
  Wystartowało w konkursie 4562 panów. Panie wyraźnie mniej gustowały w oryginalnej urodzie Ilicza, a i jego głębia intelektu też jakoś nie porażała. Mimo to Lenin znalazł w Białymstoku aż 3708 amatorek.  12 kwietnia 1970 roku w sali kina TPPR przy Rynku Kościuszki odbył się finał wojewódzki „Turnieju Wiedzy Włodzimierz Lenin”. Białostoc zanie wyszli z niego obronną ręką. Na szczęście zwyciężył mieszkaniec Gołdapi, a za nim znalazła się mieszkanka Suchowoli, a trzecie miejsce zajął suwałczanin. A w Białymstoku za przykładem całej Polski, oczywiście wbrew intencjom organizatorów leninowskiej pompy, śpiewano prześmiewcze kuplety: Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, Cała przyroda o Leninie dzisiaj śpiewa.
  A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz: Niech żyje nam Wołodia Ilicz !” Był też kuplet damsko-męski, czyli:  Pewnego razu zapytała mnie dziewczyna, Czemu tak mało przypominasz mi Lenina” Był też i wzruszająco wspomnieniowy: Dziś w Poroninie żyje jeszcze baca, Co Leninowi zsiadłym mlekiem leczył kaca Ot i tyle pozostało z tamtej wielkiej rocznicy. 

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Trzy wyroki śmierci

 

   W pierwszych latach niepodległości Białystok i okolice nękały stale bandy złożone z dezerterów i byłych, zdemoralizowanych żołnierzy. Rabusie w mundurach, uzbrojeni w wojskowe karabiny, rewolwery i granaty w biały dzień napadali na ulicznych przechodniów, rabowali mieszkania, przeprowadzali „rewizje” w sklepach i fabryczkach. Byli bardzo bezwzględni.
  Policja przez długi czas nie mogła sobie z nimi poradzić.  Dla obywateli nad Białką szczególnie dała się we znaki kilkunastoosobowa szajka, na której czele stał niespełna 20-letni Antoni Łukaszyński.
  Był on synem znanego jeszcze przed I wojną światową opryszka z Wygody, zastrzelonego za różne sprawki przez Niemców.
  W 1920 r. kiedy Białystok dostał się na krótko w ręce bolszewików – siedział akurat w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Dzierżyński wypuścił go na wolność, jako ofiarę „jaśniepańskiego bezprawia”.  Uwolniony bandzior natychmiast powrócił do uprawianego wcześniej procederu. Zorganizował nową bandę, w której wyróżniali się zwłaszcza starsi nieco od herszta –  Stanisław Dąbrowski i Józef Misiewicz.
  Do wiosny 1921 r. bandyci ci dokonali blisko 30 napadów rabunkowych, połączonych niekiedy z morderstwami. 
  Dopiero w kwietniu 1921 r., kiedy na czele policji białostockiej stanął Józef Kamala, dla przestępców nadeszły ciężkie czasy. Nowy komendant wypowiedział im bezpardonową walkę. W dzień i w nocy policja wraz z żandarmerią wojskową organizowała regularne obławy.
  Pod koniec kwietnia bandyci wracając z kolejnej roboty na szosie Białystok – Sokółka wpadli w zasadzkę. Doszło do strzelaniny. Choć sam Łukaszyński nie został schwytany, zginęło trzech  jego ludzi.  Widząc co się dzieje w Białymstoku Antoni Łukaszyński postanowił na jakiś
czas zmienić klimat. Wyjechał do Warszawy, gdzie miał kontakty wśród tamtejszych paserów. Zabrał ze sobą dwóch głównych pomagierów – Misiewicza i Dąbrowskiego. 
  Na początku 1922 r. trzech stołecznych posterunkowych odwiozło białostockich bandziorów do rodzinnego miasta. Mieli być tutaj sądzeni za swoje krwawe sprawki. Udało się im jednak uciec. Nie na długo. Wkrótce patrol złożony z żandarmów i wywiadowców z Ekspozytury Urzędu Śledczego natknął się na ul. Fabrycznej na podejrzanych osobników. Byli to Łukaszyński i Misiewicz. Rozpoczęła się gonitwa i strzelanina. Schwytani bandyci trafili do aresztu. 
  Na początku września 1922 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Warszawskiej 63 odbył się proces Antoniego Łukaszyńskiego i jego kompanów. Prowadzony był w charakterze doraźnym. Trybunałowi przewodniczył sędzia Nowiński, zaś kary śmierci dla głównych oskarżonych domagał się prokurator Zenon Grużewski. Swoje obowiązki z urzędu starali się wypełniać adwokaci – Cellarius i Cymels. 
  Na ławie oskarżonych szczególną uwagę zwracał Józef Misiewicz, sądzony już wcześniej trzykrotnie. Sprawozdawca sądowy pisał o nim w Dzienniku Białostockim: „mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy ściągłej, sympatycznej, oczy wpadające w głąb tlą się gorączkowo”.
  Dalej było o Antonim Łukaszyńskim: „nie pociąga wyglądem, jest rosły, barczysty, trzyma głowę przekrzywioną i patrzy spode łba”. Z kolei trzeci, Stanisław Dąbrowski „ma minę człowieka rozżalonego, ma pretensje do całego świata”.  Wszyscy trzej, Antoni Łukaszyński, Józef Misiewicz i Stanisław Dąbrowski skazani zostali z art. 5 przepisów doraźnych do Kodeksu Karnego na karę śmierci. Ich wspólnicy zainkasowali niższe wyroki. Na procesie wyszło na jaw szczególne bestialstwo bandytów wobec swoich ofiar. Gwałcili kobiety, wbijali igły w paznokcie, przypalali zapałkami. 
  Na nic zdał się apel obrońcy Callariusa do Sądu o uczucie chrześcijańskiej litości dla sprawców. Bandyci trafili pod słupek.

Włodzimierz Jarmolik
 

Ul. Sienkiewicza 15. Tu była siedziba gestapo

 

    W latach poprzedzających wybuch wojny białostoczanie wiele razy spotkali się z niemiecką butą i agresją.
  Już od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. W mieście wywoływano skandaliczne występki.  Pierwszego września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny jest nieunikniony.
  Już 25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem “w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami”, aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny.  Do kopania schronów Apelując o spokój stwierdzał, że “należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta”.
  I dalej Nowakowski apelował: “Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54”. Gwoli porządku dodano, że “łopatę należy przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów”.
  Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że “wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona”. Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nienadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.
  Wybuch wojny był jednak wstrząsem. Szczególne zagrożenie odczuwała społeczność żydowska. Białostoczanie w latach poprzedzających wybuch wojny wielokrotnie mogli spotkać się z niemiecką butą i agresją.
  Do Białegostoku od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. To one wywołały bojkot importu szmat z Rzeszy, które były surowcem dla białostockich fabryk włókienniczych. Tym, którzy się wyłamywali ze społecznego zakazu handlu z Niemcami groził ostracyzm. Spotkał on między innymi braci Knyszyńskich, białostockich przedsiębiorców, którzy sprowadzili z Prus Wschodnich cały transport.   Niemieckie wybryki – Jeszcze większe oburzenie wywoływały skandaliczne wybryki szerzące się w mieście. Oto w październiku 1933 roku do popularnej, choć nie cieszącej się najlepszą opinią, restauracji Sielanka przy Kilińskiego 12 zawitał nauczyciel niemieckiego z jednej ze szkół Hugo Hartman. W pewnym momencie niczym nie prowokowany podszedł do bufetu, za którym stała właścicielka lokalu Antonina Abramowicz i zwymyślał ją od “polskich świń”. Tym samym epitetem określił wszystkich siedzących w restauracji.
  Wezwano natychmiast policję. Hartman został wkrótce skazany przez sąd grodzki na 14 dni aresztu. Uważano jednak, że to za niska kara dla “niemieckiego chama”. Argumentowano, że “gdyby analogiczna prowokacja zdarzyła się w Berlinie – winny jej znacznie dłużej leżałby w szpitalu”. Apelowano, aby rodzice dzieci, których nauczycielem jest Hartman natychmiast zabrali z tej szkoły swoje pociechy. Ze swych prohitlerowskich sympatii znany był też w Białymstoku właściciel hotelu przy Sienkiewicza 15 Wilhelm Ostrowski, którego w mieście określano wręcz jako “hitlerowca”.
  Dbający o elegancki wygląd hotelarz korzystał z usług zakładu fryzjerskiego Popławskiego i Glezera przy ul. Sienkiewicza 39. Pewnego grudniowego dnia 1933 roku wchodząc do zakładu fryzjerskiego na poranne golenie i przystrzyżenie włosów widząc wywieszony na ścianie plakat propagandowy Związku Obrony Kresów Zachodnich z oburzeniem wykrzyknął: “wyście to wywiesili w zakładzie, kiedy niewarci jesteście kurzu Hitlera”. I za ten nieobliczalny występek Ostrowski trafił przed oblicze sądu grodzkiego.
  Wyrok opiewał na 14 dni aresztu bądź 500 zł grzywny. Podkreślano, że nie był to jedyny, a także i nie ostatni “występ hitlerowca Ostrowskiego”. Nie bez przyczyny w jego hotelu w 1941 roku zainstalowała się białostocka siedziba gestapo. Ale były też i nieuzasadnione oskarżenia białostockich Niemców o sprzyjanie hitlerowcom. W sierpniu 1933 roku w żydowskiej gazecie “Gutmorgen” ukazała się informacja zatytułowana “Rozkaz Hitlera do tutejszych Niemców”, że na zaproszenie pastora Teodora Zirkwitza do Białegostoku przybył wysłannik Hitlera. Miał on w kościele ewangelickim św. Jana (obecnie kościół św. Wojciecha) “wystąpić z podburzającą mową przeciwko Żydom”. Spotkanie to miało mieć miejsce w sali parafialnej pod główną nawą świątyni. Prelegent miał kierować “złośliwe słowa pod adresem Żydów wraz z nawoływaniem do bojkotu Żydów”.
  Kogo jak kogo, ale podejrzewanie pastora Zirkwitza o nacjonalistyczne przekonania i działalność były absurdem. Duchowny ten znany był z patriotyzmu i ze swej otwartej, nacechowanej wolą porozumienia postawy. Oskarżenie go przez żydowską gazetę o antysemicką działalność przynosiło raczej ujmę oskarżycielom. Pastor Zirkwitz dementował te insynuacje pisząc: “Niniejszym stwierdzam stanowczo, że notatka powyższa jest całkowicie niezgodna z prawdą. Rzekomym wysłannikiem jest pastor luterski, który przed 11 roku zmuszony był opuścić Rosję Sowiecką. Opowiadał on o swoich przeżyciach, nie wspominając o Hitlerze, tem bardziej, że sam w Niemczech nigdy nie był i z Hitlerem nie ma nic wspólnego”. Fanatyczni wielbiciele Hitlera Ale sytuacja zmieniła się, gdy pastor Zirkwitz w 1936 roku przeszedł na emeryturę. Jego następca Bruno Kraeter okazał się fanatycznym wielbicielem hitlerowskich Niemiec. Od tego czasu część białostockich Niemców zaczęła zachowywać się tak jakby zapomniała o swojej długiej historii w Białymstoku.
  We wrześniu 1939 roku białostoczanie przeżyli dwa wstrząsy. Pierwszym był upadek mitu potęgi II RP w obliczu niemieckiej agresji. Drugim zaś był powrót represji w wydaniu sowieckich okupantów.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Pół tuzina artykułów i siedem i pół roku kratek

 

   Najwyższe wyroki, jakie ferował białostocki Sąd Okręgowy w okresie międzywojennym dotyczyły najcięższych zbrodni – zabójstwa, okrutnego bandytyzmu, zdrady państwa czy malwersacji na dużą skalę.   Szczególnie pracowici złodzieje, wielokrotnie trafiający za kratki, a później z uporem powracający do swojego procederu, także mogli zainkasować nielichą odsiadkę. Kodeks Postępowania Karnego przewidywał  im w ostateczności siedem i pół roku więzienia.  Jako jeden z nielicznych na bruku białostockim został tak uhonorowany Jan Piłasiewicz, złodziej mieszkaniowy, a w razie potrzeby i kieszonkowiec.
  Dla zmylenia stróżów praw a posługiwał się także częs to nazwiskiem Jan Moroz, zapożyczonym od swojej żony Zofii, również niezłej kombinatorki. 
  Na przełomie maja i czerwca 1937 r. miejscowy Wydział Śledczy mieszczący się przy ul. Warszawskiej 6 odnotował szereg zuchwałych kradzieży mieszkaniowych dokonanych w różnych rejonach Białegostoku. Wszystkie były do siebie bardzo podobne. Złodzieje wybierali z reguły mieszkania na pierwszym lub drugim piętrze i dostawali się do nich przez uchylone z powodu upałów okna. Wkrótce policja odkryła również sposób w jaki owi lipkarze wdrapywali się z ziemi na wcale znaczną wysokość. Pod jednym z okradzionych domów znaleziono długi drąg, który dla sprawnego złodziejaszka mógł doskonale zastąpić drabinę, a był znacznie łatwiejszy w transporcie.
  Prowadzący śledztwo policjanci byli oczywiście ciekawi, kto spośród białostockich przestępców wpadł na ten oryginalny sposób wspinaczki. 
  Wkrótce ciekawość funkcjonariuszy śledczych została zaspokojona. Szpicle policyjni donieśli, że w mieście pojawił się znowu Jan Piłasiewicz, pomimo młodego wieku rutynowy już doliniarz i włamywacz. Za ostatni swój występ w Sokółce dostał 2-letni wyrok. Zamiast przykładnie go odsiedzieć, uciekł z więzienia w Brześciu Litewskim. Wywiadowcy zaczęli się więc rozglądać po melinach i zakamarkach za 30-letnim złodziejem. 
  Policji znana była również słabość Jana Piłasiewicza. Otóż lubił on bardzo uczestniczyć w różnych odpustach i świętach religijnych, podczas których dawał upust swoim zdolnościom kieszonkowym. Ponieważ właśnie 13 czerwca, w dzień św. Antoniego, miał odbywać się w Niewodnicy popularny odpust, Wydział Śledczy postanowił na wszelki wypadek wysłać tam grupkę swoich ludzi w cywilu.  Przewidywania policjantów okazały się jak najbardziej trafne. Piłasiewicz nie darował odpustowym tłumom i zjawił się w Niewodnicy ze swoimi pomagierami.
  Jednym z nich był inny „gwiazdor” albumu białostockich przestępców –  Henryk Gebauer, rodem z Warszawy, ale operujący z upodobaniem na całych kresach.  Policjanci poczekali aż Piłasiewicz sięgnie do kieszeni bogato odzianego włościanina i wówczas złapali go za rękę na gorącym uczynku. Po kilku dniach intensywnych przesłuchań i konfrontacji z poszkodowanymi białostoczanami władze policyjne ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie Piłasiewicz i Gebauer są poszukiwanymi usilnie zło
dziejami mieszkaniowymi. Według złożonych zameldowań naliczono 15 kradzieży przez otwarte okna, które poszły na rachunek zuchwałej spółki. 
  Sprawa Piłasiewicza, Gebauera oraz ich etatowego pasera Borysa Golda trafiła na wokandę Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 w połowie lutego 1938 r. Oskarżający wiceprokurator Ojrzyński wyliczył artykuły 23, 31, 60, 84 i 257, pod które podpadali obwinieni przestępcy. Domagał się najwyższej kary.
  Przed składem sędziowskim przedefilowało kilkunastu świadków. Piłasiewicz i jego kompan nie mieli obrońcy. Na następny dzień sędzia Gielniowski ogłosił wyrok – 7 lat i sześć miesięcy pobytu za kratkami dla obu.  Takiej surowości wobec białostockich opryszków dawno nie pamiętano.

Włodzimierz Jarmolik

Mikołaja Kawelina znali w mieście wszyscy

 

   15 sierpnia 1905 roku. Ze Zwierzyńca rusza pierwszy w historii Białegostoku wyścig kolarski dookoła miasta. Trzydziestodwukilometrowy dystans jako pierwszy pokonuje Konstanty Żyłkiewicz, uczestnik wojny rosyjsko-japońskiej, późniejszy świetny zegarmistrz, główny konserwator zegara na miejskim ratuszu.   Rower nie jest zbyt powszechnym środkiem lokomocji nad Białą – bo choć od czasu, kiedy syn Hermana Comminchau, znanego i bogatego fabrykanta sukna (w jego pałacu przy Warszawskiej mieści się obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku), sprowadził pierwszy wielocyped nad Białą, upłynęło kilkanaście lat, pojazdy te są nadal drogie.
  Mikołajowi Kawelinowi, carskiemu pułkownikowi i organizatorowi pierwszego wyścigu dookoła Białegostoku, nie brakuje jednak śmiałych wizji.
  Jego osobę podczas tegorocznych Dni Kultury Rosyjskiej przypomniał Zbigniew Karlikowski, autor książki „Mikołaj Kawelin i kolarstwo w Białymstoku”. Spotkanie, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt osób, zorganizowało Rosyjskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe.
  W 1905 roku Mikołaja Kawelina (1865-1944) znają w mieście wszyscy, bo i zadomowił się tutaj na dobre.
  Zjawił się nad Białą w końcu XIX wieku, ożenił z Heleną Kruzenstern, córką senatora Aleksandra Kruzensterna, wnuczką admirała Iwana Kruzensterna, który w latach 1803-1806 dowodził pierwszą rosyjską morską ekspedycją dookoła świata.
  Papa wybranki nie ma z morzem nic wspólnego, jest dyrektorem kancelarii dyplomatycznej namiestnika Królestwa Polskiego, tajnym radcą dworu, od połowy XIX wieku właścicielem dóbr zabłudowskich, budowniczym pałacu w Dojlidach, w którym mieści się obecnie Wyższa Szkoła Administracji Publicznej. Aleksander Kruzenstern, ojciec trojga dzieci, bogato je uposażył. Pałac, Zabłudów i Dojlidy z browarem pozostawia córce Zofii, która wychodzi za mąż za hrabiego Rydygiera. Helena jako wiano otrzymuje folwarki Borowiki, Kamionkę, Kucharówkę, Rafałówkę i Zacisze, razem, bagatela, ponad siedem tysięcy hektarów ziemi, w tym niemało lasów.
  Wśród tych lasów, w Majówce, piętnaście kilometrów od Białegostoku, Kawelinowie budują dla siebie pałac, do którego wiedzie dwukilometrowa, wybrukowana prywatna droga.
Przychodzą na świat dzieci, dwie córki – Helena i Tatiana.
  Wkrótce Mikołaj Kawelin daje się poznać jako mecenas sportu – po pierwszym wyścigu dookoła Białegostoku przychodzą kolejne – w latach 1909-1912. Wszystkie, z wyjątkiem ostatniego, wygrywa Konstanty Żyłkiewicz. W ostatnim też prowadzi – ale chuligański wybryk nieznanych sprawców, którzy z premedytacją rozkopali jezdnię, doprowadza do bolesnego upadku lidera i zmienia kolejność na mecie.
Pierwsza wojna światowa nie tylko przerywa sportową rywalizację, ale burzy spokojne życie. Część ludności ruskiej udaje się w bieżeństwo na wschód, ci bogatsi, zwłaszcza gdy z Rosji dochodzą coraz bardziej niepokojące wieści o rewolucji – na zachód. Kawelinowie docierają do Francji. Tam małżeństwo się rozpada, córki pozostają przy matce.
 
Mikołaj Kawelin decyduje się na powrót do Polski. Wraca 11 maja 1920 roku samolotem z Nicei do Warszawy (wojna bolszewicko-polska trwa). Musi być znaczącą osobistością, bo jego przybycie i kłopoty odnotowuje warszawska prasa: „Dziennik Warszawski” doniósł wczoraj wieczorem, że właściciel dóbr Rafałówka płk Kawelin otrzymał stanowcze wezwanie do opuszczenia Polski i na razie jest internowany w Konstancinie, skąd nie wolno mu wyjeżdżać do Warszawy. Jak nas poinformowano ze źródła miarodajnego, panu Kawelinowi pozwolono pozostać w Polsce pod warunkiem mieszkania w Konstancinie.

  Po kilkunastu dniach temat powraca: Aresztowanego w hotelu pułkownika Kawelina, właściciela dóbr Rafałówka pod Białymstokiem – uwolniono, ale komisarz m. Warszawy Anusz wezwał go, aby w ciągu dni dziesięciu opuścił Polskę.
  Tu dzieje się rzecz niebywała. Wyznaczony termin mija, a carski pułkownik nie tylko nie wyjeżdża z Polski, ale otrzymuje polskie obywatelstwo i zwrot swego całego majątku. Musi mieć wysoko postawionych przyjaciół. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że w młodości uratował życie Piłsudskiemu?
Zbigniew Karlikowski nie wyklucza takiej możliwości.
Jedno jest pewne. Pułkownik po powrocie do zdewastowanego majątku przeznacza 130 ha ziemi ornej dla legionistów.
  Widok zniszczonej siedziby nie przeraża go. Pałac rozbudowuje i czyni jeszcze piękniejszym. Zajrzyjmy na chwilę do środka. Tuż przy wejściu po obydwu stronach stały dwa duże akwaria z rybkami. W salonie oprócz fortepianu były stylowe meble i skórzane brązowe kanapy, na podłodze leżały perskie dywany. W gabinecie nie brakowało ani maszyny do pisania, ani ogniotrwałej kasy.
  Najbliższe otoczenie pałacu też wzbudzało podziw. Były korty tenisowe, studnia głębinowa i wieża ciśnień, prywatna linia telefoniczna – tel. nr 2. Kawelin miał też do swojej wyłącznej dyspozycji apartament w luksusowym hotelu Ritz. A był to hotel nie byle jaki. Zbudowany z inicjatywy finansjery rosyjskiej i francuskiej w latach 1909-1913, stał nad Białą w bliskim sąsiedztwie obecnego Pałacu Ślubów. Jako jedyny budynek w mieście posiadał windę, bez krawatu czy muszki do niego nie wpuszczano. Nad dobrym samopoczuciem gości czuwał liczny personel.
  W pałacu w Majówce Kawelin też miał służbę – około dwudziestu osób. Zbigniew Karlikowski wymienia je z nazwiska. Jak udało mu się skompletować tę listę? Odszukując związanych z pałacem ludzi. Po ruinach pałacu oprowadzał go Jerzy Pankiewicz, wiele informacji udzieliła Jadwiga Pankiewicz, siostra pracującej u Kawelinów pokojówki. W poszukiwaniu innych wiadomości Zbigniew Karlikowski przewertował roczniki lokalnych i stołecznych gazet.
  W „Białostockim Głosie Codziennym” natrafił na szczegółową relację z powitania pułkownika i jego drugiej małżonki Olgi: W środę 24 kwietnia 1929 roku o godz. 7 wieczorem samolotem z Warszawy wrócił z podróży poślubnej z Nicei do Majówki właściciel majątku, płk Mikołaj ze swą młodą żoną Olgą Kawelinową. Służba majątku i ludność okolicznych wsi zgotowała młodej parze uroczyste przywitanie – donosił reporter. Zachwycał się dwiema bramami powitalnymi, zbudowanymi przy wjeździe na dwukilometrową prywatną drogę pułkownika oraz bezpośrednio do jego pałacu, podziwiał kunszt technika Michała Blausztejna, który wykonał wspaniałą iluminację elektryczną zarówno drogi, jak i samej siedziby.
  Na spotkanie nowożeńców wyjechali na szosę – cała straż ogniowa w hełmach i mundurach wsi Kamionka (która utrzymywana jest z całości z funduszów Kawelina), Zarząd Domu Ludowego w Kamionce (dom ten budowany jest z funduszów Kawelina), okoliczni wieśniacy oraz z kilku sąsiednich wsi (Rafałówka, Dobrzyniówka, Zacisze, Zajezierce, Płoski, Łukjany, Tatarowce, Henrykowo, Sobolewo, Izoby, Zajma) – pisał. Było ich kilkuset, którzy następnie ruszyli w ślad za samochodem wiozącym pułkownika z małżonką. Ponad 600 jeźdźców harcowało na koniach za samochodem Kawelina.
  Parę młodą powitali w imieniu Powiatowego Związku Ziemian prezes związku, Tadeusz Teczyński, w imieniu służby nadleśniczy majątku Lucjan Głuchowski, chlebem i solą najstarszy wiekiem gajowy, Hejdel, który pracował u pułkownika od czterdziestu lat.Wzruszony Kawelin gorąco dziękował wszystkim za serdeczne życzenia i uroczyste spotkanie, podkreślając że zawsze starał się jako dziedzic rozumieć i cenić swych ludzi, swoją służbę i sąsiadów. Uroczyste spotkanie, które urządziła panu Kawelinowi ludność okolicznych wsi, wybitnie świadczy o tem, jak popularny jest wśród ziemiaństwa i chłopów pan Kawelin i jakim szacunkiem i sympatią się cieszy.
  Sympatie ludności pan Kawelin zaskarbił nie tylko swoją szczodrością i hojną kieszenią, lecz zaletami swego charakteru, swą szczodrością, prostotą i dobrocią w obejściu z ludźmi. (…) Tyle relacja w „Białostockim Głosie Codziennym”.
Tę szczodrość, o której pisał reporter, podkreślali wszyscy, zarówno pracownicy, jak i sportowcy.
Pracowników pułkownik zatrudniał wielu, bo i majątek miał niemały. Zarząd znajdował się w Kamionce, w odległości trzech kilometrów od pałacu. W majątku hodowano głównie krowy – stado liczyło 50 sztuk, były też konie, zarówno do pracy w polu, jak i wyścigowe, które brały udział w gonitwach na warszawskim Służewcu.
  Kawelin nieczęsto bywał w Kamionce, odkąd się ożenił, tę powinność przejęła żona Olga. Z myślą o mieszkańcach wsi zbudował tam Dom Ludowy, wyświęcony w 1930 roku. Na tę uroczystość przybyli dostojni goście z Białegostoku z prezydentem miasta Wincentym Hermanowskim na czele.
W pałacu w Majówce bywała nieraz Irena Tarasewicz z domu Czesnowicz. Urodziła się w Cieliczance, w rodzinie drwala.
– Co ty Adolf cale życie będziesz siekierą machał, przychodź do mnie jako gajowy pracować – zaproponował mu pewnego dnia Mikołaj Kawelin. I widząc, że w domu Czesnowicza się nie przelewa, dodał: – Masz sto złotych, kup krowę, żeby dzieci miały mleko.
– Ale kiedy ja oddam – nie przestawał martwić się Adolf.
– Oddasz, kiedy będziesz mógł, a jak nie, to i tak zostanie.
I tak rodzina Czesnowiczów przesiedliła się do rogatki w Majówce, obok której przebiegała prywatna droga do pałacu. Drogę zamykał szlaban. Kiedy nadjeżdżał samochód, mama pani Ireny wybiegała, żeby go podnieść. Pani Kawelinowa nieraz zabierała małą Irenkę do pałacu, kupowała prezenty, a to pantofelki, a to sukieneczkę.
  W 1936 roku Maria Czesnowicz była w ciąży z trzecim dzieckiem. Kiedy nadszedł czas porodu, wezwano położną z Zacisza, ale ta była bezradna. Poród nie następował, a matka czuła się coraz gorzej. Adolf w końcu powiadomił Kawelina. Ten natychmiast dał swój samochód i Marię odwieziono do szpitala. W ostatniej chwili. Bo choć dziecko urodziło się martwe, matkę udało się uratować.
Olga Kaweliniowa nieraz wynajmowała Marię Czesnowicz do różnych prac we dworze. I zawsze zapraszała na święta, także katolickie, które urządzała dla służby. Ogromny stół uginał się wówczas od smakołyków.
Głównym bogactwem Kawelinów są lasy, oczkiem w głowie pułkownika pozostaje sport.
 

   W 1927 roku Mikołaj Kawelin wchodzi w skład zarządu Klubu Sportowego „Ognisko” i już niebawem ofiarowuje na budowę hangarów lotniczych na Krywlanach tysiąc metrów sześciennych drewna. Rok później podczas tenisowych Mistrzostw Białegostoku funduje zwycięzcom bardzo cenną nagrodę – dwie rakiety słynnej firmy Slezenger.
  Jego talent menadżerski i organizatorski ujawnia się najbardziej, gdy w 1932 roku zostaje jednym ze współzałożycieli białostockiego klubu sportowego „Jagiellonia”. Pierwszym prezesem wybrano co prawda starostę grodzkiego Jana Mieszkowskiego, ale już po siedmiu miesiącach pałeczkę przejmuje pułkownik Kawelin. To za jego rządów klub rozkwita, ma aż czternaście sekcji, w lekkiej atletyce zajmuje trzecie miejsce w kraju. Gdy pułkownik w 1935 roku odchodził z klubu, nadano mu tytuł honorowego członka „Jagiellonii”. A on ofiarował drewno także na trybuny stadionu na Zwierzyńcu.
Cały czas jak mógł pomagał sportowcom, nie tylko poprzez fundowanie nagród.
– Kolarz Leonard Łuszczewski wspominał, że Kawelin dostarczał mu bezpłatnie opał na zimę – dzieli się swoimi kolejnymi odkryciami Zbigniew Karlikowski.
Pułkownik działa też aktywnie w Rosyjskim Towarzystwie Dobroczynności. Bierze udział w balach charytatywnych, organizowanych w hoteli Ritz, a także w spektaklach wystawianych w Rosyjskim Teatrze.
– W naszym domu nieraz mówiono, że roli Wujaszka Wani Mikołajowi Kawelinowi pozazdrościłby niejeden aktor – wspomina pani Halina Romańczuk, przewodnicząca Rosyjskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego.
  Nadchodzi rok 1939. Wojna wisi w powietrzu. W sierpniu, gdzieś o trzeciej w nocy, rodzinę Czesnowiczów budzi dźwięk klaksonu. Maria czym prędzej wybiega z domu, by podnieść szlaban. – Wyjeżdżamy do Warszawy, księgowy wypłaci wam pieniądze – uspokaja leśniczego Kawelin i wysypuje im wiele drobnych monet.
  To są ostatnie godziny pobytu pułkownika w Białymstoku. Umiera tuż przed powstaniem warszawskim, w lipcu 1944 roku. Potem odchodzi także Olga Kawelinowa.
  Zbigniew Karlikowski bardzo chciał odnaleźć ich grób. Kupił mapę Warszawy i zaczął szukać prawosławnego cmentarza. Znalazł na Woli.
– Wszystkie dokumenty spłonęły podczas powstania – Mirosław Kuprianowicz, pracownik parafialnej kancelarii, bezradnie rozłożył ręce. – Proszę zostawić swój numer telefonu, jeśli czegoś się dowiem, zadzwonię.
Odezwał się po dwóch tygodniach z wiadomością, że w starej części cmentarza znalazł poszukiwany grobowiec.
Pan Zbigniew od razu wsiadł do pociągu. Radość rozpierała mu serce. Nawet fatalny stan grobowca nie był w stanie jej zmniejszyć. Wiadomość o odkryciu obiegła wszystkich białostockich historyków, dotarła także do Jagiellonii.
– Odrestaurujmy pomnik – z taką inicjatywą wystąpił Jarosław Dunda, były przewodniczący Stowarzyszenia Kibiców Jagiellonii, nauczyciel historii w liceum na Antoniuku.
  Pomysłu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podczas meczu Jagiellonii z Legią Warszawa kibice zebrali do czapek ponad 6 tys. złotych. Do akcji włączyli się sympatycy klubu, Sławomir Przestrzelski oraz Adam i Marcin Bałakierowie, fachowcy od obróbki kamienia i metaloplastyki. Bezpłatnie odrestaurowali 24 metry zardzewiałego ogrodzenia, wymienili rozsypujące się słupki na granitowe, odczyścili krzyż z piaskowca i nagrobną płytę. Dzięki temu napis „Mogiła Kawelinych” stał się bardziej czytelny. Za zgodą administracji cmentarza zamontowali jeszcze jedną płytę z napisem „Mikołaj Kawelin 1865-1944. Prezes Jagiellonii Białystok w latach 1932-1935. Renowację grobowca przeprowadzili kibice Jagiellonii”.
– Podczas prac wykonawcy wpuścili kamerę do środka grobowca – wspomina Zbigniew Karlikowski. – Odkryli, że trzy razy chowano w nim zmarłych. Pierwszy został zamurowany ścianą z pięknej gotyckiej cegły, starannie połączonej fugą. Widać, że praca nie była wykonywana w pośpiechu. Przy drugim pochówku ten pospiech był już widoczny – wykorzystano różne kawałki cegieł, a i połączono je bez należnej staranności, najprawdopodobniej podczas wojny. Trzecią trumnę po prostu wstawiono do środka.
Kto spoczywa w grobowcu oprócz Mikołaja Kawelina i jego żony Olgi? Tego już chyba nigdy się nie dowiemy.
  Pamięć o Kawelinie, dobrym panie, przetrwała wśród ludzi pracujących na jego polach. Wśród nich była także mama radnego Stefana Nikiciuka. To on wystąpił z propozycją, by białostockiemu rondu u zbiegu ulic Ciołkowskiego i Baranowickiej nadać imię Mikołaja Kawelina.
– Dyskusja była bardzo burzliwa – wspomina Zbigniew Karlikowski – który uzasadniał pomysł merytorycznie. W końcu się udało.
Udało się też przed rokiem poprowadzić rajd rowerowy im. Mikołaja Kawelina, od miejsca, w którym stał nieistniejący już hotel Ritz do Majówki. Szkoda, że w tym roku zabrakło już na to środków.
Szkoda też, że wciąż nie załatwiona jest jak należy sprawa tabliczki na replice przedwojennego psa – śmietniczki. I tu kilka zdań wyjaśnienia.
  Przed wojną białostoccy twórcy – rzeźbiarze wpadli na żałosny pomysł, by parkowej śmietniczce w kształcie psa buldoga nadać rysy twarzy Kawelina.
– W ten sposób chciano go poniżyć – uważa Halina Romańczuk. – Jak na to reagował? Ze śmiechem, bo jak twierdził, obiżatsa można tolko na rownych siebia, a autorów pomysłu nazywał żałkimi lud’mi.
Przed kilku laty współcześni białostoccy twórcy poszli dalej. Wykonali replikę śmietniczki, która urosła już do miana rzeźby, a na niej umieścili tabliczkę. „Pies Kawelin, replika rzeźby Piotra Sawickiego seniora, wykonana przez Małgorzatę Niedzielko. Dar Podlaskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych dla mieszkańców Białegostoku. Mecenas Contractus Spółka z o.o. Białystok, 24 czerwca 2005 roku”.
Ten napis wielu białostoczan uważa za skandaliczny. Jedna litera ostudziłaby niepotrzebne emocje. Na podpis „Pies Kawelina” zgadzają się wszyscy.

fot. archiwum
Zbigniewa Karlikowskiego
Ałła Matreńczyk

Ludzie dawnego Białegostoku: Mikołaj Kawelin

 

   Choć Kawelin był brzydki jak listopadowa noc, bez wątpienia dodawał kolorów dla przedwojennego Białegostoku. Ba! Był jedną z najbarwniejszych postaci naszego miasta. Znaną z dobrego serca i niesamowitego poczucia humoru.
  Każdy kojarzy “psa Kawelina” stojącego w parku Branickich. Jest to postawiona w 2005 roku replika pomnika, który powstał w 1936 roku. Ten okropnie brzydki pies ma tyle wspólnego z Kawelinem, że… bardzo był do niego podobny. Gdy Kawelin się dowiedział, że tak ludzie nazywają ten pomnik, podobno śmiał się przez wiele godzin.
 

Kawelin nie tylko miał dystans do siebie, ale do życia ogółem. Potrafił na przykład pod sławnym hotelem “Ritz” zamówić wszystkie dostępne dorożki, przez co inni goście musieli wracać piechotą.   Tymczasem do jednej dorożki wsiadł on sam, w drugiej zostawił kapelusz, w trzeciej płaszcz, w czwartej rękawiczki, i tak dalej i tak dalej. Hotel “Ritz” był miejscem gdzie powstało wiele niesamowitych historii i anegdot, i trzeba przyznać, że te z Kawelinem w roli głównej stanowią ich lwią część. Pewnego razu Kawelin wjechał do hotelu… konno. A następnie podjechał do baru i poprosił o dwa kieliszki szampana. Dla siebie i dla konia.
  Tak jak wszystkie planety naszego układu krążą wokół słońca, tak całe życie sportowe Białegostoku kręciło się wokół Kawelina.
  Kawelin w 1905 roku zorganizował w Białymstoku pierwszy rajd rowerowy i rajdy te odbywały się już cyklicznie aż do II wojny światowej.
  Oprócz tego był pierwszym prezesem Jagielloni Białystok. Wspierał budowę obiektów sportowych oraz sponsorował biedniejszych sportowców. Kawelin bez wątpienia znany był z dobroczynności. Jako aktor amator brał udział w przedstawieniach teatralnych, z których pieniądze szły na cele dobroczynne.
A skąd tenże Rosjanin się u nas wziął?
  Mikołaj Kawelin był carskim pułkownikiem, który trafił w nasze strony w latach 80 XIX wieku. Jako dwudziestoletni młodzieniec ożenił się z Heleną Kruzensztern, córką senatora Aleksandra Kruzenszterna, który pochodził ze zrusyfikowanej szwedzkiej rodziny.
  Państwo Kawelinowie żyli w majątku Rafałówka pod Zabłudowem. Gdy wybuchła rewolucja bolszewicka, a następnie czerwony walec toczył się w stronę Warszawy, Kawelin wyemigrował do Francji. Bolszewicy bowiem nie mieli litości dla dawnych carskich oficerów.
  Gdy wracał w nasze strony został zatrzymany na granicy, lecz na szczęście cała sprawa zakończyła się happy endem.
 

Dzięki temu, że w 1901 roku Kawelin pomógł Józefowi Piłsudskiemu uciec z petersburgiego więzienia, nie tylko mógł spokojnie wrócić do domu, ale także otrzymał w nagrodę od państwa polskiego majątek w Majówce. Częściowo mieszkał właśnie tam, a częściowo w wykupionym apartamencie w “Ritzu”. Oprócz majątku Kamionka, Borowiki i Majówka, Kawelin posiadał także wiele hektarów lasu, mleczarnie i tartaki, przy czym drewno z tartaków wykorzystywał często, by za darmo zbudować mieszkańcom obiekty sportowe i kulturalne.
  We wrześniu 1939 roku Kawelin jako “burżuj, faszysta, biały pułkownik i reakcjonista” musiał znowu uciekać przed bolszewikami. Udał się do Warszawy.
  W lipcu 1944 roku wycofujący się Niemcy zabrali ze sobą “psa Kawelina”, bo czemuś byli przekonani, że jest to bardzo cenny dla polskiego dziedzictwa pomnik. Interesujące jest, że dokładnie tego samego dnia Mikołaj Kawelin zmarł w wieku 79 lat…

Edward Horsztyński

Ostra Górka w Ignatkach – historia zapomnianej rodziny

Niewielu mieszkańców Ignatek wie, że przed wojną funkcjonował tu duży majątek, a już tylko kilka osób pamięta o jego właścicielach – rodzinie Miciełowskich. Zważywszy na to, że żadna z tych osób nie ma mniej niż 80 lat – i ich wkrótce zabraknie, a historia majątku Ignatki rozpłynie się w niebycie. Trudno się z tym pogodzić, Miciełowscy zapisali bowiem swoją kartę w historii Białegostoku jako miasta wielokulturowego i wielonarodowego.

Ignatki, podobnie jak cały Białystok, pozostawały pod zaborem rosyjskim. Znaczny odsetek mieszkańców miasta stanowili Rosjanie. Zaliczali się do nich Miciełowscy, chociaż w ich żyłach płynęła również niemiecka i polska krew. W latach 80. XIX wieku majątek Ignatki znajdował się w rękach Luby Reinhard, która w 1889 roku sprzedała go Włodzimierzowi Miciełowskiemu – inżynierowi budownictwa wojskowego w stopniu generała porucznika. Był on jednym z budowniczych twierdzy Modlin. Jego żona Olga była prawdopodobnie córką Luby Reinhard.

W 1911 roku przekazał on Ignatki w ręce swego syna, Borysa, który wraz z żoną Nadzieją zarządzał majątkiem aż do wybuchu II wojny światowej. Borys Miciełowski był pułkownikiem sztabowym artylerii w armii carskiej. Aby zadośćuczynić jeszcze jednej spadkobierczyni – niezamężnej ciotce Jadwidze – był zobowiązany wypłacać jej dożywotnio 300 rubli rocznie.

Rodzinie Miciełowskich przypadły dobra rozciągnięte między Hryniewiczami, Horodnianami, Kleosinem a Lewickimi, w sumie około 150 ha. W Ignatkach mieścił się dworek, w którym zamieszkali wraz z jedyną córką Eugenią. Nieopodal mieściły się czworaki, stajnie i inne budynki gospodarcze. Państwo Miciełowscy byli dobrymi i zapobiegliwymi gospodarzami. Przeprowadzili regulację rzeki, przebudowali kompozycję dworską, wykopali trzy stawy rybne, wznieśli młyn nad rzeką Horodnianką, założyli sady i ogród.

W obrębie majątku stało około stu drewnianych domków letniskowych. Od wiosny do jesieni były wynajmowane przez bogatych białostockich Żydów, którzy tutaj odpoczywali i oddawali się różnorakim rozrywkom.

Nieopodal stanął wielki Dom Zdrojowy „Kurhaus”, zwany przez miejscowych karuzelem. Mieściła się w nim wielka hala widowiskowa, w której Miciełowscy organizowali bale, koncerty i spektakle teatralne. Letniskiem zarządzała Nadzieja Miciełowska z pomocą Chiła Czapnickiego. Dochodziła tu specjalna, prywatna linia autobusowa. Letnicy mieli możliwość wynajmowania kajaków, by pływać w stawach. Niedaleko majątku mieściła się też strzelnica sportowa. Pojawiała się na niej białostocka śmietanka, by postrzelać dla rozrywki i wesoło spędzić czas.

Pan Wacław, który wychował się w sąsiednich Hryniewiczach doskonale pamięta czasy przedwojenne. Jako młody chłopiec zatrudniał się do obsługiwania gości na strzelnicy.

– Moim zadaniem było przynoszenie talerzyków, które zostały zestrzelone przez uczestników zabawy – wspomina. – Jeżeli talerzyk został rozbity, nic nie otrzymywałem, a jeżeli spadł nieuszkodzony, zawieszałem go z powrotem. Za każdy odwieszony talerzyk dostawałem 2 grosze.

Pan Wacław pamięta, że wówczas do Ignatek zjeżdżało wiele białostockich osobistości.

– Częstym gościem był Mikołaj Kawelin, założyciel i pierwszy prezes Klubu Sportowego Jagiellonia. Pamiętam go dobrze, ponieważ miałem okazję widywać go na własne oczy. Poza tym pojawiali się tam różni oficjele, na przykład główny komendant policji białostockiej – opowiada.   Pan Wacław wie, co mówi, jego ojciec Stanisław był bowiem osobistym dorożkarzem Borysa Miciełowskiego. W dzień i w nocy musiał być gotowy na wezwanie, które mogło przyjść w każdej chwili. A woził go nawet do samej Warszawy.

 

 

 

 

 

 

 

Miciełowski cieszył się dobrą opinią wśród okolicznych mieszkańców. Część z nich zatrudniał do prac polowych w majątku. Nigdy nikogo nie skrzywdził, zawsze wypłacał pieniądze na czas i w pełnej kwocie, nawet wtedy, gdy domowy budżet został nadwyrężony z powodu nieurodzaju.

Okoliczne wioski zaopatrywały dwór i dacze letniskowe w żywność. Na balach i przyjęciach w karuzelu stoły uginały się od przysmaków, ale myliłby się ten, kto pomyślał, że życie bogatego ziemianina upływało tylko na balowaniu i zaspokajaniu egoistycznych potrzeb. Żona Borysa, Nadzieja, całym sercem poświęcała się działalności charytatywnej.

Białystok przełomu wieków był miastem przemysłowym, fabrycznym, pełnym kontrastów i nierówności społecznych. Spory odsetek ludności stanowili bezrobotni i biedota. Nadzieja Miciełowska założyła Towarzystwo Dobroczynne i objęła opieką dzieci z najuboższych rodzin rosyjskich. Organizowała dla nich obozy wakacyjne. Co roku przyjmowała w swoim majątku ponad setkę dzieci, które utrzymywała ze swoich funduszy.

Do dziś w Białymstoku żyje jedna z uczestniczek tych obozów, pani Zina Korniłowicz. Pamięta atmosferę i realia tamtych odległych, przedwojennych czasów:
– Wszystkie dzieci przebywały w majątku w Ignatkach, nocowaliśmy w stodole, na sianie. Pani Nadzieja przebywała z nami, organizowała czas i osobiście doglądała, aby wszystko było jak należy – opowiada pani Zina. – Jedzenie było pyszne: jaja, mleko, mięso, a nawet świeżutkie ciasto. Niewiele dzieci przed wojną miało okazję tak jadać w domu.
– Tylko herbata była niesmaczna – kontynuuje opowieść pani Zina. – Była gotowana w wielkim kotle i pachniała dymem, nie mogłam jej pić.

Nadzieja Miciełowska organizowała charytatywne przedstawienia teatralne, w których brały udział ważne osobistości Białegostoku. O jednym takim przedstawieniu donosi przedwojenny tygodnik „Reflektor”:

„W poniedziałek, dn. 29 stycznia 1934 r. w teatrze Palace odbyło się przedstawienie amatorskie (w języku rosyjskim) na rzecz Rosyjskiego Komitetu Dobroczynności w Białymstoku. Odegrana została 4-aktowa sztuka dramatyczna znanej rosyjskiej poetki Szczepkinej-Kupernik – Panna z fiołkami. Czołowe role w sztuce wzięli na siebie znani na gruncie białostockim miłośnicy ros. sztuki dramatycznej – p.p. N. Miciełowska, Bujalska-Gorewa, i p. płk. Mikołaj Kawelin, którzy też wykonali te role dobrze i bez zarzutu. Reszta uczestników spektaklu ansamblu nie psuła. Pod względem reżyserii sztuka wypadła doskonale. W każdej drobnostce dała się odczuwać ręka doświadczonego artysty reżysera Wiktora-Narcewa Bubryka. Sala Palace była przepełniona doborową publicznością. Przedstawienie zaszczycił swoją obecnością p. Wojewoda Żyrdam-Kościałkowski”.

 

 

 

 

Córka państwa Miciełowskich, Eugenia, lekarka wykształcona w Paryżu, odziedziczyła po rodzicach prawy charakter i chęć pomocy ludziom. Niejednokrotnie udzielała świadczeń medycznych miejscowej ludności całkowicie nieodpłatnie, mając na względzie niski status materialny swoich pacjentów. Niezależnie od pogody i pory dnia zachodziła pod wiejskie strzechy, by pomagać chorym. Wielu z nich uratowała od śmierci.

Wybuch II wojny światowej całkowicie zmienił losy majątku Ignatki. Po zajęciu Białegostoku przez armię radziecką we wrześniu 1939 roku do domu Borysa Miciełowskiego zapukało NKWD. Stało się tak prawdopodobnie za sprawą pracownika majątku, który złożył donos na „ziemianina burżuja”. Borys Miciełowski został aresztowany jako „wróg klasowy” i wywieziony na wschód. Wszelki słuch o nim zaginął. Jego nazwisko nie figuruje na żadnej liście ofiar wojennych, do dziś jego losy pozostają nieznane. Nadzieja i Eugenia musiały opuścić majątek, który przeszedł w ręce radzieckiego okupanta. Dwór i pożydowskie dacze zostały zajęte przez wojsko, a w karuzelu urządzono magazyn obrań wojskowych.

 

 

 

 

Po wkroczeniu wojsk niemieckich w 1941 roku majątek Ignatki stał się zapleczem gospodarczym Wermachtu. Zarządzał nim wówczas Mazur o nazwisku Ilas. Okazał się ludzkim człowiekiem, który „pozwalał żyć”. Gdy Nadzieja podbierała jajka z kurnika lub odlewała mleko, odwracał głowę i odchodził w inną stronę. Po wkroczeniu frontu radzieckiego w 1944 roku majątek i letnisko zostały spalone. Nadzieja wraz z córką wyjechały do Poznania, gdzie do dziś żyją ich wnuki. Do Ignatek nigdy nie powróciły.

Po wojnie majątek znacjonalizowano i zorganizowano w nim PGR, czworaki zamieniono na mieszkania służbowe dla pracowników. Po przemianie ustrojowej w 1989 roku zabudowania przejął klub jeździecki. Na ziemiach po dawnym majątku zaczęły wyrastać osiedla domków jednorodzinnych, anonimowych bloków i szeregówek. Ignatki zamieniły się w dzielnicę Białegostoku. Ostra Górka jak samotna wyspa przetrwała jakby na przekór zawirowaniom historii. Jak długo jeszcze?

Odnalezienie potomków Borysa Miciełowskiego było jak poszukiwanie igły w stogu siana, ale to dzięki nim udało mi się uzyskać informacje dotyczące personaliów osób pochowanych na Ostrej Górce. Są to: Adolf von Reinhard, ojciec Olgi Miciełowskiej, żony Włodzimierza Miciełowskiego i Jadwigi Reinhard; Olga Miciełowska 20.08.1955–15.03.1936; Jadwiga Reinhard; Aleksy Miciełowski – młodszy brat Borysa; Zofia Kazakin, matka Nadziei Natalii zam. Miciełowskiej.

Ewa Zwierzyńska

Jurowiecka 29. Fabryka Markusów

 

   Mieliśmy okazję poznać nieco bliżej historię rodziny Abrama Markusa, który od lat 70. XIX w. był właścicielem dużego domu przy ul. Sienkiewicza 5. Po jego śmierci w 1897 r. nieruchomość otrzymali w spa- dku jego synowie.
  Dziś chciałbym zwrócić uwagę na jednego z nich – Jakuba Markusa. Dzięki wypracowanej przez ojca pozycji, Jakub miał ułatwiony start w dorosłość, ale dzięki własnemu zaangażowaniu zdołał doprowadzić ojcowski zakład do rozkwitu.
  Dziś próżno szukać w przestrzeni miasta jakichkolwiek śladów tej rodziny. Nie ma domu przy ul. Sienkiewicza 5, nie ma też już najmniejszych pozostałości po fabryce, która działała przy ul. Jurowieckiej 29. Mamy jednak szczęście, że w latach 20. XX w. zakład produkcyjny reklamowano przy pom   ocy winiety, która zachowała się i daje nam rzadką możliwość przyjrzenia się bliżej tej zapomnianej fabryce.
  Jak już wiemy, Abram Markus po przeprowadzce do Białegostoku założył tkalnię. Jako moment założenia przedsiębiorstwa podawane są lata 1877 i 1889, działało ono jednak na pewno w latach 90.
XIX w. Od początku istnienia produkcja ukierunkowana była na wytwarzanie sukna i kołder z wełny. Początkowo firma pracowała przy ul. Mikołajewskiej obok rodzinnego domu, ale w 1893 r.
  Abram nabył dwie posesje przy ul. Jurowieckiej (wówczas nosiła nazwę Pocztowa), na których stał już wówczas parterowy murowany dom. Wkrótce zbudował na nabytej nieruchomości murowaną trójkondygnacyjną tkalnię, napędzaną maszyną parową. Tuż przed śmiercią Abram przekazał zarząd firmy synowi Jakubowi, który w 1896 r. dokonał ponownej rejestracji przedsiębiorstwa, tym razem pod naz wą „Jakub Abramo
wicz Berow icz Markus”. Obowiązywała ona przez kolejne dziesięciolecia.
  Za czasów Jakuba Markusa nastąpiła dalsza rozbudowa zakładu, w którym w 1907 r. zatrudnionych było 86 pracowników. W tym okresie fabryka produkowała sukno wartości 30 tys. rubli rocznie, przy użyciu maszyny parowej o mocy 25 KM. Warto wspomnieć, że Jakub w 1908 r. był członkiem Towarzystwa Białostockiej Straży Ogniowej, a na terenie własnego zakładu prowadził oddział straży pożarnej. 
  Po śmierci Jakuba Markusa (zm. ok. 1911) cały majątek odziedziczyła wdowa po nim, Helena (Hessa) oraz ich potomkowie: Izaak, Hersz, Leon, Chaim oraz Albert. 
  Warto wspomnieć szczególnie najstarszego Izaaka, który po śmierci  ojca został głównym kierownikiem fabryki. Pełnił również przez wiele lat funkcję komendanta Białostockiej Ochot niczej Straży Ogniowej i członka Związku Wielkiego Przemysłu. Firma Markusów przetrwała okres I wojny światowej i w 1922 r. synowie Jakuba zawiązali spółkę pod nazwą „Jakub A. B. Markus. Fabryka sukna i kołder w Białymstoku”. Po 1919 r. firma znacznie rozwinęła swoją działalność, głównie za sprawą zamówień realizowanych na  potrzeby odrodzonego państwa polskiego.
  W 1922 r. zakład spadkobierców Jakuba Markusa zatrudniał już 280 robotników, a produkcję wspierały maszyny parowe o łącznej mocy 350 KM. Zakład składał się z 4 oddziałów: tkalni, przędzalni, apretury i wytwarzania wełny sztucznej.
  W latach 1926/1927 r. wymieniono ponadto wytwórnie trykotaży i wyrobów wełnianych. Rycina, stanowiąca ilustrację do dzisiejszego tekstu, została opublikowana w 1921 r. Nie ma wątpliwości, że przedstawia ona stan faktyczny, a wyrysowane na niej obiekty rzeczywiście tworzyły zespół fabryczny pod firmą „J. A. B. Markus” w Białymstoku. 
  Najstarszym budynkiem w zespole był dom z lat 1890-1893, widoczny po lewej stronie.  Markusowie mieszkali w nim do II wojny światowej. Rezydencja oddzielona była od reszty terenu fabrycznego i ul. Jurowieckiej niskim płotem.
  Dom otaczał ogród zaopatrzony w dwie fontanny.  Natomiast najstarszym budynkiem produkcyjnym był wzniesiony po 1893 r. duży gmach tkalni, ustawiony wzdłuż ul. Jurowieckiej. Obok niego widzimy dobudówki mieszczące najpewniej kantor firmowy oraz budynek mieszczący maszynę i kocioł parowy z wysokim kominem. W tyle posesji od strony rzeki Białej ustawiony był nowszy gmach produkcyjny o czterech kondygnacjach, wzniesiony zapewne przy użyciu żółtej cegły na początku XX w. Reszta terenu posesji fabrycznej zajęta była pod dodatkowe budynki magazynowo-gospodarcze. 
  Fabryka rodziny Markusów funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r., chociaż ilość produkowanych materiałów po 1922 r. spadała zgodnie z ogólną tendencją panującą w przemyśle włókienniczym Białegostoku.
  Co roku zdarzały się przestoje fabryki trwające niekiedy po kilka miesięcy, choć wciąż zakład Markusów należał do czołówki białostockich fabryk włókienniczych. Trzeba nadmienić, że Markusowie sami nie realizowali już produkcji, ale wydzierżawiali powierzchnię mniejszym przedsiębiorcom, którzy realizowali wszystkie etapy wytwórczości w zakładzie.
  Na przykład w 1929 r. jeden z gmachów fabrycznych wydzierżawiła spółka Dawida Murkiesa  i Adeli vel Edli Makow (zamieszkałej przy ul. Jurowieckiej 19). W kolejnym roku oddział przędzalni prowadził Lejba Rubinow, gdzie pracowało 30 robotników.
  W tym samym 1932 r. w fabryce Markusów swą tkalnią zarządzała niejaka Rafałowska, zaś sekcją włókienniczą Józef Kapłan. Ponadto w 1932 r. w garażach przy domu Markusa działała kooperatywa „Auto”.  Fabrykę w czasie II wojny światowej upaństwowiono. Do 1944 r. znajdowała się ona w samym środku getta. Zapewne w czasie jego likwidacji gmachy uległy spaleniu.
  Ruiny jeszcze przez jakiś czas zapełniały posesję przy ul. Jurowieckiej 29 i dopiero w latach 60. XX w. zostały rozebrane.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Sienkiewicza 5. Od Markusów do Boćkowskich

 

   Po raz kolejny cofniemy się do 1897 r. i przyjrzymy dziejom domu widocznego na jednym ze zdjęć Józefa Sołowiejczyka, na których uwiecznił zachodnią, nieparzystą stronę ówczesnej ul. Mikołajewskiej, a dzisiejszej ul. Sienkiewicza. Przypomnę, że ostatnim razem mieliśmy okazję poznać historię posesji przyporządkowanej przed II wojną światową do ul. Sienkiewicza 5.
  W 2 poł. XVIII i na pocz. XIX w. stał tu drewniany parterowy dom należący najpierw do Jankiela Mosesa, następnie Jankiela Solnickiego, wreszcie małżonków Penzuchów i od 1873 r. Abrama Bera Markusa.   Abram Ber Markus zapewne już w latach 70. XIX w. zbudował w miejsce stojących na tej posesji drewnianych budynków nowy, piętrowy dom o typowej dla tego okresu neorenesansowej fasadzie.
  Pochodził z Gródka (w poprzednim tekście wkradł się błąd, gdyż podałem, że był mieszczaninem z Sokółki), gdzie ożenił się z Chają Sorą Kremer, córką Lejby i doczekał się kilkanaściorga dzieci, z których wieku dorosłego dożyli Lejzer, Lejb, Jankiel oraz Mosze. Abram Ber do śmierci w 1897 r. mieszkał w swoim domu przy ul. Mikołajewskiej, gdzie prowadził własny nieduży zakład  tkacki.
  Według księgi adresowej z 1897 r. w domu Markusa przy ul. Mikołajewskiej mieszkał młodszy felczer Antoni Anisiewicz, on też w parterze od frontu prowadził zakład fryzjerski. Działał tu także kantor bankierski „Perlis i Ginzburg” oraz sklep sprzedaży wyrobów białostockiej manufaktury należący do agenta I. Feldsztejna.
  Lokatorem u Markusa był też od początku lat 90. XIX w. księgarz Abel Kaufman, który otworzył pod tym adresem w 1893 r. księgarnię wraz z biblioteką (czytelnią i wypożyczalnią). Pochodził z Grodna, ale przeprowadził się do Białegostoku, gdzie zamieszkał na kolejne dekady, ożenił się i doczekał potomstwa (wykupił nawet własną nieruchomość przy ul. Ogrodowej, ale po 1919 r. mieszkał przy ul. Fabrycznej 35.
  W 1913 r. reklamował posiadane najlepsze podręczniki do nauki buchalterii i adwokatury, a także szeroki wybór podręczników do nauki języków polskiego, łacińskiego, niemieckiego, francuskiego, angielskiego i innych. Oferował również słownik na 25 000 słów za jedyne 10 kopiejek.
  Księgarnia Kaufmana przetrwała okres I wojny światowej i w 1921 r. została zarejestrowana w Sądzie Okręgowym w Białymstoku. Funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r.  Co ciekawe, szyldy Anisiewicza, Kaufmana oraz „Perlisa i Ginzburga” możemy zobaczyć na fotografii domu wykonanej przez Sołowiejczyka, które stanowi ilustrację do dzisiejszego tekstu.
  Abram Ber Markus zmarł w 1897 r., po czym jeszcze w tym samym roku Sąd Okręgowy w Grodnie przyznał prawa spadkowe do nieruchomości przy ul. Mikołajewskiej synom Markusa, z których Mosze Markus ostatecznie skupił w swych rękach wszystkie udziały braci. On też pozostawał właścicielem do 1915 r.   Tuż przed I wojną światową mieszkał tu Izrael Halpern, pracownik miejscowego notariatu, przysiężny pełnomocnik (adwokat) i jeden z najbogatszych mieszkańców Białegostoku. Współpracował on z notariuszem Piotrem Matwiejewem, który miał swój kantor pod omawianym adresem.
  W 1913 r. mieściła się tu siedziba Towarzystwa Kredytowego Stolarzy, sklep naczyń kuchennych Lusternika, wytwórnia pieczątek „Progress” oraz magazyn apteczny Zelmana Włoskiego. Właściciel, Mosze Markus, w międzyczasie zajął miejsce Salomona Ginzburga i w 1913 r. był współwłaścicielem wciąż działającego tu kantoru bankowego, ale pod szyldem „Markus i Perlis”.
  Mosze Markus zmarł w czasie I wojny światowej i przed  1919 r. od jego spadkobierców omawianą nieruchomość kupili Mowsza i Chasia Boćkow- scy (Boczkowscy). Działające tu kantory notarialne i przywiązanie mieszkańców miasta do  tego adresu spowodowały, że w 1925 r. Sąd Okręgowy w Białymstoku zdecydował o wydzierżawieniu kilku lokali w parterze domu przy ul. Sienkiewicza 5 na siedzibę tutejszych notariuszy: Stefana Bednarskiego, Stanisława Jankowskiego i Bolesława Urbanowicza, którzy prowadzili swoje kantory do 1931 r., gdy zostali umiejscowieni w nowym gmachu sądowym przy ul. Mickiewicza 5.
  Boćkowscy byli właścicielami nieruchomości przy ul. Sienkiewicza 5 do maja 1939 r., gdy sprzedali ją Chackowi i Róży Edelom, którzy z kolei odsprzedali Boćkowskim swój majątek przy Rynku Kościuszki 19. Dalsze życie i pracę obu rodzin przerwała II wojna światowa, której nie przetrwała zabudowa posesji przy ul. Sienkiewicza 5.
  Po 1944 r. dom Markusa zastąpiono nowym blokiem, który stoi w tym miejscu do dziś.  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem działały m.in. Dom KomisowoHandlowy Abrama Boćkowskiego (w latach 1920-1927), księgarnia Lwa Kagana (która wcześniej działała przy ul. Sienkiewicza 4), skład sukna Mozesa Margolisa, skład apteczny Zelmana Włoskiego (jego oferta została rozszerzona o usługi fotograficzne, w 1929 r. firmę przejęła Cywa Włoska), sklep „Anglopol” handlujący manufakturą produkowaną w Anglii, firma budowlana „Rozbudowa” Szmula Graniewicza i spółki, kilka sklepów z futrem, drobną manufakturą, a nawet tłuczonym kamieniem polnym.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Panie z tamtych lat

 

   Moja Babcia tak barwnie opowiadała mi o przedwojennym Białymstoku, że do dzisiaj mam go jeszcze przed oczyma. Opowiadała o  miejscach, gdzie spotykały się panie z towarzystwa (któż dzisiaj używa takiego określenia?).Takim miejscem  były cukiernie: „Ziemiańska” (Rynek Kościuszki 7) i Maszczyńskiej (ul. Żwirki i Wigury 4) oraz kawiarnia w Teatrze  Miejskim. Nie zamierzam  jednak przeprowadzać studiów komparatystycznym nad tym, jakie cukiernie i kawiarnie są w Białymstoku dziś, a jakie były niegdyś.
  Na wystawny obiad  panie z towarzystwa zapraszane były do „Ritza” przy Kilińskiego 2 lub do Bristolu przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 2, rzadziej zaś do „Palace” przy Piłsudskiego 29 ( podaję adresy, bo może uda się jednak cofnąć czas i Białystok powróci do czasów dawnej świetności). Sfery urzędnicze stołowały się w „Savoy’u” przy ul. Kilińskiego 6/2 na pierwszym piętrze.
  Na premierze filmowej panie  bywały w kinie „Świat” przy Rynku Kościuszki 2.W nowinki czytelnicze zaopatrywały się w księgarni Nauczycielskiej przy ul. Kilińskiego 10 (były jeszcze dwie – Kagan przy ul. Sienkiewicza 5 i Kauffmana – przy ul. Sienkiewicza 1).  Rzadziej można je było spotkać w firmie chrześcijańskiej „Tok – artykuły sportowe i przedstawicielstwo samochodów i motocykli” na rogu ulicy Sienkiewicza i Rynku Kościuszki (chyba, że bywały tam z małżonkami).
  Jedna z nich pracowała w Biurze Związku Popierania Turystyki Województwa Białostockiego i władała biegle dziewięcioma językami na czele z przepięknie literackim francuskim, zaś inna – znająca na pamięć większość poematów Norwida pracowała w Szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Pierackiego 20.
  Trzecia nie pracowała wcale, bowiem większość czasu spędzała na działalności dobroczynnej. Czwarta – na pisaniu wierszy do szuflady. Piąta  – na wychowywaniu licznej gromadki dzieci. To tylko początek opowieści…Kobiety wówczas były Kobietami. Subtelność Jadwigi Smosarskiej i tajemniczość Poli Negri.
  Nieswojo czuję się w czasach zmaskulinizowanych feministek i zniewieściałych, genderowych Piotrusiów Panów. W czasach, gdzie rzadkością jest  autentycznie kobieca kobieta  i normalny mężczyzna. W czasach, gdzie zamiast elit są celebryci  – nawet polityczni i wojenni. W czasach, gdzie człowiek człowiekowi jednorazowym naczyniem, a pojęcie godności, honoru, szacunku  i dotrzymywanej obietnicy stają się niezrozumiałe.
  Tęsknię za latami  dwudziestymi i trzydziestymi, nawet jeśli mam świadomość, że je nieustannie idealizację – w poezji, w publicystyce, w neosurrealistycznej prozie. Tęsknię za autentycznym Dobrem i Pięknem oraz nie godzę się z żadnymi podróbkami.

Marta Cywińska

Nie wszystkim chciało się czekać na wyrok

 

    Kiedy wczesną wiosną 1931 r. białostocki Sąd Okręgowy przeniósł się z ul. Warszawskiej do nowego gmachu przy ul. Mickiewicza 5, nie wszystko tam było dokończone.
  Prace wewnątrz budynku trwać miały jeszcze przez kilkanaście miesięcy. A tutaj trzeba było od razu sądzić i wyrokować w przybywających ciągle sprawach karnych. Ów rozgardiasz nie pasował do powagi przybytku Temidy. Był on jednak na rękę przestępcom.  Rok po inauguracji sądu przy ul. Mickiewicza, miała miejsce zuchwała z niego ucieczka.
  Jej autorem okazał się znany na bruku białostockim złodziej – recydywista Franciszek Szkiłądź. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd Okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. Miał pojawić się przed nim Franciszek Sz., oskarżony o opór wobec policjantów, odbywający akurat 4 letni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.
  Ponieważ konwojent dostarczył delikwenta za wcześnie, trzeba było czekać. Oczywiście nie na korytarzu, ale w je dnym z pokojów na pierwszym piętrze.  Najpierw Szkiłądź rozsiadł się na krześle i zastygł w ponurym milczeniu. Kiedy jednak strażnik przestał się nim interesować, ruszył niespodziewanie do okna, w którym nie było krat, szarpnął za klamkę i z parapetu skoczył w dół na rosnący pod murem trawnik. Nieco utykając rzucił się do dalszej ucieczki, ulicą Świętojańską w kierunku Zwierzyńca. 
  W tym czasie Aleksander Tykocki, prowadzący w pobliżu sądu budkę papierosową, rozkładał właśnie towar. Usłyszał jakieś krzyki i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył kulejącego mężczyznę w więziennym drelichu. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer (miał pozwolenie na broń) i ruszył odważnie w pogoń. Na jego krzyk: „Stój! Stój!”, biegnący wcale nie reagował.
Wtedy Tykocki strzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź skoczył w bok, przesadził płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych przy ul. Świętojańskiej. Tutaj papierosiarz stracił zbiega z oczu.  Strzały Tykockiego zaalarmowały znajdujących się w pobliżu policjantów.          Teraz „granatowi” ruszyli w pościg. Przeczesywali podwórko po podwórku. Wreszcie na posesji nr 24, znaleźli „zgubę”. Zmęczony i obolały Szkiłądź ukrywał się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuty w kajdanki trafił znowu na Mickiewicza 5, gdzie czekał na niego sędzia z kilkoma paragrafami. Również dzielny właściciel trafiki, po  wyjaśnieniach złożonych na ręce przodownika policji, powrócił do swojego interesu. 
  Następnego dnia gazety nie omieszkały wytknąć władzom sądowym łatwości z jaką nastąpiła ucieczka groźnego bandziora.
  Głos zabrał wówczas sam prezes Sądu Okręgowego Leon Zubelewicz. Wyjaśniał, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego. Pokój ten znajduje się na drugim piętrze. Z niego  osobnym przejściem więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom. Ponieważ główna sala rozpraw jest nie gotowa, Wysoki Sąd musi korzystać z innych pomieszczeń. Stąd i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy, trzymani są w prowizorycznym areszcie.Bezczelny Szkiłądź to wykorzystał. 
  Rok później prezes Sądu Okręgowego musiał się znowu tłumaczyć przed dziennikarzami. Na początku maja 1933 r. z sądu przy Mickiewicza 5 uciekł Stanisław Gilewski, dorożkarz oskarżony o pobicie i okradzenie pasażera. Pościg nie dał rezultatu. Po jakimś czasie „Gil” sam się zgłosił na policję. Rozsierdzony Wysoki Sąd wlepił mu za całokształt 5 lat pobytu za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik

Doktor Alfred Żołątkowski – lekarz i wielki patriota

Pisano o nim, że jego sumienna praca lekarska, gorące przejęcie się sprawami społeczno-narodowymi, urok osobisty jednają mu sympatię. Upominał się o prawo mówienia i nauczania w języku polskim. Zajmował się też sprawami samorządu białostockiego.

Gdy 11 listopada 1918 r. białostoccy harcerze rozpoczęli rozbrajanie Niemców, to jednym z dowódców młodzieży był właśnie dr Alfred Żołątkowski. W jego mieszkaniu przy ulicy Kilińskiego mieściła się główna kwatera Centralnego Komitetu Narodowego Obwodu Białostockiego.

Zwykło się mówić, że wolną Polskę zawdzięczamy między innymi środowisku niepodległościowemu. Stwierdzenie takie, mało precyzyjne, może stwarzać wrażenie, że była to stosunkowo liczna grupa. Tymczasem w Białymstoku było to raczej szczupłe grono. W czerwcu 1917 r. powstał Centralny Komitet Narodowy na Obwód Ziemi Białostockiej, który swoim działaniem obejmował powiaty białostocki, bielski i sokólski. Na jego czele stanął proboszcz parafii w Zabłudowie ksiądz Stanisław Nawrocki, a jego zastępcą został Feliks Filipowicz. Wkrótce jednak działalność Komitetu na skutek represji i aresztowań praktycznie zamarła.Jak wspominano po latach to „dopiero w r. 1918 Komitet po rocznej przerwie reorganizuje się i rozpoczyna intensywniejszą pracę.

W październiku r. 1918 Polski Centralny Komitet Narodowy Obwodu Białostockiego staje się czynnikiem decydującym w życiu miasta i powiatu”. Komitet liczył zaledwie 119 osób i można założyć, że to właśnie one były prawie całym środowiskiem. Na czele odnowionego Komitetu stanął dr Alfred Żołątkowski. To kolejna postać wśród zapomnianych bohaterów tamtych czasów. Nie był białostoczaninem. Urodził się w 1875 r. na Kielecczyźnie. W Kielcach ukończył gimnazjum, ale na studia medyczne udał się najpierw do Warszawy a następnie do Moskwy.

Później, jak we wspomnieniu pośmiertnym o doktorze Żołątkowskim pisał Władysław Kolendo „po ukończeniu studiów jedzie do zapadłego kąta w Królestwie Polskim, dlatego tylko, że na prowincji mało lekarzy”. To taka judymowska postawa, która charakteryzowała Żołątkowskiegio przez całe życie. Dlatego po jego śmierci pisano, że „śmierć lekarza otaczającego swą opieką najbiedniejsze warstwy ludności wywołała szczery żal ludzi biedujących na tym świecie, ubył bowiem <>”.

Z tego „zapadłego kąta” przeniósł się do Janowa pod Grodnem, aby w 1903 r. zamieszkać w Białymstoku. Tu podjął pracę w szpitalu Rosyjskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Aleksandrowskiej (Warszawska), a jednocześnie rozpoczął prywatną praktykę w gabinecie przy swoim mieszkaniu w kamienicy Rozenbluma przy ulicy Niemieckiej (Kilińskiego) 3. Pisano o nim, że jego „sumienna praca lekarska, gorące przejęcie się sprawami społeczno-narodowymi, urok jego osobowości jednają mu sympatię”. To przejecie się sprawami społecznymi spowodowało, że w 1912 r. Żołątkowski znalazł się w redakcji założonej przez Konstantego Kosińskiego Gazety Białostockiej. Przy jej powstawaniu, jak pisała Zofia Sokół, pomagał Kosińskiemu i „była to pomoc materialna i organizacyjna”.

Omawiając zawartość Gazety Zofia Sokół stwierdzała, że „na uwagę zasługują również artykuły popularnonaukowe z cyklu <>; pisane one były przez dr Alfreda Żołątkowskiego. Autor w sposób popularny objaśniał etiologię chorób zakaźnych i walkę z nimi, podawał podstawowe wiadomości z dziedziny higieny osobistej, pielęgnacji niemowląt i dzieci, postępowania w nagłych wypadkach itp. Artykuły te były przeznaczone dla czytelników mało wyrobionych”. Pisał też dr Żołątkowski pod pseudonimem Karol Orenda artykuły o tematyce politycznej. Upominał się o prawo mówienia i nauczania w języku polskim. Zajmował się też sprawami samorządu białostockiego. Gdy wybuchła wojna został zmobilizowany i jak pisał Władysław Kolendo „ze szpitalem polowym udaje się na front. Praca wyczerpująca, sceny wstrząsające pełnych grozy odwrotów w <>, podczas tych odwrotów on należy do tych co ostatni opuszczają stanowisko”.

Gdy jesienią 1917 roku w Jeleni (obecnie obwód smoeński) powstaje 3 Dywizja Strzelców Polskich wstępuje do niej. Od marca 1918 r. był naczelnym lekarzem dywizji, która wyruszyła przebijając się pomiędzy oddziałami bolszewickimi do Żłobina (obecnie obwód homelski). Po przebyciu blisko 400-kilometrowego marszu, w Żłobinie szpital został rozformowany. Alfred Żołątkowski w randze majora wrócił do Białegostoku. Tu, jak pisał Władysław Kolendo „wzbierające fale polskiego życia społecznego wynoszą go na stanowisko prezesa Centralnego Polskiego Komitetu Narodowego w Białymstoku. Pracuje dużo i ciężko; powołany do współpracy w gimnazjach w charakterze nauczyciela, staje do niej chętnie i pracuje wytrwale”.

Gdy 11 listopada 1918 r. białostoccy harcerze rozpoczynają rozbrajanie Niemców, to jednym z dowódców młodzieży był właśnie dr Alfred Żołątkowski. W jego mieszkaniu przy ulicy Kilińskiego mieściła się główna kwatera Centralnego Komitetu. Nieopodal, bo przy Kilińskiego 16 w domu Falka Kempnera (dawna loża masońska) była siedziba głównej warty i skład broni. 14 listopada w mieszkaniu Żołątkowskiego rozegrała się dramatyczna scena. Gdy było już wiadome, że wojsko polskie nie zajmie Białegostoku „do mieszkania doktora Żołątkowskiego wdarli się żołdacy pruscy. Przyłożyli mu rewolwer do skroni i zażądali rozwiązania Komitetu i złożenia broni”.

Ostatecznie do rozwiązania Komitetu nie doszło, ale dr Żołątkowski zmuszony został do opuszczenia Białegostoku. Wraz z grupą gimnazjalnej młodzieży przedostał się do stacjonującego w Łapach wojska polskiego. O pobycie Żołątkowskiego w Łapach w publikacji Żołnierz Łapski pisał Piotr Sobieszczak. „Z dniem 23 listopada 1918 r. do Sztabu Dowództwa w Łapach przydzielono lekarza wojskowego dr Alfreda Żołątkowskiego, któremu powierzono jednocześnie funkcję szefa sanitarnego. Miał on objąć opiekę nad stacjonującymi w Łapach oddziałami wojska polskiego jak również regimentami powracającymi do kraju”.

Tymczasem sytuacja militarna na wschodzie znacznie się skomplikowała. W miejsce ewakuowanej armii niemieckiej zaczęły wkraczać oddziały bolszewików. Jednocześnie działały na tym terenie niewielkie jednostki polskie i formacje Samoobrony. Kiedy bolszewicy zajęli Lidę, Nowogródek, Słonim stało się jasne, że zagrażają powstałemu dopiero co państwu polskiemu. Należało jak najszybciej przerzucić na wschód posiłki wojskowe. 5 lutego 1919 r. pomiędzy wojskowymi władzami polskimi i niemieckimi podpisana została tak zwana umowa białostocka. Między innymi dała możliwość przejazdu polskich transportów wojskowych z Łap przez Białystok.

Dr Alfred Żołątkowski jednym z pierwszych transportów dociera do Wołkowyska, gdzie organizuje szpital wojskowy. Niestety zaraża się tyfusem. Chory wraca do Białegostoku i tu w wieku 44 lat umiera 21 marca 1919 r. Władysław Kolendo swoje wspomnienie kończył pisząc, że „życie uśmiechało się doń: ukochana żona, literatura, muzyka, rozkosze natury intelektualnej – to jest więcej niż dosyć, aby być przywiązanym do życia, lecz on ślubował wierność w służbie Ojczyzny i gdy ona zawołała nań, poszedł spełnić obowiązek Polaka obywatela”.

Ukochana żona doktora Apolonia Żołątkowska również znana była w Białymstoku ze swej społecznej działalności. Przed wybuchem wojny zaangażowana była w prace Towarzystwa Otwierania i Prowadzenia Bibliotek Publicznych. Zasiadała w zarządzie Towarzystwa Dobroczynnego „Żłobek” oraz w Towarzystwie Równouprawnienia Kobiet Polskich.

Jesienią 1918 r. poświęciła się pracy w powstałym Kole Polek, które organizowało pomoc dla polskich żołnierzy walczących na wschodzie. W 1919 r., już po śmierci męża, została przewodniczącą Koła. Pracowała też w białostockim magistracie. Zmarła w 1943 r.

Władysław Kolendo po śmierci Alfreda Żołątkowskiego apelował: „Cieniom obywatela patrioty, majora lekarza wojsk polskich, cześć!”.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Afera dewizowa z kratkami w tle

 

    Pod koniec 1929 r. w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Słabiej rozwinięta II Rzeczpospolita odczuła go bardzo dotkliwie. Załamało się rolnictwo, przemysł i rynek kapitałowy.
  Szybko topniały rezerwy złota w Banku Polskim, zaś dolary i funty na gwałt umykały z kraju. Wiosną 1935 r. prezydent Ignacy Mościcki podpisał rozporządzenie ograniczające wywóz dewiz. Na złamanie tego przepisu nie trzeba było długo czekać. Jeden z pierwszych przypadków zakazanych transferów (a może wcale pierwszy), który został osądzony, miał miejsce w Białymstoku. 
  Josel Glikfeld należał do zamożniejszych kupców białostockich i był właścicielem licznych nieruchomości w mieście. Dorobił się na handlu skórami. Interesy prowadził za pośrednictwem filii w Niemczech, zaś swoich przedstawicieli miał w różnych stronach świata, nawet w odległej Kalkucie. W Białymstoku, a także w pobliskich miasteczkach kontrolował cały przemysł garbarski.
  No i taki człowiek późną jesienią 1936 r. trafił przed oblicze Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5.Proces Glikfelda rozpoczął się 24 listopada. Na sali sądowej zajętej przez ciekawską publiczność pojawił się starszy siwy jegomość pod eskortą policjantów. Powitali go tam jego dwaj obrońcy, panowie Firstenberg z Warszawy i miejscowy, znany adwokat Łaszuk.
  Ten ostatni, jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia złożył formalny wniosek o odroczenie rozprawy. Powodem tego miało być niezapoznanie się ich klienta ze wszystkimi zgromadzonymi aktami w jego sprawie. Prokurator Jaśkiewicz zgłosił oczywiście sprzeciw. Po krótkiej naradzie Sąd oddalił wniosek obrony. Akt oskarżenia, liczący 28 stron, czytany był z namaszczeniem przez prawie półtorej godziny.
    Na zapytanie przewodniczącego Kieszczyńskiego, czy oskarżony przyznaje się do winy, Josel Glikfeld tylko kiwał głową i próbował dać do zrozumienia, że źle słyszy. W końcu jednak odezwał się i odmówił kategorycznie wszelkich odpowiedzi. W takiej sytuacji sędzia zarządził przesłuchanie powołanych w tej sprawie świadków.  Pierwsi zeznawali właściciele miejscowych garbarni, z którymi Glikfeld miał interesy.
  Ich kontrakty z oskarżonym sięgały dziesiątków tysięcy złotych. Niektórym zalegał na duże sumy. Następnie przyszła pora na pracowników spółki Glikfelda. Jeden z nich Józef Limoni opowiedział szczegółowo o robionych przez swojego pryncypała geszeftach i wysyłaniu pieniędzy za granicę. Przedstawiciel Glikfelda na Europę Rampel także wyjaśniał zawiłości rozliczeń finansowych z kontrahentami.
  Później przyszła pora na zeznania kierowników Wydziału Śledczego – komisarza Kontryma i asp. Stępkowskiego. Ten ostatni przedstawił przebieg rewizji w mieszkaniu Glikfelda i zajęcie wielu dokumentów, listów i pokaźnej gotówki. Wspomniał też o krewkiej żonie, która broniła dostępu do sejfu. 
   Teraz z kolei Sąd polecił biegłemu Kłosowskiemu odczytanie istotnych dla sprawy dokumentów i ich przetłumaczenie. Trwało to dosyć długo. Adwokat Firstenberg znowu poprosił o kilkudniową przerwę dla zapoznania się oskarżonego z dokumentami. Tym razem zwłoka została uznana za zasadną. Do 1 grudnia. 
    Proces Josela Glikfelda przed białostockim Sądem Okręgowym zakończył się 2 grudnia 1936 r. Zeznania świadków i ekspertów od prawa dewizowego były jednoznaczne. Kupiec wysyłał do Anglii swoich kurierów z paczkami dolarów. Prokurator zażądał surowej kary, dla przestrogi innych.
  Sąd Okręgowy skazał Glikfelda na 1,5 roku więzienia oraz 50 tys. zł grzywny. Łagodny wyrok motywowano zaawansowanym wiekiem winnego, złym stanem zdrowia i dotychczasową niekaralnością. Teraz do roboty miał się wziąć Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik

Dom Ludowy w Białymstoku. Historia niekończącej się budowy

   

   Dom Ludowy poświęcony również Marszałkowi, którego budowę na Plantach zainicjował jeszcze w 1933 r. wojewoda białostocki i zagorzały piłsudczyk Marian Zyndram-Kościałkowski, zaś prezydent miasta Seweryn Nowakowski wyznaczył termin zakończenia inwestycji na 11 listopada 1934 r., czyli Święto Niepodległości, był ciągle jeszcze nie gotowy. Powód prozaiczny – brak pieniędzy.
  Dzień ukończenia Domu – symbolu przeniesiono na listopad 1935 r. Nastąpiła kolejna obsuwa. W planach budowniczych pojawił się zatem rok 1936 i 19 marzec, dzień imienin Józefa Piłsudskiego. Termin ten znowu okazał się pobożnym życzeniem władz miasta.
  W lipcu Filip Echeński, sekretarz Komitetu Budowy Domu Ludowego, a jednocześnie kierownik Biblioteki Miejskiej, dał wywiad do prasy, w którym przedstawił aktualną sytuację na ślimaczącym się placu robót. Gmach w stanie surowym był już gotowy.
  Wzniesiono mury, sklepienia, galerię teatru, wszystkie ściany wewnętrzne. Brak było tylko tynków. Teraz przyszła pora na klatki schodowe, zakładanie centralnego ogrzewania, kanalizacji, elektryczności, urządzeń sceny i oczywiście pokrycia dachu.
  Roboty zatem było jeszcze dużo. No i te koszty. Dotychczas na budowę Domu Ludowego poszło ok. 250 tys. zł. Sam Komitet starał się jak mógł i zgromadził blisko 100 tys. zł ze składek ludności Białegostoku, darowizn i z zorganizowanych balów, zabaw i loterii. Magistrat wysupłał coś z 75 tys. ze swojej, oblężonej przez inne ekstraordynaryjne wydatki, kasy a kolejne 75 tys. zapewnił wojewódzki Fundusz Pracy na płace dla zatrudnionych przy budowie bezrobotnych.
  Potrzebnych było jednak jeszcze ok. 200 tys. zł, ażeby nastąpił upragniony finał. Echeński jeszcze raz odwołał się do ofiarności białostoczan. Nie tylko do „grubych ryb”, czyli przemysłowców i handlowych potentatów (byli oni coraz bardziej niechętni do jakiejkolwiek filantropii), ale i do zwykłych obywateli miasta. Prosił nawet o drobne datki. Krytykował plotki o tym, że budynek Domu Ludowego zalewa od piwnic woda, a na ścianach widać rysy i pęknięcia. Nazwał to zwykłym „austriackim gadaniem”. Powiedział: „zamiast rzucać kalumnie zajrzyjcie przez ogrodzenie, przypatrzcie się pracy i stanowi budowy, może ruszy was sumienie i rzucicie swój grosz na zakończenie Domu Ludowego”.
  Narady w gabinecie prezydenta Nowakowskiego i wicewojewody Zgrzebnioka nie miały końca. Na początku września ustalono, że 50 tys. zł wygospodaruje jeszcze Fundusz Pracy, zaś 150 tys. potrzebne na całkowite zakończenie robót trzeba będzie uzyskać w ramach długoterminowej pożyczki z Banku Gospodarstwa Krajowego. Gdyby doszła ona do skutku, wówczas pojawiłaby się kolejna data oddania Domu Ludowego do użytku – sierpień 1937 r.
  8 września do Białegostoku przybył z warszawskiej centrali BOK dyrektor Garbuzyński. Chciał osobiście zobaczyć na co daje pieniądze. Po niedokończonym gmachu oprowadzali go jego budowniczowie, inż. Seredyński i inż. Domejko. Był oczywiście i sekretarz Komitetu Budowy F. Echeński.
  Pożyczka ostatecznie została przyznana. Członkowie zarządu Miasta, a i Rady Miejskiej ciągle dowiadywali się o postępy robót. Zbliżała się jednak zima. Prace wykończeniowe trzeba było przenieść na następny rok. Ale i rok 1937 nie zakończył trwającej 4 lata budowlanej epopei.
  Dopiero w grudniu 1938 r. Dom Ludowy, już jako Teatr Miejski otworzył swoje podwoje dla białostoczan. Głosy o stały, polski teatr w mieście, rozlegające się od początku niepodległości Białegostoku, zostały wysłuchane.

Włodzimierz Jarmolik

Sprawcy śmierci policjanta na ławie oskarżonych

    W pierwszych, trudnych latach niepodległości Białystok dużo wycierpiał od szerzącego się w mieście bandytyzmu. Ofiarami uzbrojonych szajek padali nie tylko spokojni obywatele, ale także strzegący porządku policjanci. 
  W późny sierpniowy wieczór 1932 r. funkcjonariusz białostockiego Wydziału Śled czego Paweł Lemiesz skończył pracę i wracał do domu. Po drodze postanowił wstąpić do znajomej piwiarni przy ul. Mickiewicza.   Właściciel przybytku Alfred Drafka uprzejmie przywitał stałego gościa, posadził przy osobnym stoliku i przyniósł dwie butelki piwa. Dosiadł się do policjanta i wdał się w przyjacielską pogawędkę.
  Przed godziną 22 w lokalu pojawiło się kilku nowych gości. Choć byli już w stanie wskazującym na spożycie, zażądali jednak po dwie flaszki piwa na głowę. Obsiedli stolik, zaczęli raczyć się chmielowym napitkiem i hałasować. 
   Czwórka młodych mężczyzn szybko wypatrzyła siedzącego na uboczu Lemiesza. Niektórzy znali go z widzenia i wiedzieli czym się zajmuje. Nastąpiły złośliwe docinki. Wywiadowca początkowo nie reagował i spokojnie popijał piwko. Kiedy jednak wstawieni młodzieńcy zaczęli podchodzić do jego stolika i rzucać mu obelgi w twarz, kazał im się odczepić.
  Dla podkreślenia swojej pozycji wyciągnął służbowy rewolwer i zarepetował go na oczach natrętów. Tymczasem jego prześladowcy nie chcieli tak łatwo dać za wygraną. Wrócili do swojego stolika na ogólną naradę.
  Wypity alkohol pobudzał do brawury, niechęć do mentów (policjantów) tym bardziej. Stwierdzili zgodnie, że trzeba Lemieszowi odebrać broń i dać mu solidnego łupnia. Od słów młodzieńcy przeszli do czynów. Trzech z nich rzuciło się na policjanta, a czwarty sięgnął po rewolwer.
  Nagle, w tej całej szamotaninie padł strzał. Trafiony Lemiesz spadł z krzesła na podłogę.  Właściciel piwiarni, który w czasie całego zamieszania odwrócony był w stronę bufetu, podniósł krzyk. Przestraszona jeszcze bardziej kelnerka wypadła na ulicę i pobiegła do III komisariatu policji.
  Szybko też pojawiło się pogotowie i zabrało Lemiesza do Szpitala Żydowskiego przy ul. Warszawskiej. Na pomoc medyczną było jednak za późno. Rana okazała się śmiertelna.
  Zastrzelony, 32-letni policjant osierocił żonę i dwójkę dzieci. Już następnego dnia aresztowani zostali przez funkcjonariuszy Wydziału Śledczego trzej osobnicy: Hugo Krygier, Witold Myśliński i Leon Woźniewski. Po krótkim przesłuchaniu sędzia śledczy wydał nakaz tymczasowego osadzenia ich w więzieniu. Koledzy Lemiesza rozpoczęli szczegółowe dochodzenie. 
  10 sierpnia Białystok był świadkiem uroczystego pogrzebu zabitego policjanta. Eksportacja zwłok nastąpiła z domu pogrzebowego, mieszczącego się przy Szpitalu Żydowskim. Na czele konduktu kroczyła orkiestra wojskowa 42 Pułku Piechoty. Za nią postępował oddział honorowy policji. Za karawanem, którego eskortę stanowili także policjanci w mundurach, szedł tłum żałobników z wieńcami.
  Pochód ul. Sienkiewicza skierował się na Wygodę. Na cmentarzu modły za duszę zmarłego odprawił ks. dziekan Głuszkiewicz. 
  Po trzech miesiącach, 26 i 27 listopada 1932 r. w Sądzie Okręgowym przy ul. Mickiewicza 5 odbył się proces trójki sprawców śmierci policjanta. Choć prokurator domagał się surowej kary, sędzia Dąbrowski ogłosił łagodny wyrok. Leon Wiśniewski za nieumyślne zabójstwo skazany został na rok więzienia, jego kompani zostali uniewinnieni. Jeden z wotantów, sędzia Gielnio-wski zgłosił votum separatum. Prokurator także zapowiedział odwołanie.
  W czerwcu 1933 r. w Warszawie odbyła się rozprawa apelacyjna. Wszyscy sprawcy otrzymali po roku więzienia. Amnestia niebawem zmniejszyła tę karę o połowę.

Włodzimierz Jarmolik

Powstanie styczniowe. Poszli nasi w bój bez broni.

 

   Zalążki konspiracyjnej organizacji spiskowej na terytorium Białostocczyzny (w granicach dawnego Obwodu białostockiego) były tworzone przez odłam powstańców tzw. Czerwonych. Głównym animatorem pracy niepodległościowej w Obwodzie był Bronisław Szwarce – członek Centralnego Komitetu Narodowego. W 1861 r. Szwarce założył organizację niepodległościową – „Koło białostockie”.
  Skupiała ona wokół siebie w większości pracowników kolei Warszawsko-Petersburskiej. Przybywali oni na Białostocczyznę z terenów Królestwa Polskiego. Szczególnie prężnie organizacja konspiracyjna funkcjonowała w Łapach.
  Tamtejsze warsztaty mechaniczne były jednym z głównych producentów broni białej, a składy przy stacjach i warsztatach, rozlokowane przeważnie w lesie, stanowiły dogodne kryjówki do magazynowania broni i amunicji, potrzebnej organizatorom powstania. Białostocka organizacja miała swoje oddziały powiatowe m.in. w Sokółce i Grodnie. Kierownikiem „Koła” w Sokółce był Walery Wróblewski – pracownik tamtejszej szkółki leśnej. Białystok stanowił drugi obok Warszawy najaktywniejszy ośrodek działalności organizacji Czerwonych.
  Specyfika działalności rewolucyjnych demokratów (Czerwonych) w byłym Obwodzie białostockim polegała na tym, że właśnie tutaj zapoczątkowano czynną propagandę wśród chłopów. Rozprzestrzenienie działań powstańczych na ziemie litewsko-białoruskie miało być jednym z głównych warunków powodzenia zrywu niepodległościowego.
  W nocy z 22 na 23 stycznia 1863 r. Narodowy Komitet Centralny ogłosił wybuch powstania. Organizacja białostocka nie była przygotowana do prowadzenia walki zbrojnej. Dlatego też pierwsze formacje powstańcze przybyły na tereny guberni grodzieńskiej z Królestwa Polskiego. Do koncentracji oddziałów powstańczych, dowodzonych przez Władysława Cichorskiego – „Zameczka”, doszło w okolicach Łap. Jego oddział liczył około 1800 ochotników. Wśród powstańców przeważali miejscowi chłopi, szlachta zaściankowa, kolejarze i pracownicy warsztatów kolejowych. Byli jednak słabo uzbrojeni, przeważnie w strzelby myśliwskie.
  W nocy z 22 na 23 stycznia oddział powstańczy zajął stację Łapy (znajdującą się na terenie Królestwa Polskiego, tuż przy granicy z gubernią grodzieńską), rozbijając szesnastoosobowy posterunek żandarmerii. Powstańcy przerwali łączność kolejową między Warszawą a Petersburgiem. Opanowanie kolei było posunięciem strategicznym, mającym na celu zakłócenie komunikacji wśród oddziałów rosyjskich oraz utrudnienie przybycia posiłków.
  Następnie „Zameczek” ruszył na północ, w kierunku miasteczka Suraż. Powstańcy zaatakowali stacjonującą w Surażu 7. Rotę Libawskiego Pułku Piechoty. Pomimo tego, że powstańcom udało się opanować miasteczko, to jednak nieprzyjaciel zdołał wywieźć broń z magazynów koszarowych, w których prawdopodobnie znajdowało się około 300 karabinów i kilkadziesiąt tysięcy naboi i kapiszonów.
  Miasto zostało zdobyte dzięki ofiarności w walce miejscowych chłopów oraz pracowników łapskich warsztatów kolejowych, których poprowadził do boju naczelnik warsztatów kolejowych – Jan Dekert.
  W nocy z 23 na 24 stycznia oddział Cichorskiego zaatakował stacjonującą w Wysokiem Mazowieckiem sotnię kozaków. Po rozbrojeniu oddziału kozaków „Zameczek” udał się w kierunku Tykocina.
  27 stycznia 1863 roku na Białostocczyznę wkroczył dowódca 2. Dywizji Piechoty, generał – lejtnant Zachar Maniukin. Do tłumienia powstania skierowanych zostało 16 kompanii piechoty, które były uzbrojone w dwa działa oraz trzy sotnie kozackie. (….) Wskutek rozprzestrzenienia się oddziałów partyzanckich jeszcze przed bitwą pod Siemiatyczami 25 stycznia na terenie byłego Obwodu białostockiego został ogłoszony stan wojenny. W kwietniu 1863 r. na terenie Puszczy Knyszyńskiej zaczął formować się oddział Walerego Wróblewskiego.
  W skład formacji wchodzili w większości uczniowie szkoły leśnej w Sokółce. Odział liczył około 150 osób. Do powstańców dołączyła młodzież z okolicznych wsi (m.in. z Hermanówki) oraz grupa oficerów spiskowców ze stacjonującego w Białymstoku Libawskiego Pułku Piechoty. Pod koniec kwietnia oddziały powstańcze liczyły około 400 ludzi – głównie chłopów, służby leśnej, wyrobników, oficjalistów i drobnej szlachty zagrodowej.
  27 kwietnia 1863 r. doszło do koncentracji wojsk powstańczych w okolicach Lipowego Mostu. Spotkali się tutaj naczelnik wojskowy województwa grodzieńskiego płk. Onufry Duchyński z szefem sztabu kapitanem Walerym Wróblewskim.
  28 kwietnia powstańcy wyruszyli w kierunku ostępu Komotowszczyzna, niedaleko wzgórza „Pereciosu” oraz strumyka i rzeczki Słój, obok wsi Waliły. Następnego dnia w godzinach popołudniowych doszło tu do bitwy z wojskami rosyjskimi, w której zginęło około 32 powstańców, a 18 dostało się do niewoli. Po bitwie oddział powstańczy rozproszył się po puszczy.
  2 maja doszło do kolejnej koncentracji oddziałów powstańczych z terenów obwodu białostockiego w ostępie Budziska. Przybył tu m.in. oddział konnej jazdy ziemianina Kazimierza Kobylińskiego. Powstańcy podzielili się na trzy kompanie. Powstańcy pod Budziskiem obozowali około miesiąca. 1 czerwca wojsko carskie zaatakowało obóz powstańczy w Budzisku. Partyzanci zmuszeni zostali do wycofania się w kierunku południowym. 4 czerwca dotarli do miasteczka Jałówka. Z Jałówki, po krótkim postoju, udali się w kierunku północnym w rejon Puszczy Różańskiej.
  W czerwcu 1863 roku stoczono również większą bitwę pod Królowym Mostem (powiat białostocki). Oddział powstańczy pod dowództwem Edwarda Kiersnowskiego – „Groma” zaatakował regiment wojsk rosyjskich. Lecz wkrótce carskim żołnierzom przysłano posiłki. Wojsko powstańcze zostało okrążone. Partyzantom udało się przerwać pierścień okrążenia kosztem 22 poległych.
  Oficjalny komunikat władz carskich z 6 listopada 1863 roku stwierdził, że powstanie zostało stłumione.
  Represje spotkały więc nie tylko ludność aktywnie uczestnicząca w zrywie z bronią w ręku, ale również tych, którzy sympatyzowali z powstańcami lub im pomagali. W sierpniu 1863 roku oddział powstańczy przejeżdżał przez miejscowość Szczuki w powiecie sokólskim, gdzie został gościnnie powitany. W zamian za pomoc powstańcom mieszkańców Szczuk ukarano zsyłką na Sybir. Wcześniej wojska rosyjskie otoczyły wieś. Ludzie zostali wypędzeni ze swoich domów. Następnie specjalne oddziały kozackie podpaliły całą wieś, a jej zgliszcza zostały zaorane.
  Taki sam los spotkał również w sierpniu 1863 roku wieś szlachecką Jaworówkę w powiecie białostockim. Większość jej mieszkańców zasilała oddziały partyzanckie. Wieś została spalona, a mienie ruchome mieszkańców sprzedano w licytacji publicznej. Tragiczny los spotkał również Łukawicę w powiecie bielskim.
  Zdarzenia, które miały miejsce 2-5 października 1864 roku, są przykładem bestialstwa i bezwzględności naczelnika wojennego Bielska Podlaskiego – Ignacego Borejszy, jego zwierzchnika Murawiewa oraz oddziałów kozackich, które specjalizowały się w represjach na ludności cywilnej. Łukawica była niszczona etapami. 2 października przybyły tu na kwaterunek oddziały kozaków. Mieszkańcy zostali wypędzeni z domów na pole, a ich mienie uległo rozgrabieniu. 5 października Borejsza odczytał rozkaz spalenia wsi.
  Represja ta spotkała Polaków za to, że 13 września 1863 roku nie donieśli władzom o pobycie tu wojsk powstańczych. Wieś została spalona, a mieszkańców najpierw wywieziono do Bielska, a następnie na zsyłkę do guberni tobolskiej. Podobny los spotkał następujące wsie i ich mieszkańców: Dzikie (powiat białostocki, 25 sierpnia 1863 roku), Sztukiny (powiat białostocki 30 sierpnia 1863 roku). Natomiast wiosną 1864 roku spalona została wieś Wiśniany w powiecie białostockim, a jej mieszkańców zesłano na Sybir.
  Taki sam los spotkał w maju wieś Pruszanka w powiecie bielskim. Miejsce, w którym znajdowała się wieś, zostało zaorane, a ludność spędzono do Tykocina, skąd wysłano ją na zesłanie w głąb Rosji.
  Represje administracyjne ze strony zaborcy spotkały również Kościół katolicki. Kościół był ostoją moralną dla ruchu niepodległościowego.
  Większość duchowieństwa agitowała za powstaniem, odczytywała z ambon Manifest Rządu Narodowego, udzielała posługi duszpasterskiej partyzantom. Plebanie były miejscami narad dowódców powstańczych oraz miejscem przechowywania rannych. Paweł Kubicki w swojej publikacji dotyczącej prześladowań kleru ustalił kilkudziesięciu duchownych z terenów Białostocczyzny represjonowanych w latach 1861-1864.
  Byli oni zsyłani na Sybir, pozbawiano ich godności duchownej. Nawet w przypadku niepotwierdzenia się zarzutów współpracy z powstańcami, oskarżeni księża byli przenoszeni do innych parafii, karani grzywną za naruszenie przepisów administracyjnych. Szczególnie intensywnie była represjonowana parafia rzymsko-katolicka w Dołubowie, w której w ciągu 1864 roku władze carskie sześciokrotnie zmieniały administratora parafii.

Marek Kietliński

Białostockie „Szczury”

 

    Białostocki sąd okręgowy, w którego murach odbywał się ostatnio szereg nader sensacyjnych rozpraw, jak proces bandy „Czarnej Ręki”, sprawa o podpalenie składów towarowych „Warranta” i in., sądził ostatnio uczestników rozgałęzionej szajki fałszerzy banknotów polskich i amerykańskich, która pod wodzą Zelmana Jenielewa grasowała po całej Polsce, zalewając kraj falsyfikatami.

Na ławie oskarżonych zasiedli Zelman vel Salomon Jenielew z Białegostoku, Jankiel Iglicki i Abram Icchok Basior z Warszawy, Anna Gorbunowa z Warszawy, Wincenty Hermanowski z kol. Księżyna pow. białostockiego, Paweł Kowerko z maj. Dobki pow.wysoko-mazowieckiego, Icek Majer Szpitalewicz, Lejba Judka Goldfingier, Kielman Rozenfeld z Warszawy i Witold Rokicki z Niewodnicy Kościelnej.

Jak wykryto istnienie szajki?
W końcu 1927 r. sędzia apelacyjny śledczy do spraw wyjątkowej wagi w Warszawie p. Józef Skorzyński, prowadząc dochodzenia w kilku sprawach o podrabianie banknotów, otrzymał poufne informacje, że w okolicy Białegostoku od kilku lat istnieje „fabryka” fałszywych pieniędzy papierowych niejakiego Zelmana vel Salomona Jenielewa, przyczem działalność bandy fałszerskiej Jenielewa jest w znacznym stopniu ułatwiona dzięki temu, że szwagier Jenielewa, pozostający z nim w bardzo bliskim kontakcie, jest jednocześnie funkcjonarjuszem wydziału śledczego w Białymstoku.

Wiadomości te zyskiwały na wiarogodności, gdyż jednocześnie zaobserwowano ogromne zwiększenie się liczby spraw o puszczanie w obieg fałszywych banknotów na terenach podległych sądom okręgowym w Białymstoku, Łomży, Grodnie, Pińsku, Siedlcach i Białej Podlaskiej.

Ilość tych spraw ciągle wzrastała i osiągnęła swe maximum w r. 1927. W szczególności w województwie białostockiem liczba fałszywych 5-złotowych banknotów, będących w obiegu, wzrosła w sposób zastraszający.

Ponieważ ustalono, że zbrodnicza działalność bandy Jenielewa rozciągała się na całą Polskę, sędzia śledczy został uchwałą połączonych wydziałów sądu apelacyjnego w Warszawie upoważniony do prowadzenia śledztwa w tej sprawie, do czego też zabrał się z wzmożoną energją.

Hersztem był „Rudy”.
Już na wstępie dochodzenia podejrzenie o należenie do bandy skierowane było przeciwko właścicielowi przedsiębiorstwa budowy szos w Białymstoku Salomonowi vel Zelmanowi Jenielewowi wraz z najbliższą rodziną, zamieszkałą w Białymstoku i kochanką Anną Gorbunową, przebywającą w Warszawie, mieszkańcom Warszawy Jankielowi Iglickiemu, Abramowi Basiorowi (właścicielowi drukarni „Kultura” przy ul. Nowiniarskiej), Ickowi-Majerowi Szpitalewiczowi i innym. Wszyscy oni byli znani policji jako zawodowi fałszerze pieniędzy. Wielu z nich policja kilkakrotnie już zatrzymała, a niektórzy byli nawet karani sądownie.

Wywiadowcom udało się wkrótce ustalić następujące szczegóły o organizacji szajki: na czele bandy stał Zelman Jenielew („Rudy”), któremu pomagali brat jego Chil i szwagier Mowsza vel Jakób Szapkauz („Miszke”), wspólnikami Jenielewa, dostarczającymi mu środków finansowych, byli Jakób Iglicki i Zelik Czerwiński („Podkowemacher”). Ten ostatni wraz z Baumgartenem i Gorbunową zajmował się również rozpowszechnianiem falsyfikatów. Strona techniczna podrabiania należała do drukarza Basiora oraz grawerów Modzelewskiego i Jubilera, którzy wykonywali niezbędne klisze. Pieniądze drukowano w okolicach Białegostoku, przyczem fałszerze posługiwali się dwoma maszynami drukarskiemi systemu „Feniks”, jedną większą i jedną mniejszą.

Miejscem spotkań członków bandy było mieszkanie Anny Gorbunowej w Warszawie przy ul. Dzielnej 45.

Podrabiano banknoty 20-dolarowe, niektóre rodzaje 20-złotowych i kilka odmian 5-złotowych.

Jednocześnie dowiedziano się, że inna fabryka banknotów 20-dolarowych, wykryła jeszcze w r. 1923 w osadzie Kołbiel pow. wysoko-mazowieckiego w domu rodziców Jankla Iglickiego, stanowiła w rzeczywistości własność lglickiego i Jenielewa.

W toku dochodzenia wyszło również na jaw, że fałszerze pieniędzy używali zawodowych złodziei do kolportażu banknotów. Złodzieje ci w razie schwytania tłumaczyli się, że banknot skradli nieznanym osobom, nie wiedząc o tem, że są fałszywe.

Ciekawe jesf, że już w r. 1923 Jenielew, Czerwiński i niejaki Świerszczyk zostali aresztowani, jako wmieszani w sprawę rozpowszechniania fałszywych 20-dolarówek. Jednakże śledztwo nie zdołało zebrać przeciwko nim dostatecznych dowodów i zostali zwolnieni.

„Koza” i fałszywe dolary.
W końcu 1924 r. murarz Berek Lew, znany powszechnie pod sympatycznym przydomkiem „Koza”, znalazł w szopie Chila Jenielewa w Białymstoku paczkę banknotów 20-dolarowych i puścił je w obieg w ciągu kilku tygodni, rzekomo nie wiedząc o tem, że są fałszywe. Część banknotów po upływie kilku tygodni spalił. Chil Jenieiew, dowiedziawszy się o znalezieniu banknotów, zaczął domagać się ich wydania, ofiarując „Kozie” wzamian większą kwotę, oczywiście w autentycznych banknotach. Propozycja ta była spóźniona, gdyż Lew banknotów już nie posiadał. W styczniu 1925 r. przestępstwo to zostało wykryte. Sąd okręgowy uniewinnił wówczas z braku dowodów Jenielewa; natomiast „Koza” powędrował do kozy.

Icek Szpitalewicz, uczestnik bandy fałszerzy Jenielewa, prowadził niezależnie od tego „własne przedsiębiorstwo”, będąc hersztem t. zw. „otwockiej” bandy, której proces był w swoim czasie słynnym w całej Polsce. W r. 1930 sąd apelacyjny ostatecznie skazał go na 12 lat więzienia.

Coraz dalej postępując dochodzenia ustaliły, że terenem działalności bandy Jenielewa była cała Polska wraz z Gdańskiem.

M. in. w listopadzie 1926 r. zatrzymany został w Gdańsku przy puszczaniu w obieg fałszywych banknotów 5-złotowych emisji 1925 r. kupiec Juda Liberman z Wysokiego-Litewskiego. Jak ustalono, falsyfikaty te również pochodziły z fabryki białostockiej. Po aresztowaniu Libermana Chil Jenielew przyjechał do Gdańska i rozpytywał się, czy policji gdańskiej wiadome jest miejsce wyrobu tych banknotów.

Ruchoma fabryka.
Wykrycie samej fabryki było rzeczą niezmiernie trudną, ponieważ fałszerze poza zachowaniem jaknajdalej idących ostrożności, przewozili maszyny drukarskie i inne przyrządy fałszerskie coraz do innej miejscowości, aby zmylić ślady.

Rewizja, dokonana w maju 1928 r. w budynku Jabłońskiego w Zabłudowie pod Białymstokiem, wykazała ślady niewątpliwej poprzedniej pracy fałszerskiej. Na tapecie znaleziono plamy od różnych farb. Takie same plamy widniały na ubraniach męskich, wiszących w znacznej ilości w pokoju. Ponadto znaleziono różne kolorowe proszki i inne przybory. Samych fałszerzy ani maszyn drukarskich nie udało się znaleźć. Również właściciele domu ukryli się przed przybyciem policji.

Maszyna drukarska znajdowała się następnie przez pewien czas u Wincentego Hermanowskiego, właściciela kaflarni w osadzie Księżyna, a kiedy policja wpadła na jej trop, fałszerze rozebrali maszynę na kawałki i wrzucili do pobliskiego stawu.

W celu wydobycia maszyny sędzia śledczy w kwietniu 1929 r. zawezwał i Białegostoku straż ogniową, która wypompowała całą wodę ze stawu i wydobyła odłamki maszyny, noszące świeże ślady farby.

Zataczające coraz szersze kręgi śledztwo doprowadziło do ujęcia szeregu fałszerzy, przyczem aresztowani podawali coraz nowe, bardzo sensacyjne szczegóły. M. in. okazało się, że przez pewien czas fałszerze pracowali na strychu domu Pawła Kowerki w Topoli pow. białostockiego, któremu zapłacili tytułem dzierżawy 1.000 zł. Fałszerze zmieniali się przy pracy, przyczem niektórzy pracowali tylko po kilka dni, inni zaś odgrywali role łączników. Praca odbywała się całą noc, nieudałe banknoty palono od razu w piecu. Przy maszynie pracowało ciągle dwóch, trzeci fałszerz odpoczywał na zmianę. W czasie pracy w domu Kowerki fałszerze nie opuszczali wcale domu, a jedzenie przynosiła im Kowerkowa. Wszyscy przychodzili i odchodzili jedynie w nocy.

Nie wszyscy z pośród nich znaleźli się na ławie oskarżonych. Nie którym udało się zbiec zagranicę. Reszta odpowiada obecnie przed sądem.

Przeważnie usiłują oni wykręcić się od odpowiedzialności, twierdząc, że są niewinni i zwalają całą winę na tych, którzy zdołali uciec.

Icek Szpitalewicz, wódz bandy otwockiej, skazany na 12 lat więzienia, wogóle odmówił składania zeznań. Wie on, że i tak nie ujdzie ponownej karze, więc woli milczeć.

Świadkowie w tej sprawie są też przeważnie osobliwego autoramentu. Berek Lew („Koza”), o którym pisaliśmy wyżej, wezwany na rozprawę w dniu 30 listopada jako świadek, uraczył się w gmachu sądowym gorzałką dla nabrania animuszu, wobec czego został przez sąd z miejsca ukarany jednodniowym aresztem.

Rozprawa, która zapewne wyświetli niejedną jeszcze tajemnicę fałszerzy pieniędzy, potrwa około dwóch tygodni.

Tajny Detektyw/ 04.12.1932/ Kraków/ Rok 2, Nr 49 (99)

Sienkiewicza 4. Kamienica Lejby Pryłukiera

 

   Opublikowane przeze mnie tydzień temu zdjęcie Józefa Sołowiejczyka z 1897 r. przedstawia widok dobrze znany zapewne większości białostoczan – wylot dzisiejszej ul. Sienkiewicza na Rynek Kościuszki. Sołowiejczyk z aparatem ustawił się na balkonie jednego z wyższych domów ustawionych po przeciwnej stronie ulicy, wówczas noszącej nazwę ul. Mikołajewska i wycelował obiektyw we wspomnianym kierunku. 
  W wyniku II wojny światowej i późniejszej odbudowy miejsce to uległo diametralnej przemianie i dziś wygląda zupełnie inaczej.  Zdjęcie i współczesność mają tylko jeden wspólny element w postaci barokowej kamienicy na rogu wówczas Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej, a dziś przy ul. Sienkiewicza 2 („Astoria”).
   Przypomnę, że w tym czasie nieruchomość ta należała do rodziny Barenbaumów, ale wśród mieszkańców miasta znana była przede wszystkim jako siedziba jednej z większych aptek w Białymstoku, funkcjonującej tu nieprzerwanie od początków XIX w. i często zmieniającej swojego właściciela. 
  Na zdjęciu z 1897 r. widzimy charakterystyczny wysoki, łamany dach tego budynku oraz piętrową oficynę ustawioną wzdłuż ul. Mikołajewskiej, w której znajdował się wjazd na zaplecze posesji, a część pomieszczeń na parterze wynajmował kantor wymiany walut Samuela Goldberga.
  Nas jednak  będzie dziś interesować to, czego współcześnie zobaczyć nie możemy – wielka, trójkondygnacyjna kamienica, przed 1939 r. przyporządkowana do ul. Sienkiewicza 4.
   Początki tej nieruchomości sięgają XVIII w. W 1771 r. Jan Klemens Branicki, na kilku miesięcy przed śmiercią, nadał ją Bonifacemu Gromadzkiemu, który do końca tego roku wzniósł tu dom „na podmurowaniu, dachówką kryty, z drzewa kostkowego w węgieł budowany”.
  Branicki zaznaczył w nadaniu, że o jeśli Gromadzki doczeka się potomstwa, wówczas posesja i dom staną się własnością dziedziczną jego dzieci, w przeciwnym razie majątek powróci do rąk właścicieli miasta.
  Tak też się stało i pod koniec XVIII w. nowym właścicielem był Adam Henryk Manger, odnotowany już w Białymstoku w 1785 r. jako chirurgo-medyk Izabeli Branickiej. Zmarł przed 1799 r., gdy jako posiadaczkę omawianej nieruchomości wymieniono wdowę po nim.
  Była ona nadal właścicielką w 1806 r., ale przed 1810 r. prawa własności uzyskał Jan Rybek.  Jan Rybek, przybyły zza granicy mieszczanin białostocki, był żonaty z Marianną z domu Pikard. Mieli na pewno cztery córki: Anielę, Joannę, Juliannę, żonę Piotra Kasperowicza oraz Adelajdę, żonę Józefa Olszewskiego. W 1812 r. po utworzeniu departamentu białostockiego w czasie wyprawy Napoleona na Rosję, Rybek został mianowany przez Komisję Rządu Tymczasowego członkiem tzw. municypalności. Musiał być osobą szanowaną, skoro w 1818 r. pełnił funkcję głowy (prezydenta) Białegostoku.
  Jako właściciel nieruchomości przy ul. Sienkiewicza 4 Jan Rybek wymieniony był w 1810 i 1825 r., przy czym przed 1825 r. w miejsce starego domu drewnianego zbudował nowy, murowany. W 1825 r. odnotowano, że „z powodu utrzymywania poczty dom wspomniany żadnego przychodu nie przynosi”, co poświadcza, że działał tu bliżej nieokreślony kantor pocztowy. 
  Jan Rybek zmarł przed 1843 r., zaś w 1851 r. zmarła wdowa po nim, Marianna. Już w latach 40. XIX w. Marianna przeprowadziła się do nowego domu, który Rybekowie zbudowali tuż przy zbiegu ul. Jurowiec kiej i Sienkiewicza. Już spis wiernych białostockiej parafii odnotowuje Mariannę właśnie pod tym adresem, natomiast trudno powiedzieć, co działo się z omawianym domem przy ul. Sienkiewicza 4. W 1853 r. posesja ta, zaliczana do grona bardziej wartościowych nieruchomości, została określona jako należąca do  „spadkobierców szlachcica Rybekowa”.
   Niestety, na kolejnych kilka dekad omawiana nieruchomość „znika” z pola widzenia, nie udało się bowiem odnaleźć źródeł poświadczających jej koleje losu po 1853 r. Według dokumentu kupna-sprzedaży sąsiedniej posesji z 1872 r., właścicielem majątku przy ul. Sienkiewicza 4 był wówczas najpierw Michel Zabłudowski, a później jego spadkobiercy. Wydaje się to bardzo prawdopodobne,biorąc pod uwagę fakt, że wspomniany na początku dom na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego („Astoria”) należał właśnie do Zabłudowskiego.
  Po  śmierci Rybeków wykupił więc sąsiednią działkę, po czym w spadku otrzymały ją dzieci Michela. Już w latach 80. XIX w., a na pewno przed 1892 r., posesja przy ul. Sienkiewicza 4 stała się własnością Lejby Pryłuk ie- ra, syna Abrama. Nowy właściciel przybył do Białegostoku z Krynek.
  Z żoną Merką mieszkał tu już w latach 60. XIX w. Miał kilkoro dzieci, w tym Mordkę, Samuela, Berela, Jakuba, Chanę, Esterę, Bejlę i Szejnę.
  Lejb Pryłukier swój majątek zbił na pośrednictwie w handlu wyrobami białostockich fabryk włókienniczych. Już w latach 80. XIX w. zdołał wznieść na kupionej nieruchomości okazałą, trójkondygnacyjną kamienicę o pięknie zdobionej neorenesansowym detalem fasadzie, z żeliwnymi balkonami osadzonymi na charakterystycznych, kamiennych wspornikach oraz z przejazdem bramnym na osi środkowej.
   W całej okazałości możemy ją podziwiać dzięki zdjęciu Józefa Sołowiejczyka z 1897 r. Prestiżowa lokalizacja przy  ul. Mikołajewskiej oraz roz- miary kamienicy szybko przyciągnęły do niej miejscowe kupiectwo, które dodatkowo podniosły walory tego adresu.
  O tym, kto mieszkał i pracował tu w 1897 r. oraz o dalszych losach kamienicy Pryłukiera opowiem za tydzień. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Zgodnie z artykułem 208 Kodeksu Karnego

 

    Początek tej historii to styczeń 1937 r., zaś finał jej nastąpił pod koniec  grudnia tegoż roku, w  Sądzie Okręgowym, mieszczącym się w gmachu przy ul. Mickiewicza 5. 
  Jeszcze latem 1936 r. przybyła do Białegostoku z Wilna via Suwałki niejaka Luba Zylberminc.
  Tak jak w poprzednich miejscach zamieszkania otworzyła niewielki salon kosmetyczny pod adresem – Sienkiewicza 28. Ze względu na kursujące stale po Sienkiewicza damy lekkich obyczajów,  ulica ta znajdowała się stale pod czujną obserwacją agentów policyjnych. 
  Salon „Łucja”, pod takim bowiem szyldem manikiurzystka Zylbermincowa oferowała swoje usługi, także zainteresował wkrótce stróżów miejskiej moralności. Policję zastanawiał fakt, dlaczego do salonu raczej damskiego wkraczają często wieczorową porą dobrze ubrani mężczyźni i przebywają tam dosyć długo. 
  Po kilku miesiącach dyskretnego przyglądania się lokalowi stało się jasne, że Luba Zylberminc zajmuje się nie tylko pielęgnacją paznokci klientów, lecz prowadzi także dla wtajemniczonych dom schadzek. Pewnej sierpniowej nocy, mając w ręku niezbite dowody, policja wkroczyła do mieszkania pani Luby.
  Na stole znalazła ślady wysta- wnej biesiady, zaś w łóżku figlującą parkę. Sprawą zajął się prokurator. W śledztwie okazało się, że Luba Zylberminc już wcześniej, w Suwałkach i Wilnie pracowała nie tylko pilniczkiem i nożyczkami. Kiedy tamtejsza policja wpadła na trop jej rajf urskiego procederu, zmieniła klimat na białostocki. 
  Nie stworzyła konkurencji ulicznym alfonsom i ich podopiec znym wystającym pod latarnią. Miała wyższe aspiracje. 
  Klientami salonu „Łucja” byli solidni ojcowie rodzin i przykładni mężowie, którzy szukali bardziej kulturalnego i dyskretnego towarzystwa. O adresie tym szybko dowiadywali się bawiący w Białymstoku handlowcy z innych miast, a także szukający rozrywki cudzoziemcy.
  U pani Luby mieli to wszystko. Swój personel Zylbermincowa rekrutowała zwłaszcza z fordanserek odwiedzających jej lokal.
  Były to ładne, czyste dziewczyny przyzwyczajone do męskiego towarzystwa. Przy odpowiedniej zachęcie godziły się bez większych oporów na udział w wesołej zabawie. Kończyła się ona zazwyczaj w łóżku, udostępnianym przez gościnną panią domu. Prócz tego, dla bardziej dostojnych obywateli miasta, pani Luba wyszukiwała młode dziewczyny w kawiarniach i restauracjach, kusząc je towarzystwem miłych panów, kolacyjką z kawiorem i szampanem, drogimi prezencikami. Oczywiście znajdowała chętne na takie imprezki.
  21 grudnia 1937 r. na pierwszym piętrze Sądu Okręgowego panował tłok. Na wokandzie znalazła się bowiem nagłośniona już w miejscowych gazetach sprawa kuplerskiej działalności Luby Zylberminc.
  Wszyscy liczyli na pikantne szczegóły i znane nazwiska. Przewodniczący trybunału sędzia Kieszczyński, na prośbę obu stron, utajnił jednak rozprawę. Niezadowolona publiczność musiała opuścić salę i korytarze sądowe. Przed Sądem zeznawać miało 23 świadków. Powołał ich prokurator Jaśkiewicz, jak też obrońca oskarżonej Bronisław Gruszkiewicz, znany adwokat białostocki. Sześciu świadków nie stawiło się. Ponieważ dwóch nie dostarczyło usprawiedliwienia, Wysoki Sąd wlepił im po 50 zł kary.
  Dokończenie rozprawy nastąpiło 29 grudnia. Tego dnia zapadł także wyrok.  Choć wpuszczona wreszcie do sali rozpraw publiczność przewidywała dla oskarżonej manikiurzystki trzy lata kratek, sędziowie zdecydowali inaczej. Zgodnie z art. 208 Kodeksu Karnego, za czerpanie korzyści z cudzego nierządu Luba Zylberminc została skazana na rok więzienia z zaliczeniem aresztu prewencyjnego. Sąd dopatrzył się okoliczności łagodzących. Może była to zasługa wpływowych klientów salonu „Łucja”. Do prasy nie przeciekły żadne nazwiska.

Włodzimierz Jarmolik

Białostoccy kolejarze walczyli o niepodległość

Batalia o przejęcie białostockiego węzła kolejowego trwała długo. Od połowy grudnia 1918 roku w Łapach znajdowała się siedziba komisji, która miała przejmować od wycofujących się Niemców majątek kolei.

13 lutego 1919 roku komisja specjalnym pociągiem przyjechała z Łap do Białegostoku. Dbając o jej bezpieczeństwo, pociąg ukryto na bocznej linii. Wiadomość o jej przybyciu rozeszła się jednak po mieście. Do pociągu zaczęli zgłaszać się masowo białostoccy kolejarze.  Opisując trzymiesięczne opóźnienie nadejścia białostockiej niepodległości, wspominałem o młodzieży i nauczycielach. Wymieniałem przedstawicieli niepodległościowego środowiska. Osobny, ale jakże ciekawy rozdział tej historii zapisali białostoccy kolejarze.

To oczywiste, że kolej była strategicznym elementem, a Białystok w ostatniej ćwierci XIX wieku stał się jednym z ważniejszych węzłów kolejowych w tej części Europy. Tu krzyżowały się „drogi żelazne” z zachodu na wschód i z południowego wschodu na północ.

To była jedna z głównych przyczyn opóźnienia niepodległości. Rok po jej odzyskaniu w Dzienniku Białostockim ukazały się „Wspomnienia kolejarza”. To bardzo ciekawa relacja, w której przypomniano zapomnianego dziś zupełnie bohatera tamtych wydarzeń – Franciszka Wierzejskiego. Pisano o nim, że „w początku listopada ubiegłego roku [1918] kilku wybitniejszych naszych kolejarzy, w których gronie znajdował się naczelnik naszej stacji p. Franciszek Wierzejski, zorganizowali związek, celem odebrania od Niemców Warszawskiej Dyrekcji Kolejowej”.

Po opanowaniu gmachu w Warszawie, Wierzejski „jako najbardziej odważny i energiczny” objął pierwszy dyżur w kolejowej dyspozytorni. Dalej pisano, że „14 listopada p. Wierzejski jako przedstawiciel Warszawskiej Dyrekcji oddelegowany został do Białegostoku celem ewentualnego porozumienia się z Niemcami i nawiązania komunikacji kolejowej pomiędzy Białymstokiem i Łapami. Do porozumienia nie doszło, Niemcy nawiązać komunikacji nie chcieli i polecili p. Wierzejskiemu w ciągu 24 godzin pod karą aresztowania Białystok opuścić.

Pan Wierzejski jednak dla dobra Ojczyzny i polskiego kolejnictwa z Białegostoku nie wyjechał. Ukrywając się przed Niemcami w warunkach bardzo trudnych zorganizował tajny związek kolejarzy i pozostawał w naszym mieście do czasu ustąpienia okupantów”. Opisywano, jak to 19 lutego 1919 roku Franciszek Wierzejski odegrał znaczącą rolę w przejmowaniu i ratowaniu stacji kolejowej „pod groźbą utraty życia”. Wspominano, że „sam był wszędzie i o ile mógł, ile sił mu starczyło starał się nie dopuścić do ostatecznej grabieży stacji”.

Pisano, że „dzięki jemu wiele cennych rzeczy jak aparaty telefoniczne i telegraficzne, przybory sygnałowe, latarnie, druki i inne zostały przez Niemców pozostawione na miejscu”. W pół godziny po odejściu ostatniego pociągu z ewakuującymi się Niemcami Wierzejski wysłał pierwszy pociąg z Białegostoku do Łap.  W 1921 roku szczegółowo opisywano przebieg batalii o przejęcie białostockiego węzła kolejowego. Od połowy grudnia 1918 roku w Łapach miała swoją siedzibę komisja, która miała przejmować od wycofujących się Niemców majątek kolei. Na czele tej komisji stał pułkownik Stanisław Słupecki. Był doświadczonym oficerem, który ukończył Szkołę Inżynieryjną w Petersburgu.

Zwolniony przez władze sowieckie w styczniu 1918 roku z rosyjskiej armii w grudniu tego roku wstąpił do wojska polskiego.  Do Łap przyjechał jako referent do spraw kolejowych przy Dywizji Litewsko – Białoruskiej. W lutym 1919 roku został mianowany dowódcą kolei litewskich, a od 1920 roku był szefem kolejnictwa I Armii. Obok niego w komisji był inżynier Władysław Korzon, który pochodził z rodziny słynnego polskiego historyka Tadeusza Korzona. Urodził się w Mińsku Litewskim, a studia techniczne ukończył w Petersburgu. Gdy zmarł w 1929 roku, to w nekrologu pisano o jego pracy przy budowie rosyjskich kolei i działalności w „ukochanym przez siebie rodzinnym Mińsku Litewskim, gdzie jako radny położył wielkie zasługi nad rozwojem miasta i podniesieniem w nim kultury polskiej”. W komisji znaleźli się też Józef Maruszkin, który w okresie międzywojennym pracował w Wileńskiej Dyrekcji Kolei Państwowych i inżynier Wacław Michał Pawłowski.

13 lutego 1919 roku komisja specjalnym pociągiem przyjechała z Łap do Białegostoku. Dbając o jej bezpieczeństwo „pociąg ukryto na bocznej linii”. Wiadomość o jej przybyciu rozeszła się jednak po całym mieście. Do „ukrytego” pociągu zaczęli zgłaszać się masowo białostoccy kolejarze „ofiarowując swoją pracę Państwu Polskiemu”. Komisja prowadziła trudne rokowania z niemieckim dowództwem. Pisano, że „zgodnie z umową Niemcy winni byli przekazać Polakom wszystkie przedmioty niezbędne do podtrzymania ruchu kolejowego, jak zwrotnice, semafory, aparaty telefoniczne i telegraficzne itp. Inne natomiast przedmioty, jak maszyny i inwentarz, trzeba było od nich nabywać.

Członek komisji inżynier  Korzon nabył tym sposobem cały szereg maszyn do warsztatów kolejowych za cenę bardzo niską. Podkreślić należy, że zakupy te mogły być uskutecznione tylko dzięki wydatnej pomocy społeczeństwa białostockiego”.  Uprzedzając koniec rokowań członkowie komisji postanowili zastosować taktykę faktów dokonanych. Pisano, że „komisja w nocy z 14 na 15 lutego udała się na linię Białystok – Wołkowyski tu obsadziła wszystkie stacje aż do Andrzejewa, mianując na poczekaniu z braku personelu fachowego zawiadowców stacji spośród maszynistów, nadkonduktorów itp. Następnie przejęto Czarną Wieś i Wasilków.

W Czarnej Wsi ludność tłumnie wyległa, witając Komisję z księdzem na czele”. Jednak pomimo pobytu w Białymstoku komisji i komisarza rządowego, Niemcy zachowywali się tak, jakby toczące się rokowania ich nie dotyczyły. Pisano, że „pijane żołdactwo niemieckie wściekłe, że musi opuścić kraj okupowany, kradło inwentarz kolejowy, niszczyło urządzenia stacyjne, strzelając na wiwat do kolejarzy polskich i obrzucając tor i pociągi granatami ręcznymi. Nikt nie był pewny życia ani na chwilę”.

Szczególnie trudna sytuacja panowała na odcinku Białystok – Grajewo. Tędy jechały transporty niemieckich żołnierzy do Prus Wschodnich. Niemcy uważali, że to ich teren. W związku z tym „terroryzowali ludność okoliczną, a szczególną ansę czuli do przedstawiciela polskich władz kolejowych, który zawdzięczając tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności uniknął śmierci”. Przypadek ten miał miejsce na odcinku Starosielce – Knyszyn, gdzie Niemcy zburzyli łącznicę telefoniczną. „Ale stróż tamtejszy porwał aparat telefoniczny i ścigany przez Niemców ukrył się na cmentarzu między mogiłami. Tam nocą przyłączył skonfiskowany okupantom aparat do sieci i tym sposobem telefonicznie zawiadomił p. Maruszkina [że] w Knyszynie szaleje żołdactwo niemieckie”. Powiadomiony Maruszkin, który miał właśnie przyjechać do Knyszyna pozostał w Białymstoku, unikając tym samym niebezpieczeństwa.

Opisywano też, jak ludność cywilna mieszkająca wzdłuż linii kolejowych starała się je chronić przed Niemcami. Pisano, że „kiedyś nocą przybył na stację Świsłocz pułkownik Słupecki, nie znalazł tam żywej duszy, prócz jakiegoś chłopa. – Co wy tu robicie? – zapytał pułkownik. – Pilnuję stacji. – Kto wam kazał ? – Kto miał kazać! Ja sam sobie kazałem”.  Znaczenie wydarzeń związanych z przejmowaniem kolei w Białymstoku było doniosłe.

Pamiętano o tym w pierwszą rocznicę odzyskania niepodległości. 11 listopada 1919 roku uroczystości kolejarskie zdominowały inne wydarzenia. Zorganizowane zostały przez białostockie koło Związku Kolejarzy Polskich. Najpierw był pochód ze stacji do kościoła farnego. Po mszy z udziałem władz cywilnych i wojskowych, na Rynku Kościuszki rozpoczęła się patriotyczna manifestacja. Z  balkonu kamienicy stojącej vis a vis kościoła, w której mieściła się  redakcja Dziennika Białostockiego przemawiali kolejarze, prezydent miasta oraz inni oficjele.

Po południu „w domu przy ul. Żółtkowskiej nr 6 zgromadziły się dzieci kolejarzy w towarzystwie rodziców, setki kolejarzy z naczelnikiem Wierzejskim na czele i delegaci związków polskich na uroczysty akt poświęcenia pierwszej szkoły kolejowej”. Tu też były stosowne przemówienia, których głównym motywem były „uczucia patriotyczne kolejarzy polskich”

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Ulica Mikołajewska, czyli Sienkiewicza

    Do tej pory omówiliśmy już znaczną część albumu „Widoki miasta Białegostoku”, zawierającego fotografie Józefa Sołowiejczyka, przedstawiające – zgodnie z tytułem – widoki różnych fragmentów miasta uwiecznionych latem 1897 r., tuż przed przyjazdem cara Mikołaja II do Białegostoku. 
  Jak już kilkakrotnie zauważyłem, prezentowały one ważne miejsca, pozytywne aspekty życia w mieście oraz najnowsze osiągnięcia władz miejskich, znajdujące się wzdłuż trasy przejazdu monarchy podczas pobytu w Białymstoku: od dworca kolejowego, przez ul. Nowoszosową (Dąbrowskiego), Lipową, Tykocką, Plac Bazarny oraz okolice dawnego pałacu Branickich, będącego wówczas siedzibą Instytutu Panien Szlacheckich. 
  Ostatnio omówiliśmy zdjęcie przedstawiające panoramę miasta z bramy pałacowej w kierunku ul. Aleksandrowskiej (dziś ul. Warszawska). Co charakterystyczne, tu kończą się fotografie tej części Białegostoku, po czym aż cztery kolejne karty przeznaczone zostały na zdjęcia przedstawiające fragmenty ówczesnej ul. Mikołajewskiej, czyli dzisiejszej ul. Sienkiewicza. To stara i bardzo ważna arteria miasta. Kluczową rolę komunikacyjną odgrywała już w najstarszym okresie istnienia dóbr białostockich, a od końca XVII w. miasta Białystok i stan ten nie zmienił się do dziś. 
   Analiza dawnych źródeł historycznych i kartograficznych pozwoliła na wniosek, że w XVI i XVII w. droga ta stanowiła przedłużenie dzisiejszej ul. Suraskiej, czyli traktu z miasta Suraż w kierunku granicy z Wielkim Księstwem Litewskim – przez Wasilków i Sokółkę do Grodna.
  W 1661 r. w przywileju dla miejscowego kościoła parafialnego król Jan Kazimierz pisał o gruncie leżącym obok drogi „publicznej która idzie od Suraża do Wasilkowa”. To właśnie po trakcie do Wasilkowa podróżowała w 1612 r. do Wilna Konstancja Habsb urżanka, żona Zygmunta III Wazy, witana przez dostojników litewskich w przygranicznym Wasilk owie. Stąd też dawniej ul. Sienkiewicza nazywano traktem wasilkowskim lub grodzieńs kim, zaś od XVIII w. ul. Wasilkowską.
  Dopiero na moc y represyjnej ustawy zarządu guberni grodzieńskiej z 1864 r. zdecydowano o zmianie nazwy na ul. Mikołajewską, która utrzymała się do 1919 r., gdy władze polskie nadały jej nazwę ul. Sienkiewicza. Od 1949 r. była to ul. 1 Maja, a od 1956 r. powrócono do ul. Sienkiewicza i nazwa ta funkcjonuje do dziś.
  W XVIII w. rangę ulicy podkreślał fakt, że była ona od dawna wybrukowana. Strona wschodnia, parzysta, została wytyczona w połowie XVIII w. i oddana w użytkowanie mieszczanom wyznań chrześcijańskich, w tym między innymi różnym rzemieślnikom dworskim oraz mieszczanom rolnikom (odstępstwem był dom wjezdny „pod znakiem Jelenia” należący do Manesa i Tauby).
  Na końcu ulicy znajdował się „most murowany wielki, o dwóch arkadach, na rzece, z gzymsami na wierzchu futrowanymi”, dalej zaś brama wasilkowska wyznaczająca kres miasta. Pierzeja zachodnia była znacznie starsza, została wytyczona bowiem zapewne pod koniec XVII w. w momencie lokacji przestrzennej Białegostoku, wytyczania siatki ulicznej oraz rozmierzania między nimi parcel miejskich.
  W 1771 r. spotykamy po tej stronie ulicy mieszaną własność chrześcijańską i żydowską, ustanowioną mocą nadań Jana Klemensa Branickiego m.in. w 1756, 1759, 1768 i 1770 r., chociaż część właścicieli nie miała dokumentów legitymujących ich prawa, co może wskazywać na dawność zasiedzenia.
  W XIX w. ul. WasilkowskaMikołajewska bardzo szybko stała się jedną z głównych arterii miejskich, wzdłuż której skupiały się coraz liczniejsze handel i rzemiosło oraz wczesny przemysł, a z czasem coraz więcej przedsiębiorstw usługowych. Łączyło się to ze zmianą stanu własności, w której większość posiadaczy była wyznania żydowskiego reprezentującego warstwę bogatego mieszczaństwa, inwestującego swoje kapitały zarówno w prowadzone przedsiębiorstwa, jak i nowe, murowane domy, które wraz z rozwojem miasta uzyskiwały coraz więcej kondygnacji.
  Ważnym elementem ul. Mikołajewskiej pod koniec XIX w. była linia tramwaju konnego, prowadząca z Placu Bazarnego do stacji kolei poleskiej (dziś ul. Traugutta), a także szerokie bulwary służące spacerom białostoczan, ciągnące się od mostu na rzece Białej w kierunku północnym.                 Zdjęcia Józefa Sołowiejc zyka wyraźnie ukazują zmieniający się stan ulicy, w którym stare drewniane domki ustępują już nowej piętrowej zabudowie. Zachowane zdjęcia z początków XX w. ukazują, że proces ten będzie postępował znacznie szybciej po 1897 r. i w jego rezultacie powstaną pierzeje zwartej, wielkomiejskiej zabudowy złożonej z typowych kamienic czynszowych.
   O  ul. Wasilkowskiej w połowie XIX w. pisał Edward Chłopicki w swoich „Notatkach z różnoczasowych podróży po kraju” (wyd. 1863 r.) dobrze oddając ówczesnego ducha ulicy, który w kolejnych dekadach ulegnie dalszemu rozwojowi: „ulice Bojary (tj. Warszawska – WW) i Wasilkowska, u wjazdu z Wasilkowa schodzące się z sobą pod kątem prostym, za dawnych czasów należały do podrzędniejszych, obecnie zaś, jako uosobicielki całego handlu i miejscowego rękodzielnego ruchu, stały się głównemi arterjami miasta.
   Przy pierwszej z nich, t. j. Wasilkowskiej, oprócz kilku piękniejszych kamienic należących do sławnej tu z zamożności izraelskiej rodziny Za- błudowskich, spotykamy zajazdy, hotele, księgarnię, restaurację, cukiernię i kilka magazynów”. 
  Zdjęcie Józefa Sołowiejczyka stanowiące ilustrację do dzisiejszego tekstu, ukazujące kamienicę przy ul. Sienkiewicza 2, doskonale ukazuje zarówno skalę zabudowy ówczesnej ul. Mikołajewskiej, jak i mnogość działających tu przedsiębiorstw usługowych, handlowych, rzemieślniczych i wielu innych. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Przy Mickiewicza 5 zapadały różne wyroki

 

 
    Artykuł 275 przedwojennego Kodeksu Karnego wymagał, aby każdy do kogo zwracał się wysoki Sąd – oskarżony, adwokat czy też świadek, przyjmował jego słowa na stojąco. Formuła: „Proszę wstać, Sąd idzie!”, padała nieodmiennie z ust woźnego sądowego, kiedy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości zajmowali swoje miejsca w sali rozpraw.
  Tak było rzecz jasna i w białostockim Sądzie Okręgowym, mieszczącym się przez długi czas przy ul. Mickiewicza numer 5. W okresie międzywojennym zasiadało tam na ławie oskarżonych
wielu przestępców, od groźnych bandziorów i złodziei poczynając, a na oszustach i aferzystach kończąc.  Zapadały różne wyroki.
  Niektóre  z owych spraw kryminalnych, niekiedy nawet bardzo brutalnych, chcielibyśmy przypomnieć w rozpoczynającym się dzisiaj cyklu. Będzie to swego rodzaju mini pitawal podlaski. Zacznijmy jednak od samego Sądu Okręgowego, który rozpoczynał swoją działalność w Białymstoku zaraz po odzyskaniu przez miasto niepodległości, czyli w 1919 r.
  W połowie czerwca w świeżo powstałym Dzienniku Białostockim pojawiła się taka oto notatka: „Sąd Okręgowy w Białymstoku rozpocznie swoje czynności w ciągu kilku tygodni. Będzie się mieścił w pałacu Branickich na pierwszym piętrze. Prezesem sądu będzie p. Stra- szewicz, członek Sądu Okręgowego w Warszawie, poprze-
dni adwokat przysięgły w mieście.
  Jednym z sędziów będzie p. Święcicki, dotychczas sędzia pokoju w Grodnie.”  W pałacu Branickich, w którym było aż tłoczno od rozmaitych urzędów miejskich, okręgowy wymiar sprawiedliwości nie bawił długo. Szukano dla niego bardziej spokojnego, ale też i reprezentacyjnego miejsca.
  Wybór padł na budynek przy ul. Warszawskiej 63, gdzie funkcjonowała dotąd żydowska szkoła handlowa. Tutaj orzekanie w sprawach przestępstw kryminalnych popełnianych na terenie całego województwa białostockiego trwać miały przez kilkanaście lat, bo do 1931 r. Wtedy Sąd Okręgowy przeniósł się do specjalnie wybudowanego kompleksu przy ul. Mickiewicza 5. 
  O budowie gmachu dla potrzeb instytucji sądowych, rozproszonych po całym mieście, dyskutowano bez przerwy. Na początku 1928 r. pojawiła się pogłoska, że „nowy pałac sprawiedliwości ma być wzniesiony na placu wojewódzkim przy ul. Legionowej,   róg Wersalskiej”.
  Pod koniec  tegoż roku wyjaśniło się jednak, że miejscem budowy będzie parcela przy ul. Mickiewicza, w sąsiedztwie Gimnazjum Żeńskiego im. Anny Jabłonowskiej. Pod koniec października odbył się przetarg na murarskie roboty. Z 9 ofert najtańszą okazała się ta, złożona przez firmę Mitkiewicza. Opiewała ona na sumę 1 miliona 649 tysięcy złotych.
  W grudniu Ministerstwo Sprawiedliwości zaakceptowało decyzję władz Białegostoku. Według optymistycznych zapowiedzi budowa miała trwać 2 lata.  W połowie kwietnia 1934r. Sąd Okręgowy przeniósł się ostatecznie z ul. Warszawskiej do swojej części gmachu przy ul. Mickiewicza 5.
  Wcześniej wprowadziły się tam inne agendy wymiaru sprawiedliwości. W tym czasie Białystok żył sprawą procesu szajki Salomona Janielewa, która puszczała w obieg fałszywe dolary i złotówki. Miał był dokończony jeszcze w starej siedzibie SO. Herszt fałszerzy otrzymał najwyższy wyrok – 12 lat więzienia. Zajrzyjmy jeszcze do Książki adresowo-handlowej m. Białegostoku za rok 1932.
  Prezesem Sądu był Leon Zubelewicz, który pomieszkiwał w gmachu samego sądu. Zastępowali go jako wiceprezesi – Roman Moszyński i Eustachy Mrozow ski. Przestępców oskarżał i domagał się dla nich surowych kar prokurator Józef Ostruszka. Obroną postawionych przed Sądem gagatków zajmowali się m.in. tak znani adwokaci, jak Bronisław Gruszkiew icz czy Mieczysław Lipko. Ten ostatni wybronił swego czasu od stryczka znanego później pisarza, a dotąd zwykłego bandziora, Icka Farberowicza, pseudo Urke Nachalnik.

Włodzimierz Jarmolik

Wieża obserwacyjna Miejskiej Straży Ogniowej

Dziś mowa o wieży obserwacyjnej miejskiej straży ogniowej, widocznej ponad linią drzew między fabryką Frischów a gmachem Szkoły Realnej. To bardzo ważny obiekt, którego znaczenia w ówczesnym mieście, wciąż w dużej mierze zabudowanego drewnianymi domami, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Zresztą na dalszych kartach albumu „Widoki miasta Białegostoku” znalazło się osobne zdjęcie ukazujące wieżę obserwacyjną oraz garaże miejskiej straży ogniowej, przed którymi prezentowane są trzy wozy strażackie, stanowiące wyposażenie komendy. Pamiętajmy, że Sołowiejczyk fotografował to, co uznawano za istotne osiągnięcia organizacyjne miasta, natomiast posesja przy ówczesnej ul. Aleksandrowskiej stanowiła jeden z przystanków na trasie wizyty w Białymstoku cara Mikołaja II.

 

W zbiorach Muzeum Historycznego w Białymstoku zachowała się fotografia ukazująca front i bramę wjazdową domu stojącego od ulicy, odświętnie przystrojonego w oczekiwaniu na monarchę. Trzeba wreszcie podkreślić, że miejsce to do dziś służy jako siedziba straży pożarnej i przyporządkowane jest do ul. Warszawskiej 3. Posesja została ukształtowana po 1802 r. z istniejących tu wcześniej ogrodów właścicieli gospodarstw przy ul. Bojarskiej. Pierwszym właścicielem był Henryk Dedekind, dyrektor policji miejskiej w Białymstoku w ramach Kamery Wojny i Domen. Przed 1807 r. zbudował tu okazałych rozmiarów murowany, piętrowy dom, który (przebudowany) zachował się do dzisiaj  od frontu posesji.

 

W 1810 r. budynek przejęły władze Obwodu Białostockiego i urządziły w nim siedzibę gubernatora. Rezydowali tu Siemion Szczerbinin i Joachim Wołłowicz. Warto wspomnieć, że w latach 1830-1831, w czasie powstania listopadowego, budynek pełnił funkcję szpitala wojskowego. Po likwidacji obwodu budynek pozostawał bez konkretnej funkcji. W 1845 r. zaadoptowano go na siedzibę sądu powiatowego (funkcjonował na parterze) oraz na lokale mieszkalne dla osób przyjezdnych. Rolę sądowniczą gmach spełniał do 1865 r.

 

Tego roku przy budynku podjęto poważne prace budowlane według projektu architekta gubernialnego Chersońskiego. W rezultacie dom Dedekinda został znacząco poszerzony, a w miejscu głównego wejścia ulokowano przejazd bramny. Rozmach prac spowodowany był nowym przeznaczeniem budynku – w miejsce sądu wprowadził się urząd policyjny, mieszczący się dotychczas przy ówczesnej ul. Niemieckiej (ul. Kilińskiego 10) oraz miejska straż ogniowa.

 

W ramach funkcjonowania miejscowej policji działały  także służby ogniowe, ale przed uruchomieniem wodociągów ich funkcjonowanie i skuteczność działania były raczej symboliczne. Statystyka gubernialna podaje, że w 1887 r. w Białymstoku było 3769 domów mieszkalnych, w tym 3268 drewnianych i 501 murowanych (a więc ledwie 15 proc.  stan ten zaczął zmieniać się dopiero po 1890 r.).

 

Chociaż od 1753 r. Białegostoku nie nawiedził żaden wielki pożar, nieustannie zdarzały się wypadki zgorzenia dużych obiektów fabrycznych, domów lub całych kamienic w śródmieściu. W latach 1880-1890 zanotowano 18 pożarów, z których 8 dotyczyło domów, sklepów i składów, a 10 fabryk (w tym m.in. fabryki tabacznej Zilberblata i włókienniczej Blochów).  Poczucie nieustannego zagrożenia podsycały pożary miast i wsi w regionie (Krynki, Zabłudów, Świsłocz, Goniądz, Klepacze, Białostoczek).

 

Duże wrażenie na białostoczanach wywołał dramatyczny pożar Grodna 29 maja 1885 r., w którym spłonęła znaczna część gubernialnej stolicy.  Nie wystarczały zarządzenia i ustawodawstwo przeciwpożarowe, zmiany w budownictwie, usuwanie fabryk poza zabudowę mieszkalną. Dlatego też już w 1875 r. służby ogniowe przekształcono w samodzielną Miejską Straż Ogniową. Na jej potrzeby na zapleczu gmachu policji wzniesiono garaże oraz w 1891 r. wieżę. Plany jej budowy pojawiły się wcześniej, już w 1865 r., ale trudno jednoznacznie stwierdzić, czy rzeczywiście je zrealizowano, natomiast data 1891 widoczna jest na wieży i na zdjęciu z 1897 r., i na istniejącym obecnie obiekcie, więc na pewno należy uznać ją za datę budowy zachowanego do dziś punktu obserwacyjnego.

 

Wraz z rozwojem białostockiej straży pożarnej rozszerzono zabudowę o dodatkowe budynki mieszkalno-garażowe, które stanęły w latach 1894 i 1900 na sąsiedniej posesji Lejby Leona Zakhejma (ul. Warszawska 5). Przez długi czas komendantem (brand- majstrem) straży ogniowej był Aleksander Kaljuchiewicz. Utrzymywanie straży pożarnej kosztowało władze miejskie ogromne sumy pieniędzy (na początku XX w. była to druga największa po oświetleniu elektrycznym pozycja w budżecie miejskim). Policmajster i straż pożarna zajmowały budynek do 1915 r. Wycofujący się z miasta Rosjanie wywieźli ze sobą praktycznie cały sprzęt pożarniczy. W czasie okupacji niemieckiej w latach 1915-1919 miała tu siedzibę komenda etapowej 9 armii (Ortskom mend antur), którą uwieczniono nawet na pocztówce wydrukowanej około 1916 r.  Po 1919 r. budynek powrócił do swojej pierwotnej roli siedziby Miejskiej Straży Pożarnej oraz głównego komisariatu Policji Państwowej na miasto Białystok.

 

W 1932 r. komendantem straży pożarnej był Zygmunt Świderski, a sierżantem Borys Predko. Po II wojnie światowej budynki wzięła w wyłączne posiadanie komenda Państwowej Straży Pożarnej i stan ten utrzymany jest do dzisiaj.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku

Tak wyglądała Szkoła Realna w Białymstoku

 

   Pierwszy plan zdjęcia zajmuje zbudowany ok. 1885 r. trójkondygnacyjny gmach fabryki włókienniczej Frydrycha Frischa, który stał na posesji dziś przyporządkowanej do ul. Kilińskiego 6. Natomiast dopiero na drugim planie widzimy gmach, który wydawcę „Widoków miasta Białegostoku” najbardziej na tej fotografii interesował – siedzibę Szkoły Realnej. Budynek ten, położony na rogu ul. Warszawskiej i Kościelnej, zachował się do dziś i nadal służy jako siedziba placówki szkolnej – współcześnie lokatorem jest VI Liceum Ogólnokształcące. Jednak nie zawsze działały w nim szkoły, a jego pierwotne przeznaczenie było zupełnie inne.

Działka, na której stoi budynek, w XVIII w. była podzielona na mniejsze części i znajdowały się tu gospodarstwa domowe mieszkańców ul. Bojarskiej. Ale w okresie rządów pruskich w latach 1795-1807, gdy nowi właściciele miasta podejmowali się licznych inwestycji budowlanych, posesje zostały wykupione przez państwo i scalone w dużą parcelę, przeznaczoną na cele inwestycyjne. Na przełomie 1807 i 1808 r. odnotowano, że planowano tu budowę cerkwi unickiej, ale pomysłu nie zrealizowano. Posesja pozostawała niezabudowana do lat 30. XIX w., gdy władze Obwodu Białostockiego, korzystające z różnych wynajmowanych domów i pomieszczeń, zdecydowały o wzniesieniu gmachu, w którym zmieściłby się Rząd Obwodowy, Sąd Okręgowy, władze miasta, policja i archiwum. Ze względów finansowych, a także w duchu pragmatyzmu architektonicznego czasów Mikołaja I, podjęto decyzję o realizacji projektu architekta Dominika Kułakowskiego. Budowę rozpoczęto w 1831 r., a jej wykonawcą został Henryk Zdrodowski. Po oddaniu gmachu do użytku publicznego ostatecznie umieszczono w nim jedynie instytucje Rządu Obwodowego Białostockiego.

Władze obwodowe zajmowały budynek stosunkowo krótko, gdyż w 1843 r. terytorium obwodu włączono w granice guberni grodzieńskiej likwidując odrębność tej jednostki administracyjnej. Opuszczony budynek zajęło wojsko, które przeprowadziło prace adaptacyjne we wnętrzu. Dopiero w 1858 r. zdecydowano o przeznaczeniu budynku na potrzeby Gimnazjum Białostockiego.

Placówka ta powstała w 1802 r. z przekształcenia istniejącej w Białymstoku od lat 70. XVIII w. szkoły podwydziałowej KEN. Po 1807 r. ranga gimnazjum szybko urosła, przede wszystkim dzięki wykwalifikowanej kadrze. W 1 poł. XIX w. w gimnazjum o profilu humanistycznym uczyła się przede wszystkim młodzież szlachecka z całego regionu, a placówkę ukończyło wiele wybitnych postaci XIX wieku (po więcej szczegółów z dziejów gimnazjum i jego absolwentów odsyłam wszystkich do wspaniałej pracy Jana Trynkowskiego pt. „Gimnazjum Białostockie”). W każdym razie po 1807 r. szkołę najpierw umieszczono w gmachu Deputacji Ceł i Akcyz, wzniesionego przez Prusaków na rogu ul. Bojarskiej i Młynowej (dziś róg ul. Warszawskiej i Pałacowej), gdzie przez kilka lat rezydował także gubernator Obwodu Białostockiego, a dopiero w 1858 r. przeniesiono do nowej siedziby w dawnym gmachu Rządu Obwodowego. Jeden z absolwentów, Władysław Jabłonowski, wspominał o przenosinach „ze starego gimnazjalnego gmachu do nowego, obszerniejszego i przynajmniej z pozoru wyglądającego na istotną świątynię nauki. W przenosinach tych kilkunastu nas wybranych przez nauczyciela p. Kuklińskiego, wzięło wyjątkowy udział. Pomagaliśmy bowiem przy przenoszeniu biblioteki do nowego gmachu. A porządkując i ustawiając książki, odczytywaliśmy ich tytuły, przekonując się, jak w naszej bibliotece posiadamy wiele dzieł nieznanych i ciekawych, których jednak nie wydawano uczniom. Wiele bardzo było tam dzieł polskich, a także sporo w obcych językach, rozmaite atlasy dotyczące geografii i botaniki, a nie brakowało też i poezyj. Przenoszenie książek zabrało nam kilka dni, w ciągu których byliśmy uwolnieni od uczęszczania na lekcje i jako wynagrodzenie po tego rodzaju robocie otrzymaliśmy od nauczyciela przyrzeczenie, że będzie nam wypożyczać książki do czytania, lecz tylko historyczne, a i z tych te tylko, które są pozwolone przez władze”. Po powstaniu styczniowym biblioteka uległa rozproszeniu, a księgozbiór dostosowano do nowego profilu szkoły.

W wyniku reformy z 1864 r. gimnazja w Rosji zostały przekształcone w realne (matematyczno-przyrodnicze) i klasyczne (humanistyczne). Gimnazjum Białostockie zostało w 1865 r. przemianowane na Szkołę Realną i w tej formie, znacznie bardziej poddanej procesom rusyfikacyjnym, funkcjonowało do ewakuacji w 1915 r. Szkołę polską zainstalowano tu już w okresie okupacji niemieckiej, a w 1919 r. utworzono Państwowe Gimnazjum Męskie im. Króla Zygmunta Augusta, przekształcone następnie w VI Liceum Ogólnokształcące. Gmach przy ul. Warszawskiej 8 wypadnie więc zaliczyć do grona najstarszych i najciekawszych zabytków Białegostoku.

Wiesław Wróbel

Biblioteka Uniwersytecka

Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką na ul. Cichej

 

   Z ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów.

W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary.

Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku.

W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.

Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.

W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.

No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!

Włodzimierz Jarmolik

Grudzień 1918 roku w Białymstoku

Stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego – głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji.

Zbliżające się Boże Narodzenie skłania do podejmowania świątecznych tematów. Pomny jednak zobowiązania o trzymaniu się niepodległościowej tematyki zajmę się Bożym Narodzeniem, czy raczej grudniem 1918 r. w Białymstoku. O tamtych tygodniach tak pisał Henryk Mościcki. „W grudniu wydelegował Rząd polski do Białegostoku w charakterze swego komisarza Ignacego Mrozowskiego. Komisarz Mrozowski utworzył biuro, nawiązał stały kontakt z Warszawą i w porozumieniu z Centralnym Komitetem przystąpił do stopniowego przejmowania władzy z rąk niemieckich”.

Niestety o Ignacym Mrozowskim nic nie wiemy. Wszyscy autorzy piszący o tym okresie przytaczają jedynie jego nazwisko i funkcję, którą piastował do 1 marca 1919 r. Jego następcą był Napoleon Cydzik. Tymczasem w grudniu 1918 r., jak pisał Henryk Mościcki, „obecność w mieście komisarza rządowego nie krępowała bynajmniej Niemców. Białymstokiem rządził nadal Soldatenrat, a właściwie nie rządził nim nikt”. Na tych żołnierskich rządach profesor Mościcki nie pozostawiał suchej nitki. Pisał, że w mieście „rozpoczęły się pijatyki, napady, grabieże i krwawe bójki, zwłaszcza w miejscowościach podmiejskich. Chłopi, mszcząc się za doznane krzywdy, organizowali napady na Niemców, ci zaś z kolei wysyłali karne ekspedycje. Przez miasto przepływała ogromna armia Mackensena, powracająca z Ukrainy. Zdemoralizowane żołdactwo rabowało i niszczyło po drodze, co się dało. Słowem zapanował bezład, jakiego nigdy jeszcze ziemia białostocka nie oglądała”. Jerzy Milewski pisał, że w grudniu 1918 r. „miejscowy garnizon powiększył się z jednego do około 6 tysięcy żołnierzy”. W związku z tym sytuacja w mieście z tygodnia na tydzień stawała się groźniejsza. Jerzy Milewski dodawał, że „Rady Żołnierskie oskarżano, nie bez podstaw, o rewolucyjne sympatie i wspieranie powstających wówczas rad robotniczych (w Białymstoku taka rada powstała już 11 listopada)”.

To właśnie owa Tymczasowa Rada Robotnicza, przy słabnącej roli Rady Żołnierskiej i chyba iluzorycznej pozycji Komisarza Rządowego, w grudniu 1918 r. zaczęła nadawać główny ton wydarzeniom w mieście. Jak pisał Adam Miodowski, składała się z 30 osób reprezentujących „wszystkie działające w Białymstoku partie lewicowe: SDKPiL, Budn, nowo powstałą w 1918 r. żydowską partię Ferejnigte (Zjednoczenie), Poalej Syjon oraz związki zawodowe”. Ten stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego – głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji. Do Białegostoku zaczęli powracać aresztowani i uwięzieni przez Niemców liderzy niepodległościowego środowiska. Jako jeden z pierwszych przyjechał ksiądz Stanisław Hałko. Ksiądz Adam Szot pisał, że uznany za „niebezpiecznego pedagoga i Polaka” Hałko, po pobycie w obozach jenieckich „w Bytowie, następnie w Celle-Schloss koło Hanoweru i w Czersku w Prusach […] doświadczając głodu, poniżenia moralnego, wyczerpania fizycznego” został zwolniony. „Na wieść o kapitulacji Niemiec, 17 listopada 1918 r., wyruszył w drogę powrotną. Pod koniec listopada 1918 r., ks. Hałko powrócił do Białegostoku”.

O kolejnym więźniu niemieckim, Kazimierzu Goławskim pisali Zbigniew Romaniuk i Jan Trynkowski. „Kazimierz Goławski został aresztowany [wiosną 1916 r.] za przeciwstawianie się niemieckiej rabunkowej gospodarce w podległych mu instytucjach. Powodem aresztowania miało być też dopuszczenie do zniszczenia elektrowni przez ustępujących Rosjan [ w lipcu 1915 r.]. Dyrektor Goławski musiał zapłacić karę 5000 marek. Uwięziony w Chociebużu przebywał tam półtora roku”. Autorzy opierając się na wspomnieniach jego syna, Michała dodawali, że w grudniu 1918 r. do domu w Białymstoku powrócił „inny człowiek”, tak wielkie piętno odcisnęła na nim niewola.

Wrócił też do rodzinnego miasta opisywany już w poprzednich Albumach Michał Motoszko. Bartłomiej Snarski i Janusz Danieluk pisali, że „w marcu 1917 r. Motoszkę zwolniono z pracy, a następnie w charakterze jeńca wywieziono do Havelberga (Brandenburgia). Znajdował się tam obóz miejski, w którym więziono głównie legionistów i członków POW. W obozie razem z Motoszką przebywali m. in. przyszły generał wojska polskiego, piłsudczyk – Gustaw Orlicz Dreszer oraz prezes pierwszej Rady Miejskiej Białegostoku – Feliks Filipowicz. W grudniu 1918 r. […] Motoszko powrócił do Białegostoku”. Zaś o powrocie Feliksa Filipowicza Zbigniew Romaniuk pisał, że „aktywność niepodległościowa F. Filipowicza zaniepokoiła okupantów. Miesiąc później, w lipcu 1917 r. Niemcy aresztowali go i wywieźli do obozu Havelberg, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt. W listopadzie pismo „Ojczyzna i Postęp” wzmiankowało, że „Z Białegostoku został wywieziony do obozu jeńców aptekarz Filipowicz, opiekujący się legionistami”. W tamtejszym obozie przebywał do stycznia 1918 r. Następnie został przewieziony do twierdzy w Modlinie, gdzie przetrzymywano go do września. Po zwolnieniu, Niemcy zabronili mu powrotu do Białegostoku”. Feliks Filipowicz przyjechał do Białegostoku na przełomie 1918 i 1919 r.

Do miasta zaczęli też powracać ci, którzy byli na wschodzie. Wrócił Bolesław Szymański, który w październiku 1919 r. został prezydentem Białegostoku. Tak jak więzionym przez Niemców nigdy nie wypominano później ich okupacyjnego losu, tak wywiezionym na wschód lub wcielonym do rosyjskiej armii w następnych latach, które przyniosły bardzo ostrą walkę polityczną wielokrotnie wypominano ich los i przypisywano im wprost niewiarygodne przewiny. Tak było właśnie z Bolesławem Szymańskim. W 1926 r. pisano, co nie było prawdą, że przed wojną był „zupełnie nieznanym człowiekiem bez wszelkiej wagi społecznej”. Dodawano, że przed wybuchem I wojny światowej był dyrektorem bliżej nie określonego z nazwy banku w Białymstoku i dzięki temu cieszył się opinią specjalisty bankowca. Ale to właśnie praca w banku była przyczyną dla której w 1915 r. został wywieziony w głąb Rosji, gdzie za „bolszewików głodował jak wszyscy”. Sprawiedliwie podawano jednak, że na przełomie 1918 i 1919 r. „do kraju powrócił prawie że goły, w załatanych portugałach, jak każdy porządny człowiek, który wyrwał się z okropnego piekła bolszewickiego”. Wiadomo natomiast, że w 1905 r. był Bolesław Szymański wśród założycieli Towarzystwa „Muza”, które odegrało istotną rolę w budzeniu ducha narodowego. W 1910 r. wyjechał do Smoleńska, gdzie otrzymał posadę urzędnika bankowego. Kolejnym miejscem jego pobytu były Liwiny, niewielkie miasteczko w guberni orłowskiej położone 500 kilometrów od Smoleńska. W 1915 r. wrócił wraz z rodziną do Białegostoku i został zmobilizowany do armii carskiej. Miał już 38 lat, więc do służby liniowej raczej się nie nadawał. Przydatne natomiast mogły być jego kwalifikacje zawodowe. Tak więc w stopniu chorążego służył w sztabie bliżej nieznanej nam jednostki. Być może była to intendentura. Nie znamy dokładnie jego losów w latach I wojny światowej, a i on sam nie wspominał o swojej karierze wojskowej, co może wskazywać na jego drugoplanową rolę gdzieś na zapleczu frontu.

Podobny los był udziałem Zygmunta Siemaszki, który wcielony do carskiej armii służył jako lekarz wojskowy. Z kolei Władysław Olszyński, który przez cały okres międzywojenny był jednym z najaktywniejszych białostockich samorządowców oskarżany był nawet absurdalnie o sympatie komunistyczne.

W grudniu 1918 r. powrócił też do Białegostoku Józef Karol Puchalski, który już za kilka tygodni miał odegrać jedną z kluczowych ról w mieście. Przed wybuchem wojny zasiadał w radzie miejskiej. Był też zastępcą rosyjskiego prezydenta miasta Włodzimierza Djakowa. Rosjanie wycofujący się przed Niemcami w 1915 r. ewakuowali z Białegostoku wszystkie urzędy. Zarząd miasta wywieziony został do Kaługi, gdzie Puchalski spędził lata wojny. W tych białostockich domach wigilia 1918 r. była niezwykłym spotkaniem. Dawała nadzieję, że wraz z Bożym Narodzeniem nadejdą do Białegostoku nowe, lepsze, z dawna oczekiwane czasy.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Żony i córki opryszków też nie próżnowały

 

    W złodziejskich familiach zamieszkujących posępne Chanajki za przestępczy proceder brały się często także kobiety. Nic dziwnego! Ojcowie, mężowie czy synowie co i rusz trafiali za kratki, albo z różnych powodów, na tamten świat. Trzeba było jakoś radzić.
  Kiedy na początku 1933 r. zginął w nożowej rozprawie Jankieczkie, czyli Jankiel Rozengarten, słynny bandzior i sutener z ul. Orlańskiej, interes rodzinny prowadziły dalej jego żona Rachela i córka Taube.
   W kronikach kryminalnych miejscowych gazet częstym gościem była zwłaszcza ta ostatnia. W marcu 1933 r. 21-letnia Taube Rozengarten, po mężu Szulc, doczekała się procesu sądowego z art. 209 KK o czerpaniu zysków z cudzego nierządu. Już wcześniej pomagała ojcu w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Jankieczkie miał również stanąć przed sądem, ale nie doczekał. Cała wina spadła na młodą burdelmamę.
   Sąd Okręgowy po szybkim rozpatrzeniu sprawy skazał rajfurkę z Orlańskiej na rok więzienia. Ponieważ nie została wpłacona kaucja, Taube z sali sądowej powędrowała wprost do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej. Zanim na dobre tam się rozgościła, znowu wezwano ją przed oblicze sprawiedliwości. Pozew złożyła na nią inna ośmielona prostytutka, Czesława Masalska. Obwiniona o złe traktowanie, a przede wszystkim odbieranie większej części i tak skromnych zarobków.
   Tym razem obok córki na ławie oskarżonych zasiadła również Rachela Rozengartenowa. Sąd miał już ustaloną w tej materii karę. Przysolił obu kobietom po roku kratek.
  Po przymusowej odsiadce córka Jankieczkie wcale się nie zmieniła. Nadal brała aktywny udział w życiu chanajkowskiego półświatka. Tym razem jednak zajmowała się głównie paserką. Jednym z jej stałych klientów był Abram Duczyński, znany w zaułkach włamywacz i kieszonkowiec z ul. Brukowej. Kiedy powinęła się mu noga, Szulcowa miała być świadkiem oskarżenia. Złożyła fałszywe zeznania, za co w grudniu 1935 r. znowu pojawiła się w gmachu sądu przy ul. Mickiewicza 5. Nie była jednak sama.
  W śledztwie okazało się bowiem, że do wybielenia Duczyńskiego zmusiła ją poważnymi groźbami żona złodzieja, Rywka Duczyńska, sama zresztą z upodobaniem uprawiająca doliniarstwo, zwłaszcza wśród przekupek i klientów Rybnego Rynku.
  Pomagały jej w zastraszaniu Taube Fejga Chazanowa, żona innego rzezimieszka z Brukowej i krewka prostytutka z ul. Cichej, Maria Szczerbak. Oskarżyciel, prokurator Kuźnicki zażądał surowego ukarania wszystkich kobiet, które określił mianem „najgorszych szumowin w naszym mieście”. Przewodniczący sędziowskiemu trybunałowi sędzia Olędzki znalazł wobec Taube Szulc okoliczności łagodzące (wymuszone zeznania) i skazał ją na 3 miesiące aresztu w zawieszeniu. Pozostałe damy z zaszarganą opinią musiał pożegnać się z wolnością na cały rok.
  Jesienią 1937 r. Taube z domu Rozengarten, primo voto Szulc, a aktualnie Perlis, znowu trafiła do kroniki kryminalnej. O dziwo, jako poszkodowana. Chociaż, jak się okazało, nie do końca. Z jej mieszkania przy ul. Orlańskiej 6 skradziono 5 garniturów męskich.
   Przeprowadzone przez agentów Wydziału Śledczego dochodzenie doprowadziło do ujęcia złodzieja. Był nim Josel Igielnik z ul. Marmurowej. Skradziony przez niego łup odnalazł się w skrytkach innego chanajkowskiego pasera, Hirsza Pieniążka, zamieszkałego przy ul. Odeskiej 2. Garnitury nie wróciły na Orlańską, ale znalazły się w policyjnym magazynie. Teraz Taube Perlis czekało śledztwo co do pierwotnego pochodzenia garderoby.
  Z kolei latem 1938 r. w Dzienniku Białostockim pojawiła się taka oto notatka: „18-letnia Elka Rozengartenówna (Brukowa 8) zameldowała policji, że brat jej Połter Rozengarten zmusza ją do uprawiania nierządu, żądając za to pieniędzy.
   Dochodzenie w toku”. Pomimo śmierci osławionego Jankieczkie, jego rodzinka nie dawała białostoczanom o sobie zapomnieć.

Włodzimierz Jarmolik

Niekoronowani władcy zakazanej dzielnicy

 

    Kończy się rok. To dobra pora żeby zakończyć cykl naszych opowieści o przedwojennej, żydowskiej dzielnicy – Chanajki. 
  Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.
  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 
   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 
   Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.
   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.
   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.
Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 
  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 
  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.
  W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.

Włodzimierz Jarmolik

Obywatel Czesław Sadowski

    Takiego cudownego zakątka jak białostockie Bojary nie miało żadne duże miasto w Polsce.

Przepraszam, zacznę od siebie, choć nie mam rodzinnych koneksji białostockich. W 1972 roku przyjechałem do Białegostoku, by podjąć pracę w Filii Uniwersytetu Warszawskiego. Dzięki tzw. puli dla specjalistów (miałem już stopień doktora nauk historycznych) zamieszkałem po kilku miesiącach przy ul. Piastowskiej 17. „Klocki” na Osiedlu Piasta z płyt betonowych rosły szybko, ale przerażały bylejakością, koszarowym porządkiem. Ucieczką były spacery po pobliskich Bojarach, tu czułem się bosko. Z tym większym entuzjazmem dołączyłem za sprawą Białostockiego Towarzystwa Kultury do grona propagatorów „Karty Bojarskiej”, powziętej w 1988 roku przez architektów obradujących w Hołnach Majera. Oficjalnie wszyscy byli w zasadzie za ratowaniem Bojar, bo takiego cudownego zakątka nie miało żadne duże miasto w Polsce. W rzeczywistości sekretarzy z KW i KM PZPR radował szybki przyrost puli lokali, podobnie jak i prezesów spółdzielni mieszkaniowych, a władze administracyjne nie miały kasy na dużą inwestycję. Zamieszkali na Bojarach też nie wyglądali na krezusów, mieli za to dosyć palenia w piecach, noszenia wody i chodzenia do „sławojek”. I tak ginęła dzielnica z bajki. Jakimś cudem przetrwały do dziś zakątki Bojar, a ostatnimi czasy ich królową staje się ulica Wiktorii.

Z wizytą u pani Sabiny

Sabina Ewa Konecka reprezentuje sobą typ kobiety ideowej, przekonanej o słuszności swych zamiarów, energicznej, ale i skłonnej do romantycznych porywów. Razem z panem Robertem Włostowskim przedstawili mi pomysł, który po prostu trzeba zrealizować. Nie mam wątpliwości, że trzeba i to na tyle szybko, by nie dodać go lekkomyślnie do bogatego już zbioru białostockich straconych szans.

Jeszcze stoi, ale w stanie niemal agonalnym, dom drewniany ze strychem i podwórkiem przy ul. Wiktorii 9. W pobliżu misternie odrestaurowanego cacka przy ul. Wiktorii 5 (tu się ulokowała dyr. Jola Szczygieł-Rogowska ze współpracownikami z Galerii Ślendzińskich) i niedaleko od dramatycznie wyglądających szczątków spalonego domu przy ul. Wiktorii 6. Domu, w którym przebywał tow. „Wiktor”, czyli Józef Piłsudski, ówczesny redaktor „Robotnika”, emisariusz Polskiej Partii Socjalistycznej. Daruję sobie dalsze wyliczanie domów przy tej ulicy z bardzo bogatą przeszłością. Słusznie Zbigniew Klimaszewski, prezes Stowarzyszenia „Nasze Bojary” dowodzi, że to jest unikalne muzeum pod gołym niebem. Wciąż doceniane przez nielicznych, a mogłoby być nawiedzane nie tylko przez białostoczan.

  Dlaczego tak ważny jest dom przy ul. Wiktorii 9? Bo tu mieszkała przez dziesiątki lat rodzina Sadowskich i skoligaconych z nią rodzina Koneckich. Na potwierdzenie proszę obejrzeć załączoną fotografię, wybraną z bogatego archiwum pani Sabiny.
Rodzina Sadowskich
Trzeba starannych badań, by odtworzyć pokolenia rodu Sadowskich. Prawdopodobnie tkacz Józef poślubił Rozalę i małżeństwo dochowało się czwórki dzieci: Czesława (malarz, rysownik i karykaturzysta), Tadeusza (rzeźbiarz, ułan z 1 pułku krechowiaków), Sabiny (malowała na ceramice i szkle) i Haliny. Sabina wyszła za mąż za Stanisława Koneckiego spod Tykocina, ci z kolei doczekali się synów: Wiesława i Andrzeja. Moja rozmówczyni jest córką Wiesława, zatem bliską krewną Czesława i teraz jej relację przytoczę.

„Czesław był ozdobą nie tylko rodziny, ale i przedwojennego Białegostoku. Pozostały po nim arcydzieła i okruchy wspomnień. Najpierw jednak opowiem o moich dziadkach Koneckich. Stanisław w 1939 roku został wcielony do wojska, znalazł się na ziemiach wschodnich, wpadł do niewoli sowieckiej, ale zdołał uciec i wrócić do Białegostoku. Miał ponoć pełne kieszenie cukru, którym żywił się w czasie wojennej wędrówki. Okazało się już w okresie rządów niemieckich, że w pobliżu mieszkał fryzjer – donosiciel Gestapo, więc babcia Sabina zarządziła ewakuację z domu przy Wiktorii 9 i cała trójka (rodzice i malutki Wiesio) zamieszkała przy ul. Szczygłej, też na Bojarach. Nie zagrzeli tam jednak długo miejsca i dobrze, bo gestapowcy wpadli na trop konspiratorów, przeprowadzili aresztowania. Kolejne lokum zajęli Koneccy przy ul. Kilińskiego (tu obecnie WOAK), ale też na krótko. Akcja zmieniała się jak w kalejdoskopie, mieszkanie pożydowskie przy ul. Kilińskiego zajęli Niemcy i moi dziadkowie musieli przynieść się na ul. Wojskową 3. Dziadek Stanisław był w Armii Krajowej, lub ściśle z nią współpracował. Oddał akowcom usługi jako pracownik urzędu gminnego w Zabłudowie, gdzie miał dostęp do dokumentów, uprzedzał mieszkańców przed zagrożeniami. Stryj Andrzej pamięta, jak po wojnie na rynku ludzie dziękowali Stanisławowi za ratunek. Trudno ustalić kiedy miały miejsce te zdarzenia zabłudowskie, wiadomo jednak, że i stamtąd rodzina uciekła, ukrywała się w Janowiczach.”

Prze cały ten czas przy ul. Wiktorii 9 mieszkała – aż do śmierci – Rozalia Sadowska, matka wspomnianej czwórki dzieci, kobieta niezwykle dzielna. Natomiast Czesław w 1938 roku wyjechał do Lwowa, tam miał zatrudnienie przy teatrze jako choreograf. Zapamiętał dramaty czerwcowe 1941 roku, najpierw sceny z wywózki na wschód, a po agresji niemieckiej mordy enkawudzistów na więźniach.Spiritus movens białostockiej bohemy
   

Tak można postrzegać Czesława Sadowskiego. Urodzony 9 lipca 1902 roku w Białymstoku, tu objawił swój talent i zaczął pracować jako nauczyciel rysunków. Odnieść się trzeba do wieści rodzinnych, które wskazują na udział Czesława w walkach o Niepodległą i zakopaniu – po wrześniu 1939 roku – swych odznaczeń bojowych przy ul. Wiktorii. Dzięki wsparciu Józefa Rapackiego Sadowski podjął studia w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, jego mistrzem był prof. Karol Tichy. Z kolei stypendium białostockiego magistratu i dodane 300 zł przez Koło Przyjaciół Akademików umożliwiły młodemu artyście pobyt w latach 1929-1931 w Paryżu. Tam okrzepł, wzbogacił swój warsztat, nabrał pewności, rzutkości, ale zachował „samodzielny styl”. Jego prace w Domu dla studentów Polaków podziwiały Maria Skłodowska-Curie i wnuczka Adama Mickiewicza.

Pierwsza znacząca wystawa prac Czesława Sadowskiego w Białymstoku przypadła na 1928 rok. Zlokalizowano ją w pawilonie Ogrodu Miejskiego, przed późniejszym teatrem. Reporter „Dziennika Białostockiego” napisał z entuzjazmem, że amatorzy sztuki nabywali ochoczo obrazy „mające bezsprzecznie wartość artystyczną”, co też ułatwiło wspomniany wyjazd nad Sekwanę. „Prace cechuje na ogół szczery rozmach pędzla czy też ołówka, o całej skali uczuć i wrażeń”. Podobał się zwłaszcza widok na dachy miasta o zachodzie słońca. Mamy również prasową relację z wystawy w maju 1932 roku w kawiarni „Lux” przy ul. Sienkiewicza – „Ostatnie eksponaty świadczą wymownie o niewyczerpanych możliwościach twórczych tego zdolnego artysty”.
Pojawiła się nadzieja
   

  O obrazach i grafikach, drzeworytach, pocztówkach itp. Czesława Sadowskiego można przeczytać, niektóre z nich obejrzeć w książkach, a bywały i powojenne wystawy mistrza, który zmarł w 1958 roku w Łodzi. Natomiast Sabina Konecka ma przebogaty zbiór mistrza, także listy, zdjęcia. Można ponadto ściągnąć do Białegostoku rzeźby Tadeusza Sadowskiego, przechowywane w Bytomiu. Można dodać inne pamiątki po przedstawicielach białostockiej rodziny Sadowskich. Wiele z nich nie było dotychczas eksponowanych, niektóre jednak wymagają pilnej konserwacji. To wszystko można i trzeba. Szybko, oczywiście przy ul. Wiktorii 9. Pani Sabina nie zamierza rozprzedawać rodzinnego skarbu, ma poczucie odpowiedzialności. Marzy, pragnie, szuka wsparcia, czeka na decyzję. A ja za tydzień zaproszę na ciąg dalszy opowieści o tej niedocenionej rodzinie.

Prof. Adam Czesław Dobroński

Konstanty Kosiński – charyzmatyczny matematyk

 

    Był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Kontynuuję cykl opowieści o dochodzeniu Białegostoku do niepodległości. Kolejnym nauczycielem, który odegrał historyczną rolę, umiejscawiającą go w gronie wybitnych postaci 100lecia naszej niepodległości był Konstanty Kosiński.
  To on 19 lutego 1919 roku napisał poruszający tekst wyrażający uczucia środowiska polskiego w Białymstoku. „Nareszcie pójdą. Dziś pójdą ci, co jak zmora dusili nas przez półczwarta roku, co paragrafami oberostu zasłonili nam świat, by żaden promień słoneczny nie miał do nas dostępu. Pójdą na zawsze ! Dzień mglisty, ponury. Myśl przywalona ciężarem olbrzymim przez tyle, tyle strasznych dni z trudem zaczyna się poruszać. Powtarzamy, że pójdą, ale ogarnia nas lęk, by nie zaszła przeszkoda, która odejście ich opóźni… Na placu przed kościołem stoją karabiny maszynowe. Obok – żołnierze niemieccy w hełmach stalowych. Ponurym patrzą wzrokiem na miasto, które przystrajać się zaczyna i na ludzi, którym radość z oczu przebłyskuje … Poszli… Zmora znikła. Spadł ciężar wielki z piersi. Radość długo tłumiona wybuchła. Rzucono się do dekorowania domów flagami biało-amaranto- wemi lub biało-czerwonemi i Orłami Białemi… Wieczór. Tłumy wyległy na ulice miasta. Radosne oczekiwanie rozpiera piersi… Na skręcie ulicy ukazują się dwaj konni, żołnierze polscy. Jakiś prąd elektryczny przeleciał przez tłum, który drgnął, zakołysał się, czapki i kapelusze poleciały w powietrze, a z piersi wyrwały się okrzyki: Niech żyje
Polska! Wiwat armia! Nasi przyszli”. 
  Ale zanim Konstanty Kosiński mógł napisać te słowa, to przez kilka lat robił wiele, aby w 1919 roku cieszyć się z wolności. Urodził się w 1887 roku. Do Białegostoku przyjechał przypuszczalnie w 1899 roku i podjął  naukę w Szkole Realnej.
  Tu też po raz pierwszy zaangażował się w działalność niepodległościową. W październiku 1905 roku był jednym z organizatorów protestu białostockiej młodzieży, która żądała wprowadzenia do nauczania języka polskiego. Szkołę Realną ukończył w tymże 1905 roku, a przez następny rok uczęszczał na zorganizowane przez szkołę kursy uzupełniające. 
  Następnie wyjechał do Petersburga, gdzie rozpoczął studia matematyczne, które ze względów finansowych musiał przerwać i powrócił do Białegostoku. Tu zaczął uczyć matematyki, ale największą jego pasją okazało się dziennikarstwo.
  18 listopada 1912 roku ukazał się pierwszy numer Gazety Białostockiej. Redaktorem i wydawcą był Konstanty Kosiński. W słowie wstępnym pisał: „Do rąk Waszych oddajemy dziś pierwszy numer Gazety Białostockiej – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym…” W 1921 roku tak wspominał to historyczne dla Białegostoku wydarzenie. Pierwszy numer Gazety „witany był z przychylnością wielką, ale też wywołał słuszną i ostrą krytykę niektórych, może nawet i zbyt ostrą, która młodemu redaktorowi, borykającemu się z różnorodnymi trudnościami przyniosła sporo gorzkich chwil”. 
  Gazeta z przerwami po 1914 roku ukazywała się do 24 października 1915 roku. W chwili ukazania się jej pierwszego numeru Konstanty Kosiński miał zaledwie 25 lat, a już był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Tu blisko współpracował między innymi z Michałem Motoszko, o którym pisałem w poprzednim Albumie. Obaj różnili się charakterami zasadniczo. Motoszkę temperament pchał do czynu. Stąd jego zaangażowanie w działalność POW.
  Kosiński skupiony, typ intelektualisty, nie angażował się w tego typu działalność. Uniknął tym samym większych represji, które spadły na środowisko polskie w latach 1916-  1918. Jak pisał Michał Goławski, w latach 1915-16 na potrzeby zakładanych polskich szkół „trzeba było zbierać inwentarz szkolny i pomoce naukowe pozostałe po szkołach rosyjskich, które pozostawiono bez dozoru i opieki, częściowo rabowane przez różne indywidua, należało ratować przed ostatecznym zniszczeniem. Akcją tą kierował Konstanty Kosiński, którego komendant miasta na wniosek Komitetu Obywatelskiego wyznaczył opiekunem inwentarza szkolnego”. 
  Po odzyskaniu niepodległości Konstanty Kosiński z powodzeniem łączył pracę nauczyciela matematyki w Gimnazjum Męskim im. Króla Zygmunta Augusta z działalnością organizatorską jako sekretarz Dozoru Szkolnego, pracą samorządową, bo wszedł do pierwszej rady miejskiej wybranej we wrześniu 1919 roku i dziennikarstwem. 6 kwietnia 1919 roku ukazał się pierwszy numer Dziennika Białostockiego. Jego redaktorem naczelnym był mecenas Władysław Olszyński. Kosiński wraz z Władysławem Kolendo tworzył zespół redakcyjny. Z Dziennikiem związany był do lipca 1920 roku.
  Później, bo w 1924 roku wspólnie z Olszyńskim zaczął wydawać tygodnik Nowiny Białostockie. W pierwszym numerze pisał: „Puszczając w świat pierwszy numer Nowości Białostockich mamy przed sobą jasno wytknięty cel – niesienia twardej służby społeczeństwu naszemu, przyczynienia się dać choć w drobnej mierze do wzrostu i utrwalenia potęgi Państwa Polskiego i szczęśliwości jego obywateli”.
   Nowości były odzwierciedleniem postawy Kosińskiego – poświęcały dużo uwagi sprawom społecznym i oświacie. Relacjonowały też obiektywnie wydarzenia polityczne.
  Mimo, że ukazało się zaledwie 11 numerów pisma, to badaczka białostockiej prasy Zofia Sokół stwierdzała, że „było ono jednym z najbardziej interesujących tygodników lokalnych”.
  W 1929 roku Kosiński wraz z Kolendo rozpoczął wydawanie miesięcznika Łącznik Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich. Jednocześnie w marcu 1926 roku reaktywował praktycznie nieistniejący w Białymstoku oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i został jego prezesem. Bodaj największym sukcesem Kosińskiego –  krajoznawcy było założenie schroniska turystycznego nad Wigrami. Niespodziewanie w 1935 roku Konstanty Kosiński wyjeżdża z Białegostoku. Otrzymał propozycję kierowania gimnazjum w Prużanach. 
  Do Białegostoku wrócił w 1939 roku i ponownie został nauczycielem matematyki w Gi- mnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Po napaści Sowietów na Polskę nie zaprzestał pracy nauczycielskiej.       Jak pisała Maria Kolendo, „po wyjeździe dyrektora Stanisława Hałki w październiku 1939 roku do Warszawy, Kosiński został dyrektorem Gimnazjum i Liceum im. Króla Zygmunta Augusta”. Tam też pracował po utworzeniu przez Sowietów Pełnej Szkoły Średniej Nr 1. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w czerwcu 1941 roku w mieście rozpoczyna się intensywne organizowanie tajnego nauczania.
  Maria Kolendo wspominała, że „w pierwszych dniach sierpnia przedostał się przez zieloną granicę z Warszawy do Białegostoku dr Stanisław Hałko (…) z jego inicjatywy odbyło się tajne zebranie w mieszkaniu Konstantego Kosińskiego przy ul. Słonimskiej 31”. Omówiono wówczas podstawy organizacyjne tajnego nauczania. Od tego spotkania Kosiński był jedną z najważniejszych osób oświatowej konspiracji. Wraz z Marią Kolendo był głównym organizatorem sieci tajnych kompletów i odpowiadał za ich zaopatrzenie. Sam też nauczał na poziomie gimnazjalnym i licealnym.
  W listopadzie 1942 roku Niemcy w odwecie za rzekome zabicie volksdeutschów aresztowali 50 przedstawicieli polskiej inteligencji. Wśród nich był też Konstanty Kosiński. Po blisko dwóch miesiącach wszyscy zostali zwolnieni. Ponownie aresztowano go w kwie- tniu 1943 roku, ale i tym razem po kilku tygodniach został wypuszczony na wolność.  Po zakończeniu wojny objął stanowisko dyrektora Państwowego Gimnazjum i Liceum Męskiego nr 2 w Białymstoku.
   Po jego niespodziewanej likwidacji w 1950 roku został nauczycielem w Liceum Ogólnokształcącym nr 1 i w Liceum Mierniczym. W 1953 roku w związku z  represjami stalinowskimi przeniesiony został w stan spoczynku. Udało mu się jednak w charakterze nauczyciela kontraktowego uczyć dalej w Technikum Geodezyjnym. Gdy w 1956 roku przywrócono mu pełne prawo do wykonywania zawodu, to pozostał w Technikum nie przyjmując innych propozycji. 
  Zmarł 11 stycznia 1961 roku. Jego zasługi dla Białegostoku są wręcz fundamentalne. Postać Konstantego Kosińskiego jest symbolem 100-lecia niepodległości

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Pałacowa 16. Dom rodziny Lange

 

    Przyglądając się widocznemu na zdjęciu Sołowiejczyka z 1897 r. terenowi dawnego stawu pałacowego i pracom przygotowującym ten obszar pod przyszły park miejski, moglibyśmy pominąć kilka innych interesujących szczegółów z otoczenia tego miejsca. 
   Północno-zachodnią granicę dawnego stawu wyznaczała od początku jego istnienia dzisiejsza ulica Pałacowa.
   Droga ta została ukształtowana zapewne w latach 20. lub 30. XVIII w., gdy Jan Klemens Branicki realizował pierwszą wielką akcję przebudowy i modernizacji odziedziczonego niedawno pałacu i otaczających go ogrodów. Wówczas powstały dwa dziedzińce – paradny i przedwstępny – rozdzielone murem i niską bramą, natomiast całe założenie podporządkowano głównej osi kompozycyjnej, którą podkreślono właśnie za pomocą nowej ulicy, nazwanej w XVIII w. Zamkową.
   Po niej wjeżdżali do pałacu podróżni jadący od strony Warszawy, poruszający się po dzisiejszych ulicach Mickiewicza, Świętojańskiej i Warszawskiej.  Do ulicy z obu stron przyporządkowano po siedem w miarę podobnych posesji, na których stanęły domy skarbowe z muru pruskiego, w których swoje lokale mieszkalne mieli wyżsi rangą oficjaliści i dworzanie Branickich, m.in. znany malarz Augustyn Mirys, murgrabia pałacowy Obsto- wski, rotmistrz Piramowicz, muzykant Henkiel, felczer Zychling i inni. 
  Od strony pałacu nad rzeką przerzucone zostały dwa drewniane mosty posiadające murowane balustrady z kulami na wierzchu. Most był oczywiście w kolejnych latach wielokrotnie przebudowywany i remontowany, chociaż była to często tzw. prowizorka.
  Ale w 1897 r. stał w tym miejscu już jeden, zupełnie nowy, wreszcie murowany obiekt, do architektury którego nawiązano w czasie niedawnej modernizacji węzła drogowego naprzeciw pałacowej bramy. 
W XVIII w. pod dwoma mostami znajdowały się upusty wody z wielkiego stawu pałacowego. Był on zarówno ozdobą dworu, jak i efektem spiętrzenia rzeki Białej na potrzeby młyna wodnego, który stanął tuż za dwoma mostami.
  Według opisu inwentarzowego z 1771 r., był to „młyn wielki pod pałacem o dwu kołach ze wszystkimi należyłościami, pruskim murem budowany, w którym jest młynarzem Karol Jedliński z Ewą żoną, którzy [mają] Stefana, Jakuba i Macieja synów, Elżbietę i Mariannę córki. Na boku którego po prawej stronie oparkanienie pobielane, o trzech przęsłach, wrót nie masz”.
    Budynek ten, opisywany już jako zrujnowany, stał w tym samym miejscu, w którym na zdjęciu z 1897 r. widzimy ów charakterystyczny, piętrowy i białotynkowany gmach. W 1799 r. jeden z pokoi w młynie wynajmował dr Jakub de Michelis, nadworny lekarz Izabeli Branickiej, późniejszy dyrektor Instytutu Akuszeryjnego w Białymstoku. Jeszcze na mapie z 1810 r. odnotowano istniejący wciąż młyn wzniesiony z muru pruskiego, który nadal funkcjonował jako „młyn skarbowy” w 1825 r.
  Trudno powiedzieć tak naprawdę, kiedy stary budynek został zastąpiony nowym, ale musiało to nastąpić przed 1841 r., gdy na planie części miasta z tego roku odnotowano już obiekt ceglany.     
  Biorąc pod uwagę tzw. wzornikową architekturę budynku widocznego na zdjęciu z 1897 r., został on wzniesiony jeszcze przed likwidacją Obwodu Białostockiego.
   Miał on jednak wyłącznie funkcje mieszkalne, podczas gdy młyn funkcjonował na sąsiedniej działce, w stojącym nad samą rzeką mniejszym, parterowym budynku. Teren ten dzierżawili od 1878 r. przedsiębiorcy Sulkes i Kac, ale ich młyn spłonął w 1883 r., o czym pisano w „Kraju”: „spalił się doszczętnie, w środku miasta, nad stawem leżący, drewniany młyn parowy Szulkiesa i Katza. Stosy żyta, pszenicy i gotowej już mąki tleją dziś jeszcze.
   Szkody, zrządzone przez powstały z niewiadomej dotąd przyczyny ogień, poszkodowani obliczają na 60 tys. rubli srebrem; wynagrodzenia zaś otrzymać mają od towarzystw ogniowych zaledwie 20 tys. rubli”.  Z tego powodu obiektu nie odbudowano, przez co zakoń
czyła się historia młynarstwa w tym miejscu. Oba budynki są doskonale widoczne na fotografii z serii najstarszych widoków Białegostoku z początków lat 80. XIX w. (ciekawych odsyłam do albumu „Białystok. Urok starych klisz” autorstwa Andrzeja Lechow skiego).
  Ziemia, na której znajdował się omawiany piętrowy budynek pozostawała własnością skarbową do 1852 r., gdy wraz z położonymi przy ówczesnej ul. Zamkowej (dziś ul. Kilińskiego) wyschniętymi stawami pałacowymi, została ona wydzierżawiona na okres 50 lat pruskiemu poddanemu Augustowi Lange.
   Później majątek ten przeszedł w użytkowanie syna Augusta, Eugeniusza Lange, z którym w 1873 r. przedłużono kontrakt dzierżawny. Natomiast w 1886 r. władze miasta zezwoliły Eugeniuszowi na wykupienie ziemi państwowej na własność. On i jego potomkowie pozostawali właścicielami nieruchomości do II wojny światowej. 
  W okresie międzywojennym był to adres ul. Pałacowa 16. Przed 1915 r. miał tu siedzibę zarząd Drugiego Towarzystwa Kred ytowego Miejskiego, a w okresie międzywojennym mieszkania wynajmowali m.in. dr Adam Zabłocki (gabinet rentgenowski) czy technik urzędu pocztowego Aleksander Artem iowicz, był tu także sklep „Zjednoczenia” i sklep drzew ny Mojżesza Dworec kiego. Budynek uległ zniszczeniu w czasie II wojny światowej.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Na Krakowskiej ulicy biło serce dzielnicy

 

   W   poprzednich  odcinkach niniejszej rubryki wspominana była wielokrotnie ulic a Krakowska. Położenie w centrum Chanajek angażowało ją nieustannie w szemrane życie całej dzielnicy.                   Ponieważ łączyła ul. Sosnową z ul. Św. Rocha, tędy trwała pielgrzymka ludzi i pojazdów z Dworca Głównego na Rynek Sienny, i z powrotem. Z Krakowską łączyły się takie kryminogenne uliczki, jak Siedlecka, Wołkowycka, Cicha, Orlańska, Stołeczna czy Brukowa. Tamtejsza ferajna była szczególnie ruchliwa i hałaśliwa. A i sami lokatorzy dwudziestu kilku domów przy Krakowskiej także przysparzali nielichych kłopotów posterunkowym z IV komisariatu i  agentom służby śledczej.     Wytrawni włamywacze, sprytni doliniarze, permanentnie podpici awanturnicy. Nie brakowało oczywiście i natrętnych koryntianek, czyli prostytutek poszukujących i przy okazji okradających klientów. Trafiali się co prawda na Krakowskiej prawie uczciwi obywatele miasta no i padali ofiarami swoich niecnych sąsiadów.
   Na przykład taki  Efraim Orlański. Efraim Orlański był właścicielem murowanego domu pod nr 8. Można rzec kamienicznik całą gębą. Odnajmował mieszkania i ściągał z lokatorów solidny czynsz. Kiedy ktoś zalegał z opłatą, sięgał po bardzo brzydkie metody.
  Kiedy jesienią 1936 r. niejaka Jadwiga Gajewska nie chciała opuścić zadłużonego lokal, zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego, gospodarz polecił zdjąć dachówki nad jej pokoikiem, aby siąpiący deszcz zrobił eksmisję. 
     Ferajna z Krakowskiej dobrze wiedziała, kto to jest Efraim Orlański, a także jego główny sublokator Tewel Spektor. Robili oni różne lewe interesy, musieli więc liczyć  się także ze stratami. Kiedy podpadli łobuzom z ulicy, ich spekulancka łapczywość została ukarana. 
   Spektora chanajkowscy złodzieje obrobili dokładnie w lutym 1928 r. Późnym wieczorem jego drzwi od mieszkania zostały zgrabnie otwarte, zaś z szuflad i innych schowków zniknęło 3 tysiące  złotych, ponad 200 dolarów i do tego kolekcja monet staropolskich. Pan Tewel był bowiem zagorzałym numizmatykiem. 
   Z kolei na Efraima Orlańskiego spece z Krakowskiej uwzięli się jeszcze bardziej. Obok wynajmowania mieszkań w swojej czynszówce posiadał on jeszcze rozmaite handle. No i w nich za sprawą swoich mściwych sąsiadów ponosił co i rusz mniejsze lub większe straty. W 1934 r. zainwestował część swoich zysków w biżuterię. Wiadomo, czasy kryzysu, pieniądz tracił na wartości. 
   Kiedy wracał ze sklepu jubilerskiego Mełacha Zyskowicza, mieszczącego się na ul. Sienkiewicza pod 3, na rogu Krakowskiej, w sztucznym zamieszaniu, biegły kieszonkowiec wyciągnął mu z palta zakupiony pakuneczek ze złotymi precjozami. Straty były spore – 4 tysiące złotych. 
   Kiedy Efraim Orlański zainteresował się handlem rybami, także nie obyło się bez kłopotów. Zimą 1936 r. ograbiono go z dwóch skrzyń zawierających wędzone szprotki.
   W następnym roku z wozu stojącego na ul. Miodowej bezczelny potokarz świsnął mu 5 kartonów ze śledziami. Wszystkie te złodziejskie akcje musiały kosztować kamienicznika i handlarza z ul. Krakowskiej kawałek zdrowia.     
   Nie wiadomo czy przypadkiem sprawcami biedy mieszkańców z Krakowskiej 8, nie byli sąsiedzi z przeciwka, czyli spod numeru 11. Mieszkała tam liczna rodzina Azjów. Choć główny lokator Mendel Azja prowadził w latach 30. małą restauracyjkę, jego synalkowie zajmowali się mniej uczciwym procederem.
   Było ich kilku, a szczególnie wyróżniał się Abram. Zdolny młodzieniaszek kradł portfele i portmonetki w kinach i restauracjach. Był też wspólnikiem do skoków mieszkaniowych. Na robotę brał go taki tuz wśród chanajkowski klawiszników, jak Icek Goldsztajn, mieszkający po sąsiedzku pod numerem 9. Jeśli Efraim Orlański podpadł z jakiegoś powodu Abramowi Azji, to mógł spodziewać się ciągłych kłopotów.

Włodzimierz Jarmolik

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

 

  W drugiej połowie lat 30. stara gwardia z chanajkowskiej ferajny , pamiętająca jeszcze Białystok czasów cara Mikołaja II, mocno się wyszczerbiła. Jedni szubrawcy trafili na cmentarz, inni, po licznych odsiadkach i utracie zdrowia w więzieniu przeszli na zasłużoną emeryturę, a byli i tacy, co przed wymiarem sprawiedliwości, albo dintojrą ze strony swoich kompanów, schronili się za granicą.
  Ich umiejętności próbowali zając młodzi złodzieje z dużymi ambicjami. Niektórym nawet to się powiodło. Od  1936 r. w kronikach kryminalnych białostockich gazet głośno było zwłaszcza o Abramie Kukawce z ulicy Brukowej. Skończył właśnie 16 lat, a miał już na swoim koncie ze dwie dziesiątki oczyszczonych strychów i trzy krótkie wyroki.
  Kukawka wybrał bowiem karierę pajęczarza.  Spec od strychowych kradzieży miał stałą ekipę pomagierów. Byli to Jankiel Winnik, ociężały umysłowo, ale za to silny w rękach złodziejaszek z ul. Sienkiewicza i małolat Rubin Siedlecki.
  Trójka ta grasowała po mieście długo i bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną i pościelą.   Szef Kukawka wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się szpyrekami, czyli wytrychami. Z szajką współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdy szmaciany fant.  Nawet najdłuższy fart musi się jednak złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka, i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małym Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali.
  Za jego zawartość pochodzącą ze strychu przy ul. Legionowej, Sąd Grodzki skazał Kukawkę na sześć miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.  Przed pójściem do paki Kukawce jeszcze raz powinęła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając gotówki sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne osiem  miesięcy. Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary. Wiosną 1938 r. Abram Kukawka znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżała się chrześcijańska Wielkanoc  i żydowskie święto Pe- sach. W wielu mieszkaniach trwało pranie, strychy pęczniały od suszących się na sznurach prześcieradeł i pokrowców.
  Na to  pajęczarze czekali cały rok. Triumfalny pochód Kukawki wraz z Winnikiem rozpoczął się od strychu przy ul. Zalewnej , potem złodzieje obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Nocne wizyty składali po kilka razy. Początkowo sprawców kradzieży nie udawało się wykryć. Doświadczony Kukawka starannie zacierał  ślady. W końcu agenci z Wydziału Śledczego skojarzyli spustoszenie na białostockich poddaszach z wypuszczonym na wolność pajęczarzem z Brukowej. Pod obserwację wzięli ulicę i sąsiednie zaułki. Do akcji ruszyli konfidenci.
  Szybko okazało się, że Kukawka bywał ostatnio nader często u Bejli Kleinsztein, paserki z ul. Cichej. Przeprowadzona rewizja przyniosła rezultaty. Pod łóżkiem Klein- szteinowej policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej. Madame Bejla nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkiego. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok.
  Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał 2 lata więzienia. Jego pomagier Winnik miał spędzić za kratkami 3 miesiące. Tym razem opinia psychiatry nie pomogła.

Włodzimierz Jarmolik

Przedwojenne zakłady fryzjerskie w Białymstoku

    W 1935 roku starosta ogłosił rozporządzenie o zakładach fryzjerskich. Każdy zakład musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę. A fryzjerzy nie mogą dmuchać na klienta.
    Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym. “Kto chce niech wierzy Lecz fryzjerzy To szczególnie miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie, To golenie Mycie głowy i fryzurki Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub Henryki – To chłopczyki Wielce psotne, A wesołe, a obrotne Brać fryzjerska niech nam żyje, Niech nam goli łby po szyję!”
  Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp.  Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on “trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji”.
  Pierwszy aparat elektryczny spiralny, “nadawał włosom fale bez układania”. Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że “obawa spalenia włosów jest wykluczona” i w ogóle cała elektryczno-parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała “specjalistka” przeszkolona w Ameryce!
  Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił “miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach”. Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było. W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie “o zakładach fryzjerskich”.
  To, że “fryzjernie” miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. “Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę”. A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że “nie wolno dmuchać na klienta”, to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć?
  Albo zarządzili, że “nie wolno wprowadzać psów”, a na dodatek kazano napisać, że “uprasza się o wycieranie obuwia”. To szewc, czy fryzjer? A dalej, że “pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta”. To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując “twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki”, oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania.
  Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma “czyste i obcięte paznokcie”. Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc “przy drzwiach zamkniętych”.
  W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się “do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy”.
  Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku

                                                                 Gazeta Bialostocka 1933 r.

Białostocki Instytut Cara Mikołaja I

 

    W albumie „Widoki miasta Białegostoku”, ofiarowanym carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w mieście latem 1897 r. i zawierającym zdjęcia wykonane przez Józefa Sołowiejczyka, nie mogło zabraknąć fotografii przedstawiającej dawny pałac Branickich. Oczywiście nie chodziło o uwiecznienie pałacu jako pamiątki po barokowej świetności Białegostoku i splendorze dworu Jana Klemensa Branickiego.
   Tym razem autor fotografii zdecydował się skierować swój obiektyw na gmach pałacu z powodu funkcjonowania w nim państwowej placówki edukacyjnej dla dziewcząt pochodzących ze szlacheckich i zamożnych rodzin.
  W tym czasie – chociaż wkrótce miało się to zmienić – była to jedyna w Białymstoku i okolicy szkoła kształcąca dziewczęta na poziomie szkoły średniej.
  Pałac i otaczające go założenie parkowo-ogrodowe, jako część dóbr białostockich, został sprzedany w 1802 r. przez spadkobierców Jana Klemensa Branickiego najpierw królowi pruskiemu, a w 1809 r. – już po śmierci Izabeli Branickiej – carowi Aleksandrowi I, jako nowemu rządcy Białostocczyzny na mocy postanowień traktatu pokojowego w Tylży. Zdecydowano wówczas, że pałac będzie miał charakter rezydencji przeznaczonej na czasowe pobyty cara w czasie jego podróży po kraju, chociaż przez większość czasu korzystali z niego wyżsi rangą urzędnicy i wojskowi. 
  Pałac powierzono opiece specjalnej komisji, a od 1820 r. komisji powołanej przez księcia Konstantego, która przeprowadziła szereg remontów wewnątrz pałacu, w tym urządziła kaplicę pw. św. Aleksandra Newskiego, planowała też pewne przebudowy i przekształcenia elewacji. W każdym razie na początku XIX w. pałac Branickich znacznie zu
bożał, a wiele elementów jego wyposażenia usunięto lub wywieziono.
   Istotna zmiana w statusie pałacu nastąpiła w 1837 r., gdy car Mikołaj I przekazał zarząd nad rezydencją generał-gubernatorowi wileńskiemu, polecając mu organizację w niej Instytutu Żeńskiego (Panien Dobrze Urodzonych), jako jednej z placówek powołanych w guberniach Białoruskiego Okręgu Szkolnego. Tego też roku opracowano regulamin placówki oraz ustalono podstawy materialne jej funkcjonowania (w 1839 r. oddano części założenia pałacowo-ogrodowego na rzecz miasta Białystok).
  Głównym działaniem zmierzającym do uruchomienia Instytutu były prace budowlane, które przeprowadzono wewnątrz pałacu według projektu S. Smolikowskiego. Adaptacja rezydencji na Instytut trwała do 1841 r. i tego roku, 1 listopada, nastąpiło jego oficjalne uruchomienie.
  Początkowo zarząd placówki spoczywał w rękach rady, na czele której stał generał-gubernator, ale po likwidacji obwodu białostockiego w 1843 r. oraz z powodu trudności w pracach rady, w 1855 r. dokonano jej usamodzielnienia się, dzięki czemu rada miała pełnię władzy nad instytutem (na jej czele stanęła przełożona oraz powiatowy marszałek szlachty, a  w skład wchodzili dyrektorzy do spraw  nauczania i do spraw  gospodarczych). W szkole przewidziano miejsce
dla 100 uczennic, z których 30 miało być kształconych na koszt państwa. 
  Kandydatki korzystające z bezpłatnej nauki musiały być w wieku 10,5 roku lub 12,5 lat, natomiast dziewczęta kształcące się za pieniądze rodziców musiały być o rok starsze. W Instytucie zaplanowano podział na trzy klasy z dwuletnim kursem nauczania (religia, język rosyjski, francuski, niemiecki i polski, historia, geografia, matematyka, przyroda, rysunek i kaligrafia, taniec, śpiew oraz roboty ręczne). 
  Instytut był placówką rosyjską, a początkowo obecne w niej akcenty polskie (nauka języka i polscy nauczyciele, przyjaźnie nastawiona przełożona, Wilhelmina Doppelm eier) zostały po powstaniu styczniowym całkowicie usunięte. Po 1863 r. wymieniono kadrę na nauczycieli sprowadzonych z Moskwy i Petersburga.
  Wśród nich ciekawą postacią był pedagog Mikołaj Artiuchow, który jako zwolennik nowoczesnych metod kształcenia, zaczął reformować strukturę szkoły, ale prace przerwała jego śmierć. Do 1896 r. struktura i sposób funkcjonowania placówki pozostawały spetryfikowane. 
  W 1896 r. obok pałacu wzniesiono kompleks zabudowań mieszczących sale wykładowe oraz rekreacyjne, do których przeniesiono edukację, podczas gdy w pałacu pozostały głównie mieszkania przełożonej i nauczycieli, internat i biblioteka. W tym samym roku szkołę przekształcono w Białostocki Instytut Cara Mikołaja I, co podkreślono zamontowanym na elewacji frontowej napisie, zamontowanym już po 1897 r. i wizycie w Białymstoku cara Mikołaja II.
  Modernizacja placówki przeprowadzona na przełomie XIX i XX w. pozwoliła instytutowi znacznie poprawić swój poziom kształcenia i uczynić z niej jedną z lepszych szkół żeńskich w Rosji.
  Po 1905 r. edukację ponownie poszerzono o język polski i nauczanie religii. Ze szkołą związanych było wielu białostockich działaczy społecznych i kulturalnych.
  Instytut Mikołaja I działał do 1915 r. gdy został ewakuowany wraz z kadrą i uczennicami do Petersburga, gdzie działał do rewolucji bolszewickiej i na początku 1918 r. uległ likwidacji.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

W zaułkach chanajek wciąż wyrastały nowe kadry

 

    Przed wojną doświadczeni, chanajkowscy złodzieje nie tylko sami kradli na potęgę, ale też przysposabiali do przestępczego fachu dorastających w ich otoczeniu pacanów. Takich małolatów na białostockich podwórkach kręciło się mnóstwo.
  Zaniedbani przez bezrobotnych często rodziców, przeważnie głodni łatwo dawali się skusić na cudzą własność. Z małych złodziejaszków wyrastali później zawodowi włamywacze, kieszonkowcy, pajęczarze czy potokarze. 
W pierwszej połowie lat 30. do szczególnie pracowitych złodziei ulicznych należał Chaim Wajcman z ul. Rabińskiej. Zbliżał się do 30-tki, miał na koncie kilka wyroków i, jak się okazało, spory talent pedagogiczny. Skupił wokół siebie gromadkę kilkunastolatków i przy ich pomocy okradał wozy na Siennym Rynku, penetrował podwórka i sienie domków wzdłuż ul. Sosnowej i Suraskiej, nie omijał otwartych okien.
  Uczył dzieciaków też wyrywania torebek z rąk samotnych kobiet. Pomagali mu zwłaszcza, nabywając złodziejskiego doświadczenia, Jankiel Waner (15 lat) z Sosnowej i Jankiel Winnik (16 lat) z ul. Sienkiewicza.
  Na ul. Pieszej przez pewien czas pomieszkiwał Szmul Zawiński, zwany Złotą Rączką, najsłynniejszy z chanajkowskich kieszonkowców. Nic dziwnego, że jego wyczyny wpłynęły na tamtejszą dziec iarnię. Szczególnie pojętne okazało się rodzeństwo Miny i Milka Wintermanów.
  W 1936 r. dziewczyna miała 16 lat, zaś chłopak tylko 12. Na dolinę chodzili w okolice kościoła Św. Rocha, gdzie, zwłaszcza w dni świąteczne, sięgali do kieszeni przejętych nabożeństwem wiernych. Z kolei idolem dla wyrostków z ul. Stołecznej był niewątpliwie Jankiel Geller, wykwalifikowany włamywacz i amator cudzej biżuterii .
  W 1938 r. złodziej ten po kolejnej odsiadce postanowił mniej udzielać się osobiście. Znalazł na sąsiednich podwórkach kilku sprytnych chłopaczków, podszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. 
  W czerwcu 1939 r. dwóch małych złodziejaszków – Jankiel Bik i Abram Kłaczko wpadli przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyberblata przy ul. Polnej zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller.
  W pierwszej połowie lat 30. w Białymstoku głośno było o tzw. Czarnej Ręce, szajce opryszków wymuszających haracze od miejscowych sklepikarzy i szoferaków. Wyczyny owe (i ich bohaterowie) nie mogły pozostać bez echa wśród ulicznych łobuziaków. Przykładem niech będzie 14letni Szyja Szuster z ul. Wesołej. Skrzyknął on grupkę rówieśników i rozpoczął swoją mini gangsterkę.
  Choć sklepikarze z ul. Wesołej i Mazowieckiej czy Suraskiej nie traktowali początkowo żądań niepozornego chłopaczka zbyt poważnie, brali za kołnierz i wyrzucali za drzwi, to jednak szybko mogli tego żałować. Szyja bowiem usunięty ze sklepiku w dzień, wracał do niego w nocy z pomagierami.
  Kiedy pewnego razu Owsiej Wechter wyrzucił go ze swojej budki z wodą sodową przy ul. Mazowieckiej, zamiast jednej złotówki, o którą został grzecznie poproszony, stracił towar na blisko 100 złotych.
  Inny kupiec, niejaki Dryngiel, który przy ul. Suraskiej trzymał interes papierosowy, pożegnał się z tytoniem na blisko 80 zł, a przecież wystarczyło złożyć na ręce Szyi drobny pieniądz.  Policja, która skrupulatnie odnotowywała mnożące się włamania do sklepików, budek i kiosków, wkrótce trafiła na trop młodocianych reketerów.
  Zaczęło się od doniesienia złożonego w IV komisariacie przez kupca z Suraskiej, Zygmunta Rzepkę. Odwiedził go natrętny smarkacz z żądaniem złotówki „na pomoc dla bezrobotnych”. Posterunkowi urządzili zasadzkę. Szyja Szuster z kompanami pojawił się w nocy, no i wpadł w ręce stróżów prawa.
  Sąd okazał się łagodny. Za kilkanaście włamań skazał czarnorękowców na dom poprawczy w zawieszeniu.

Włodzimierz Jarmolik