W 1926 roku, 23 października, tuż po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego „Warrant” przy ul. Kolejowej 12. Pierwsze oznaki pożaru zauważył Aleksander Kozłowski, palacz z sąsiedniej fabryki dykty. Zaraz powiadomił o tym pryncypała Bruna, a ten z kolei natychmiast zadzwonił do straży ogniowej. Walka z pożarem trwała blisko trzy godziny. Strażacy pracowali jeszcze do prawie szóstej rano. Zabezpieczali sąsiednie budynki przed zachłannym ogniem. Niebawem na miejsce katastrofy przybyła poważna delegacja miejska, składająca się z panów: Filipowicza – prezesa Rady Miejskiej, Sobocińskiego – komendanta powiatowego Policji Państwowej i Makarewicza – szefa Urzędu Śledczego. Rozpoczęło się dochodzenie, które miało trwać blisko sześć lat.
Firma „Warrant” stanowiła własność kilku wspólników: braci Mejera i Tewela Krugmanów, Lejzera Kugla i Abela Furmana. Budynek, który zajmowała należał do Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek. Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, tłuszcz, kalifonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców.
Według późniejszych zeznań właścicieli spalonego dobytku wart był on w sumie około miliona złotych (100 tys. dolarów). Alter Greeberg, kupiec branży skórzanej oświadczył, że trzymał w „Warrancie” dziewięć koszów skórek tchórzy, soboli, wiewiórek, lisów i gronostajów. Ich ubezpieczenie wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową za swoje skóry zgłosił Berel Lis, właściciel największej w Białymstoku firmy obuwniczej. Pretensje wnieśli też inni kupcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych futer. Wszyscy byli wysoko ubezpieczeni. Bardzo szybko po mieście zaczęły krążyć najróżniejsze plotki na temat spalenia się „Warranta”. Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej, pechowej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego kupcy składujący w „Warrancie” swój towar, ubezpieczali go na różne sposoby w odległych często towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na to i inne pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekliwość miejscowej prokuratury.
Dopiero w październiku 1932 roku nastąpił finał sprawy pożaru „Warranta”. Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej premii asekuracyjnej. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Białymstoku zasiadło 11 osób, w tym m. in. Lejzer Kugiel, Berel Lis, Chona Janowski i Chackiel Geldsztejn. Obok zajęli również miejsca Jankiel Najdorf i Izaak Kantor, wyróżniające się na Chanajkach osobistości świata przestępczego, którzy mieli odpowiadać za osobiste podpalenie składów „Warranta”. Przewód sądowy ciągnął się bardzo długo. Zeznawało blisko 250 świadków. Niektórzy mówili bez ładu i składu, powołując się na niepamięć o wydarzeniach sprzed sześciu lat. Powołanych dziewięciu biegłych sądowych zastanawiało się drobiazgowo, dlaczego tak ogromna ilość drogich skór i futer zostawiła w pogorzelisku tylko 20 centymetrów popiołu, a nie jak powinno być – półtora metra.
Obrona oczywiście upierała się przy tym, że pożar wybuchł samoistnie. Bez złej woli jej klientów. 9 grudnia 1932 roku sąd ogłosił wyrok: Furman, Guzowski, Kugiel i Lis za zorganizowanie podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia zostali skazani na cztery lata więzienia. Kilku oskarżonych dostało po roku, a resztę uniewinniono. Sprawa oczywiście na tym się nie skończyła. Nastąpiły odwołania. W 1934 roku Sąd Apelacyjny w Białymstoku wszystkich „warrantowców” uniewinnił. Teraz przyszła kolej na stolicę. Sąd Najwyższy podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał trzy lata więzienia. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzer Kugiel. Był sierpień 1938 rok.
Włodzimierz Jarmolik