W pierwszych latach niepodległości Białystok i okolice nękały stale bandy złożone z dezerterów i byłych, zdemoralizowanych żołnierzy. Rabusie w mundurach, uzbrojeni w wojskowe karabiny, rewolwery i granaty w biały dzień napadali na ulicznych przechodniów, rabowali mieszkania, przeprowadzali „rewizje” w sklepach i fabryczkach. Byli bardzo bezwzględni.
Policja przez długi czas nie mogła sobie z nimi poradzić. Dla obywateli nad Białką szczególnie dała się we znaki kilkunastoosobowa szajka, na której czele stał niespełna 20-letni Antoni Łukaszyński.
Był on synem znanego jeszcze przed I wojną światową opryszka z Wygody, zastrzelonego za różne sprawki przez Niemców.
W 1920 r. kiedy Białystok dostał się na krótko w ręce bolszewików – siedział akurat w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Dzierżyński wypuścił go na wolność, jako ofiarę „jaśniepańskiego bezprawia”. Uwolniony bandzior natychmiast powrócił do uprawianego wcześniej procederu. Zorganizował nową bandę, w której wyróżniali się zwłaszcza starsi nieco od herszta – Stanisław Dąbrowski i Józef Misiewicz.
Do wiosny 1921 r. bandyci ci dokonali blisko 30 napadów rabunkowych, połączonych niekiedy z morderstwami.
Dopiero w kwietniu 1921 r., kiedy na czele policji białostockiej stanął Józef Kamala, dla przestępców nadeszły ciężkie czasy. Nowy komendant wypowiedział im bezpardonową walkę. W dzień i w nocy policja wraz z żandarmerią wojskową organizowała regularne obławy.
Pod koniec kwietnia bandyci wracając z kolejnej roboty na szosie Białystok – Sokółka wpadli w zasadzkę. Doszło do strzelaniny. Choć sam Łukaszyński nie został schwytany, zginęło trzech jego ludzi. Widząc co się dzieje w Białymstoku Antoni Łukaszyński postanowił na jakiś
czas zmienić klimat. Wyjechał do Warszawy, gdzie miał kontakty wśród tamtejszych paserów. Zabrał ze sobą dwóch głównych pomagierów – Misiewicza i Dąbrowskiego.
Na początku 1922 r. trzech stołecznych posterunkowych odwiozło białostockich bandziorów do rodzinnego miasta. Mieli być tutaj sądzeni za swoje krwawe sprawki. Udało się im jednak uciec. Nie na długo. Wkrótce patrol złożony z żandarmów i wywiadowców z Ekspozytury Urzędu Śledczego natknął się na ul. Fabrycznej na podejrzanych osobników. Byli to Łukaszyński i Misiewicz. Rozpoczęła się gonitwa i strzelanina. Schwytani bandyci trafili do aresztu.
Na początku września 1922 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Warszawskiej 63 odbył się proces Antoniego Łukaszyńskiego i jego kompanów. Prowadzony był w charakterze doraźnym. Trybunałowi przewodniczył sędzia Nowiński, zaś kary śmierci dla głównych oskarżonych domagał się prokurator Zenon Grużewski. Swoje obowiązki z urzędu starali się wypełniać adwokaci – Cellarius i Cymels.
Na ławie oskarżonych szczególną uwagę zwracał Józef Misiewicz, sądzony już wcześniej trzykrotnie. Sprawozdawca sądowy pisał o nim w Dzienniku Białostockim: „mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy ściągłej, sympatycznej, oczy wpadające w głąb tlą się gorączkowo”.
Dalej było o Antonim Łukaszyńskim: „nie pociąga wyglądem, jest rosły, barczysty, trzyma głowę przekrzywioną i patrzy spode łba”. Z kolei trzeci, Stanisław Dąbrowski „ma minę człowieka rozżalonego, ma pretensje do całego świata”. Wszyscy trzej, Antoni Łukaszyński, Józef Misiewicz i Stanisław Dąbrowski skazani zostali z art. 5 przepisów doraźnych do Kodeksu Karnego na karę śmierci. Ich wspólnicy zainkasowali niższe wyroki. Na procesie wyszło na jaw szczególne bestialstwo bandytów wobec swoich ofiar. Gwałcili kobiety, wbijali igły w paznokcie, przypalali zapałkami.
Na nic zdał się apel obrońcy Callariusa do Sądu o uczucie chrześcijańskiej litości dla sprawców. Bandyci trafili pod słupek.
Włodzimierz Jarmolik