Złote obrączki z tombaku

Złote obrączki z tombaku

 

 
   Do dużej wprawy w handlu podrobionym złotem doszedł niejaki Justyn Siegień. Ten stosunkowo młody człowiek działał intensywnie na początku lat trzydziestych. W kronikach kryminalnych lokalnych gazet co i rusz pojawiały się wzmianki o jego kanciarskich wyczynach.
  Wiosną 1933 roku przybył do Białegostoku w pilnych interesach Szepsel Szron, kupiec z Ostrołęki. Chciał nabyć tanie materiały malarskie. Chodził po różnych sklepach, sprawdzał ceny.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle smutny młodzian. Opowiadając krótko o swoich rodzinnych biedach, zaoferował mu do kupienia złotą obrączkę. Szron, jak na rasowego handlowca przystało zainteresował się oczywiście okazjonalną ofertą. Po krótkich targach, cena z 10 złotych zeszła na 7. Przybysz z Ostrołęki stał się posiadaczem złotego krążka. Dopiero po powrocie do rodzinnego miasta znajomy jubiler objaśnił go, że nabył tombak wartości 50 groszy.
  Identyczna niemal scena rozegrała się latem też 1933 roku na Rynku Kościuszki. Do przechadzającego się z panną pod rękę kaprala Leona Lenczewskiego podeszło dwóch biednie odzianych młodzieńców. Jeden z nich, kiepsko mówiący po polsku, zaczął opowiadać o ucieczce Sowietów, rodzinnych kłopotach, no i na koniec zaoferował do sprzedaży pamiątkową obrączkę. Żołnierz co prawda nie bardzo wierzył w rzewną opowieść, ale jednak zainteresował się złotym towarem. Pomyślał tylko, że jest to pewnie złodziejski łup i ponaglany przez swoją damę serca, kupił obrączkę za 15 złotych. Złotnik, do którego Lenczewski wstąpił w celu wykonania na złotym nabytku stosownych inicjałów, od razu rozpoznał tombakową podróbkę.
 

Z kolei taka oto historia przytrafiła się wiosną 1935 roku Mariannie Jankowskiej ze wsi Halickie. Pewnego razu przybyła ona do Białegostoku z nabiałem, oczywiście na handel. Jako najbardziej właściwe miejsce do targowania wybrała Rybny Rynek. Szybko jajek z kosza ubywało zaś w woreczku pojawiły się pieniądze. Gospodyni zaczęła już w myślach układać listę niezbędnych sprawunków. Raptem podszedł do niej młody mężczyzna w brudnym kaszkiecie. Rozwarł dłoń i pokazał zdziwionej kobiecinie złotą obrączkę. Pamiątka po dziadku, który niestety zmarł dawno temu. Życiowa opresja zmusza go do sprzedaży tej cennej pamiątki. Lepiej, żeby trafiła ona do chrześcijańskich rąk, a nie do żydowskiego lombardu – przekonywał młodzian.
  Pani Mariannie zaświeciły się oczy. Zapytała ostrożnie o cenę. Usłyszała – 5 zł. Wysupłała z woreczka wszystkie zarobione tego dnia pieniądze. Uzbierało się tego 4 złote i 20 groszy. Właściciel obrączki nie wyglądał jednak wcale na rozczarowanego. Przyjął z powagą wytarty bilon i poprosił jeszcze o kilka jajek. Dobry nastrój, który opanował gospodynię z Halickich, prysł szybko, kiedy stojąca obok przekupka wyraziła się pogardliwie o jakości nabytej obrączki. I rzeczywiście, poproszony o ekspertyzę pobliski zegarmistrz, wycenił wartość zużytego tombaku na 30 groszy.
  Oszukani przez Justyna Siegienia: kupiec, żołnierz i babina z Halickich, złożyli oczywiście zażalenie w białostockim Wydziale Śledczym. Kapral Lenczewski w pokazanym sobie albumie z fizjonomiami notorycznych kanciarzy, rozpoznał szybko typa, który sprzedał mu tombakowe kółko i naraził na słuszny gniew ze strony narzeczonej.
  Policja oczywiście miała adresowe namiary na Siegienia, jednak jego zatrzymanie nie było wcale takie łatwe. Oszust ten zwykle, po serii udanych robótek, wybywał na prowincję i tam z powodzeniem kontynuował swój tombakowy proceder. Po jakimś czasie porzucał małomiasteczkowe jarmarki, targi i odpusty. Wracał do Białegostoku, gdzie czekali na jego towar kolejni naiwni.

Włodzimierz Jarmolik