Atak bombowy na Białystok

 

 
  Było pogodne niedzielne popołudnie, 24 czerwca 1923 roku. O tej porze, po Lipowej zawsze przechadzał się tłumek białostoczan. Kilka minut po 17 nagle na ulicy zaroiło się od policji i wojska. Momentalnie wśród przechodniów rozniosła się zatrważająca wieść. W podwórzu Powiatowej Komendy Uzupełnień, mieszczącej się w stylowej kamieniczce ozdobionej kariatydami, znaleziono bombę. Była “wielkich rozmiarów” i na szczęście “z niewyjaśnionych przyczyn, pomimo wszelkich przygotowań do wybuchu nie eksplodowała”.
  Przybyli na miejsce starosta i komendant policji zarządzili ostrożne przewiezienie bomby do “miejscowego arsenału artylerii”. Zebrany wokół tłum jeszcze długo rozprawiał, co by to mogło się stać, gdyby bomba jednak wybuchła. Po kilku dniach białostoczan zelektryzowała wieść, że tej samej niedzieli, podobną bombę znaleziono w PKU w Częstochowie. Ciekawe. Pomimo wysiłków policji nie udało się schwytać sprawców zamachu.
  Całkiem inna pirotechniczna historia zdarzyła się w styczniu 1924 roku. W cieszącym się doskonałą opinią gimnazjum Druskina, które znajdowało się przy ulicy Szlacheckiej, w jednej z sal prowadzona była lekcja. Początkowa wersja głosiła, że była to fizyka. Później okazało się, że był to “gabinet fizykalny”, ale lekcja była z chemii. Mniejsza o to. Był wieczór.
Nauczyciel, profesor Friede postanowił zademonstrować uczniom jedno z chemicznych doświadczeń. Zgromadzeni wokół katedry chłopcy z uwagą obserwowali jak chemik skrzętnie miesza wysypywane ze szklanych słoi substancje. Już miał się zbliżać do końca eksperymentu, gdy w pewnym momencie nastąpił silny wybuch.
  “Eksplozja gazów była tak wielka, że szyby w oknach gabinetu wypadły z ram, a przyrządy leżące na stole zostały rozrzucone po całej sali”. Kłęby dymu “pogrążyły oszołomionych uczniów w jakieś przedpiekle, z którego szukali ucieczki w panicznym popłochu”. Jeden z chłopców, Amiel, został dotkliwie poparzony. Groziła mu nawet utrata wzroku. Tylko dzięki natychmiastowej interwencji znakomitego białostockiego okulisty, doktora Borysa Pinesa, nie został okaleczony na całe życie.
  Dyrektor szkoły W. Oszkowski próbował zbagatelizować całe zajście. Tłumaczył, że to było więcej strachu niż zagrożenia, i że Amielowi nic poważnego się nie stało. W wydanym oświadczeniu stwierdził nawet, że w szkole nie prowadzono żadnych doświadczeń z gazami, więc jak mogły one wybuchnąć. Tak pogrążając się w kompromitujących go tłumaczeniach, dyrektor utwierdził tylko zainteresowanych, że groziło im ogromne niebezpieczeństwo.
  Ale prawdziwe bombardowanie urządził w Białymstoku Franciszek Gilewski. Był ślusarzem. Zakład swój miał przy Dąbrowskiego 2, w podwórzu. W czwartek 17 czerwca 1926 roku przywieziono mu 5 dużych beczek wykonanych z ocynkowanej blachy. Były one własnością Monopolu Spirytusowego i wymagały pilnej naprawy. Były dziurawe.
  Następnego dnia Gilewski od rana zabrał się za monopolowe beczki. “Zaczął nagrzewać je w celu lutowania dziur przy pomocy tak zwanego Schweitz aparatu”. Nie pomyślał przy tym, że w beczkach mogą być jeszcze resztki spirytusu. Te pod wpływem temperatury zamieniły się w gaz, który w miarę podgrzewania wybuchł. Najpierw znienacka wybuchła pierwsza beczka. Rozerwało ją tak nieszczęśliwie, że jej kawałki raniły znajdującą się w zakładzie dziewiętnastoletnią dziewczynę.
  Zanim ktokolwiek zorientował się co się dzieje, to eksplodowała druga beczka. W niej gazy wyrwały denko, a reszta cylindra niczym rakieta z ogromną prędkością pofrunęła w niebo. Przeleciała ponad piętrowa kamienicą i wyrżnęła w sam środek podwórza Powiatowej Komendy Uzupełnień przy Lipowej. Cudem, w ostatnim momencie, Gilewski zdążył drągiem zepchnąć z ognia trzy następne beczki, które już szykowały się do dalszego ostrzału okolicy.
  Szlachecka, Dąbrowskiego, Lipowa, to wszystko o rzut beretem. Czyżby to był taki białostocki bombowy trójkąt bermudzki.

Andrzej Lechowski