Wielki skok

 

   Kasiarz, kasaor, pudlarz, to osobnicy tego samego, przestępczego fachu. Jego najsłynniejszym, acz mocno pechowym przedstawicielem w II Rzeczypospolitej był niewątpliwie Stanisław Cichocki, z zawodu fryzjer, znany  z pierwszych stron gazet jako Szpicbródka. Jego złodziejskie ekipy robiły podkopy pod różne banki Warszawy, Częstochowy czy Łodzi. Przeważnie jednak kończyło się to klapą oraz kilkuletnim pobytem za kratkami.
  Tuż przed II wojną światową swój ostatni wyrok Szpicbródka odsiadywał w więzieniu białostockim. W naszym mieście jego występów nie odnotowano, ale i tak w Białymstoku nie brakowało spryciarzy, którzy przy pomocy bora, raka, bądź palnika acetylenowego próbowali dobrać się do pancernych skarbców, znajdujących się w bankach, urzędach i prywatnych mieszkaniach. Tu spotykał ich często głęboki zawód.
  Szczególnie niepomyślne dla białostockich kasiarzy były kryzysowe lata 30. Ogólna bieda, brak zagranicznych inwestycji, odpływ kapitału z kraju. Kasy pancerne nie były więc przepełnione. Mimo to śmiałków, żeby do nich po kryjomu zajrzeć, kusiły.
  W marcu 1931 roku nocną porą trzech włamywaczy próbowało dobrać się do Banku Właścicieli Nieruchomości przy Rynku Kościuszki 17. Rabusiów spłoszył jednak czujny dozorca. Równie uważny policjant podczas pościgu postrzelił jednego z nich. W śledztwie okazało się, że był on znanym złodziejem, działającym w Białymstoku i w Warszawie. Opryszkom nie udało się nic ukraść – za to uciekając w popłochu, pozostawili w pobliżu banku cały komplet drogich narzędzi do prucia sejfów.
  Z kolei w sierpniu 1924 roku obiektem zainteresowania włamywaczy stała się kasa stojąca spokojnie jak dotąd w mieszkaniu fabrykanta włókienniczego Józefa Złotnikowa przy ul. Polnej 21. Jej właściciel bawił beztrosko na letnisku w Ignatkach. Zaś jego prawdopodobne zasoby skusiły białostockich kasiarzy. Do mieszkania dostali się za pomoc podrobionego klucza, zaś kasę ogniotrwałą rozpruli klasycznymi dla tej operacji środkami – borem i rakiem. Wewnątrz pancernego pudła z gotówki był tylko jeden funt angielski, a poza tym damski zegarek ze złota i skromniutki łańcuszek również z tego samego kruszcu. Trudno tutaj mówić o wielkim sukcesie nieproszonych gości.
  Nie obłowiła się też szajka, która dokonała w styczniu 1935 roku włamu do biura fabryki produktów chemicznych J. Rajskiego przy ul. Białostoczańskiej 6. W rozbitym sejfie znaleźli gotowizny coś około 20 zł bilonem, złotą monetę 7,5 rublową oraz małą, srebrną skarbonkę. Rozczarowani przestępcy zabrali więc swoje złodziejskie przybory i ulotnili się jak niepyszni. Poważniej zapowiadało się włamanie do komunalnej Kasy Oszczędności pow. białostockiego, mieszczącej się przy ul. Sienkiewicza 28.
  Dokonane o typowej dla tego typu robót, w nocy z piątku na sobotę. Złodzieje dostali się przy pomocy sznurowej drabiny na balkon I piętra od podwórza, następnie wyjęli szybę i zabrali się natychmiast do prucia aparatem acetylenowym podręcznej kasy znajdującej się w pierwszym pokoju. Zawiedli się srodze, kasa była całkiem pusta. Następnie przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdował się główny sejf KKO. Ale tutaj nic nie wskórali. Sejf miał specjalną konstrukcję, a nie było już wiele czasu na dokonanie kradzieży. Gdyby pancerz ustąpił, opryszków i tak by czekała niespodzianka. Były w niej bowiem nieznaczne pieniądze, przewidziane do obsługi tylko następnego dnia i to rano. Włamywacze zostawili więc rozbabraną robotę wraz z aparatem, butlami tlenowymi i drabinką sznurową, i dali drapaka.
  Również niewiele straty w 1933 roku po rozpruciu ich sejfów ponieśli Owsiej Welpern, właściciel fabryki waty (Fabryczna 9) i W. i I. Charin, posiadacze fabryki kopert (Jurowiecka 25). I kto by pomyślał coś takiego o kasiarzach, taki nakład sił i środków, a rezultat szkoda gadać!

Włodzimierz Jarmolik