Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

 

   Z racji na owe darcie i sytuację w jamie gardzielowej, od wieków ludzkość, utwierdzając się w poczuciu wspólnoty i zagrożenia swego bytu, otwiera domowe arsenały.
  Szły w ruch miody, zioła, czosnek, “herbatki, specjalne cukierki, zawijania i wcierania różnego rodzaju”. Gdy te harce spełzały na niczym, pozostawała “dawna wypróbowana aspiryna, zasługująca na miano środka ludowego”.
 Jedno co różni tamte przedwojenne terapie od dzisiejszych to stosowanie wody Franciszka Józefa. I powiedzmy sobie wprost, że dzięki Bogu. Panował bowiem pogląd, że “przy grypie, katarze wierzchołków płucnych, zakatarzeniu nosa i gardzieli pamiętać należy, aby żołądek i kiszki były dokładnie przeczyszczone”. Osiągano to właśnie za pomocą wody gorzkiej Najjaśniejszego Pana, która w opinii ówczesnych medyków “oddawała ludzkości ogromne usługi”. Przyznać trzeba, że oryginalna i nieco ryzykowna terapia. Przeczyszczenie przy kichaniu? Konsekwencje mogły być zaskakujące.
  Na każdym kroku białostoczanie spotykali się z przestrogami mającymi ich ustrzec przed zachorowaniem. Ale jeśli już grypa ich dopadła, to “rady lekarzy” były tym bardziej cenne. Jeden z miejscowych medyków ogłaszał, że “surowa pogoda, przejmujący chłód i śnieżyce czyhają na organizm, aby mimo najstaranniejszego zabezpieczenia się uczynić go pastwą długotrwałych i groźnych dla zdrowia cierpień”. Aby we właściwym momencie zorientować się, że to już prawdziwa grypa, należało stosować pomiary temperatury ciała przy pomocy niezawodnego termometru Kramera, który “idealnie reagował na najdrobniejsze odchylenie od normalnego stanu temperatury”.
  No i w końcu sama grypa. W styczniu 1929 roku szalała na całego. Była i w Ameryce. Rządziła w Europie. Rozłożyła się też i w Białymstoku. Pisano, że “przedostała się ona wszędzie, w każdym niemal domu, jeżeli nie ma pacjenta, to przynajmniej mówi się o niej”. Pomimo tak licznych zachorowań nie potrafiono dokładnie określić liczby chorych. Przyczyną tego było to, że “lekarze nie meldują w razie choroby na grypę, prócz tego częste bardzo są przypadki obywania się bez lekarza”.
  Gwałtownemu szerzeniu się choroby sprzyjały też białostockie maniery. W zwyczaju, zgodnym z ewangelicznym nakazem, było odwiedzić chorego. Uznawano to za obyczaj “humanitarny może w zasadzie”, ale skutki były opłakane. W trakcie tych odwiedzin dochodziło do “całowania się z nimi”, to jest z chorymi, oraz wiązało się z “przynoszeniem im książek, które są tak podatnymi rozsadnikami zarazka grypy”.
   Pod apelem nawołującym do zarzucenia tych praktyk podpisał się znany białostocki doktor Samuel Cytryn. Był stomatologiem, ale zajmował się tez higieną. Jeszcze piętnowanie grypowych całusków można zrozumieć, ale lekarskie zalecenie obyś tylko książek nie czytał i dziś budzi pewne refleksje.       Czyżby dzisiejsza polska plaga nieczytania książek była wynikiem zastosowania się do doktorskich zaleceń. Jak widać nie miał Cytryn racji, bo Polacy czytać i owszem przestali, a grypa powraca do nas wiernie .

Andrzej Lechowski