Fontanna i ul. Niemiecka

   

    Jednym z elementów nowoczesności Białegostoku jest widoczna  fontanna. Do mającej dziś ponad 100 lat staruszki bardzo się przyzwyczailiśmy i trudno nam sobie wyobrazić Rynek Kościuszki bez niej.
  W 1897 r. fontanna miała za sobą już kilka lat istnienia, ale jej pojawienie się w śródmieściu w ostatniej dekadzie XIX w. było dowodem na bardzo duży awans miasta i istotny krok ku nowoczesności, do którego przygotowywano się przez kilka dekad.
  Była nim budowa i uruchomienie miejskich wodociągów w latach 1890-1892.  Budowa fontanny stanowiła jeden z pierwszych punktów kontraktu zawartego z budowniczym wodociągów, inż. Michałem Ałtuchowem, nie była to więc sprawa błaha, traktowana wyłącznie w kategoriach estetyki czy przyjemności. Władze miasta zażądały od wykonawcy budowy fontanny analogicznej do tej, którą Ałtuchow wcześniej zbudował w Grodnie, dzięki czemu Białystok stawał w równym rzędzie ze stolicą guberni. Ale istotną kwestią był także prestiż – oto każdy przyjeżdżający do miasta miał dowód na posiadanie przez Białystok wodociągów, co w tym czasie nie było czymś tak oczywistym jak dziś.
  Przekaz był jasny: na suchym, pozbawionym wody centralnym placu znajduje się źródło bieżącej wody dostarczanej przy użyciu wodociągu. Radość z posiadania na rynku fonntanny była przyćmiona faktem, że kontrakt zakładał jej używanie tylko raz w tygodniu , a jej teren miał być odgrodzony od reszty placu, tak aby nikt nie mógł swobodnie pobierać z  niej wody (ta była bowiem sprzedawana na wiadra w specjalnych punktach rozlokowanych na terenie miasta). Stąd na zdjęciach z 1897 r. widzimy charakterystyczny płotek o misternie wycinanym detalu, który wygradzał fontannę i przylegający do niej teren w formie zielonego skweru. To także efekt wodociągu. Wystarczy bowiem spojrzeć na najstarsze zdjęcie Placu Bazarnego z około 1890 r. aby się przekonać, że w tym czasie był on zupełnie pozbawiony drzew.
  Chociaż dwukrotnie zmieniała swoją lokalizację, fontanna nadal stanowi ozdobę Rynku Kościuszki. Fontanna znajdowała się w 1897 r. najbliżej fotografującego, natomiast w tle Placu Bazarnego i nowych kamienic Sołowiejczyk uchwycił inny fragment śródmieścia, a mianowicie dwa ostatnie domy stojące po południowej stronie ówczesnej ul. Niemieckiej, czyli dzisiejszej ul. Kilińskiego. Domy te zamykały zwartą pierzeję tworzoną przez zbudowane w większości w latach 90. XIX w. kamienice na terenie tzw. wyschniętych stawów. Budynki widoczne na omawianym zdjęciu przed 1939 r. otrzymają adres ul. Kilińskiego 23 i 25.
 

    Przetrwały II wojnę światową, ale niedługo później zostały rozebrane w ramach odbudowy śródmieścia i jego reorganizacji. Dom przy ul. Kilińskiego 23 był w przedwojennym Białymstoku kojarzony przede wszystkim jako siedziba różnych instytucji finansowo-kredytowych i ubezpieczeniowych. Jego powstanie związane jest z postacią Ajzyka Horodyszcza, znanego bankiera i budowniczego kamienicy przy Rynk  u Kościuszki 3, który budynek przeznaczył najpierw na siedzibę oddziału Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, a następnie Białostockiego Banku Handlowego.
  W 1906 r. od Horodyszcza nieruchomość wykupił Bank Handlowy, a w 1914 r. nabyło ją Białostockie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia. W międzywojniu oprócz  niego przy ul. Kilińskiego 23 działały m.in. Bank Przemysłowo-Handlowy, Bank Udziałowy sp. z o. o. oraz Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo PożyczkowoOszczędnościowe. Mieściła się tu także redakcja gazety „Das Naje Lebn”. Natomiast kamienica przy ul. Kil ińskiego 25, o charakterystycznym trójkątnym rzucie, należała od lat 90. XIX w. do rodziny Kapłan-Kapłańskich.
  Budynek wzniesiono przy użyciu żółtej i czerwonej cegły. W parterze do 1939 r. działał sklep i skład wyrobów żelaznych (materiałów budowlanych) prowadzony przez Eliasza Kapłan-Kapłańskiego. Jego firma dostarczała produktów do wielu ważnych miejskich prac budowlanych, m.in. do budowy kościoła farnego. Sklep ten padł ofiarą zamieszek w czasie pogromu żydowskiego w 1906 r.
  W 1934 r. Kapłan-Kapłańscy odsprzedali nieruchomość Mojżeszowi i Rochli Szackim.  Mojżesz urodził się w 1887 r. Z wykształcenia był lekarzem laryngologiem, dyplom uzyskał w 1916 r. w Charkowie, a po 1919 r. zaczął pracować w Białymstoku. W 1932 r. był kierownikiem przychodni prowadzonej przez Towarzystwo Dobroczynności „Linas-Ha- cedek”. Po wykupieniu w 1934 r. kamienicy przy ul. Kilińskiego 25 przeprowadził się do niej wraz z rodziną, chociaż gabinet lekarski wciąż znajdował się przy ul. Sienkiewicza. W domu przy ul. Kilińskiego Szaccy mieszkali do II wojny światowej.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Karkołomna droga po młynarzowe zaskórniaki

 

   Na ulicy Mazowieckiej, a i daleko poza nią, krążyły uporczywie rozmaite słuchy o wielkich oszczędnościach , jakie poczynił niejaki Jan Karny, właściciel młyna elektrycznego. W pierwszej połowie lat 30. w całym kraju, także więc i w Białymstoku panował potężny kryzys gospodarczy i ogólna bieda, a ten jegomość skutecznie ciułał pieniądze. Ponieważ nie dowierzał bankom, miał przechowywać je w swoim młynie, stojącym na posesji nr 68 przy wspomnianej wyżej ulicy.  Fama o bogaczu Karnym dotarła rzecz jasna także na pobliskie Chanajki.
  Zainteresował się zwłaszcza Chaim Chazan, doświadczony włamywacz z ul. Brukowej. Przeprowadził dokładny wywiad  środowiskowy, uznał że sprawa jest warta zachodu i zaplanował skok na kasę. Ponieważ nie do końca wiadomo było w jak zabezpieczonej skrytce młynarz przechowuje swoje zaskórniaki, przedsiębiorczy Chazan zaprosił do złodziejskiej spółki nie byle kogo, a samego Mejera Krynickiego, zwanego przez koleżków z ferajny Krynicą – kasiarza z poważnym przestępczym dorobkiem.
  Występ chanajkowskich włamywaczy miał miejsce w nocy z 3 na 4 listopada 1934 r. Ażeby dobrać się do wnętrza młyna wybrali oni niezwykle karkołomną drogę. Ponieważ sforsowanie zablaszowanych drzwi i solidnie okratowanych okien mogło  sprawić dużo kłopotów i hałasu, a i podkop metodą a’la Szpicbródka (Stanisław Cichocki, znany przedwojenny kasiarz warszawski, dobierający się do sejfów bankowych przez drążone tunele) także nie wchodził w grę, złodzieje postanowili wejść do środka od góry, przez dach. 
  Przeszkodę, którą należało koniecznie usunąć stanowił hałaśliwy pies pilnujący sąsiedniej posesji, będącej własnością Icka Lina. Jego przeciągające się ujadanie mogło wzbudzić podejrzenia u rozbudzonych mieszkańców okolicznych domów.  Pierwszym celem napowietrznej drogi złodziei był dach jednopiętrowej szopy, przylegającej do młyna.
  Do jego usunięcia posłużyła przytargana ze sobą drabina. Będąc już na wierzchu szopy nocni goście usunęli po cichu kilka dachówek, na ich miejsce położyli szeroką deskę, a na nią postawili drugą drabinę. Przygotowali drogę do dalszej wspinaczki. Po dotarciu na wierzch młyna natrafili na kolejną przeszkodę. Okazała się nią krata zabezpieczająca dachowe okienko. W ruch poszły podstawowe akcesoria włamywacza – śrubsztak i mesel. I ta niedogodność została szybko pokonana. Złodzieje znaleźli się w środku.
  Teraz rozpoczęło się poszukiwanie schowka, w którym skrzętny młynarz ukrywał swoje pieniądze. Ponieważ nie znaleziono żadnej kasy pancernej, bor i rak, narzędzia Mejera Krynickiego pozostały bezczynne.
  Przeszukano skrupulatnie różne zakamarki. Jedna drewniana szafa stojąca na parterze była szczególnie solidnie zamknięta. Jej więc złodzieje poświęcili swoją uwagę. W ruch poszły wytrychy i uniwersalny szaber (łom). Trafienie okazało się celne.
  W szafie leżał lniany woreczek ze zwitkami banknotów, garścią ciężkich monet i jakimiś dokumentami. Łup trafił w ręce złodziei. Rozpoczęła się droga powrotna. Najpierw na strych młyna, później na dach i przystawionymi drabinami prosto na ziemię. Wszystko odbyło się sprytnie i po cichu. 
  Kradzież w młynie Jana Karnego odkryli rankiem sąsiedzi. Dostrzegli przystawione do budynku drabiny, których złodzieje nie zamierzali zabrać ze sobą. Zaalarmowali właściciela, a ten policję.
  Karny swoją stratę ocenił na 20 tys. złotych. Duża forsa. Do akcji przystąpili agenci Wydziału Śledczego z ul. Warszawskiej. Po miesiącu było jasne, że „akrobaci” z ul. Mazowieckiej to Krynicki i Chazan. Obaj ukrywali się. W końcu jednak trafili tam gdzie trzeba – za kratki!

Włodzimierz Jarmolik

Rynek Kościuszki 11

Dziś kontynuujemy wędrówkę wzdłuż południowej pierzei Rynku Kościuszki w 1897 r. trzymając w rękach zdjęcie Józefa Sołowiejczyka z tego roku. Popatrzymy na nie jednak ostatni raz, gdyż kadr fotografii, stanowiącej punkt wyjścia opowiadanych historii, urywa się na domu stojącym niegdyś przy Rynku Kościuszki 11.

W 1897 r. ma on jeszcze formę piętrowego domu mieszkalnego z należącym do właściciela nieruchomości dużym składem win w parterze, natomiast na początku XX w., w ślad za sąsiednimi posesjami, starszy obiekt zostanie zastąpiony okazałych rozmiarów wielkomiejską kamienicą.

Zniszczona w czasie II wojny światowej, musiała po 1944 r. ustąpić miejsca wyższej konieczności, jaką było usprawnienie komunikacji w śródmieściu poprzez przedłużenie ul. H. Sienkiewicza przez Rynek aż do ul. Legionowej. Dzieje posesji przy Rynku Kościuszki 11 możemy śledzić od 1759 r. Jak informuje inwentarz miasta z 1771 r., stał  tu „budynek drewniany za prawem wieczystym Jaśnie Oświeconego Pana po wypłaconej za niego do skarbu należytości, w roku 1759 dnia 15 augusti Leyzorowi Berkowiczowi mydlarzowi i Esterze żonie jego danym”.

W okresie zaboru pruskiego budynek najpierw stanowił własność Johanna Salomona Jacksteina, który od 1796 r. pracował przy Kamerze Woj- ny i Domen. W 1799 r. odbył on specjalną misję dyplomatyczną do Petersburga i Wilna, której celem było pozyskanie dokumentów archiwalnych dotyczących terenów dawnej Rzeczypospolitej, włączonych do Prus w wyniku III rozbioru Polski.

Od 1804 r. był już drugim dyrektorem tejże Kamery, po 1807 r. przeniósł się do Królewca, później do Memla i Bydgoszczy. Zmarł w 1828 r. Dom przy białostockim rynku posiadał dość krótko, gdyż już w 1802 r. właścicielami byli nieznani bliżej Bauerowie. Ci zaś w lipcu 1802 r. sprzedali nieruchomość aptekarzowi Johannow i Heinri- chowi Schlegelowi (później pisany Jan Henryk Szlegel). Wcześniej mieszkał on w domu położonym przy zachodniej pierzei rynku.  Jan Henryk był prawdopodobnie bratem Józefa Schleg ela, jednego z pierwszych sukienników pracujących w Białymstoku. W latach 1799-1807 pełnił funkcję pierwszego asesora farmaceutycznego przy dep utacji medycznej Kamery Wojny i Domen w Białymstoku.

Jeszcze w 1825 r. odnotowano, że „aptekarz Henryk Szlegiel dom drewniany z apteką i officyną podobnież drewnianą sam z familią zaymuie całe pomieszkanie”. Szlegel zmarł w 1826 r.  Jeszcze w 1843 r. odnotowano przy Rynku „dom Szlegela”, ale już dekadę później pojawia się nieznany nam bliżej „kupiec Minken”.

W 1863 r. posesję nabyli małżonkowie Aleksander i Józefa Ignatowic zowie, którzy w 1872 r. zbyli ją braciom Lejbie i Boruchowi Lifszycom (czasem pisanych „Lipszyc”). Lejb, posiadający tytuł wołkowyskiego kupca pierwszej gildii, w 1876 r. odstąpił bratu i jego żonie, Baszy, swoje prawa do nieruchomości. W sporządzonym akcie kupna sprzedaży znajdujemy istniejący już „murowany piętrowy dom z dobudówkami”. Wydaje się najbardziej prawdopodobne, że to właśnie ten sam budynek, który widzimy na zdjęciu z 1897 r., o charakterystycznej ciemnej elewacji i z przejazdem bramnym na centralnej osi domu.

Wiadomo, że rodzina Lifszyców wywodziła się z Wołkowyska. Boruch był obecny w Białymstoku na początku lat 70. XIX w. Był już wówczas żonaty. Z Baszą doczekał się kilkorga dzieci, w tym Hersza (później inżyniera), Izaaka, Marii, Gitli, Abrama, Jakuba i Lejba (zmarłego młodo). Głównym zajęciem Borucha Lifszyca było prowadzenie od 1864 r. składu win krajowych i zagranicznych, który ulokowany był w parterze jego domu przy Placu Bazarnym.

W tym samym budynku, ale w jego zachodnim skrzydle, działała apteka prowizora Mowszy Ajzensztadta, kontynuująca działalność apteki Szlegela z początków XIX stulecia. W 1897 r. pracował tu doktor Maksym Kopelman. Na początku XX w. Boruch Lifszyc zasiadał w radzie nadzorczej szpitala żydowskiego oraz zarządzie Towarzystwa Pomocy Biednym Żydom.

W 1912 r. Boruch pożyczył pod zastaw swojej nieruchomości 10 tys. rubli. Na działce wciąż stał murowany piętrowy dom, który wkrótce został zastąpiony trójkondygnacyjną kamienicą, znaną z wielu zdjęć z okresu międzywojennego. Po śmierci Borucha i Baszy Lifszyców majątek przy Rynku Kościuszki 11 przeszedł w spa- dku na ich dzieci: Hersza, Abrama, Izaaka i Jakuba. Z  nich szczególnie aktywny był Hersz, prowadzący m.in. wytwórnię wódek „Rodzima Siła”, gwoździ i drutu „Metal” oraz biuro sprzedaży wyrobów zakładów „Radiotechnika”.

Od 1929 r. w ojcowskim domu uruchomił biuro inżynieryjno-budowlane. Jednak tego samego roku spadkobiercy sprzedali omawianą nieruchomość Josznie Gryn- sztejn, która pozostawała właścicielką do II wojny światowej.  Przez całe międzywojnie pod nr 11 działała apteka „M. Ajzensztadta”, prowadzona przez kilku wspólników.

Z najemców lokali w kamienicy przy Rynku Kościuszki 11 warto wymienić rodzinę Gurwiczów. Hersz Gurwicz wywodzący się z małego miasteczka na Wileńszczyźnie przeprowadził się do Białegostoku na początku lat 90. XIX w. i w domu Lifszyca założył przedsiębiorstwo introligatorskie, rozszerzone następnie o działalność typograficzną.

Jego synowie: Noson i Eliasz prowadzili w Białymstoku większe przedsiębiorstwa handlowo-usługowe, a Noson był ostatnim przed II wojną światową właścicielem domu przy ul. Kilińskiego 3. Na przełomie lat 80. i 90. w „maison du Lifszyc” działało jedno ze studiów Józefa Sołowiejczyka. Wykonane przez niego w 1897 r. zdjęcia do „Widoków miasta Białegostoku” stanowią ilustrację kolejnych części cyklu poświęconego miastu w tym okresie.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Szpryngowcy kradli szybko i bez hałasu

 

  Połter Zundel, mieszkaniec ul. Św. Rocha, leżącej na obrzeżach Chanajek i łączącej dworzec kolejowy ze śródmieściem  Białegostoku był już bohaterem jednego z wcześniejszych odcinków tej rubryki. Jako młody farmazon (oszust) w początkach lat 20. specjalizował się w szulerce i handlu tombakowymi obrączkami oraz fałszywą biżuterią. Później się ustatkował, jeśli w ten sposób można określić zawodowe paserstwo.  Dla złodziejaszków z całych Chanajek znany był pod ksywką tata Jaszkie.
   Jaszkie kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy cokolwiek wart fant. Płacił mało, ale miał w ferajnie duży respekt. Nadawał robotę, służył pożyczką, a co znaczniejszym oprychom zapewniał, w razie wpadki, dobrego adwokata.   W 1934 r. pod skrzydłami tego cwanego pasera znalazła się grupa chanajkowskich złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano mianem szpryngowców. Szpryng, znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej przez okno albo z przedpokoju, jakąś rzecz  i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej mieszkania należące do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt „na pomyłkę’”. Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub
dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta pozostawiała gościa w przedpokoju i szła zawiadomić pryncypała, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich szufladkami, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach.
Po pojawieniu się właściciela  mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócanie spokoju. Odwracał się i czym prędzej wychodził. Nie zapomniał jednakże starannie zamknąć spreparowanych już do dalszej operacji drzwi. Postał nieco na klatce schodowej i po cichu wracał do znajomego przedpokoju. Szybko wynosił upatrzone  wcześniej futro, palto czy lichtarz, i czmychał tym razem na dobre. Innym trikiem chanajko- wskich szpryngowców było wizytowanie wartych tego lokali pod płaszczykiem domokrążnych sprzedawców czy szukających wsparcia rzekomych pogorzelców albo powodzian.
  Właśnie w ten sposób działała szajka zorganizowana przez pasera Jaszkie. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy z ul. Warszawskiej, do którego napływały doniesienia o przedpokojowych kradzieżach przez dłuższy czas nie mógł nic na to poradzić. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznania poszkodowanych, co do okoliczności kradzieży znacznie się różniły. W końcu jednak sprawa znalazła swój finał.
  W szajce, która tak sprytnie szpryngowała, doszło do konfliktu interesów. Jaszkie, patron całego procederu, chciał mieć znacznie większą dolę niż jego pomagierzy. Było ich kilkoro: malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a przede wszystkim Maria Gołaszczuk, złodziejka mieszkaniowa z praktyką odbytą w samym Paryżu. Właśnie to ona postawiła się swojemu szefowi. Po szczególnie zyskownej robocie ukryła część łupu. Tata Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Zorientował się w przewalance i nasłał na mieszkanie „Francuzki” znajomych speców od łomu i wytrycha. Ci wydobyli z różnych zakamarków towaru na blisko 2 tys. zł. Jak widać paser okradany był ze swojej doli od dawna.  O dziwo Gołaszczuk poszła ze swoją stratą na IV komisariat i złożyła skargę.
  Gorzej zrobić nie mogła. Agenci śledczy wnikliwie zajęli się sprawą i po nitce doszli do kłębka. Aresztowano całą szajkę szpryngowców. Za kratki trafił także paser Połter Zundel. Dostał rok odsiadki. Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiała się głośno czy to aby nie za mało.

Włodzimierz Jarmoli

Usłużny kantorek Izaaka Kantora

 

   Przed obliczem każdego sądu, oprócz pozwanego i powodu, stają także świadkowie. W latach 30. minionego wieku kilku kombinatorów białostockich wymyśliło sposób, jak na instytucji świadka można wcale dobrze zarobić. Na czele przedsiębiorczej szajki stał znany rzezimieszek z Chanajek Izaak Kantor. 
  Przestępczą karierę Kantor zaczął jeszcze w pierwszych latach 20. Już wtedy miał smykałkę do różnych przekrętów. Najpierw z O. Szlapakiem i Sz. Glikmanem założył kantorek zajmujący się rozprowadzaniem kradzionej galanterii.
  Później przerzucił się na pokątne doradztwo prawne. Za rzekome chody w sferach sądowych i policyjnych liczył sobie pokaźne sumki w dolarach. Na tym procederze wpadł pod koniec 1925 r., kiedy naciągnął na 100 dolarów niejakiego Motela Buraka z Bociek. Trafił do aresztu, a jego policyjna kartoteka wzbogaciła się o kolejny wpis. 
  Dziesięć lat później Kantor nadal prowadził swój nielegalny kantorek pisania podań i próśb do różnych władz w mieście. Mając do pomocy Szlomę Fina i Izaaka Dynow i- cza zajmował się także wymuszaniem fałszywych zeznań od świadków wskazanych przez swoich „klientów”. Szajka była bezwzględna. Zastraszeni przez nią świadkowie zmieniali wcześniejsze zeznania lub mówili tylko, co im kazano.
  Jak to zwykle bywa i tym opryszkom w końcu powinęła się noga. Wszystko zaczęło się od sporu jaki wynikł między właścicielem domu Szwarcem a jego lokatorem Notowiczem. Poszło oczywiście o komorne. Ponieważ nie potrafili się ugodzić, sprawa trafiła do sądu. Jednym z ważniejszych świadków był pracownik Centralnego Związku Właścicieli Realności o nazwisku Gryc. Gdy czekał w wyznaczonym dniu przed salą rozpraw, podszedł do niego z groźną miną Izaak Kantor i oświadczył grobowym głosem, że jeśli powie choć słówko przeciwko Notowiczowi, to zostanie „bez płuc i wątroby”.
  Podobne zapowiedzi w razie przegranej Notowicza jego „adwokaci” skierowali także do kamienicznika Szwarca. Gryc pomimo niewybrednej przestrogi zeznał przed sądem prawdę o wiadomym mu konflikcie. Opryszki okazały się słowne. Już na drugi dzień nieposłuszny świadek został mocno obity. Chociaż Gryc bał się dalszych szykan, złożył mimo wszystko skargę do prokuratora.
  Wkrótce w Echu Białostockim pojawił się artykuł pt. „Systemem Czarnej Ręki”. Opisano w nim fakt pojawienia się w mieście nowej bandy wymuszaczy i szantażystów. Wymieniony w gazecie z imienia i nazwiska Szloma Fin poczuł się wielce obrażony. Ni mniej ni więcej tylko zaskarżył o zniesławienie kierującego Echem redaktora Faranowskiego.
  Kiedy jednak przyszedł termin rozprawy Fin i jego kompani nie stawili się w sądzie. Sprawa była jeszcze kilka razy odraczana, aż wymuszacze znaleźli się za kratkami.  Proces Kantora i jego wspólników z przestępczego kantorku rozpoczął się 6 listopada 1935 r. i trwał dwa dni. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie w mieście, że dla części przybyłej publiczności zabrakło miejsca na sali rozpraw. Koronnym świadkiem oskarżenia był oczywiście Gryc. Opowiedział wszystkie swoje perypetie. Spośród reszty wezwanych świadków na uwagę zasługiwały zeznania niejakiego Pławkina. Początkowo nie chciał mówić. Bał się o dziecko, które mogło paść ofiarą zemsty ze strony oskarżonych.
  W końcu jednak zaczął. Z jego słów wynikało, że Szloma Fin werbowaniem fałszywych świadków zajmował się od dawna. Np. przy głośnej sprawie podpalenia składów Warrantu. Obiecywano mu pieniądze, grożono rodzinie. Adwokaci oskarżonych także nie próżnowali. Wynaleźli dwóch typków, którzy zeznali, że to właśnie Pławkin namawiał ich do fałszywych zeznań przeciwko Kantorowi i spółce. Końcowy wyrok był niezwykle łagodny: 5 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3  lata. Mimo to oburzony Izaak Kantor zapowiedział apelację

Włodzimierz Jarmolik

Cerkiew i dom Wellera w 1897 roku

 

   Dwie kolejne karty albumu „Widoki miasta Białegostoku” z 1897 r. zawierają fotografie cerkwi św. Mikołaja oraz jej wnętrza. Także tu wybór fotografowanego obiektu przez Józefa Sołowiejczyka nie był przypadkowy. Jak pamiętamy, autor uwieczniał trasę przejazdu cara Mikołaja II oraz obiekty, które znajdowały się przy niej, m.in. dworzec kolejowy, gdzie był witany, wiadukt, fabrykę Commichau i dom Aleksandra Satina, wreszcie koszary artyleryjskie i zabudowę ul. Lipowej, głównej arterii ówczesnego miasta. W związku z tym oczywistym było, aby w podarowanym władcy albumie znalazły się także fotografie głównej świątyni prawosławnej w Białymstoku.

   Wydaje się, że był w tym jeszcze jeden powód. Otóż cerkiew odwiedził Mikołaj II osobiście. Cytowany już przeze mnie Dziennik Warszawski relacjonował: „po przyjeździe do miasta w drodze na manewry ich cesarskie mości najjaśniejsi państwo odwiedzili sobór prawosławny. Po obu stronach drogi przejazdu stali wychowańcy i wychowankowie szkoły parafialnej. W soborze zgromadziły się damy miejskie. Wkrótce odgłosy uroczystego ‘hura’ zwiastowały, że ich cesarskie mości najjaśniejsi państwo nadjeżdżają. Rozpoczęło się uroczyste bicie w dzwony, których dźwięki zlewały się z wrzawą uroczystych okrzyków. Dzieci z przytułku zaśpiewały harmonijnie „Zbaw Boże ludzi Twoich”. Ich cesarskie mości najjaśniejsi państwo, ucałowawszy krzyż, zostali pokropieni wodą święconą i weszli do soboru, skąd, wysłuchawszy krótkiej modlitwy przy radosnych okrzykach ludu, odjechali do miejsca manewrów do wsi Bacieczki na szosie warszawskiej, dokąd przybyli w chwili zupełnego ataku armii wschodniej”. Pamiątką carskiej wizyty w świątyni był ewangeliarz w srebrnej oprawie, zakupiony przez przedstawicieli miejscowych elit społeczno-gospodarczych.

   Historia cerkwi pw. św. Mikołaja jest dobrze znana. Obecnie zachowana świątynia w styli klasycystycznym powstała w latach 1843-1846, obok zamkniętej w 1839 r. cerkwi unickiej. Chociaż pierwsza źródłowa informacja mówiąca o jej istnieniu pochodzi dopiero z 1727 r., pierwsza fundacja świątyni w tym miejscu miała miejsce prawdopodobnie już w latach 90. XVII w., a jej dobroczyńcą był Stefan Mikołaj Branicki, założyciel miasta Białystok. Świątynia była w tym czasie filią utworzonej w XVI w. parafii unickiej w Dojlidach. W 1845 r. budowla była gotowa w stanie surowym, po czym przystąpiono do jej wyposażania, w tym budowy ikonostasu, ozdobionego ikonami autorstwa artysty-malarza Adriana Kuźmicza Małachowa, właściciela pracowni w Moskwie. W 1846 r. cerkiew konsekrował metropolita litewski Józef Siemaszko.

   Ostatnim akcentem budowy było otoczenie świątyni murem w latach 1848-1850. Jak słusznie zauważyła Małgorzata Dolistowska, w niewielkiej miejscowości, jaką był w tym czasie Białystok, tak monumentalna budowla musiała robić ogromne wrażenie i dominowała w krajobrazie przez długie lata, gdy zaczęły stopniowo przysłaniać ją rosnące na przełomie XIX i XX w. piętrowe domy i kamienice. Zdjęcie wnętrza wykonane przez Sołowiejczyka ukazuje ściany jeszcze pozbawione zachowanych do dziś polichromii. Wykonał je w 1910 r. malarz Michał Awiłow, czerpiący swoje inspiracje z malowideł soboru kijowskiego autorstwa Wiktora Wasniecowa. Wówczas też świątynię powtórnie wyświęcił biskup grodzieński i brzeski Michał.

  Zdjęcie z 1897 r. ukazuje w pełnej krasie cerkiew św. Mikołaja, ale w kadrze po lewej stronie Sołowiejczyk „złapał” narożnik murowanego, parterowego domu, którego wygląd można poznać z różnych innych fotografii i pocztówek przedstawiających cerkiew i jej sąsiedztwo. Ów budynek, a w zasadzie cała posesja, należały w 1897 r. do Abrama Wellera.

  Posesja ta powstała zapewne wraz z utworzeniem miasta Białystok, jednak jej istnienie poświadczone jest po raz pierwszy w 1771 r. Mieściła się tu wówczas tzw. austeria wjezdna z muru pruskiego, którą zbudował w 1770 r. Benedykt Włoskiewicz. W 1804 r. sprzedał on ten majątek Gedalemu Grodzieńskiemu. Nowy właściciel zbudował tu parterowy murowany budynek, który najprawdopodobniej przetrwał do końca XIX w. i to właśnie jego narożnik uchwycił Sołowiejczyk w 1897 r. Budynek ten zresztą przetrwał znacznie dłużej i widoczny jest jeszcze na fotografiach z okresu międzywojennego.

  W połowie XIX w. majątek należał do Michela Gordona, po czym w 1878 r. nabyli go Zilberblatowie, a w 1889 r. drogą licytacji przeszedł w ręce Lejby Wajnrejcha. Pozostawiając stary dom od strony ul. Lipowej, na pozostałej części posesji od strony ul. Sosnowej, vis-a-vis cerkwi św. Mikołaja, wzniósł okazałą, trójkondygnacyjną kamienicę z piwnicą i poddaszem, w której ulokował swoją fabrykę tabaczną. W 1893 r. odsprzedał nieruchomość Abramowi Wellerowi, a po jego śmierci spadkobiercy wyzbyli się majątku na rogu ul. Lipowej i Sosnowej na rzecz znanego białostockiego dentysty, Abrama Jossema. Warto wspomnieć, że Abram Weller w 1879 r. nabył nieruchomość przy ul. Mikołajewskiej, gdzie zbudował dom stojący do dziś przy ul. H. Sienkiewicza 63. W okresie międzywojennym od spadkobierców Abrama Jossema posesję kupił Mejer Prużański, jeden z większych miejscowych drukarzy. On też był jej właścicielem do II wojny światowej.

  W przeciwieństwie do cerkwi św. Mikołaja, domy Prużańskiego na rogu ówczesnych ulic Lipowej i Sosnowej uległy wypaleniu i wkrótce później wyburzeniu. Dziś w tym miejscu znajduje się ul. W. Liniarskiego i Hotel „Cristal”.

Wiesław Wróbel
 Biblioteka Uniwersytecka

Rynek Kościuszki 7. Hotel „Belle Vieu”

 

  W  tym tygodniu pozostaniemy na Placu Bazarnym, uwiecznionym latem 1897 r. na zdjęciu wykonanym przez Józefa Sołowiejczyka. Dzięki niemu mamy wyjątkową możliwość przyjrzeć się ówczesnej zabudowie, która – jak wspomniałem poprzednim razem – w ostatniej dekadzie XIX w. stawała się coraz bardziej wielkomiejska. Do tej pory poznaliśmy dzieje kamienic, które po 1919 r. przyporządkowano do adresów Rynek Kościuszki 1 i 3. 
  Następny budynek to oczywiście dawny klasztor Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia (Rynek Kościuszki 5). O tym cennym zabytku z epoki baroku pisałem już jakiś czas temu. Przypomnę tylko, że został on ufundowany przez Jana Klemensa Branickiego w 1768 r. Sprowadzone tu Siostry Miłosierdzia zaczęły prowadzić szpital. Siostry zostały zmuszone do opuszczenia murów klasztoru w 1864 r., a ich miejsce zajęło utworzone w 1855 r. Towarzystwo Dobroczynności, prowadzące przytułek dla dzieci i kobiet.
  Szarytki powróciły tu dopiero na początku lat 20. XX w.  Kolejna posesja pod nr 7 to temat naszego dzisiejszego spotkania. Obszar tej posesji, dziś zajęty przez zupełnie nowe budownictwo, został wydzielony na pewno jeszcze pod koniec XVII lub na początku XVIII w., w czasie powstawania miasta. Jednak pierwsze informacje na jej temat pochodzą dopiero z 1771/1772 r. Pierwotnie między klasztorem a omawianą dziś posesją stał „budynek skarbowy pruskim murem budowany”, który nazywano rezydencją, był on jednak w tym czasie już zupełnie zrujnowany, chociaż stał jeszcze w 1810 r. Obok rezydencji stał natomiast „budynek drewniany skarbowy na półkoszkach przybijanych tynkowany, w którym ma stancję jej mość pani Klemowa, pułkownikowa”.
  Mieszkanką domu była Katarzyna z Borodziców, żona Jana Henryka Klemma, architekta zatrudnionego na dworze Branickich oraz dowódcy 4. Regimentu Pieszego Buławy Wielkiej Koronnej. Jako własność skarbowa budynek ten został po 1795 r. wydzierżawiony władzom pruskim i w 1799 r. mieszkał w nim dyrektor Kamery Wojny i Domen Johan Christian Mirus oraz kilku radców tejże Kamery.
  W 1806 r. odnotowano mieszkającego tu pocztmistrza, Antoniego Sudnika, który najwidoczniej wykupił w międzyczasie prawa własności do nieruchomości, skoro wymieniono go jako jej posiadacza w 1810 r. Gdzieś między 1810 a 1825 omawiana posesja przeszła na własność Markusa Ickowicza, który w miejsce starego domu drewnianego zbudował dom murowany, który w całości zajmował na swoje potrzeby. Owym Markusem Ickowi czem zdaje się być Markus Zabłudowski, syn Izaaka (Icka), znanego w dziejach Białegostoku jako najbogatszy mieszkaniec miasta i jeden z najbogatszych Żydów w Rosji, zajmujący się handlem drewnem. Skupił on w swoich rękach olbrzymi majątek, w tym posesję na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego (róg ul. Sienkiewicza i Rynku Kościuszki), gdzie zbudował okazały dom, był też fundatorem synagogi przy ul. Żydowskiej (tzw. Chóralna) oraz szpitala przy ul. Bojarskiej (dziś ul. Warszawska 15). Markus także posiadał niemały majątek w postaci kilku placów w Białymstoku oraz nieruchomości w Grodnie.
 

Zmarł w 1869 r., a w 1871 r. jego dzieci: Benjamin, Mojsiej, Isser Estera (po mężu Błoch), Tauba (po mężu Szyrwindt) i Pesza Zabłudowska dokonały podziału majątku tak, że działka przy ul. Bazarnej z murowanym piętrowym domem przypadła Esterze Błoch. Po niej zaś omawianą dziś nieruchomość odziedziczyła w 1894 r. jej córka Tauba, która dwa lata później zdecydowała się sprzedać ją Pinchusowi i Rywie Korniańskim.
  Pinchus urodził się w 1863 r. w Orli. W Białymstoku zamieszkał w 1886 r., tu ożenił się z Rywką Kozelczyk. Mieli kilkoro dzieci, w tym Rejzlę, Leję, Mojsieja, Małkę oraz bliźnięta Bera i Hersza. Nie wiadomo, czym zajmował się na co dzień Pinchus, ale ze źródeł wynika, że był człowiekiem bardzo zamożnym, który skupował w mieście liczne nieruchomości oraz udzielał pokaźnych pożyczek pod zastaw. 
  Do 1896 r. Korniańscy mieszkali na obrzeżach miasta przy ul. Zamiejskiej. Zakup od Zabłud owskiej musiał być pomyślany jako główna inwestycja małżonków – między wrześniem 1896 r. a majem 1897 r. sfinansowali budowę okazałej, trójkondygnacyjnej kamienicy, o charakterystycznym detalu elewacji opracowanym przy użyc iu żółtej cegły.
  Zdjęcie Sołowiejczyka zostało wykonane w czasie, gdy budynek był gotowy w stanie surowym. Na dokończenie prac Korniań- scy zaciągnęli pożyczkę pod zastaw tej nieruchomości. Nieco później Korniańscy dokupili jeszcze drugą nieruchomość z piętrową kamienicą, położoną na rogu Placu Bazarnego i Suraskiej (Rynek Kościuszki 42).  Jeszcze przed 1911 r. poddasze omawianej kamienicy zostało znacznie rozbudowane i przekształcone w dodatkowe, czwarte piętro. W takim właśnie stanie majątek Korniańs kich został zasekwestrowany za  długi i wystawiony na licytację, którą 23 lipca 1911 r. wygrali małżonkowie Boruch i Mera Gwinowie. Oni też pozostawali właścicielami majątku przy Rynku Kościuszki 7 do II wojny światowej, gdy kamienica została zniszczona.
  Do 1915 r. w kamienicy Korniańskich, a potem Gwinów, działał duży hotel „Belle-Vieu”. Do długo działających pod omawianym adresem firm należą: sklep z trumnami rodziny Knefel i  „Księgarnia św. Kazimierz” prowadzona przez Albina Brzostowskiego.  Do  czasu wybudowania nowego gmachu, przy Rynku Kościuszki 7 działała Izba Skarbowa, a  część lokali wynajmowano pod  biura wojewódzkiego sekretariatu Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Gabinety lekarskie mieli tu Betty Mielnik Wygodzka, Moryc Szyrota i Jakub Gawze. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Rozengarten przed obliczem sprawiedliwości

   

  Wieść o tym, że Połtyjer Rozengarten, syn nieżyjącego króla Chanajek Jankiela Rozengartena zwanego Jankieczkie staje przed sądem, zelektryzowała miejscowe podziemie. W kwietniowe przedpołudnie 1933 r. salę rozpraw białostockiego Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza zapełniły tłumy hałaśliwej publiki: panienki z domów publicznych prowadzonych przez obie powaśnione rodziny Rozengart enów i Gorfinkielów, złodzieje kieszonkowi oraz inni stali klienci sędziów śledczych i urzędu prokuratorskiego. 
  Przewodniczący rozprawie wiceprezes  sądu Tadeusz Giedroić z namaszczeniem odczytał akt oskarżenia. 18-letni Połtyjer Rozengarten nie próbował nawet zaprzeczać. Wiedział, że fakty  świadczą  przeciwko niemu. Przede wszystkim jednak świadectwo jego postępku dawała niedoszła ofiara, ciotka Małka Gorfinkielowa.  Poinstruowany dobrze przez swojego adwokata Bronisława Gruszkiewicza, młody Rozengarten przedstawił ostatnią rozmowę z umierającym ojcem. Ten czując zbliżającą się śmierć miał ponoć kazać przysiąc synowi, że go pomści.
  Połtyjer opowiedział także, jak to Gorfinkiel, zadając ojcu ciosy nożem podczas ulicznej bijatyki, wykrzykiwał słowa: To samo czeka całą twoją rodzinę! Rewolwer, z którego strzelał później do ciotki także otrzymał od umierającego tatulka.    Wezwani na rozprawę świadkowie, poza poszkodowaną Gorfinkielową, nie mieli wiele do powiedzenia. Nikt nie chciał dostać nożem od chanajkow skich chojraków, koleżków oskarżonego. Niektórzy nawet zmienili swoje wcześniejsze zeznania, złożone w śledztwie. Ogólną wesołość na sali wzbudził rzeźnik, którego jatka mieściła się w pobliżu miejsca krwawej wendety. Przewodniczący sądu zwrócił uwagę, że mówi teraz co innego niż u sędziego śledczego. Ten zaś wyjaśnił z powagą, iż właśnie w gabinecie pana śledczego był niedokładny, ponieważ w dniu przesłuchania nie mógł skupić się z powodu wielkiego zmartwienia. Jak się okazało, zmartwieniem tym była rewizja w jatce świadka i konfiskata mięsa z potajemnego uboju. 
  Pod koniec rozprawy obrońca oskarżonego wystąpił z wnioskiem, ażeby jego klienta zbadał psychiatra. Sąd zgodził się na to i dwaj lekarze, biegli sądowi, wzięli Połtyjera w obroty. Niedługo potem ogłosili swoją diagnozę: u oskarżonego brak co prawda oznak choroby psychicznej, jednak śmierć ojca mogła oddziałać na niego ujemnie. Po wypowiedzi lekarzy młody Rozengarten wyraźnie poweselał. Dawało mu to szansę na łagodniejszy wyrok.  Rozprawa zbliżała się do końca. Przyszła kolej na ostatnie wystąpienia – prokuratora i obrońcy.
  Wszyscy wiedzieli z góry co powie prokurator: winien, wymierzyć najsurowszą karę przewidzianą w kodeksie.  Znacznie bardziej urozmaicona była oracja mecenasa Gruszkiewicza. Powołał się on w niej na haniebne warunki w jakich przyszło żyć oskarżonemu, jego młody wiek i to, że działał pod wpływem wzruszenia i żalu po zabitym ojcu. Obrońca domagał się zmiany kodyfikcji czynu, a przez to zmniejszenie kary.
Po krótkiej naradzie sędziowie ogłosili wyrok. Połtyjer skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa w stanie wzruszenia. Argumenty obrony wzięto więc pod uwagę.  Nie chcąc nadużywać wyrozumiałości wymiaru sprawiedliwości, uradowany niskim wyrokiem młodzian z Chanajek zrezygnował z przysługującej mu apelacji.
  O dziwo, również prokurator nie zapowiedział odwołania się od wyroku.  Z wyroku mogła być niezadowolona tylko Małka Gorfinkielowa. Co prawda, jej prześladowca znalazł się za kratkami, ale przecież nie nazbyt długo. Poza tym, jak gadano wśród wychodzącej z gmachu Sądu Okręgowego publiki, z Ameryki miał ponoć wrócić starszy syn zabitego Rozengartena. Ktoś nawet słyszał, że wyrażał się o ciotce niezbyt wyszukanymi słowami.

Włodzimierz Jarmolik

Ogłoszono rozkład lotów z Warszawy przez Białystok

 

    O lotnisku pasażerskim się opowiada, a sanitarni latają. Przed wojną było podobnie. Ogłoszono już nawet rozkład lotów z Warszawy via Białystok do Rygi. I nici z tego wyszły. Tymczasem lotnisko sanitarne od 1925 roku już w naszym mieście było. Białostoczanie już znacznie wcześniej stali się entuzjastami jak wówczas określano awiacji.
    Pierwszy pokaz lotniczy odbył się w Białymstoku już w 1911 roku. Na łąkach wsi Krywlany legendarny pionier polskiego lotnictwa hrabia Michał Scipio del Campo zadziwił zgromadzonych licznie mieszkańców miasta swoim wyczynem i odwagą.
  Na aeroplanie, który bardziej przypominał szkielet ryby niż współczesny samolot wzbił się w przestworza na wysokość 150 metrów! 
  Tuż po odzyskaniu niepodległości w Białymstoku stacjonowała Eskadra Lotnicza. Jej kwaterą był pałacyk Rüdygierów w Dojlidach. Muzealną pamiątką jest zdjęcie wykonane z przelatującego nad Białymstokiem samolotu. Skrupulatnie zaznaczone zostało, że lot odbył się 9 września 1920 roku, a zdjęcie wykonano z wysokości 1000 metrów. Idea powstania białostockiego lotnictwa sanitarnego zrodziła się też w kręgach wojskowych.
  Podchwycona została przez Ligę Obrony Przeciwlotniczej I Przeciwgazowej, popularne LOPP. Poparł ją także wojewoda białostocki Marian Rembowski.
  W niedzielę 15 marca 1925 roku w salach pałacu Branickich uroczyście otwarto wystawę gazowo – lotniczą. Pokazano na niej “samoloty, silniki oraz modele samolotów różnych systemów”. Duże zainteresowanie wzbudzały też ” demonstrowane również modele latające jakoż bomby lotnicze”.
  Wystawa czynna była codziennie od 9 rano “aż do zmierzchu” . Do 22 marca, kiedy ją zamknięto, zwiedziło ją 2780 osób. Przeważnie młodzież szkolna i wojskowi. Z Białegostoku przeniesiona została do Lidy. Następnego dnia, 23 marca, w Sali posiedzeń rady miejskiej odbyło się spotkanie, którego celem miało być powołanie Komitetu Lotnictwa Sanitarnego. Zagaił je pułkownik Michał Ostrowski, dowódca miejscowego garnizonu, który w 1927 roku na krótko został prezydentem Białegostoku.
  W swoim przemówieniu zaapelował do społeczeństwa o ufundowanie jednego samolotu sanitarnego. Następnym mówcą był lekarz wojskowy major Lew. Opowiadał o początkach lotnictwa sanitarnego. Tu palma pierwszeństwa należała się Francuzom, którzy w 1917 roku po raz pierwszy użyli samolotu do transportu rannych. Później Amerykanie “w ostatnich latach stworzyli dużą flotę sanitarną, powietrzną, posiadając przeszło 600 płatowców”.
  Polska przy tych przykładach wypadała blado. To znaczy nijak. Dyskutanci, zgromadzeni w gmachu przy Warszawskiej, byli przekonani, że tę sytuację trzeba zmienić. W ogólnym entuzjazmie powołano Komitet Lotnictwa Sanitarnego. W jego składzie byli: wiceprezydent miasta Witold Łuszczewski, dyrektor Wysocki z urzędu wojewódzkiego, dyrektor Tomaszewski, prezes Ogniska Kolejowego Edmund Burczyński, ksiądz Aleksander Chodyko, ksiądz Guszkiewicz, pastor Teodor Zirkwitz, rabin Gedali Rozenman, fabrykant Oswald Trylling, mecenas Witold Sławiński, sędzia Aleksander Zdrojewski, dr Rajnicka, Władysław Filipowicz przewodniczący związku zawodowego Praca oraz przedstawiciel chrześcijańskiej demokracji. Ster w tym Komitecie trzymali płk Ostrowski i mjr Lew.
  Ustalono, że zakupiony ze składek społecznych samolot ochrzczony będzie imieniem “Białystok”. Zastanawiano się jedynie czy zbierać pieniądze na czteroosobowy samolot za 37 tysięcy zł., czy może dwuosobowy, którego cena była o 10 tysięcy niższa. W tym samym czasie bardzo aktywna białostocka organizacja LOPP wystąpiła z inicjatywą aby w białostockich szkołach powstały “modelarnie aparatów lotniczych”. Uważano bowiem, że tego rodzaju działalność przyczyni się do większej akceptacji projektu powstania lotnictwa sanitarnego.
  Kolejne spotkanie Komitetu odbyło się 12 maja 1925 roku. Przewodniczył mu znów pułkownik Ostrowski. Przedstawił zebranym szczegółowy projekt organizacyjny. Zaproponował utworzenie trzech sekcji. Zaczął od “sekcji zabawowej”. Zająć się ona miała “organizowaniem zabaw i igrzysk”. Sekcja finansowa miała dbać o kasę. Była te sekcja “agitacyjno – zbiórkowa”.
  Zebrani zaakceptowali pułkownikowe propozycje. Rozpoczęła się dyskusja. Aktywnie uczestniczyli w niej duchowni. Ksiądz Chodyko pytał o zbiórki pieniężne. Pastora Zirkwitza interesowały zadania stawiane przed lotnictwem sanitarnym. Rabin Rozenman apelował o “zaproszenie pań do współpracy”.
  Tak to Komitet zaczął działać formalnie. Można więc przyjąć, że 12 maja 1925 powstało białostockie lotnictwo sanitarne. Znając lotniczą fantazję mniemam, że nadal działa sekcja zabawowa.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku

Rynek Kościuszki 1

 

    Naszą wędrówkę po nieistniejącej dziś zabudowie Rynku Kościuszki, którą w 1897 r. uwiecznił na kilku fotografiach Józef Sołowiejczyk, rozpocznijmy od pierzei południowej, posiadającej od 1919 r. numerację nieparzystą.
   Posesja przy Rynku Kościuszki 1 została bardzo szczegółowo opisana w inwentarzu Białegostoku, sporządzonym na przełomie 1771 i 1772 r. po śmierci Jana Klemensa Branickiego. Stał tu wówczas „budynek skarbowy drewniany tynkowany, dachówką kryty, z dwoma kominami murowanymi na dach wywiedzionymi, z lukarną w dachu i oknem w ołów oprawnym, w nim rezyduje Jmci Pan Trzeciak generał. Przy którym  przy sztachetach ogrodu dolnego pałacowego w środku wrota między dwoma słupami murowanymi fasowane podwójne szaro malowane, na wspomnianych słupach dwa kupidyny z laurami  i kwiatami szaro malowane na gzymsach blachą obitych siedzące”.
  Budynek był skarbowy, a więc został wzniesiony przez właściciela miasta i należał do dworu. Po III rozbiorze Polski i zainstalowaniu w Białymstoku władz pruskich, znaczna część dworskich budynków na terenie miasta została wydzierżawiona na potrzeby urzędów i na mieszkania dla urzędników.
  W 1799 r. w omawianym domu mieszkali m.in. radca Kamery Schmidt, chirurg powiatowy Lipiński, kancelista hipoteki Lange oraz kowal dworski Michał Jabłoński i stelmach dworski Kasper Czaczkowski.
  Jednak przed 1806 r. dom przy późniejszym Rynku Kościuszki 1 Izabela Branicka przekazała na własność Ignacego Paca. Po śmierci jego syna Jana, nieznana z imienia wdowa po nim wraz z małoletnią córką zostały przygarnięte przez Ignacego, który przekazał na ich potrzeby całą nieruchomość przy rynku.
  Wdowę Pacową odnotowano w 1806 r. oraz w 1825 r., była ona jednak tylko właścicielką, natomiast „tradycyjnym possessorem” był w tym czasie Mateusz Giewartowski, który w 1812 r. był drugim adiunktem ustanowionego przez administrację Napoleona nowego prezydenta miasta Franciszka Wołkowickiego. „Possessor” wynajmował dom w całości stolarzowi Puszmanowi za 20 rubli rocznie.
  W nieznanych bliżej okolicznościach omawianą nieruchomość wykupili dwaj najbogatsi Żydzi w Białymstoku – Kopel Halpern oraz jego szwagier Izaak Zabłudowski. Kopel zmarł w 1856 r., pozostawiając po sobie okazały majątek, na który składały się głównie domy i kamienice w Brześciu Litewskim, Grodnie, Białymstoku i Brańsku. Natomiast Izaak zmarł w 1864 r.
  Po ich śmierci dokonywano szczegółowego podziału majątku między spadkobiercami. W wyniku tych działań połowa praw własności do posesji przypadła Szejnie Małce, wdowie po zmarłym w międzyczasie wnuku Kopela, Danielu Halpernie.
  Natomiast po śmierc  i Izaaka prawa własności otrzymał Markus, zaś po jego śmierci Benjamin. Już w 1873 r. Szejna Małka Halpern, nosząca po powtórnym zamążpójściu nazwisko Halpern-Tumarkin, odkupiła od Benjamina prawa własności, stając się wyłączną posiadaczką posesji aż do 1910 r. To właśnie ona w latach 1896 – 1898 wzniosła w miejscu starego parterowego domu dwie, przylegające do siebie trzypiętrowe kamienice, tworzące w charakterystyczny sposób załamany początek pierzei rynku.
  Jednak inwestycja pochłonęła znaczne fundusze, pozyskane w większości od Wileńskiego Banku Ziemskiego. Na początku XX w. właścicielka miała już duże trudności w spłacie długu, toteż w 1910 r. jej nieruchomość zasekwestrowano i wystawiono na publiczną licytację.
  Rzadki to przypadek, ale tym razem kupnem majątku zainteresowały się władze miasta. Rada Miejska wyraziła zgodę na zakup nieruchomości z dużą kamienicą, którą zamierzano przeznaczyć na wynajem różnym instytucjom i organizacjom, czerpiąc z tego zyski do budżetu.
  Tak  też się stało – 14 października 1910 r. miasto nabyło posesję z dwiema trójkondygnacyjnymi kamienicami i pozostawała w ich posiadaniu do II wojny światowej. Zgodnie z intencją nabywcy, budynek był przeznaczony w całości pod wynajem.
  Z działających tu instytucji i organizacji warto wymienić przede wszystkim Miejską Bibliotekę Publiczną, założoną w 1919 r. i uruchomioną przy Rynku Kościuszki w maju 1920 r.
  Przez całe międzywojnie mieściła się tu redakcja „Dziennika Białostockiego” oraz mieszkanie jej redaktora naczelnego, Antoniego Lubkiewicza (zm. w 1928 r.).

  Warto wymienić działającą tu także księgarnię Jadwigi Klimkiewicz, kupioną w 1929 r. przez Zygmunta Skąpskiego.
  Kamienica przy Rynku Kościuszki 1 nie przetrwała II wojny światowej, a dziś jej miejsce zajmuje nowa zabudowa blokowa.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Posypały się kule i listy z Hondurasu

 

     Przed tygodniem w tym miejscu uliczka Orlańska, leżąca w samym środku przedwojennych Chanajek, była świadkiem nożowego pojedynku dwóch największych miejscowych zakapiorów – Jankiela Rozengartena i Szmula Gorfinkiela.     Przegranym okazał się ten pierwszy i 8 lutego 1939 r. odprawiono gona cmentarz żydowski przy ul.Sosnowej. Jego zabójca ratował się ucieczką aż do AmerykiPołudniowej.
  Tymczasem w chanajkowskich zaułkach wszyscy, od pętaka z chederu po najstarszego żydowskiego bałaguła (wozaka) dobrze wiedzieli, że rodzina zabitego opryszka oraz jego najbliżsi
kamraci z ferajny niechybnie myślą o zemście. Zapalczywy syn Jankieczkie Połtyjer musiał jednak najpierw zająć się  pogrzebem ojca. Miał z tym niejakie kłopoty.
  Oto bowiem firma „Ostatnia posługa” odmówiła dokonania obrzędów rytualnych i przybycia do domu zmarłego, twierdząc że dom jest nazbyt publiczny. Wyprowadzenie zwłok nastąpiło
zatem bezpośrednio z kostnicy szpitala św. Rocha przy ul. Piwnej, skąd okazały kondukt ruszył ku Sosnowej.
  Ponieważ szwagier Rozengartena, sprawca śmierci był nieosiągalny, tak dla policji, jak i dla złodziejskiej dintojry, synalek Jankie czkie postanowił zemścić się na żonie Gorfinkiela, a swojej ciotce, Małce. Drugi akt rodzinnych porachunków rozegrał się również na uliczce Orlańskiej.
  Stało się to niemal w miesiąc po pierwszym zdarzeniu. 2 marca 1933 r. młody Rozengarten wypatrzył ciotkę wracającą do domu z zakupami. Dopędził ją przed samą bramą domu nr 4, wydobył z kieszeni rewolwer i ze słowami: to za śmierć ojca! – zaczął strzelać. Gorfinkielowa próbowała uciekać, lecz ugodzona już pierwszym strzałem, upadła na ziemię. Jak się później okazało, następne kule też nie minęły celu.
  Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia mściciel króla chanajkowskich bandziorów rzucił się do ucieczki. Popędził do wylotu ulicy Krakowskiej, gdzie niespodziewanie trafiła się mu taksówka. Miał jednak tego dnia wyraźnego
pecha: policja białostocka, która nie grzeszyła raczej pośpiechem w działaniu, tym razem okazała się nad wyraz skuteczna.
 

  O strzałach przy Orlańskiej i ich sprawcy po kilku minutach wiedział już starszy przodownik
Okoński, kierownik IV komisariatu, któremu podlegały Chanajki. Zarządził natychmiastowy pościg.
  Taksówka z Połtyjerem  Rozengartenem dojechała tylko do Rynku Kościuszki. Tutaj zauważył ją posterunkowy Wyszyński. Zamachał ręką i szofer zatrzymał rozpędzone auto. Rozengarten, widząc co się dzieje, wyskoczył ze stojącego pojazdu i z pistoletem w ręku próbował utorować sobie drogę ucieczki.
  Natknął się jednak na lufę broni policjanta i usłyszał okrzyk: stój albo strzelam! Opryszek upuścił swoją pukawkę na ziemię i niechętnie uniósł ręce do góry. Podczas rewizji znaleziono przy nim jeszcze sztylet i woreczek z kulami.
  Ranna Małka Gorfinkielowa przeżyła. Uratowali ją lekarze ze szpitala PCK, gdzie trafiła zaraz po zamachu.
   Po operacji i intensywnej kuracji wróciła na tyle do zdrowia, że mogła niebawem, jako świadek oskarżenia, wziąć udział w procesie swojego mściwego siostrzeńca.
  Teraz natomiast jeszcze o losach zbiegłego z Białegostoku Szmula Gorfinkiela. Otóż jesienią 1937 r. do Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w naszym mieście nadszedł list, aż z Hondurasu. Tamtejsza gmina informowała, że zmarł  właśnie białostoczanin, niejaki Białogórski, który pozostawił spadek dla rodziny w Polsce.
  Szybko okazało się, że ów Białogórski był w rzeczywistości Szmulem Gorfinkielem, który przed zemstą chanajkowskiej ferajny schował się za Oceanem.
  Policja, po otrzymaniu oficjalnego potwierdzenia zgonu umorzyła śledztwo przeciwko Gorfinkielowi o zabójstwo osławionego Jankieczkie.

Włodzimierz Jarmolik

Skandale na kąpieliskach

 

   Dziś na Dojlidach mamy pełen przekrój rozrywek.  A jak było w latach 20. i 30. XX wieku ?
Jolanta Szczygieł-Rogowska: Właściwie bardzo podobnie. Może siatkówka była mniej popularna, bo grywano w tenisa, ale były zawody w pływaniu, a w latach 30. były nawet wybory miss.

Stawy wyglądały tak samo?

  Było ich dużo więcej. Sięgają swoją historią do czasów Jana Klemensa Branickiego, w XIX wieku należały też do majątku Kruzensztermów.

  Przy pałacyku Hasbachów również funkcjonowały stawy. Były traktowane jako prywatne kąpielisko, ale z czasem, idąc za potrzebą mieszkańców miasta, zaczęto szukać miejsc, w których białostoczanie mogą spędzić wolny czas latem. Funkcjonowały Jurowce, Supraśl – jako podmiejskie kąpieliska, ale Dojlidy były najbliżej. W związku z tym uporządkowano ten teren, znalazły się kajaki, pola tenisowe i zaczęto organizować konkursy w pływaniu, zabawy taneczne, wybory miss. Bardzo modne były też, kiedy opalenizna stała się już modna, konkursy na najpiękniej opaloną panią. Organizowano tam również noce świętojańskie. Więc Dojlidy były miejscem bardzo obleganym w latach 30.

A coś więcej o wyborach miss?

  Nie zachowały się informacje o kandydatkach, ani zdjęcia, ale to były bardzo popularne konkursy. Zwyciężczynie miały pewnie nadzieję na karierę filmową. Wybierano miss najzgrabniejszych nóg, najładniejszą opaleniznę, aż po miss sezonu.

Kto wybierał?

  Oczywiście powoływano komisję składającą się z osób, które były związane z miejscem, gdzie odbywał się konkurs.

Jak wyglądały stroje kąpielowe?

  Na początku lat 20. stroje męskie niewiele różniły się od damskich. Przypominały kombinezony, których nogawka kończyła się na długości połowy uda. Strój był na ramiączkach, u pań zasłaniał piersi. Dodatkiem były wiązane buty, a panie na głowach nosiły specjalne czepki chroniące przed słońcem.

A wcześniej?

  Panie tylko wchodziły do wody, pływały w stroju zakrywającym całe ciało i zaraz szły do przebieralni, żeby włożyć tzw. strój plażowy. Strój kąpielowy to były po prostu długie spodnie i bluzka z długim rękawem, bo oczywiście trzeba było unikać słońca. Jak się ogląda te stroje to widać, że nie dodawały one uroku ani paniom, ani panom, dlatego dopiero w latach 30. przyszła moda na wybory miss.

A strój plażowy?

  Nie było mowy o opalaniu, dlatego przeważnie były to sukienki w jasnym kolorze, a w latach 30. nawet spodnie i wtedy panie z tzw. riwiery polskiej, czyli Gdyni, pokazywały się w szerokich, pięknych spodniach. Mężczyźni mieli również jasne stroje, modne były wtedy hełmy korkowe. Do stroju plażowego zakładało się muszki i krawaciki. Właściwie różniły się od codziennego stroju kolorem i lekkością materiału.

Kiedy weszły stroje współczesne?

Około lat 30. Wtedy były spodenki z krótkimi nogawkami, staniki. Były też stroje jednoczęściowe.

Jaki sport był najbardziej popularny?

Tenis. Były korty na Zwierzyńcu, bardziej zamożni mieli prywatne. Tu też odbywały się mistrzostwa Polski, a poza tym mieliśmy bardzo zdolne tenisistki -m.in. Ewę Hasbach, redaktor dziennika Białostockiego Marię Lubkiewicz.

Na Dojlidach można było kiedyś spożywać alkohol?

Nie, ale było to dozwolone w Jurowcach. Tam nawet mówiono, że „jurowiecką wodą” handlował każdy: od baby wiejskiej aż po wyrostków.

A czy w Dojlidach zdarzały się jakieś skandale?

Ja nie trafiłam na żaden. O Dojlidach prasa pisała typowe zapowiedzi – co i kiedy odbędzie się w najbliższym czasie. Ale zdarzały się skandale w Jurowcach czy – czasami – w Supraślu. Na plaży w Jurowcach było to związane z tym, że można było tam spotkać często pijanych wypoczywających. Poza tym w Jurowcach, jak pisała lokalna prasa, „nierzadko w biały dzień przybywa oddział żołnierzy i w oczach publiczności na „ plaży” zgromadzonej rozbiera się do kąpieli. Tak po swojsku, po jurowiecku bez „ ścieśniania się”. Nikt za złe tego żołnierzom nie poczytuje, boć w Jurowcach publiczność ma silniej wyrobiony zmysł demokratyczny i dlatego darzy tutaj większą sympatią podoficerów i szeregowych, niż panny białostockie w ogrodzie miejskim poruczników”.

Dla kogo były Dojlidy?

W przeciwieństwie do Jurowiec, gdzie wypoczywali raczej ubożsi, na Dojlidach można było spotkać przedstawicieli średnio zamożnego społeczeństwa. Dziś z kąpieliska korzystają wszyscy.

Marta Laszewicz

Gdy Pałac Branickich stał się Pałacem Pracy

 

   29 lipca 1920 r. wojska bolszewickie zajęły Białystok. W mieście utworzono Białostocki Komitet Wojskowo-Rewolucyjny.
 
   Od 5 lipca 1920 r. oddziały polskie cofały się w kierunku Warszawy. W zwycięskim pochodzie Armii Czerwonej ku Zachodowi, ostatnią poważną przeszkodą naturalną były rzeki Bug i Narew. Na tej linii wódz naczelny Józef Piłsudski zamierzał położyć kres długotrwałemu odwrotowi. Niepoślednią rolę w tym przedsięwzięciu miały odegrać twierdza w Osowcu i miasto Białystok.
  Skoncentrowane w Białymstoku siły polskie miały osłaniać kierunek Grodno – Warszawa, podczas gdy z okolic Brześcia poszłoby decydujące przeciwnatarcie sił polskich. Białystok nie został jednak przed lipcem 1920 r. przygotowany do obrony. Miasto nigdy się nie broniło przed wojskami nieprzyjacielskimi nacierającymi od Wschodu.
  Polski garnizon w Białymstoku zorganizowany po 19 lutym 1919 r. utworzył grupę pod dowództwem płk. Stanisława Dziewulskiego, pełniącego również wcześniej obowiązki wojskowego komendanta miasta i wyruszył na front wschodni. Natomiast batalion Białostockiego Pułku Strzelców zajął kwatery w koszarach przy ul. Romualda Traugutta i z jego to głównie składu wydzielano patrole do pełnienia całodobowej służby, a pluton kompanii technicznej ochraniał biuro werbunkowe w Pałacu Branickich.
  W mieście tworzono m.in.: szpital polowy na 250 łóżek i magazyn etapowy dla Dywizji Litewsko-Białoruskiej, Okręgowe Warsztaty Uzbrojenia. W kwietniu 1919 r. powołano w Białymstoku Inspektorat Żandarmerii Wojskowej, który miał chronić miasto przed aktami dywersji oraz z obawy przed bojkotem poboru do wojska. Białystok odgrywał znaczną rolę jako ośrodek zaplecza polskiego Frontu Północnego-Wschodniego.
  Plany Józefa Piłsudskiego nie zostały jednak zrealizowane, gdyż najpierw upadł Brześć, a później Osowiec (twierdza zamykająca jedno z nielicznych przejść przez pasmo bagien nadbiebrzańskich). Osowiec zdobyła kawaleria bolszewicka (III Korpus dowodzony przez Gaja Bżyszkiana). Bolszewicka kawaleria zaczęła oskrzydlać siły skoncentrowane w Białymstoku.
  Po upadku Osowca stało się jasne, że nie można utrzymać przedpola Białegostoku i trzeba opuścić miasto, co nastąpiło 28 lipca 1920 r. o godz. 3. Dowodzona przez komendanta Stanisława Chluskiego policja białostocka osłaniała odwrót oddziałów polskich, które miały bronić drogi do Warszawy na linii Narwi.
  Grupa Operacyjna generała Lucjana Żeligowskiego liczyła 7-8 tys. bagnetów i zajmowała odcinek od Suraża do Wizny długości ok. 60 km. Pierwsza Armia posiadała ok. 12-13 tys. bagnetów. Bolszewicy nacierający na oddziały polski mieli czterokrotną przewagę liczebną.
  29 lipca 1920 r. wojska bolszewickie zajęły Białystok. W mieście utworzono Białostocki Komitet Wojskowo-Rewolucyjny. Na jego czele stanął nauczyciel – dziennikarz J. Oszerowicz, sekretarzem został J. Kowalski. Na czele wojskowej komendantury miasta stanął Rosjanin Szypow. Władze wprowadziły rosyjski i jidysz jako języki urzędowe i powierzały stanowiska administracyjne tym, którzy nimi władali.
  W ciągu kilku dni Komitet upaństwowił banki, kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zarejestrował i zamknął składy żywności, oparł aprowizację miasta na przymusowych dostawach, ogłosił rejestrację bezrobotnych i przekazywania fabryk robotnikom.
  Dowódcy poszczególnych armii tworzyli w terenie tymczasowy aparat administracyjny podporządkowany tzw. „rewkomom”. Trochę wcześniej, bo 23 lipca 1920 r. Lenin zadecydował, iż po zajęciu Polski władzę przejmie Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski, któremu przewodniczył Julian Marchlewski.
  W tym czasie Feliks Dzierżyński zebrał kilkudziesięciu towarzyszy w Moskwie. 25 lipca 1920 r. członkowie przyszłego TKRP odbyli zebranie, a Marchlewski zobowiązał się napisać manifest rządu. W Moskwie pozostało tzw. Małe Biuro Polskie, kierowane przez Zofię Dzierżyńską, które miało pośredniczyć w kontaktach pomiędzy TKRP a Leninem.
  TKRP tworzyli: Julian Marchlewski – przewodniczący, Edward Próchniak – sekretarz, Feliks Dzierżyński – nieformalny przewodniczący, Feliks Kon – oświata, Józef Unszlicht – sprawy partyjne, Bernard Zaks – przemysł, Stanisław Bobiński – rolnictwo, Tadeusz Rydwański – propaganda i agitacja.
 

   W dniu zajęcia Białegostoku przez oddziały Armii Czerwonej do Wilna przyjechali Julian Marchlewski i Feliks Dzierżyński. Tam zakończyli pracę nad manifestem TKRP. Za swą siedzibę obrali Pałac Branickich, który przemianowano na Pałac Pracy. Przez sieć Czerzwyczajki poinformowali Lenina o zredagowaniu manifestu. 30 lipca 1920 r. w Białymstoku ogłoszony został Manifest do polskiego ludu roboczego miast i wsi, który m.in. zapowiadał utworzenie Polskiej Republiki Rad, nacjonalizację ziemi, oddzielenie Kościoła od państwa oraz wzywał masy robotnicze do przepędzenia kapitalistów i obszarników, zajmowania fabryk i ziemi oraz tworzenia komitetów rewolucyjnych jako organów nowej władzy.
  Marchlewski dotarł do Białegostoku nocą z 1 na 2 sierpnia. Następnego dnia przybyli Dzierżyński i Feliks Kon, a Edward Próchniak dopiero 5 sierpnia. Nowi czerwoni dygnitarze na swoją działalność otrzymali ponad 2 miliardy rubli. Jedną z pierwszych decyzji, jaką podjęli przywódcy TKRP było odwołanie Szypowa i mianowanie na jego miejsce Mieczysława Łoganowskiego. Udało się też zstąpić rosyjski i jidysz językiem polskim, zarówno w administracji, jak i w szkolnictwie.
  Na początku Marchlewski usiłował względną tolerancją i łagodnością w postępowaniu zapewnić sobie poparcie społeczeństwa dla komunistycznej polityki. Jego zarządzenia musiały być jednak zatwierdzane przez wojennych komisarzy, a ci, na skutek przesuwania się frontu ciągle się zmieniali, a w dodatku jako „rasowi” rewolucjoniści byli zwolennikami stosowania terroru wobec społeczeństwa polskiego.
  Zorganizowano Trybunały Rewolucyjne, składające się z trzech osób. Wyroki przez nie wydawane były ostateczne i nie podlegały kasacie. Fabryki zostały znacjonalizowane. Ich właściciele mieli być przeniesieni do innych miejsc pracy.
  14 sierpnia 1920 r. głównodowodzący Armią Czerwoną Siergiej Kamieniew wydał rozkaz o formowaniu Polskiej Armii Czerwonej. Miała to być formacja ochotnicza. 15 sierpnia dowódca frontu zachodniego Michaił Tuchaczewski i Józef Unszlicht podpisali rozkaz o formowaniu Pierwszej Polskiej Armii Ochotniczej.
  Na jej dowódcę mianowano Romana Łągwę (działacza Polskiej Partii Socjalistycznej „Lewica”). Intensywną rekrutację do tej formacji przeprowadzano wśród jeńców polskich. Formowanie armii przebiegało bardzo niemrawo. Ułożona została nawet rota przysięgi, w której żołnierz „syn ludu pracującego, obywatel Republiki Radzieckiej Polski, nie szczędząc krwi miał walczyć za sprawę socjalizmu i braterstwo ludów”. W razie niewykonania rozkazów żołnierza miała dosięgnąć karząca ręka rewolucyjnej sprawiedliwości.
  W szeregi Białostockiego Pułku Strzelców zgłosiło się tylko 70 ochotników. Dzierżyński przerażony tak miernymi wynikami rekrutacji zwrócił się do Lwa Trockiego o przysłanie do Białegostoku specjalnego batalionu „Czeki”. Na szczęście oddział ten nie zdążył dotrzeć do miasta.
  Program TKRP poparła niewielka część społeczeństwa Białegostoku. Wśród nich znalazła się Komunistyczna Partia Robotniczej Polski. W sierpniu rozwiązała się Polska Partia Socjalistyczna, a jej niektórzy działacze wstąpili w szeregi KPRP i współpracowali z komunistami z Rosji.
 

   Także niektóre środowiska żydowskie poszły na współpracę z komunistami (szczególnie członkowie Bundu i Poalej-Syjonu). Większość robotników wrogo odniosła się do inicjatyw „Polaków” służących komunistycznej Rosji. Jak pisali w swych wspomnieniach niektórzy działacze TKRP ludność Białegostoku była niechętnie nastawiona do nowych władz.
  Na ulicach wymyślano im od komunistów, bojkotowano zarządzenia nowych władz. Chłopi nie wierzyli, iż komuniści dotrzymają obietnicy o nietykalności ziemi chłopskiej pochodzącej ze skonfiskowanych majątków. Nie obyło się również bez aktów terroru ze strony bolszewików, którzy zamordowali 15 obywateli polskich: Karola Berenta – wywiadowcę Policji Państwowej, Mieczysława Falkowskiego – właściciela majątku Renszczyzna, Icko Firera, I. Garbowskiego, Józefa Karpowicza, księdza Ryszarda Knobelsdorfa, Zachariasza Olejnika – starszego przodownika Policji Państwowej, I. Oponowicza, Hieronima i Feliksa Ostrowskich – ziemian spod Łomży, A. Podolskiego – Tatara z pochodzenia, oraz dwóch nieznanych z nazwiska oficerów polskich.
  W kilka dni przed zbiorową egzekucją władze sowieckie zamordowały Bolesława Jarosławskiego, członka Związku Zawodowego Robotników Włókniarzy „Praca”. Gdy wojska polskie zbliżały się do Białegostoku, członkowie TKRP w popłochu uciekli samochodami na wschód 20 sierpnia 1920 r. Niektórzy z nich stali się później ofiarami czystek przeprowadzonych przez Józefa Stalina.
  Archiwum Państwowe w Białymstoku ma ciekawy zasób dokumentów obrazujących tamte wydarzenia. Znajdują się one w zespołach archiwalnych Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, na mikrofilmach zespołu Tymczsowego Komitetu Rewolucyjnego Polskiego. Archiwalia uzupełnia cenna publikacja Białystok Ilustrowany, zeszyt pamiątkowy zredagowany przez Antoniego Lubkiewicza w 1921 r.

Marek Kietliński

Na ul.Orlańskiej poszło na noże

Uliczka Orlańska, leżąca w przedwojennych Chanajkach słynna była z co najmniej dwóch swoich mieszkańców – sędziwego dorożkarza Chone Sybirskiego, wożącego klientów do czasów cara Mikołaja II i Jankiela Rozengartena, zwanego Jankieczkie, największego bandziora nie tylko na dzielnicy, ale i w całym Białymstoku. Ten ostatni gościł w tej rubryce już niejednokrotnie. Teraz zawitał do niej po raz ostatni. Późną zimą 1933 r. spotkała go bowiem bardzo duża nieprzyjemność. Został zabity przez swojego wspólnika od szemranych interesów, a jednocześnie szwagra, Szmula Gorfinkiela, pseudo Kokoszkie.

Wszystko zaczęło się od kłótni, która rozgorzała między żonami Rozengartena i Gorfinkiela, a rodzonymi siostrami, Rachelą i Miłką. Pod koniec lat 20., pod nieobecność mężów, odsiadujących w więzieniu wyroki za włamanie i oszustwa, połowice obu opryszków prowadziły w ich zastępstwie w domach przy Orlańskiej potajemne przybytki płatnej miłości.  W kraju panował kryzys, a więc i dochody z pracy „dziewczynek” mocno spadły. Pomiędzy obu rodzinkami rozpoczęła się ostra walka o klienta. Zwłaszcza, że ich głowy znajdowały się czasowo na wolności. Pod koniec 1932 r. jedna ze sponiewieranych przez  Jankieczkie prostytutek uciekła od niego do sąsiedniego burdelu jego szwagra Kokoszkie. Doniosła też do prokuratora o brutalnym traktowaniu przez byłego pracodawcę. Rozengarten znowu trafił za kratki. 

 

Po kilku tygodniach był już znowu wolny. Sprawiła to kaucja złożona przez kochającą rodzinkę. Miał jednak siedzieć w domu i czekać na rozprawę o sutenerstwo. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Prostytutka, od pobicia której wszystko się zaczęło, mając nowego opiekuna pomimo różnych perswazji nie chciała wycofać skargi. Na pomoc ojcu ruszył syn, 18-letni Połtyjer Rozengarten. 4 lutego 1933 r., kiedy panienka lekkich obyczajów wracała z kolejnego pobytu w sądzie, zaczaił się na nią przy winklu Krakowskiej i Orlańskiej i dotkliwie pobił.

 

Posiniaczona i płacząca dziewczyna pobiegła na skargę do Szmula Gorfinkiela. Ten, nie zastanawiając się długo wysłał ją z żoną Małką na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) aby złożyła kolejne doniesienie. Tym razem zaszedł im drogę sam Jankieczkie. Po wyczynie synalka wiedział czym może zrewanżować się wredny szwagier siedzący pod pantoflem żony. Od słowa do słowa między Jankieczkie i Małką rozpoczęła się potężna pyskówka, po której obie strony przeszły do rękoczynów.

 

Rozengarten przeliczył się jednak z siłami. Jego pięści nie potrafiły powstrzymać dwóch rozwydrzonych kobiet, uzbrojonych w ciężkie torebki i ostre paznokcie. Nie chcąc opuścić w niesławie pola walki sięgnął po nóż. Głośny krzyk Gorfinkielowej, którą trafił sprężynowiec chanajkowskiego oprycha, zaalarmował jej męża Szmula. Ten nadbiegł czym prędzej na ratunek żonie. Wywiązała się bezpardonowa bitka między szwagrami. W końcu Gorfinkielowi udało się uderzyć Rozengartena nożem w pierś. Za pierwszym celnym pchnięciem poszły następne. Jankieczkie, cały we krwi, zwalił się na ziemię. Jego przeciwnik rzucił się do ucieczki.

 

Na nic zdały się starania lekarzy ze szpitala św. Rocha, do którego szybko przewieziono pokłutego Jankieczkie. Rany okazały się śmiertelne. W nocy z 6 na 7 lutego osławiony król Chanajek wyzionął ducha. Dzień później na cmentarzu przy ul. Sosnowej odbył się pogrzeb Rozengartena. Stawili się niemal wszyscy białostoccy włamywacze, kieszonkowcy i oszuści. Przybyli koledzy sutenerzy i ich podopieczne. Takiej publiki miasto nie oglądało dotychczas na żadnej tego typu uroczystości.  Świat przestępczy  Białegostoku godnie żegnał jednego ze swoich największych autorytetów.

Włodzimierz Jarmolik

Charlie Chaplin w Białymstoku

                                                         

                                               Gazeta Białostocka Dzień Dobry! : dziennik ilustrowany 193104.01 
                                                                               Przedwojenny prima -aprilis  ? 

       

Uprowadzenie pięknej panny

a

                                                                       

                                                             

                                                    Gazeta Białostocka Dzień Dobry! : dziennik ilustrowany 1931

O kilku niecnych wyskokach kasiarza

 

   Pisałem już niegdyś w tej rubryce o Chaimie Garberze, który na przełomie lat 20 i 30 ub. wieku królował wśród białostockich kasiarzy, czyli szczególnie doświadczonych włamywaczy okradających sejfy bankowe. Swoich skoków dokonywał zarówno w mieście, jak i na prowincji. W kasiarskim fachu nieodzowni są pomocnicy. Prucie kasy za pomocą raku i boru, a do tego jeszcze machając szabrem czy sztamajzą wymagało sporego wysiłku. Garber upatrzył sobie na pomagiera zdolnego młodzieńca z Chanajek, Mejera Krynickiego, wśród ferajny znanego jako Krynica. Kiedy mistrz zaliczał kolejną odsiadkę, poduczony już nieźle Krynica zaczął działać na własny szczot.

  W nocy z 23 na 24 stycznia 1931 r. miało miejsce włamanie do Banku Ludowego w Wołpie (powiat grodzieński przedwojennego województwa białostockiego). Złodzieje za pomocą łomu ukręcili potężną kłódkę przy drzwiach wejściowych i zabrali się do kasy. Łupem nocnych klientów bankowych padło kilkaset dolarów i pewną ilość obligacji pożyczki budowlanej. Choć przestępcom udało się niepostrzeżenie zbiec, to sposób dokonania kradzieży był dziwnie znajomy. Widać było szkołę białostockiego kasoera Chaima Garbera. Ponieważ jednak ten siedział w więzieniu, policja kryminalna z ul. Warszawskiej zainteresowała się jego znanym uczniem Mejerem Krynickim. Krynica został niezwłocznie zatrzymany, o czym z entuzjazmem doniosły miejscowe gazety, zaś Dziennik Białostocki podsumował swoją notatkę wcale trafną uwagą: „Tak to przeważnie bywa, że kto otwiera, tego później zamykają”.

  Pomimo uzasadnionych podejrzeń kasiarz Krynica po kilku dniach znowu spacerował na wolności. Przedstawił po prostu alibi, które wykluczało jego udział na bank w Wołpie. Udał się od razu na Rynek Kościuszki 1, do lokalu, w którym mieściła się redakcja Dziennika Białostockiego. Tam zażądał widzenia się z naczelnym i wyraził swoje oburzenie za nieprawdziwe słowa. Powołał się przy tym na swoje źródlanie czyste nazwisko. Może by redakcja i napisała jakieś sprostowanie, gdyby nie jeden fakt. Oto kilka dni później Krynica został przyłapany w Brześciu nad Bugiem w momencie gdy zabierał się do otwierania kasy pancernej stojącej spokojnie w składzie meblowym Chaima Olickiego. Trafił do pudła.

  A teraz mamy lato 1933 r. Posterunkowy patrolujący uliczki sennego Supraśla zatrzymał do wylegitymowania dwóch podejrzanie wyglądających osobników. I co się okazało! Trafił na Mejera Krynickiego i jego mentora Chaima Garbera, którzy będąc na warunkowym zwolnieniu przymierzali się właśnie do nowego skoku. Podczas rewizji znaleziono przy nich komplet precyzyjnych narzędzi do otwierania zamków i kas.

  Wpadka w Supraślu nie spowodowała jednak dla Krynicy większych nieprzyjemności. Już kilka miesięcy później rozpoczął on całą serię występów na terenie miasta Białegostoku. Najpierw pozbawił Szlomę Orlańskiego (Polna 6) garści biżuterii o niebagatelnej wartości 3435 złotych. Następnie, 24 listopada, razem z Garberem, włamali się do biura rzeźni miejskiej i po rozpruciu rakiem kasy ogniotrwałej, zainkasowali 2 tysiące złotych i 10 dolarów. Łup mógł być pięciokrotnie większy, gdyby tego właśnie dnia Magistrat nie zażyczył sobie ok. 7 tys. złotych na wypłatę dla swoich urzędników.

  Z kolei w marcu następnego roku uparty Majer Krynicki postanowił prawdopodobnie podciągnąć się nieco w literaturze, odwiedził bowiem nocną porą Księgarnię Nauczycielską przy ul. Kilińskiego. Jednak najpierw zajął się oczywiście kasetką z pieniędzmi.

  Jesienią 1934 r. dokonał Krynica jeszcze jednego, mocno spektakularnego skoku – na młyn elektryczny przy ul. Mazowieckiej, będący własnością Jana Karnego. Ale ta historia zasługuje na osobne potraktowanie. Nieco później.

Włodzimierz Jarmolik

Tajemnica pożaru Warrantu. Czy było to podpalenie?

 

   W  1926 r., 23 października, niedługo po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego Warrant przy ul. Kolejowej 12. Szybko powiadomiona straż ogniowa walczyła z żywiołem do godziny 6 rano. Nie tylko gaszono płonący budynek, ale też zabezpieczono sąsiednie domy przed zachłannym ogniem. Na miejsce katastrofy przybyła delegacja władz miejskich z prezesem Filipowiczem na czele. Pojawił się też komendant powiatowej Policji Państwowej Sobociński, a dochodzenie rozpoczął szef
Urzędu Śledczego – Makare- wicz. Miało trwać ono blisko sześć lat.  Firma Warrant stanowiła własność kilku wspólników. Należeli do nich bracia Mejer i Tewel Krugmanowie, Lejzor Kugel i Abel Furman. Budynek, który zajmowała, stanowił własność Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek. Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, kalafonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców.  Według późniejszych zeznań właścicieli nagromadzony w Warrancie dobytek wart był około miliona złotych. Np. Alter Grynberg, kupiec branży futrzarskiej oświadczył, że trzymał w magazynie dziewięć koszów skórek soboli,
gronostajów, tchórzy, lisów i wiewiórek. Ich ubezpieczenie  wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową zgłosił Berek Lew, właściciel największego w Białymstoku interesu obuwniczego. Pretensje wnieśli też inni handlowcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych rzeczy. Wszyscy o dziwo byli wysoko ubezpieczeni.  Po mieście od razu zaczęły krążyć przeróżne plotki na temat spalenia się Warrantu. Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej fa
talnej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego też kupcy składujący w Warrancie swoje towary ubezpieczyli je na różne sposoby w odległych często od Białegostoku towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na te pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekanie miejscowej prokuratury.  Dopiero w październiku 1932 r. nastąpił białostocki finał sprawy pożaru Warrantu. Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej asekuracji. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego zasiadło 11 osób, w tym m.in. Lejzer Kugel, Abel Furman, Berel Lis i Chackiel Geldsztejn. Obok nich znalazło się także miejsce dla Jankiela Najdorfa i Izaaka Kantora, dwóch osobi
stości z chanajkowskiej ferajny. Według aktu oskarżenia to właśnie oni mieli odpowiadać za werbunek właściwych podpalaczy. Oczywiście za odpowiednie wynagrodzenie. Zeznawało blisko 250 świadków. Był wśród nich również doprowadzony z więzienia Jankiel Rozengarten, znany chanajk ow ski bandzior o ksywce Jankieczkie. Ponoć w jego domu odbywały się spiskowe rozmowy na temat zamiaru podpalenia składów przy ul. Kolejowej. 9 grudnia 1932 r. sąd ogłosił wyrok. Furman, Kugel i Lis
za zorganizowanie  podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia skazani zostali na cztery lata więzienia. Kilku innych oskarżonych kupców dostało po roku. Chanajkowskich opryszków z braku wystarczających dowodów uniewinniono. Tym razem im się upiekło.  Sprawa podpalenia Warrantu na tym rzecz jasna się nie skończyła. Nastąpiły odwołania do Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Ten znalazł niedociągnięcia proceduralne i siedzących już za kratkami skazanych uniewinnił. Materiał dowodowy przejął Sąd Najwyższy. Ten podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał 3 lata więzienia dla głównych kombinatorów. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzor Kugel. Był sierpień 1938 r.

Włodzimierz Jarmolik

Wielki pożar w Białymstoku

                                                                                                 
                                                                                                                            Dziennik Białostocki

Cud z białym barszczem i schabowy z żubra

 

  Tym razem przytoczę kilka historii o przygodach kulinarnych  czasów PRL. Generalnie kroniką opisującą kolizje klienta z zakładem gastronomicznym czy sklepem były wszechobecne wówczas książki życzeń i zażaleń. Jednak w miarę upływu czasu ich stosowania, przeciętny Kowalski  przestał pokładać jakąkolwiek nadzieję w tym, że wpisując swoje wrażenia do owej książki, cokolwiek zmieni. Bowiem stosowaną powszechnie praktyką były dwie książki w jednej placówce.
  Jedna dla niezadowolonych klientów,  i tę widział tylko Kowalski i kierownik sklepu czy baru, a druga oficjalna, którą z kolei widział tylko kierownik i ewentualny kontroler. Nie muszę wyjaśniać, kto wpisywał się do tej drugiej. Niemniej obywatele nabici w butelkę przez handel czy gastronomię nie myśleli, aby bez walki ustąpić z pola. Pozostało więc pisanie do gazet. Te o dziwo chętnie publikowały co lepsze historyjki.
  Oto i przykłady. Pewna pani  w lipcu 1968 roku nabrała ochoty na „wyborowy barszcz biały na wędzonce”. Tę fanaberię można jedynie tłumaczyć niezbyt ładną pogodą w lipcu tamtego lata. W celu zrealizowania swojej (męża) zachcianki udała się do Delikatesów na Suraską i kupiła koncentrat owego przysmaku. Chyba nie była zbyt doświadczoną kucharką, bo dopiero po ugotowaniu okazało się, „że barszcz zamienił się w … grochówkę”. No trudno. Następnego dnia ponownie pomaszerowała do Delikatesów. Naiwna. Znowu kupiła to samo i znowu miała to samo. Personel Delikatesów bezradnie rozkładał ręce. Każdemu przecież może zdarzyć się pomylić etykiety, a zupa zawsze zupą. 
  To nie był udany lipiec dla białostockiego Społem. Ledwo przebrzmiały echa cudu przemiany barszczu w grochówkę,  to wypaliła afera zrazów po węgiersku w Astorii. Lokal ten szczycił się dobrą kuchnią, a kierownictwo z dumą podkreślało, że Astoria jest „wytwornym lokalem I kategorii”.
  Pewnego dnia w obiadowej porze jeden z klientów po zjedzeniu wyśmienitego ponoć chłodnika zamówił właśnie owe zrazy. Gdy kelner postawił przed nim ów specjał, to amator madziarskiej kuchni stwierdził, że zrazy „po prostu śmierdziały i nie było żadnych wątpliwości co do ich jakości”. Rozsierdzony klient zażądał widzenia z kierownikiem Astorii . Od słowa do słowa doszło do propozycji, aby kierownik sam spróbował zraza. Kierownik okazał się na tyle inteligentny, że stanowczo odmówił, a na dodatek ostentacyjnie obraził się i natarczywość wybrednego konsumenta potraktował „jako zamach na swą godność”. Bohatersko odparła też atak, czyli propozycję zjedzenia zrazów szefowa kuchni.
  W końcu to ona dokładnie wiedziała co wypitrasiła, nazywając to zrazami po węgiersku. Całe zajście obserwowali liczni o tej porze klienci, którzy ponoć zaczęli zakładać się, kto w końcu zje czekające na wyrok zrazy. Na wieść o tym incydencie następnego dnia do redakcji Gazety Białostockiej zaczęli zgłaszać się inni stołownicy Astorii, których próbowano nakarmić owym „daniem dnia”, nazwanym też „szef kuchni poleca”.
  Po tych wyczynach w Astorii  utyskiwanie na menu w Turoblance  wydaje się wykwitem najczystszego malkontenctwa. Ale po kolei. Pewna, jakbyśmy to dziś powiedzieli, recenzentka kulinarna wybrała się w 1966 roku właśnie do Turoblanki.       Najpierw zgodnie z regułami recenzji dała wstęp do owej wizyty. Pisała więc: „gdy jadłospis restauracji lub nawet szyld w witrynie tejże informuje nas o t.zw. specjalności zakładu, przyzwyczailiśmy się – zgodnie z sugestią reklamy – uważać, iż rzeczywiście może to być potrawa wyjątkowo dobrze i smacznie przyrządzona. I aczkolwiek niekiedy srodze szef kuchni zawodzi, to jednak przy każdej następnej okazji – dajemy się znowu skusić”.
  Ten wstęp dotyczył specjalności Turoblanki, czyli schabowego. No cóż, widać szef kuchni nie miał nadmiaru fantazji. Schabowy, jak słusznie zauważyła recenzentka, to „ oklepane i dostępne w każdej restauracji danie”, choć zaraz mitygowała się, że „wytrawni smakosze twierdzą, iż z potrawami – jak z utworami muzycznymi – można komponować przeróżne wariacje na ten lub ów temat”.
  Kompozycja schabowego w Turoblance polegała na panierowaniu samym jajkiem bez tartej bułki.  Ale nie o schabowego tutaj szło, choć ten zdaniem recenzentki był całkiem, całkiem. Sednem sprawy była sama Turoblanka. Turoblanka bowiem to po esperancku Białowieża. No i tu cię mamy – co ma poczciwy schaboszczak do puszczy i żubrów? Szef kuchni z Turoblanki widać był przyjezdny. Recenzentka słusznie więc zauważała, że po pierwsze restauracja znajduje się na szlaku potencjalnego turysty, a po drugie intrygująca nazwa – Turoblanka – mogłaby zapowiadać coś bardziej intrygującego niż kotlet schabowy. I w tym momencie puszczała wodze swojej fantazji pisząc: „nie mówię o pieczeni z żubra, sarny czy dzika… Nierealną mrzonką byłaby specjalność zakładu: dziczyzna. Ale już bigos myśliwski po białowiesku  ma szanse stać się rarytasem specjalnym Turoblanki”.
  Zdobędę się na śmiałość i spróbuję coś w esperanto jednak bąknąć, wyobrażając sobie w witrynie restauracji napis, który nigdy się w niej jednak nie pojawił. Bigoso Turoblanka. I pod spodem specjalność kuchni.
  Problem sam się rozwiązał, bo z krajobrazu ulicy Lipowej zniknęła nasza  Turoblanka, ustępując miejsce kosmopolitycznym kulinarnym sieciówkom. 
  Alternatywą dla restauracji i barów były stołówki. Obsługiwały przede wszystkim pracowników zakładu czy instytucji, przy której funkcjonowały, ale też mogły w nich stołować się osoby postronne.   Pierwszym gmachem wybudowanym przy Rynku Kościuszki była siedziba Banku Rolnego (dziś mieści się w nim Bank PKO SA). Była w nim też oczywiście stołówka.
   W 1953 roku stołownicy bankowej kuchni oniemieli. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nikt im nie serwował. Po ponad 60 latach od tego wyczynu wydaje się, że osiągnięcie kucharzy z Banku Rolnego traktować można w kategoriach rekordu – mam nadzieję, że nie do pobicia.
  W Gazecie Białostockiej skomentowano to tytułem notatki: „Dziwne menu stołówki w Banku Rolnym”. A oto i ono (cytuję w całości, bo to klasyka gastronomii). „Wczoraj w stołówce przy Banku Rolnym obiad składał się z osobliwych dań. Z zupy ze stęchłego grochu, z kaszanki o specyficznym zapaszku, surówki, sałatki z kapusty z pleśnią i niedojedzonych przez wcześniejszych gości kawałków chleba”. Aby pogrążyć do końca personel, dodawano że „ponadto w stołówce jest tak brudno, że nawet gdyby obiad był lepszy – wątpliwe, czy w podobnych warunkach mógłby smakować”.  Osobną historię białostockiej gastronomii i handlu pisali kelnerzy i ekspedientki. To już dzieje  obyczaju, kultury i hierarchii społecznej. Zostawmy to na inną opowieść. Smacznego

Andrzej Lechowski, dyrektor Muzeum Podlaskiego

Podrabiacze dolarów z Chanajek

 
   W przedwojennej Polsce fałszowanie pieniędzy, a zwłaszcza dolarów było zajęciem szczególnie ryzykownym. Za jego uprawianie sądy wlepiały sprawcom bardzo wysokie wyroki. Śmiałków jednak nie brakowało. Liczyli oni na szczęście, zdobycie fortuny i udaną ucieczkę za granicę.
   Na ówczesnym bruku białostockim sławę w tym niecnym procederze zyskał niejaki Salomon Jenielew o przezwisku Rudy, skromny zdawałoby się, 40-letni majster brukarski.
   Swoje fałszerskie działania Jenielew rozpoczął jeszcze w połowie lat 20. Wkrótce jednak zorganizowana przez niego szajka została rozbita przez policję. Poniektórzy członkowie poszli siedzieć. M. in. Berek Lew, zwany Kozą i brat Jenielewa Jochel. Szef jednak ocalał. Nie było przeciwko niemu wystarczających dowodów. Kiedy sprawa nieco przycichła, Rudy znowu zabrał się za swój trefny interes. Tym razem spiknął się z doświadczonymi drukarzami z Warszawy. On organizował bezpieczne miejsca do drukowania fałszywych banknotów, stołeczni fachowcy precyzyjnie je wykonywali. Policja białostocka przez pięć lat była bezradna wobec zalewu fałszywek w mieście i okolicy. Do akcji wkroczyli wreszcie specjaliści z Warszawy.  Jenielew często bywał w stolicy. Zatrzymywał się wtedy u Jakuba Iglickiego, fabrykanta chusteczek, notowanego kombinatora.
   Stołeczni śledczy doszli też do wniosku, że szajka fałszerzy musi mieć wtyczkę w białostockim Urzędzie Śledczym. Podejrzenie padło na Josela Siedleckiego, funkcjonariusza mocno zaangażowanego w aferę dolarową. Trop okazał się dobry. Odkryto, że Siedlecki to ni mniej ni więcej tylko szwagier Jenielewa. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica pasma porażek białostockiej kryminalnej. Warszawiacy działali dalej. Komisarz Władysław Piniński, kierownik sekcji podsłuchów telefonicznych przez 5 miesięcy sprawdzał wszystkie rozmowy prowadzone z telefonu Iglickiego.
  Z kolei agent Nesterowicz wszedł w kontakt z Josifem Buchbind erem, członkiem szajki fałszerzy, a swoim dawnym konfidentem. Ten za 5 tys. złotych zgodził się sprzedać kumpli. Inni agenci, udając dopiero co wypuszczonych z więzienia na Mokotowie fałszerzy dotarli do innych koleżków Jenielew a. Młody wywiadowca Górak trafił do Jenielew a można by rzec  „kuchennymi schodami”. Poderwał po prostu  jego służącą i odwiedzał  ją często  w charakterze  „narzeczonego”. Dowiedział się od niej, że gospodarz zawsze trzyma w szufladach paczki całkiem nowych pieniędzy. 
  Los białostocko-warszawskiej szajki był już przesądzony. Latem 1930 r., w ciągu tygodnia, policja kryminalna aresztowała nad Białką i nad Wisłą 16 osób. Za kratki trafił też sam szef – Salomon Jenielew. Sprawność i profesjonalizm  przestępców wzbudził podziw u doświadczonych śledczych. Fałszerze pracowali na maszynach drukarskich najnowocześniejszych systemów. Swoją fabryczkę przenosili z miejsca na miejsce. Instalowano ją np. w zagrodach wiejskich, choćby w osadzie Kolbiel (powiat wysokomazowiecki) albo na plebanii w Niewodnicy Kościelnej. Praca szła pełną
parą przez całą dobę.
  Za techniczną stronę interesu odpowiadał Abram Basior, 34-letni drukarz z Warszawy. Do pomocy miał dwójkę grawerów. To byli rzeczywiście zawodowcy. Potrafili przez kilka dni niszczyć wyprodukowane już dolary, jeśli te nie uzyskały odpowiedniego wyglądu. 
  Proces szajki Salomona Jenielewa rozpoczął się w kwietniu 1931 r. Był głośny nie tylko w Białymstoku, pisała o nim prasa w całym kraju. Trafił na łamy krakowskiego „Tajnego Detektywa”. Wyroki były bardzo wysokie. Jenielew i jego najważniejsi pomagierzy dostali po 12 lat paki. Do tego dochodziły kilkudziesięciotysięczne grzywny. Po apelacji w Warszawie niektórym złoczyńcom karę zmniejszono do 9 i 6 lat. Wyrok dla rudego brukarza z Białegostoku pozostał niezmieniony.

Włodzimierz Jarmolik

Urywki wspomnienień z Brukowej 3

 
    “Tego dnia od rana pada. Jest koniec lata, a na zewnątrz ciemne chmury i tylko deszcz i deszcz. Mamy rok 1938, muszę o nim wspomnieć bo to dla mnie ważny rok. Zaczynam wchodzić w dorosłe życie. Mój ojciec jest murarzem i właśnie teraz zabiera mnie na pierwszą w moim życiu budowę. Jestem naprawdę przejęty i podekscytowany. Ojciec pokłada wielką nadzieję, że niedługo przejmę jego interes i będę…
… właśnie rozładowałem z ojcem dużą partie cegieł. Cegła po cegle układałem je wzdłuż naszej kamienicy grupami i kolorem. Szybko udało się nam z tym uporać, lecz byliśmy i tak cali mokrzy, gdyż z kamienicy woda lała się wprost na nasze głowy strumieniami.
   Cegły policzone i zapisane ilości- jest ich 6859. Dobrze, że ojciec nauczył mnie rachować, bo przy takich ilościach nie trudno o pomyłkę. „Każda sztuka jest ważna”- to słowa mojego ojca- „gdyż całość materiału pójdzie na budowę domu Chaima Zyfelda”. To już jutro więc nie mogę się doczekać.
   O nie, zamoczyłem kartkę papieru. Zapomniałem, że jestem cały mokry.
Po południu jeszcze zdążyliśmy zawieść cegły i narzędzia pod dom Pana Zyfelda. W pewnym momencie mieliśmy chwilę strachu, gdyż koń nam się spłoszył i galopem z furmanką przemknął ulicą Sosnową mało co nie wpadając na płot cmentarza Rabinackiego.
Jestem bardzo podekscytowany i ciekawy jak będzie wyglądał następny dzień.”
   
 
Kamienica przy Brukowej 3 stanowi pozostałość po dawnych Chanajkach. Chanajki to kryminalna dzielnica Białegostoku. Dzielnica biedoty żydowskiej. Tutaj burdele i speluny można było spotkać na każdym kroku. Tutaj też planowano skoki rabunkowe, tutaj młodzież uczyła się jak kraść lub oszukiwać w grach karcianych lub kościach. Bieda i bogactwo, bandyci, prostytutki oraz knajpy i pijackie meliny- taka była postać Chanajek. Tutaj wymiar sprawiedliwości docierał bardzo rzadko, bo sprawiedliwość wymierzano na własną rękę za pomocą noża lub broni palnej.

Oszukańczy majstersztyk

 

 
      Przypomniałem już w tym miejscu wyczyny chanajkowskiego farmazona z ul. Głuchej Ignacego Galińskiego. Oprócz metody „ na kopertę” wyłudzał on także od naiwnych ludzi różne sumy dolarów za pomocą tzw. kantmaszynki. Na czym polegał ten oszukańczy trik, bardzo dokładnie pokazał w jednej ze swoich autobiograficznych powieści pt. „Spojrzę ja przez okno” były przemytnik, złodziej i bywalec sanacyjnych więzień, a później znany pisarz Sergiusz Piasecki. Zrobienie frajera na kantma- szynkę to był prawdziwy majstersztyk.
  W Białymstoku początku lat 30. popisywał się tym wytrwale osiadły tu wilnianin Chaim Ginsburg. Kiedy w Wilnie policja wzięła się wreszcie za tamtejszą potężną organizację przestępczą o nazwie Bruderferajn, jej członkowie rozpełzli się po miastach całej II Rzeczypospolitej. Niektórzy trafili nawet do gangów Nowego Jorku i Chicago. Wspomniany Ginsburg schronił się w zakamarkach Chanajek i na bruku białostockim kontynuował swój kanciarski proceder.
  Pewnego razu w kawiarni Kozińskiego przy ul. Krakowskiej spotkał rodaka znad Wilii, niejakiego Hersza Gutelmana. Dowiedział się, że ów przywiózł ze sobą pokaźną paczkę dolarów i chciałby zrobić jakiś dobry interes. Nie bacząc na dawne sentymenty postanowił gościa oskubać. Ginsburg zaproponował Gutelmanowi… podrabianie dolarów. Powołał się na znajomego inżyniera, który skonstruował urządzenie powielające prawdziwe dolary tak dokładnie, że nikt nie rozpoznaje fałszywek. Cóż kiedy zabrakło forsy na drogie chemikalia i odpowiedni lakier. Potrzebny cichy wspólnik.  Żeby Gutelman nie wchodził w ciemno do interesu, miała się najpierw odbyć demonstracja rewelacyjnej maszynki.
  W jednej z melin przy ul. Marmurowej „genialny konstruktor” dokonał pokazu. Wziął od gościa z Wilna nową, oryginalną  5-dolarówkę, zamoczył w jakiejś cieczy i z obu stron obłożył dopasowanym, białym papierem. Tak przygotowana próbka trafiła do czegoś przypominającego wyżymaczkę. W ruch poszła korbka. Z drugiej strony maszynki ukazała się pięcio dolarówka, a na towarzyszących jej kartkach odbiły się obie strony banknotu. W istocie były to spreparowane wcześniej egzemplarze dolarowe. Majster wziął obie połówki, skleił i jeszcze raz przepuścił przez maszynkę. Po całej procedurze z dumą podał nowy banknot Gutelmanowi.
  Wilnianin był zachwycony. Podrobiony „lincoln” niczym nie różnił się od prawdziwego. Nie domyślił się biedak,że jest to również oryginał, umiejętnie podsunięty mu przez oszusta. Pomimo propozycji Ginsburga, nie chciał iść nawet do najbliższego banku, żeby całkowicie upewnić się co do pełnego bezpieczeństwa interesu z kantmaszynką. Między trójką wspólników została sporządzona pise- mna umowa, zaś Gutelman wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komp onenty do ruszającej produkcji.
  Kiedy mężczyźni opuścili dom przy ul. Marmurowej, wokół nich powstało raptem jakieś zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelmana dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
  Wieczorem w tejże kawiarni na Krakowskiej Hersz Gutelman natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że inżynier wpadł w  ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu. Może sypać. Koniec końców skołowany Gutelman wyciągnął z portfela kolejne 100 dolarów na adwokata, żeby tylko nie być zamieszanym w  całą aferę z kantmaszynką. Kiedy po kilku dniach zrozumiał, że został ordynarnie nabity w butelkę, pomimo rozterek zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. A hochsztapler Chaim Ginsburg? Ten wkrótce wpadł, ponieważ nadal kręcił interes z wyżymaczką. Chętnych na dolarowe eldorado nie brakowało.

Włodzimierz Jarmolik

Drewniany Białystok

 

   W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, “Cisówce” Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku “Czarne zbocza”. Pozwolę sobie zacytować jego fragment:

“Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto

W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]

Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi

Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów”

Ten wiersz został napisany  dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.

Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem do biblioteki uniwersyteckiej na Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem rowerem przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. Jeszcze jako studenci chodziliśmy nocą do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.

Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.

Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą “murowankę” krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.

Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?

Dariusz Kiełczewski, profesor Uniwersytetu w Białymstoku

Wielka obława na Chanajkach

 

   Urząd Śledczy mieszczący się przed wojną na ul. Warszawskiej 6 nie tylko tropił sprawców rozmaitych przestępstw dokonywanych na terenie całego miasta, ale też starał się im zapobiegać. W obu przypadkach były to regularne obławy i rewizje przeprowadzane z udziałem policji mundurowej w złodziejskich melinach i kryjówkach.
   Zaułki Chanajek były oczywiście zawsze na pierwszym miejscu. Na początku niepodległej Polski szczególną plagą był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i okolicy grasowały liczne szajki uzbrojone w karabiny i pistolety. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józej Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i żołnierzy. W 1921 r. rozbita została m.in. groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego – postrach podbiałostockich osad. Kres jej położyła obława dokonana na ul. Sosnowej.
   W latach 20, a i później, łapanki w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co się działo wokół Rybnego Rynku, drugiemu podlegały Chanajki. Podczas takich akcji pod klucz trafiało często po pół setki osobników podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano. W sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów, miał V komisariat na dworcu kolejowym. Wiele sił wkładał w to jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów, a także kurierów z komunistyczną bibułą, zanim zdołali się schronić w mrocznych zakamarkach Chanajek. 
   Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do Białegostoku szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza ze stolicy, ale i chanajkowcy z utęsknieniem czekali na to wieloludne wydarzenie. Zwłaszcza doliniarze, tombakowi oszuści czy karciani i loteryjni naciągacze. Obławy odbywały się w dzień, ale nocna pora dawała lepsze rezultaty. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były szczególnie niepokojące, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji.
   Tak było przed Wielkanocą 1935 r. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godz. 21, a skończono grubo po północy. W ręce władz wpadło wówczas 33 podejrzanych indywiduów, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w innych dzielnicach miasta.  Było wśród m.in. małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Policja poszukiwała ich już od dawna za różne, brzydkie sprawki. Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście a także w pościgu za groźnym kryminalistą czy zbiegiem z więzienia.
   Ilustracją niech będzie wydarzenie z 1937 r., kiedy to obrabowany został sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów . Wydział Śledczy zarządził natychmiastowe przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak Hochim Abelewicz z ul. Malimowskiego, Abram Duczyński z ul. Brukowej czy Icek Goldsztein z ul. Krakowskiej. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało jubilera „zrobili” ich koledzy po fachu, ale z miasta Wilna. Chanajkowscy złodzieje, przewidując obławy policyjne starali się przetrwać je na prowincji. Tam oczywiście robili swoje.

Włodzimierz Jarmolik