Bezwzględna walka o ceny

 

   
   Początek października 1936 r. W prasie białostockiej pojawiły się spekulacje o bliskim wzroście cen na rozmaite towary. Od spekulacji w gazetach do spekulacji w sklepach droga nieodległa. 16 października podrożał chleb. Uparł się przy tym cech piekarzy. Główny powód – zwyżka cen mąki. Wojewoda Stefan Kirtiklis, acz niechętnie zgodził się na to. Tak zresztą działo się w całym kraju. Oficjalna cena chleba razowego podniosła się z 22 gr do 24. Pytlowy zdrożał z 29 do 30 gr. Handlarze kalkulowali jednak zupełnie inaczej. Na Rybnym Rynku chleb sprzedawano odpowiednio po 25 i 32 grosze. To zakrawało na ordynarne paskarstwo.
  Piekarze zrobili początek. Za nimi ruszyli inni. Producenci cukru zabiadolili nad niedostatkiem surowca – 20 proc. do góry. Brak na rynku szmat szmat – papier i bibułka papierosowa 15 proc. drożej. Mniej cytryn z Włoch w składach gdańskich – wyższa cena w Polsce. Swoje kalkulacje zarobku zmieniali rzeźnicy, sprzedawcy nabiału i warzyw. Zaczęto mówić o węglu. A przecież zbliżała się zima.
  Wzrost cen zaniepokoił rzecz jasna rządową Warszawę. Premier Felicjan Sławoj-Składkowski 23 października odbył telefoniczną rozmowę z wojewodą Kirtiklisem. Mówił o podwyżkach w całej Polsce, ale te w Białymstoku szczególnie zaniepokoiły. Były za wysokie. Zalecił pełną kontrolę. Zwłaszcza handlu artykułami spożywczymi.
  Walkę z zawyżaniem cen przez kupców białostockich wzięło na siebie starostwo grodzkie. Drukowane były oficjalne cenniki, które sprzedawcy powinni wykładać na witrynie sklepowej lub wieszać w widocznym miejscu. Klienci mieli widzieć co, ile kosztuje. Za nieprzestrzeganie rozporządzenia groziły kilkusetzłotowe grzywny i więzienna odsiadka. Gwarantował to w trybie przyśpieszonym sąd grodzki. Do pracy wzięła się policja, wypisując na prawo i na lewo karne mandaty. W starostwie zaś trwały ciągłe konferencje z przedstawicielami cechów rzemieślniczych.
  Starosta Mossaczy do spółki z nadinspektorem policji Janasińskim zaczął przeprowadzać osobistą inspekcję w sklepach i na rynkach białostockich. Sienny Rynek, Rybny Rynek, Stary Rynek podlegały pełnej kontroli. Sprawdzano jatki, stragany, nawet chłopskie furmanki. Sypały się kary. Lotne komisje urzędników w swoich wędrówkach po mieście nie omijały też innych punktów handlowych i usługowych. Zaglądano do restauracji, piwiarń czy zakładów fryzjerskich. Tutaj patrzono nie tylko na ceny. Dostrzegano nieporządek w kuchni, brak kart zdrowotnych kelnerek, brudne fartuchy i nie prane od dawna firanki w oknach. Te wszystkie uchybienia także trafiały do sądu grodzkiego.

  Jednak najbardziej „wzięto za mordę” (tak po sanacyjnemu pisało Echo Białostockie) producentów i sprzedawców pieczywa. To oni rozpoczęli cenową burzę w mieście. Chcąc zwiększyć zyski przedłużali swoim wyrobnikom dzień pracy. Ocierali się o strajki. Praktyką stało się zaniżanie wagi bochenków chleba i bułek przy pobieraniu wyższej ceny. Czyniły to zwłaszcza nagminnie drobne piekarnie. W śródmieściu i na peryferiach. Tacy m. in. kombinatorzy, jak Josel Mełamed z ul. Grunwaldzkiej czy Szloma Rudy z Jurowieckiej odczuli swoją pazerność bardzo dotkliwie. 250 zł grzywny i 2-tygodniowy pobyt w areszcie.
  Stanowcza postawa władz miejskich przydała się białostoczanom. Szybko pojawiło się tańsze mięso. Kupcy kolonialni, Polacy, jak i Żydzi, opuścili ceny na herbatę, kakao, a także mydło, olej i świece. Sytuacja powoli się normowała. A na początku listopada potaniał chleb. O 2 grosze. Do następnej podwyżki.

Włodzimierz Jarmolik