Toksyczna chmura mogła zabić we śnie

Pociąg ruszył. 32 wagony i 6 cystern z chlorem zmierzają do NRD. Na zegarze 2:25 nad ranem. Okolicę przeszywa zgrzyt. Niebezpieczny skład wykoleił się w centrum Białegostoku.Tak właśnie było w marcu 1989 r. Cysterny przewróciły się kompletnie niszcząc nasyp kolejowy. Tory i podkłady utworzyły z wagonami plątaninę stali. Nadeszło widmo katastrofy. Wydostanie się chloru stworzyć może trującą chmurę unoszącą się tuż nad ziemią. Byłaby to śmierć w męczarniach. Oparzenia, obrzęk płuc, niewydolność krążenia – czy może być coś straszniejszego?

Rozpoczęła się akcja. Teren odcięto od osób postronnych na 200 m. Zamknięto okoliczne szkoły, sklepy i inne lokale. Mieszkańcy bloków ewakuowani byli z parterów. Pojawiły się zastępy straży i ratownicy z Płocka. Każdy miejski szpital wprowadza ostry dyżur. Dopiero przed południem informacja o katastrofie dostaje się do mediów. Najważniejsza zdawała się naprawa torów. Dźwig musiał w końcu jakoś dojechać. Przy próbie podnoszenia cystern na twarzach ratowników pojawiło się przerażenie. Zgrzyt stali zapowiadał najgorsze. Niektórych elementów nie udało się od razu odłączyć. Koniecznością było użycie palnika acetylowego. Każda iskra mogła spowodować eksplozję więc na cysterny skierowano dwa strumienie wody. Udało się. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. 

50 ton substancji mogło rozprzestrzenić się po całym mieście. Tysiące ludzi straciłoby życie. Władze wyciągnęły konsekwencje. Transporty takiego typu przestały jeździć przez miasto. Część mieszkańców uznało, że cudowne ocalenie to dzieło błogosławionego księdza Michała Sopoćki, którego szczątki rok przed wypadkiem złożono w kościele nieopodal miejsca katastrofy.