Gra w trzy karty była prosta. Wystarczyło wskazać tę właściwą spośród trzech stachlowanych przez ulicznego krupiera na prymitywnym stoliku. Stawka sto za sto robiła wrażenie. Oczywiście na frajerach. W międzywojennym Białymstoku kasyna pod chmurką działały intensywnie, bez względu na usilne starania sił policyjnych, ażeby udaremnić ten proceder. Zawodowi kanciarze zawsze znajdowali dla siebie naiwne audytorium z kilkoma złotymi do wyłudzenia. Na potrzeby oszustów pracowali liczni naganiacze, pozoranci wygrywający duże pieniądze, a także wyrostki ostrzegający przed zbliżającą się gliną. Najwięcej lotnych szulerek było oczywiście w pobliżu Rynku Siennego i Rybnego, zwłaszcza w dni targowe.
Przenośne stoliki z trzema kartami, kostkami czy naparstkami mnożyły się na ulicach miasta i jego podwórzach, zwłaszcza wtedy, gdy pracujący białostoczanie otrzymywali wypłatę. Niektórzy z nich szli od razu na wódkę, inni zaś chcieli spróbować swojego szczęścia w nielegalnej loterii, ruletce czy kartach. Pomysł był to raczej lichy. Do domu, gdzie czekała żona i głodne niekiedy dzieci, docierały najczęściej resztki miesięcznego zarobku. Panoramę hazardowych zakątków reprezentował przede wszystkim placyk przy ul. Nadrzecznej 1, obok niezbyt miło pachnącej rzeczki Białej. Tutaj zwykle zatrzymywał się przyjezdny cyrk lub kręciły się karuzele lunaparku. Miejscem tym zawiadywali zarówno szulerzy białostoccy, jak też i przyjezdni.
Latem 1937 r. niejaki Josel Zakin, łokietnik, który za tysiąc rzutów na swoim warsztackim krośnie zarabiał 8 – 9 groszy, przegrał w ciągu kilku minut 20 zł. Wręcz się rozpłakał. Oddajcie moje pieniądze – krzyczał – oszusty jedne! Bez skutku. Nieczuły szuler karciany nie chciał mu zwrócić nawet złotówki. Ponieważ pora była późna, hałasy z Nadrzecznej zwabiły policję. Kanciarze czmychnęli, zaś pan Zakin został zapisany do protokołu za zakłócanie spokoju publicznego.
Pryncypialne ulice Białegostoku, takie jak Rynek Kościuszki, Lipowa czy Sienkiewicza także nie mogły pozbyć się amatorów szybkiego hazardu. Tutaj królowały zwłaszcza naparstki i trzy kostki. Ta ostatnia gierka była równie prosta jak trzy karty. Potrzebna do niej była tylko 9-polowa plansza z wypisanymi cyframi i przebicie postawionej stawki. Po pierwszych, szczęśliwych rzutach, kolejna ofiara hazardowych emocji zwykle przegrywała wszystko. Taki los spotkał m. in. jesienią 1934 r. Zygfryda Hosażewskiego z Łap. Postawił on parokrotnie, ostrożnie, dwa złote przy stoliku na Rynku Kościuszki. Na dobry początek wygrał 15 zł. Na końcu zaś stracił, według zeznania na policji, 147 zł i 57 gr.
Oszuści prowadzący nielegalny biznes zostali zatrzymani. 34-letni Stanisław Borusewicz i 29-letni jego pomagier Edward Budkiewicz starali się wyjaśniać przed sądem grodzkim, że mają zezwolenia na prowadzenie ulicznych gier liczbowych. Ciekawe, że również inni, licznie prowadzący uliczne loterie i gry planszowe, także używali tego argumentu. Nigdy nie udało się jednak ustalić, który to urzędnik magistracki miał je wystawić.
Pora roku i kapryśna niekiedy aura nie pozwalały często na hazard na świeżym powietrzu. Trzeba było szukać zacisznych zakątków. Późną jesienią 1935 r. , jak ujawnił „Dziennik Białostocki”, pewien rzemieślnik z Nowego Jorku założył w swoim warsztacie całodobową karciarnię. W końcu jego żona, która nie widziała od dawna męża na oczy, udała się na komisariat. Bank został rozbity, ale przez policję.
Włodzimierz Jarmolik