Kradzieże koni były normą w Białymstoku

Przedwojenni mieszkańcy podbiałostockich wsi i miasteczek nie mogli spać spokojnie. Zwłaszcza ci, którzy mieli konie. Przed wojną istną plagą byli bowiem tzw. hołociarze. Swoje akcje zaczynali po północy, kiedy to gospodarze zmęczeni codzienną pracą pogrążyli się we śnie. 

 

Najpierw złodzieje koni musieli jakoś udobruchać psa pilnującego posesji. Zwykle jednak kawałek mięsa starczała by ten przestał ujadać. Konia wyprowadzano ze stajni obwiązując mu kopyta grubymi szmatami.  Zwierzę w ten sposób przeprowadzano do innej wsi – stodoły współpracownika. Stamtąd trafiało na targowisko. 

 

Złodzieje wykorzystywali nieraz sąsiedzkie spory. Nastawiali jednego gospodarza przeciw drugiemu do tego stopnia, że ten stawał się wspólnikiem w kradzieży. Białostockie obrzeża również nie były bezpieczne dla właścicieli koni. W dzielnicach takich jak Bażantarnia uważać było trzeba na cyganów. Wystarczyło na chwilę pozostawić wóz bez opieki. Zwierzę w mig odczepiali od furmanki i nikt go już nie widział.