Oszust matrymonialny

Opłacone przez: KKW Trzecia Droga PSL–PL2050 Szymona Hołowni

 

  Po przedwojennej Polsce kręciło się stale wielu naciągaczy, których zwykło się określać oszustami matrymonialnymi. Wyszukiwali oni co zamożniejsze panienki i niewiasty, żeby umiejętnie je oszwabić, obiecując małżeństwo.
  Ówczesny Białystok także nie był wolny od takich przyjezdnych amatorów dziewczęcych posagów. Z kronik kryminalnych miasta wybraliśmy jeden przykład. Oto na początku 1935 roku nad rzekę Białą zawitał przystojny i elegancko noszący się młodzieniec nazwiskiem Mojżesz Konwiser. Zaczął odwiedzać co bardziej luksusowe restauracje i cukiernie, gdzie zazwyczaj, pod pilnym okiem rodziców, siadywały pannice na wydaniu, czekając na jakąś lepszą partię.
  Konwiser wpadł w oko. Zaczął wkrótce bywać w różnych białostockich domach, należących do zamożniejszych mieszkańców. Jemu przyglądano się dokładniej, ale i on obserwował potencjalne kandydatki na panią Konwiserową.
  Najbardziej przypadła mu do gustu młodziutka rozwódka (po dwóch nieudanych małżeństwach) – Mina Chwatówna. Zaczęło się wspólne oglądanie filmów w białostockich kinach, których pani Mina była wielbicielką, i przesiadywanie w kawiarniach. Wkrótce nastąpiła też pierwsza oficjalna wizyta w domu wybranki. Tata Chwat nie miał nic przeciwko nowemu znajomemu córki. Konwiser nie czekał zaś długo i przy najbliższej okazji oświadczył się o rękę Miny. Został przyjęty z radością. Przy ul. Giełdowej odbyło się huczne wesele.
  Sielanka trwała kilka miesięcy. Pewnego razu rodzina zauważyła, że w szafie brakuje cennej garderoby, przy obiadowym stole zabrakło zaś uroczego zdawałoby się zięcia. Zawiadomiony o sprawie Wydział Śledczy rozpoczął swoje dochodzenie. No i Konwiser odnalazł się w Warszawie. Sprowadzony do Białegostoku wyśpiewał wszystko.
O ile z panny – rozwódki mógł być zadowolony, tak zawiódł się całkowicie na jej rodzicach. Majętni teściowie okazali się zwykłymi sknerami. Zamiast odpalić chcianemu wszak zięciowi jakąś okrągłą sumkę, wydzielali młodej parze mizerne grosze. Mojżesz postanowił więc sam działać, zwłaszcza, że był przyzwyczajony do życia na odpowiednim poziomie i miał jedną, wielką pasję – wyścigi konne. Pewnego razu więc zdecydował się pojechać do stolicy, na Służewiec, a że nie miał pieniędzy na zakłady, zabrał ze sobą karakułowe fanty.
  Zrobił to w sposób bardzo prosty. Żonę wysłał do kina, a służącej kazał przygotować walizkę, do której, w sprzyjającej chwili, zapakował i chyłkiem udał się na dworzec kolejowy.
  Po przybyciu do Warszawy zameldował się u znajomka na ul. Krochmalnej, tam też dla miejscowego krawca – pasera sprzedał przywiezione klamoty i mając w ręku sto kilkadziesiąt złotych, ruszył na tory wyścigowe. Wszystko oczywiście przegrał.
  W czasie śledztwa przeciwko zięciowi Chwatów okazało się, że jest to młodzian o nader bujnej przeszłości matrymonialnej. Między innymi poszukiwała go uporczywie policja miasta Gdyni, gdzie naciągnął on kilka panienek na ofertę małżeństwa. Jedna z nich, niejaka Leja Szapiro, zainwestowała w narzeczonego całe swoje oszczędności – 4 tysiące złotych.
  Na początku 1936 roku Mojżesz Konwiser stanął przed białostockim Sądem Okręgowym. Co prawda tłumaczył usilnie, że zabrane z ul. Giełdowej rzeczy potraktował jako wiano swojej żony, ale i tak nikt mu nie uwierzył, sędziowie dobrze znali się na takich numerach. Wycenili jego mało etyczny postępek na jeden rok więzienia.
  Tymczasem w kolejce do uzyskania satysfakcji sądowej ustawiły się już inne panienki oszukane przez Konwisera. Wszystkie one domagały się zainwestowanej w przeszłego męża gotówki. Znalazła się jednak i taka, która nadal obstawała przy ślubie.
  Szczególnie niecnym procederem uprawianym przez naciągaczy było ofiarowanie małżeństwa pannom z małych miasteczek podbiałostockich. Urzeczone wyrwaniem się do dużego miasta, porzucały rodzinę, zabierały jako taki mająteczek i trafiały najczęściej w łapy chanajkowskich sutenerów. Ich los nie był godny pozadroszczenia.

Włodzimierz Jarmolik