Truszczoba, czyli złodziejska melina u ciotki

 

   Świat przestępczy II Rzeczypospolitej, zwłaszcza ten z jej wschodnich kresów, miał w swojej bogatej gwarze wiele określeń odziedziczonych po czasach carskich. Jednym z nich było słowo “truszczoba”. Kto w dzisiejszym Białymstoku wie, co ono oznacza? Wielki słownik rosyjsko-polski podaje następujące możliwości: matecznik, gąszcz leśny, zapadły kąt, rudera, w końcu spelunka. Do złodziei pasowało, jak najbardziej to ostatnie znaczenie.
  Niezwykle obrazowo scharakteryzował funkcje truszczoby Sergiusz Piasecki w swojej złodziejskiej trylogii, poświęconej podziemnemu Mińskowi (temu na Białorusi) w początkach lat 20. W pierwszej jej części pt. “Jabłuszko” tak oto pisał: “Truszczoba Cypy była miejscem zebrań arystokracji złodziejskiej miasta Mińska. Spelunkę uważano za zupełnie pewną, bo Cypa umiała zjednać sobie policję mundurową i śledczą. Jak mówią złodzieje: Mentów i moserów.
  O każdej rewizji z góry wiedziała. Gdyby nawet nie uprzedzono jej, to spelunka posiadała swych obserwatorów i takie skrytki, że odnaleźć je można by chyba po zburzeniu murów i zerwaniu podłóg. A dla niebieskich ptaszków zawsze było w pogotowiu kilka wyjść.
  U Cypy można było załatwić każdy trefny interes. Znaleźć paserów na każdy towar. Kupić fałszywy paszport lub dolary. Tu można było nabyć kokainę lub morfinę, zdobyć do wykonania kradzieży narzędzia. Nie wychodząc, można było załatwić wiele niezbyt zgodnych z prawem interesów. Słowem była to złodziejska giełda, biuro informacyjne, pośrednictwo pracy i klub”.
  Złodzieje w przedwojennym Białymstoku też mieli rzecz jasna swoje truszczoby, które zwano najczęściej melinami lub metami. Mieściły się one głównie na Chanajkach i w pobliżu tej zakazanej dzielnicy. Tutaj bowiem mieszkali ich potencjalni bywalcy, w tę stronę kierowali swoje kroki przybyli do miasta przestępcy z innych stron Polski. Owe dyskretne lokaliki prowadziły zazwyczaj kobiety, zwane familiarnie ciotkami lub babkami.
  U ciotek z ul. Brukowej, Marmurowej czy Sosnowej zawsze można było przenocować, a nawet zadekować się na dłuższy czas, napić się wódki, pograć w karty, dostać adres miłej dziewczynki z sąsiedztwa. Wszystko to dotyczyło oczywiście znanych, miejscowych worychów i mających odpowiednie rekomendacje obcych przybyszów. Melina była często miejscem, gdzie złodzieje planowali skoki.
  O ile chanajkowscy włamywacze sami potrafili upatrzeć odpowiedni obiekt, przyjezdni spece od łomu i wytrycha, choćby z nieodległego Wilna (3 godz. jazdy pociągiem), potrzebowali wskazówek. Od czego więc był meliniarz czy meliniarka. Dawali namiary, biorąc w zamian część łupu.
  W 1932 r. przyjechał do Białegostoku na gościnne występy znany złodziej wileński Szloma Złotkin. Zatrzymał się na ul. Młynowej 27, gdzie melinę dla lepszego towarzystwa trzymała Chinka Wróbel. Bywały u niej wszystkie okoliczne asy od ciemnych interesów.
  Odwiedzał przybytek doświadczony klawisznik Dawid Duczyński, pojawiał się młodziutki, zdolny kieszonkowiec Tewel Jelowski, zaszczycał autorytet złodziejski dla Młynowej i okolic, Zeweł Szuster. Szloma Złotkin kwaterował u Chinki bezczynnie przez kilka dni, a następnie odstawił numer przy Marmurowej 3, w mieszkaniu spekulanta Chaima Kiznera. Skradł woreczek z biżuterią, zwitek dolarów i kilka złotych zegarków. Wydział Śledczy orientował się już o przyjeździe wileńskiego włamywacza do naszego miasta. Znał także miejsce jego pobytu.
  Na Młynowej 27 odbyła się gruntowna rewizja. Choć przy Złotkinie nie znaleziono skradzionych fantów, obszukanie korpulentnej madame Wróbel dało dobre rezultaty – dwa zegarki należące do lichwiarza z Marmurowej. Szuster zainkasował dwa lata więzienia, zaś Chinka Wróbel pół roku.
  Zbliżona historia przydarzyła się innemu specowi wileńskiemu, Michelowi Jazgurowi. Do Białegostoku zaprosił go znajomek, właściciel meliny i paser Ela Warszawczyk z ul. Suraskiej. Nadał mu skok na sklep Mordki Litwina z Giełdowej, który sprowadził akurat transport modnych pończoch. Złodziej trafił łup wart kilkaset złotych. Zasypał się jednak później przy kradzieży walizki na Rynku Kościuszki. To nie była jego melina. Wpadł sam, wpadła melina.

Włodzimierz Jarmolik