Złodziejaszki ze stolycy i okolycy

 

   W listopadzie 1927 roku bawili krótko w Białymstoku Jankiel Rozenberg i Chil Rozen, fachowcy – włamywacze z miasta Łodzi. Odwiedzili zakład fryzjerski Zelmana Jezierskiego przy Rynku Kościuszki 3. Ale nie mieli zamiaru tam się strzyc. Białostocki mistrz grzebienia i nożyczek stracił narzędzie pracy warte co najmniej 600 zł. Dwaj złodzieje zostali ujęci dopiero po kilkunastu miesiącach w stolicy, przy daleko idącej współpracy policji białostockiej i warszawskiej. Skradzione rzeczy, a przynajmniej ich część, odnalazły się w sklepiku pasera z ul. Krochmalnej, Abrama Krauzego. W kwietniu 1929 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku odbyła się gruntowna rozprawa z Rozenbergiem i Rozenem. Zatwardziali kryminaliści zostali skazani na 4 i 4,5 roku więzienia. Kara została im jednak zmniejszona o jedną trzecią na mocy ustawy amnestyjnej.
  Gościnne występy w przedwojennym Białymstoku w wykonaniu złodziejaszków z innych miast, takie jak ten przedstawiony powyżej, były normą. O takich zdarzeniach czytało się w miejscowej prasie niemal co kilka dni.  Do Białegostoku przybywali przestępcy o różnych specjalnościach, od zręcznych kieszonkowców poczynając, a na kasiarzach – rutyniarzach kończąc. Pochodzili oni przede wszystkim z Warszawy i Wilna. Pomocne było tutaj dogodne połączenie kolejowe. Po Białymstoku grasowali też opryszki z Grodna, Łodzi a nawet odległego bardzo Lwowa, który miał swoją słynną szkołę kradzieży. Wielu z nich szybkie i udane roboty uchodziły na sucho, choć policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego robili, co tylko mogli, ażeby schwytać sprawców.
 

   Szczególnie niegościnnie zachował się w 1925 roku Judel Szmurkiewicz, zawodowy złodziej z Warszawy, który niemal na oczach wszystkich klientów Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej ściągnął sprzed okienka kasjerskiego 17 tysięcy złotych w grubych banknotach. Schwytano go dużo później, a sąd wlepił mu cztery lata pobytu w zakratowanym odosobnieniu.
  Na początku 1928 roku pojawiła się w Białymstoku silna ekipa włamywaczy z Wilna. Byli w niej główny spec od mieszkaniowych zamków, Icek Szmulewicz, gość od ochrony Feliks Skoryński, używający też innych nazwisk, jak Nowak, Sakowicz czy Wille, no i wywiadowczyni grupy – Basia Galperowicz. Skwapliwie obrobili kilka mieszkań. Ostatnie należało do Konstantego Masyglińskiego. Trafili tam fantów na ponad dwa tysiące złotych. Kiedy chcieli już wyjechać z dworca do swojego rodzinnego miasta, zwinęła ich policja.
  Z kolei zupełnie nieudany występ na bruku białostockim zanotowali w styczniu 1932 roku goście z Warszawy – Stanisław Bartoszewicz i Hieronim Stryjewski, bezrobotni złodzieje stołeczni. Kiedy o godzinie 3 minut 25 po północy wygruzili się z pociągu pośpiesznego relacji Warszawa – Wilno, policjanci z komisariatu dworcowego od razu wzięli ich na celownik. Jak się okazało podczas drobiazgowej rewizji, bagaż zatrzymanych zawierał: duży tasak kuchenny, latarki elektryczne, wytrychy (francuskie) do otwierania wszystkich zamków, żyletki do przecinania kieszeni w specjalnych drewnianych oprawkach i inne złodziejskie akcesoria. Zawiadomiony o zatrzymanych osobnikach Warszawski Urząd Śledczy pogratulował kolegom z Białegostoku dużego sukcesu.
 

   Kryzys początku lat trzydziestych sprawił, że warszawska, złodziejska ferajna bardzo często przybywała w gości do Białegostoku. Próbowali tutaj poczęstunku, ale jakoś go nie skonsumowali tacy gwiazdorzy od złodziejskiej fuchy, jak: Jan Kuryłowicz, znany w całej II Rzeczypospolitej kasiarz, włamywacze Szmul Eksztejn i Milek Toplicki, a zwłaszcza wyjątkowo pechowy klawisznik Marian Szymanowski. Pracował on intensywnie przez kilka miesięcy 1933 roku w naszym mieście. Kradł przede wszystkim biżuterię i futra. Miał on na nie zamówienie od warszawskich paserów. Straty ponieśli wówczas m. in. mieszkańcy domów przy ul. Monopolowej i Wojskowej. Wpadł bardzo głupio. Podczas okazania policjantowi fałszywej legitymacji. Szybko został rozpoznany. Rok więzienia to był i tak dla niego duży prezent.
  Żeby było sprawiedliwie, białostoccy złodzieje jeździli w gości do Warszawy i Wilna, ale nie wiodło się im tam najlepiej.

Włodzimierz Jarmolik