Przed wojną ulica Zamenhofa tętniła życiem

  Zwarte pierzeje kamienic przetykane były typowymi drewniakami, a w nich wszystkich były sklepy, sklepiki, składy.
Tradycyjnie szło się tutaj po mięso. Amatorzy drobiu mogli wybierać pomiędzy sklepikami Amila, Apsalmowicza, Kagana, Rutenberga czy Tartackich. Handel mięsem, oczywiście koszernym, zdominowała mieszkająca na Zamenhofa rodzina Linczewskich. Prawdziwą handlową sieć jatek prowadzili Manes, Jankiel, Mojżesz i Szachne Linczewscy. Ich drugim monopolem były koszyki, ale te sprzedawali w ratuszu.
  Śmiesznostką na Zamenhofa był sklep z wędlinami Chrześcijańskiej Spółdzielni Rzeźników. Funkcjonując w samym centrum żydowskiej dzielnicy reklamował się hasłem zapewniającym, że “kto raz tu kupi, stałym klientem będzie”. Ale na Zamenhofa handlowano nie tylko mięsem i wędlinami. To była samowystarczalna ulica! Miała własne piekarnie, mleczarnię, oczywiście i kilka sklepów spożywczych, sklepiki z naczyniami, kamaszami i z czym tam jeszcze.
  Pod piątką można było stołować się w jadłodajni Liżyńskich, a wieczorami marzyć o przyszłych fortunach w herbaciarni Sendera Gelmana. Była nawet na Zamenhofa szkoła, prywatna, żeńska, której właścicielem był Szymon Fajnzylber. Mieściła się ona w pokaźnej, dwupiętrowej kamienicy Berty Mejłach pod 14. I właśnie tu, w nocy z soboty na niedzielę, z 9 na 10 lutego 1936 roku wybuchł wielki pożar. Następnego dnia stał się tematem niezliczonych komentarzy w całym Białymstoku.
  Berta Mejłach na swojej posesji, w podwórzu, miała budynki, które wynajmowała na składy. Swoje towary trzymali w nich Abram Spektor, właściciel sklepu spożywczego z artykułami kolonialnymi, Mejer Szyniak handlujący materiałami piśmiennymi, Jakub Frydman “robiący” w naczyniach kuchennych, Samuel Sorynow, sprzedawca koszyków. Pożar wybuchł o północy. Jak później ustalono palić zaczęło się na strychu, nad magazynem koszyków.

  Rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień zauważył obserwujący miasto w nocy strażak, dyżurujący na ratuszowej wieży. Natychmiast zawiadomił on jednostkę Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Strażacy przybyli na Zamenhofa i tu okazało się, że nie mają wody. A tymczasem magazyny w najlepsze płonęły. Gdy wreszcie znalazła się woda, to dzielni strażacy zajęli się już tylko chronieniem sąsiednich budynków. Akcja trwała pięć godzin. W niedzielny ranek widok posesji pod 14 numerem był opłakany. Spaliły się wszystkie zmagazynowane towary. Zniszczone były też budynki.
  Wszystko wyglądało beznadziejnie, ale wśród mieszkańców Zamenhofa szybko zaczęły rozchodzić się wiele mówiące plotki. Okazało się bowiem, że wszyscy poszkodowani byli nieźle ubezpieczeni.     Spektor zaasekurował się na 10 tys. zł, i na tyle samo wycenił swoje straty. Sorynow ubezpieczony był na 5 tysięcy, ale swoje straty oszacował na 8 tys.. Frydman, ubezpieczony na 60 tys. przezornie nie podawał wysokości swoich strat, podobnie jak i Szyniak, który ubezpieczony był na 20 tys. zł.
Berta Mejłach swoje straty oceniła na jakieś 50 – 60 tys. i też była odpowiednio ubezpieczona. Nie trzeba było mieć intuicji Sherlocka Holmesa, aby całe, z pozoru nieszczęśliwe, zdarzenie połączyć z adresami wszystkich pogorzelców.
  Sorynow mieszkał na Zamenhofa 12, Szyniak pod 6, Spektor, Frydman i oczywiście Mejłachowa pod 14. Czyżby więc pożar był ukartowaną próbą wyłudzenia odszkodowania? Takie pytania zadawali sobie śledczy.
  A dziś na Zamenhofa co? Sennie i nijako.

Andrzej Lechowski