Potokarzom wystarczyła chwila nieuwagi

 

   Dla różnej maści złodziejaszków i oszustów zamieszkujących liche drewniaki i murowanki w zaułkach Chanajek prawdziwym eldorado był pobliski Rynek Sienny.
  Od rana do wieczora, zwłaszcza w dni targowe, a już obowiązkowo w czerwcowy jarmark na św. Jana, grasowali nań sprytni kieszonkowcy z Marmurowej czy Brukowej, a z nimi do spółki farmazoni od fałszywych obrączek i pierścionków z Krakowskiej bądź Stołecznej.
  Bardzo wiele roboty mieli także tzw. potokarze, czyli złodzieje kradnący z jadących albo stojących furmanek. Ci wywodzili się często z wychodzącej wprost na targowy plac uliczki Odeskiej.
  Jednym z takich bardziej znanych w latach 30. potokarzy był Berel Farber. Praktykował on w tej profesji od dawna i choć nie stała ona najwyżej w hierarchii złodziejskiej, wcale nie zamierzał jej porzucać. Ten mało zacny Berel nie zapuszczał się raczej w gąszcz furmanek stojących na samym Siennym. Preferował ulice: Młynową, Mazowiecką czy Suraską.
  W tej okolicy zatrzymywały się także liczne wozy konne. Potokarz z Odeskiej miał na nie swoje sposoby, a obok siebie kilka małych pomagierów. Jeden taki małolat podbiegał do siedzącego na furmance kmiotka i z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem bata, zaczynał go drażnić. Wyzywał od chamów, pluł, rzucał kamykami.
  Rzadko kiedy woźnica nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Rozsierdzony, zeskakiwał na ziemię i biczyskiem próbował dosięgnąć łobuza. Tymczasem, gdy on zajęty był ratowaniem swojego honoru, Farber podchodził z tyłu wozu i wyjmował z niego buty, kożuszek, paczkę ze skórami, a nawet ciężkawą skrzynkę gwoździ. Przekazywał łup pętakowi, a ten odnosił go do pobliskiej kryjówki. Ekipa potokarzy gotowa była do kolejnej roboty. Specjaliści od wozowych kradzieży wypatrywali także pilnie pojazdów pozostawionych choćby na chwilę bez opieki.
  Działo się tak w pobliżu licznych knajpek, sklepików, na podwórkach, a nawet obok posterunku policji. Wtedy oględziny pojazdu były dokładniejsze, lepsza więc trafiała się zdobycz.  Znakomity przykład braku czujności u niektórych właścicieli furmanek przybywających z prowincji do Białegostoku opisał w lekkiej formie Dziennik Białostocki.
  Wszystko działo się zimą 1935 r. Oto co się zdarzyło: „Moszko Giełczyński z Wizny (pow. łomżyński) znany jest wśród swych znajomych jako człowiek roztrzepany. Jak się zamyśli, o Bożym świecie zapomina. Ktoś mniemałby może, że jest uczonym profesorem matematyki, tymczasem Moszko jest tylko drobnym kupcem z małego miasteczka. 9 grudnia przyjechał
on po towary do Białegostoku i zatrzymał się na ul. Żydowskiej. Kupił nici za 21 zł 50 gr i schował do wozu, lecz zamiast pilnować towaru – patrzył w niebo i myślał o niebieskich migdałach. Kiedy ocknął się z zadumy, jakiś złodziejaszek zabrał mu z wozu paczkę z nićmi. Moszko pokiwał tylko głową nad upadkiem moralnym naszego miasta i pojechał na ul. Szkolną, gdzie kupił kilka par kaloszy za 29 zł 50 gr.
  Włożył kalosze do wozu i znowu się zamyślił. Skorzystał z tego drugi poszukiwacz cudzego mienia i ukradł kalosze. Wszystko to stało się na przestrzeni półtorej godziny. Szanowny Moszko G. minął się z powołaniem: powinien ślęczeć nad Talmudem a nie handlować”.  Nic nie wiadomo o tym, żeby Berel Farber, potokarz z Odeskiej stał się sprawcą strat zamyślającego się kupczyka z Wizny. Pewne jednak, że działał także poza obszarem wokół Rynku Siennego.
  W styczniu 1933 r. próbował ukraść z wozu jadącego ul. Towarową gilzy papierosowe i kilka flaszek wódki. Kilka tygodni później został  schwytany na gorącym uczynku, kiedy to ściągał z furki, stojącej przed restauracją Gastronomia, 5 butelek piwa. Kosztowało go to pół roku odsiadki. Kiedy pojawił się znowu na białostockim bruku, powrócił niechybnie od ulubionego potokarstwa.

Włodzimierz Jarmolik