Nie wszystkim chciało się czekać na wyrok

 

    Kiedy wczesną wiosną 1931 r. białostocki Sąd Okręgowy przeniósł się z ul. Warszawskiej do nowego gmachu przy ul. Mickiewicza 5, nie wszystko tam było dokończone.
  Prace wewnątrz budynku trwać miały jeszcze przez kilkanaście miesięcy. A tutaj trzeba było od razu sądzić i wyrokować w przybywających ciągle sprawach karnych. Ów rozgardiasz nie pasował do powagi przybytku Temidy. Był on jednak na rękę przestępcom.  Rok po inauguracji sądu przy ul. Mickiewicza, miała miejsce zuchwała z niego ucieczka.
  Jej autorem okazał się znany na bruku białostockim złodziej – recydywista Franciszek Szkiłądź. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd Okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. Miał pojawić się przed nim Franciszek Sz., oskarżony o opór wobec policjantów, odbywający akurat 4 letni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.
  Ponieważ konwojent dostarczył delikwenta za wcześnie, trzeba było czekać. Oczywiście nie na korytarzu, ale w je dnym z pokojów na pierwszym piętrze.  Najpierw Szkiłądź rozsiadł się na krześle i zastygł w ponurym milczeniu. Kiedy jednak strażnik przestał się nim interesować, ruszył niespodziewanie do okna, w którym nie było krat, szarpnął za klamkę i z parapetu skoczył w dół na rosnący pod murem trawnik. Nieco utykając rzucił się do dalszej ucieczki, ulicą Świętojańską w kierunku Zwierzyńca. 
  W tym czasie Aleksander Tykocki, prowadzący w pobliżu sądu budkę papierosową, rozkładał właśnie towar. Usłyszał jakieś krzyki i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył kulejącego mężczyznę w więziennym drelichu. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer (miał pozwolenie na broń) i ruszył odważnie w pogoń. Na jego krzyk: „Stój! Stój!”, biegnący wcale nie reagował.
Wtedy Tykocki strzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź skoczył w bok, przesadził płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych przy ul. Świętojańskiej. Tutaj papierosiarz stracił zbiega z oczu.  Strzały Tykockiego zaalarmowały znajdujących się w pobliżu policjantów.          Teraz „granatowi” ruszyli w pościg. Przeczesywali podwórko po podwórku. Wreszcie na posesji nr 24, znaleźli „zgubę”. Zmęczony i obolały Szkiłądź ukrywał się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuty w kajdanki trafił znowu na Mickiewicza 5, gdzie czekał na niego sędzia z kilkoma paragrafami. Również dzielny właściciel trafiki, po  wyjaśnieniach złożonych na ręce przodownika policji, powrócił do swojego interesu. 
  Następnego dnia gazety nie omieszkały wytknąć władzom sądowym łatwości z jaką nastąpiła ucieczka groźnego bandziora.
  Głos zabrał wówczas sam prezes Sądu Okręgowego Leon Zubelewicz. Wyjaśniał, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego. Pokój ten znajduje się na drugim piętrze. Z niego  osobnym przejściem więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom. Ponieważ główna sala rozpraw jest nie gotowa, Wysoki Sąd musi korzystać z innych pomieszczeń. Stąd i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy, trzymani są w prowizorycznym areszcie.Bezczelny Szkiłądź to wykorzystał. 
  Rok później prezes Sądu Okręgowego musiał się znowu tłumaczyć przed dziennikarzami. Na początku maja 1933 r. z sądu przy Mickiewicza 5 uciekł Stanisław Gilewski, dorożkarz oskarżony o pobicie i okradzenie pasażera. Pościg nie dał rezultatu. Po jakimś czasie „Gil” sam się zgłosił na policję. Rozsierdzony Wysoki Sąd wlepił mu za całokształt 5 lat pobytu za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik