Zbliżające się Święta Wielkanocne w przedwojennym Białymstoku, zarówno te katolickie, prawosławne, a zwłaszcza żydowskie oznaczały wielkie sprzątanie i pranie we wszystkich domach. Na balkonach, w oknach, na rozstawionych na podwórkach krzesłach wietrzyły się pierzyny i poduchy. Dla złodziei z Chanajek pora ta była zaiste wielką gratką.
Do roboty ruszali miejscowi pajęczarze, czyli specjaliści od strychowych kradzieży. „Omiatanie pajęczyny” było szczególnie popularne wśród młodych, lecz ambitnych złodziejaszków. Nie wystarczały im kradzieże jabłek z chłopskich wozów, a nawet wyrywanie torebek z rąk samotnych kobiet. Brali kawałek pręta, jakiś wytrych, worek na łupy i wyprawiali się nocą na strych, który upatrzyli sobie za dnia.
W pierwszych powojennych latach wśród gości kroniki kryminalnej Dziennika Białostockiego fachowcy od „pajęczyny” pojawiali się nader często.
Do najsprawniejszych z nich należeli m.in. Dawid Pachciarz z ul. Sosnowej, Jankiel Kagan z Kijowskiej czy Szmul Karniewski z Cygańskiej. To jednak 20-paroletni Josel Zelmanowicz, także za
meldowany przy ul. Cygańskiej pod 8, uchodził w zaułkach Chanajek za niedoścignionego mistrza w buszowaniu po bliższych i dalszych strychach.
Joskowi, noszącemu wśród kumpli przezwisko „Sałata”, szczególną sławę przyniosła robótka, jakiej dokonał w 1923 r. W połowie marca trafił na strych domu przy ul. Sienkiewicza 88 i zwinął ze sznura bieliznę wartości 500 tys. marek. Działo się to jeszcze przed reformą monetarną premiera Grabskiego, szalała inflacja, a za pół miliona można było kupić kilka podkoszulek i męskich gaci. Zdobycz nie była więc zbyt obfita. Natomiast właściciel skradzionej bielizny, niejaki Perl, okazał się człowiekiem zarozumiałym i nieostrożnym. Ogłosił wszem i wobec, że pajęczarze nie dobiorą się już do jego strychu, bo wymyślił niezawodne zabezpieczenie. Te buńczuczne słowa szybko dotarły do Sałaty. Złodziej podjął wyzwanie. Kilka miesięcy czekał na odpowiedni moment.
Wreszcie, w duszną lipcową noc, gdy cały Białystok spał spokojnie przy otwartych oknach, złożył wizytę w domu pana Perla. Nazajutrz ponoć Perl rwał sobie włosy z głowy. Mniejsza o straty materialne, jakich doznał. Dobiła go natomiast kartka wetknięta w otwór „antyzłodziejskiego” zamka. Według reportera Dziennika Białostockiego zawierała ona krótki wierszyk następującej treści:
„Nasz połów jasno poucza, że kiedy złodziej nie cherla, nie ma dlań zamka ni klucza, nawet na „zamku” pana Perla”.
Złodziejskie poczucie humoru. Josek Zelmanowicz lubił pracować zwłaszcza w towarzystwie kobiet. Dokonywały one rozpoznania terenu, stały na świecy, albo niekiedy samodzielnie „omiatały” strych.
W kwietniu 1924 r. podczas kradzieży bielizny u Mojżesza Guza (Sosnowa 58), nasz złodziejaszek wpadł, a z nim razem sąsiadka Guza Estera Bekowicka, nadawczyni skoku.
Również rok 1927 nie był pomyślny dla Sałaty. W tym czasie mniej już uwagi poświęcał samodzielnym kradzieżom, raczej organizował je dla innych. W lutym trafił przed Sąd Okręgowy razem z 28-letnią Sarą Szpiro, niepoprawną recydywistką, która miała już za sobą 3 wyroki.
Wiosną 1926 r. znowu wpadła, tym razem za kradzież w mieszkaniu Tauby Edels ztejn. Fanty zaniosła patronującemu jej Joskowi Zelmanowiczowi. Złodziejka zainkasowała ostatecznie 4 lata. Sałata miał do odsiedzenia roczny wyrok. Kiedy wyszedł, zbliżał się już do 30. Został tragarzem. Ale i ten fach miał wiele wspólnego z szemranym bractwem z chanajkowskich uliczek.
Włodzimierz Jarmolik