Od pałacowego stawu do parku miejskiego

 

    W tym tygodniu będziemy kontynuować podróż po kartach albumu „Widoki miasta Białegostoku” i dzięki zamieszczonym w nim fotografiom Józefa Sołowiejczyka przyjrzymy się kolejnym częściom naszego miasta latem 1897 r.
  Zatrzymajmy się dziś tuż przy bramie pałacowej i zbiegu ulic Niemieckiej, Instytutowej i Teatralnej (czyli dzisiejszych ul. Kilińskiego, Pałacowej i Mickiewicza). Miejsce to Sołowiejczyk udokumentował dwoma zdjęciami nr 18 i 20, musiało być bowiem z jakiegoś powodu ważne. Nie widzimy na nich jednak pałacu Branickich, pełniącego w tym czasie funkcję siedziby Instytutu Panien Szlacheckich (któremu fotograf poświęcił odrębne zdjęcie) ani też – poza bramą pałacową – jakichś szczególnie ważnych obiektów. 
  Mamy za to obrazy przedstawiające pustą, piaszczystą przestrzeń, przeciętą rowami, nowy most na rzece Białej, stosy rur i tymczasowe budynki. Nie ma tu tak naprawdę jeszcze nic, chociaż ówcześni białostoczanie z pewnością patrzyli na tą przestrzeń z radością i wyczekiwaniem. Był to ważny krok w dziejach miasta – wkrótce powstanie tu kolejna, obszerna część Parku Miejskiego. Znów mamy dowód na to, że Sołowiejczyk dokumentował nie tylko stan miasta, ale także jego istotne osiągnięcia.
  W XVIII w. obszar między ulicami J. K. Branickiego i A. Mickiewicza był częściowo zajęty przez wielki staw pałacowy, częściowo zaś przez plac ćwiczeń wojskowych nazywany Polem Marsowym, folwark pałacowy oraz przylegające do niego ogrody. Trudno dokładnie powiedzieć, kiedy powstał wielki staw, musiało to jednak nastąpić już w pierwszej  połowie  XVIII w. w ramach pierwszej poważnej przebudowy założenia pałacowoogrodowego przez Jana Klemensa Branickiego.                 Pozostawał on własnością dworską, a po 1802 r. skarbową do 1839 r., gdy w ramach organizacji Instytutu Panien Szlacheckich car Aleksander I przekazał wszystkie zbędne części założenia pałacowego miastu Białystok, w tym wielki staw pałacowy i przylegające do niego tereny. 
  Darowizna przysporzyła władzom miasta sporych kłopotów, gdyż staw trzeba było utrzymywać w odpowiednim stanie. W latach 70. XIX w. akwen był bardzo zanieczyszczony, toteż często powracano do pomysłu jego likwidacji. Jeszcze na przełomie lat 70. i 80. XIX w. projektowano nowy park miejski położony nad brzegiem wciąż istniejącego stawu, podczas gdy perspektywiczny plan miasta z 1887 r. ukazuje, że obszar wielkiego stawu pałacowego miał zostać zlikwidowany, a w jego miejsce zamierzano wprowadzić rozległy park.
  Na urzeczywistnienie tej koncepcji białostoczanie musieli poczekać jednak jeszcze dekadę. Dziś powszechnie przyjmuje się, że Park Stary im. Księcia Józefa Poniatowskiego utworzono w latach 1895-1897. Okazuje się jednak, że powstawał on w dwóch etapach. Pierwsze działania objęły zagospodarowanie terenu dawnego Pola Marsowego położonego między wielkim stawem a ul. Teatralną (wcześniej Oranżeryjną, a dziś A. Mickiewicza). Projektantem i wykonawcą pierwszego miejskiego parku był znany twórca założeń parkowych Walerian Kronenberg.
  Do właściwych prac przy budowie zieleńca przystąpiono w 1889 r., a jego uroczyste otwarcie nastąpiło na początku 1890 r. Trzeba podkreślić, że to właśnie ów zieleniec został sfotografowany przez Sołowiej- czyka w 1897 r. i opisany jako „gorodskij sad”.
  Drugi etap budowy parku, projektowany już w 1887 r., mógł nastąpić dopiero po likwidacji stawu. Władze Białegostoku przymierzały się do tego od dłuższego czasu, ale zwykle brakowało na ten cel funduszy.
  W 1884 r. Franciszek Gliński donosił do „Kraju”, że jednym z podstawowych oczekiwań białostoczan było „oczyszczenie stawu miejskiego i przepływającej przezeń a następnie przez miasto całe rzeki, zwanej, pomimo swej barwy żółto-zielonej, Białą”. 
   W październiku 1887 r. ten sam korespondent informował: „z porządków miejskich wspomnieć tu muszę, iż niezbyt dawno przystąpiono nareszcie do przedwstępnych robót około oczyszczania i pogłębiania stawu miejskiego, owego źródła wszelakich chorób zaraźliwych, ustawicznie nieszczęśliwy gród nasz trapiących”.
  Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie i w lutym następnego roku Franciszek Gliński pisał: „Nie mamy szczęścia i tyle! Już już cieszyliśmy się, iż raz przecie sławetny staw nasz oczyszczony należycie będzie i choć na czas pewien przynajmniej zarażać powietrze w mieście całem miazmatami swemi przestanie, gdy naraz dzięki czyimś staraniom departament medyczny nadesłał do zarządu miejskiego ad hoc umyślnie opracowaną instrukcyę, ściśle zastosowanie się do której okazało się z wielu względów niemożliwem. Wszelkie poczynione już przeto przygotowania, niemało kosztujące miasto pieniędzy, zniszczono”. 
  Dopiero w 1891 r. władze miasta otrzymały pożyczkę w wysokości 25 tys. rubli na likwidację stawu, ale za prace wzięto się dopiero w 1893 r., gdy „korzystając przeto z głębokiej zimy tegorocznej, przystąpiono niezwłocznie do robót przedwstępnych, mianowicie bicia pali, gdyż staw ma być zwężony znacznie, po obu jego stronach usypać się ma szeroka grobla, po stosownem zadrzewieniu i upiększeniu za wyborne miejsce przechadzek i wypoczynku służyć mogąca”. 
  Prace zainicjowane w 1893 r. trwały – jak widać na zdjęciach Sołowiejczyka – jeszcze latem 1897 r. Toteż należy przyjąć, że drugi etap budowy parku według projektu Waleriana Kronenberga, we współpracy z Teodorem Chądzyńskim przeprowadzono w latach 1897-1898.
  W połączeniu z wcześniejszym zieleńcem przy ul. Teatralnej, wypełnił on całą przestrzeń powstałą w wyniku zasypania stawu. Stan ten utrzymany jest do dzisiaj, przy czym park przeszedł gruntowną i daleko idącą metamorfozę w latach 30. XX w. podczas budowy gmachu Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Na uliczce Cichej wcale nie było cicho

 

     Z  ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali.
   Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować.
  W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji.
  W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu.
   Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.  Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol.
   Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre.
  W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi  w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.  W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn.
  Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.  No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów.
  Jej brat Antoni należał  do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata.
    W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!

Włodzimierz Jarmolik

Pasaż Warnholca– najstarsza galeria handlowa w Białymstoku

   Dziś odpoczniemy od Placu Bazarnego i tworzącej jego pierzeje zabudowy uwiecznionej w 1897 r. przez Józefa Sołowiej- czyka na fotografiach włączonych do albumu „Widoki miasta Białegostoku”.
  W przeszłość Białegostoku zabierze nas prosty i najmniej spodziewany przedmiot – łyżka do butów, którą niedawno kupił białostocki kolekcjoner, Mieczysław Marczak. Nie byłoby w niej nic niezwykłego, gdyby nie informacja wygrawerowana na jej odwrocie.
  Jest to zapisana w języku rosyjskim winieta firmy „Magazyn obuwia S. N. Nowik”, która mieściła się w Białymstoku w tzw. „Pasażu”.
   Właściciel zadał pytanie o wyjaśnienie tych informacji za pośrednictwem portalu społecznościowego, pytało mnie o to także kilka innych osób. Pomyślałem więc, że dzisiejszy tekst poświęcę właśnie historii Nowika i jego sklepu, z wyposażenia którego pochodziła łyżka do butów, opowiem także o tajemniczym „Pasażu”. Nie ma wątpliwości, że ły żka z rosyjskoj ęzycznym napisem pochodzi sprzed I wojny światowej.
  Aby dowiedzieć się  więcej o właścicielu i jego sklepie zajrzałem do pochodzących sprzed 1915 r. ksiąg adresowych. Wśród reklam białostockich przedsiębiorców opublikowanych w tzw. kalendarzu podręcznym na 1913 r. udało się odszukać afisz składu S. Nowika, w którym klienci mogli kupić „eleganckie i trwałe obuwie”. Jednocześnie odnotowano w nim bardziej precyzyjny adres firmy – działała ona przy ul. Tykockiej w domu Warnholca.
 

   Kolejna księga adresowa „Fabryczny Białystok” z 1914 r. również odnotowuje sklep obuwniczy S. N. Nowika dodając, że mieścił się on przy  wspomnianej ulicy, ale w „Pasażu Warnholca”.
  Tym samym wiemy już, że dom Warnoholca przy ul. Tykockiej jest odnotowanym na łyżce „Pasażem”.  Zanim skupimy się na adresie, zacznijmy od personaliów właściciela. Żeby je poznać trzeba było w pierwszej kolejności przejrzeć cudem zachowaną księgę świadectw przemysłowych, wykupionych przez białostockich przedsiębiorców w grudniu 1914 r.
  W dniu 29 grudnia, pod nr 579, odnotowano Sendera Hirsza Noskowicza Nowika, właściciela składu obuwia, co jednoznacznie identyfikuje naszego bohatera. Zresztą wiadomo, że działał on nadal po 1919 r., a w rejestrze handlowym Sądu Okręgowego w Białymstoku znajdujemy wpisaną w 1922 r. firmę „Pracownia i sprzedaż obuwia Sender Nowik”. Niestety na jego temat mamy niewiele informacji.
  Nie miał on nic wspólnego ze  znaną białostocką rodziną fabrykancką Nowików. Jego ojcem był Nosko Nowik, ale w księgach metrykalnych miejscowej  gminy żydowskiej nie ma żadnych dokumentów związanych z jego osobą. Po raz pierwszy w Białymstoku został odnotowany w 1912 r., gdy został wciągnięty na listę uprawnionych do głosowania w wyborach do Dumy. Nowik działał nadal w okresie międzywojennym wynajmując lokal handlowy u Warnholca.
  W 1922 r. „Dziennik Białostocki” donosił o tym, że pani Nowik (a więc Sender był żonaty) sprzedała parę „pantofli prunelowych” Annie Maranc. Wyroby zakładu Nowików okazały się trefne i w momencie pierwszego wdziewania pękły, dlatego też redakcja zachęcała do wystrzegania się od zakupów w tej firmie.
  Notka prasowa nie zaszkodziła reputacji przedsiębiorstwa, które działało jeszcze w 1935 r. i zapewne przetrwało do II wojny światowej. Od momentu założenia niedługo przed 1913 r. do 1939 r. firma Sendera Nowika działała we wspomnianym „Pasażu” położony przy ul. Tykockiej w domu Warnholca, który w okresie międzywojennym przyporządkowany był do ul. Lipowej 6 (a więc na odcinku między dzisiejszymi ulicami Spółdzielczą i I. Malmeda).
  Myślę, że wielu pasjonatów białostockiej historii zna ten adres oraz nie jeden raz spotkali się z Pasażem Warnholca. Wypadnie więc powiedzieć także kilka zdań także o właścicielu domu, w którym pracował Nowik.  Wiadomo, że Warnholc urodził się ok. 1859 r., a do Białegostoku sprowadził się przed 1897 r. i został odnotowany jako właściciel sklepu z instrumentami muzycznymi, działającego w domu Halperna przy ul. Tykockiej.
  Była to ta sama nieruchomość, którą na początku 1911 r. Warnholc odkupił od Halp erna. Przypuszczalnie już Halpern urządził w tym miejscu pasaż handlowy, ale białos toczanie przed II wojną światową kojarzyli go głównie z Warnholcem.
 

Były to dwie piętrowe kamienice ustawione od strony ul. Lipowej i od strony ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny), posiadające oficyny boczne tworzące charakterystyczną studnię, która została przez właściciela przykryta przeszklonym dachem. Wewnątrz zlokalizowano szereg lokali handlowo-usługowych, wynajmowanych do II wojny światowej przez przedsiębiorców.
  Była to lokalizacja prestiżowa, doskonale znana białostoczanom, o czym świadczą nie tylko sklepy oferujące wyroby o podwyższonym standardzie, ale także liczne wystawy prac miejscowych artystów, dziś uznawanych za wybitnych twórców. Rejestr handlowy wymienia także sprzedaż konfekcji damskiej Stanisława Bekisza, sprzedaż zabawek Nauma Menachowskiego, dom handlowy Bronisława Perłowskiego, sklep dodatków szewskich Stanisława Tugieman a, sprzedaż galanterii Rochli Stołow i wiele innych.
  Warnholc zmarł w wieku 78 lat, ale w tragicznych okolicznościach – zasłabł stojąc na  balkonie w swoim mieszkaniu od stron y ul. Żydowskiej i spadł na chodnik z drugiego piętra. Jak pisano w „Dzienniku Białostockim”, „tragicznie zmarły cieszył się w mieście popularnością, był ogólnie ceniony i poważany”.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Kryć się! Idą chojraki z ul.Pieszej

 

    Uliczka Piesza była krótkim i ślepym zaułkiem, odchodzącym od ul. Brukowej. Sąsiadowała ze szczególnie osławioną w Chanajkach ul. Marmurową, znaną ze swoich włamywaczy, kieszonkowców, no i panienek wystających nocami pod latarnią. 
  Na Pieszej, choć miała tylko kilka numerów, podejrzanego elementu także nie brakowało. W drugiej połowie lat trzydziestych policjantom z IV komisariatu dawała się zwłaszcza we znaki rodzinka Edelszetajnów. W jej skład wchodzili Felek i Brocha oraz ich synalkowie – Zelik i Alter. 
  Edelsztajnowie mieszkal i w lichym drewniaku pod nr 4. Naprzeciwko, pod trójką, zakwaterowany był ich krewniak Chaim Edels ztajn. Brocha przy wydatnej pomocy męża prowadziła w swoim domu noclegownię i oczywiście tajny wyszynk robionego nielegalnie bimbru.
  Zatrzymywali się u niej rozmaici rajzerzy, nawet z odległego Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a także dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja dobrze znała ten adres. Były zatrzymywania. Sąd grodzki skazywał właścicieli za ich zakazane praktyki na krótkie pobyty w miejskim areszcie przy ul. Artyleryjskiej.  Tymczasem trójka młodszych, ale rosłych Edelsztajnów buszowała po okolicznych uliczkach, gdzie można było się napić, zabawić i przy okazji coś zwędzić. 
  Sylwetki braciszków widywane były zwłaszcza stale na ul. Krakowskiej. Dokonywali oni tam kieszonkowych ekspropriacji. Zajmowali się też ordynarnym wymuszaniem pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli majchrem albo szpadryną. Za nic mieli dawną solidarność dzielnicy, której brakowało już takich autorytetów, jak choćby Jankiel Rozengarten o przydomku Jankieczkie, nieżyjący szef wszystkich miejscowych bandziorów. IV komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych chojraków z Pieszej. 
  5 kwietnia 1937 r. w Echu Białostockim pojawiła się notatka o tym, że Edelsztajnowie dopadli na ul. Brukowej Zelika Cywesa (Krakowska 8) i zażądali haraczu.
  Kiedy ten odmówił, padło zdanie: „Zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem”. W tym samym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego Jankieczkie, który niedawno wyszedł z więzienia i starał się ogrzać nieco przy dawnej sławie ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem, a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi wprost zdębiał. Co się dzieje? Chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarczy im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było.  Kolejne zażalenie Edelsztajn ów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r.
  Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on w wiadomym celu panienkę z ul. Krakowskiej. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego fundy w postaci dwóch litrów wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty – obita twarz i podarta garderoba. 
  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego. Miało to miejsce również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie i ich prowodyr Zelik oskarżył gościa o donos na policję. Miał ponoć przez to odsiedzieć sześć miesięcy w więzieniu przy Szosie Baran ow ickiej. Za karę zażądał tradycyjnych dwóch litrów wódki. Majewski nie miał forsy. W ruch więc poszły pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala.
  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem krewkich Edelsztajnów. Za sponiewieranie Majewskiego sąd skazał ich na sześć miesięcy więzienia i jednocześnie zawiesił wykonanie wyroku na pięć lat. Chojraki górą !

Włodzimierz Jarmolik

Samuel Pisar – Białostocki doradca Kennedy’ego

Doradca prezydenta Kennedy’ego, laureat pokojowej nagrody Nobla, adwokat i dyplomata światowej sławy. Jego książkę “Z krwi i nadziei” przetłumaczono na 20 języków. To jeszcze jeden słynny białostoczanin, o którym we współczesnym Białymstoku wiele się nie mówi.

Samuel Pisar urodził się w 1929 roku w znanej żydowskiej rodzinie. Jego mieszkająca przy ulicy Dąbrowskiego rodzina posiadała kilka budynków, halę wynajmowaną na różne miejskie uroczystości i pierwszą w mieście firmę taksówkarską. Jeszcze przed wojną matka Samuela namawiała rodzinę na wyjazd do krewnych do Australii, lecz ojciec, Dawid Pisar, był za bardzo związany z Białymstokiem i ogółem z Polską.

 

Dawid służył w polskim wojsku podczas kampanii wrześniowej. Podczas sowieckiej okupacji przed wywózką na Syberię uratowała ich jego miłość do samochodów. W 1940 roku Sowieci planowali wywieźć na Syberię tak polskich jak i żydowskich “wyzyskiwaczy”. Gdy NKWD chodziło po domach i robiło listę “burżujów”, Dawid wracał akurat z garażu cały usmarowany smarem, dzięki czemu nie został zapisany jako “bogacz” i “wróg ludu”.

 

Mimo wszystko źle się żyło Pisarom pod sowiecką okupacją i wraz z czasem głowa rodziny dała się namówić na wyjazd. Pozwolenie na wyjazd przyszło jednak zbyt późno i wkrótce do Białegostoku wkroczyli Niemcy.

 

Trzech kuzynów Samuela zostało rozstrzelanych zaraz po wejściu Niemców. Jego babcia i wujek trafili na łapankę i zaginęli. Ojciec ratował dzieci z getta i powierzał je okolicznym chłopom. Został jednak złapany i wraz z innymi został rozstrzelany w lesie w Pietraszach. Samuel z matką i siostrą przeżyli powstanie w gettcie, lecz wkrótce po jego likwidacji zostali rozdzieleni i obie zginęły.

 

Mały Samuel przeszedł przez aż 8 obozów: Majdanek, Oświęcim, Bilzin, Oranienburg, Sahsenhausen, Kaufering, Dachau, Leonberg. Gdy został wyzwolony przez Amerykanów, nie chciał wracać do komunistycznej Polski, ani do miasta, w którym przeżył piekło i w którym nie pozostał już nikt z rodziny i bliskich. Zachował jednak w sercu miłość do przedwojennego Białegostoku, miasta jego dzieciństwa.

Po wyzwoleniu, zdeprawowany przez obozy nastoletni Samuel mieszkał w Niemczech i zajmował się między innymi przemytem. Wkrótce jednak odnalazła go ciotka mieszkająca w Paryżu, a następnie pojechał do krewnych w Australii, którzy starali się go “naprostować”. Zaczął studia prawnicze i zrobił doktorat na Harwardzie oraz w Sorbonie.

 

Karierę zrobił bardzo szybko. Już w wieku 27 lat, bo w 1956 roku był doradcą generalnym UNESCO w Paryżu, a cztery lata później został doradcą prezydenta Johna Kennedy’ego. W 1962 roku założył międzynarodową firmę adwokacką. Z jej usług korzystały największe spółki świata oraz osoby prywatne, m.in. Elizabeth Taylor, Henry Ford i Steve Jobs. Oprócz tego angażował się politycznie. Walczył o wolność dla więźniów politycznych, oraz działał na rzecz złagodzenia stosunków między państwami zachodnimi, a ZSRR i Chinami. W 1973 roku został nominowany do pokojowej nagrody Nobla.

 

Jego książka “Z krwi i nadziei”, gdzie opisuje dzieciństwo w Białymstoku, piekło getta, obozów i późniejsze, wygrane jak na loterii życie, została przetłumaczona na 20 języków i stała się światowym bestsellerem. Białystok odwiedzał kilkakrotnie, pierwszy raz w 1961 roku, a ostatni raz w 2009. Białystok miał w jego sercu specjalne miejsce, choć wiązało się z nim wiele bolesnych wspomnień. Pisar zmarł w 2015 roku.

Edward Horsztyński

Białostockie symbole Niepodległości

Gdy myślę o Białymstoku właśnie w kontekście święta Odzyskania Niepodległości, to zawsze najpierw pojawia mi się ten nasz skomplikowany los.

Droga do niepodległości zakończyła się w Białymstoku dopiero 19 lutego 1919 roku. Od 1919 roku w Białymstoku świętowano „podwójnie”. Ot taka nasza tradycja.  Druga myśl o naszym mieście w związku z niepodległością wiedzie mnie już na spacer po Białymstoku. Spacer mający na celu poszukiwanie pamiątek.

Zacząłbym chyba od Parku Konstytucji 3 Maja. To pierwsza w mieście po odzyskaniu niepodległości zrealizowana inicjatywa podkreślająca niepodległy byt. Podjęli ją radni miejscy jeszcze w 1919 roku.
Najważniejszą pamiątką jest z pewnością kościół Św. Rocha, który jest przecież dziękczynieniem za odzyskanie niepodległości.  Ale w ten sam nurt wpisuje się też gmach Teatru Dramatycznego i o nim dziś słów kilka. O budowie teatralnego budynku zaczęto oficjalnie mówić już w 1919 roku.

Redaktor naczelny Dziennika Białostockiego – Benedykt Filipowicz w artykule „Teatr i miasto” stwierdzał kategorycznie, że „wielkie miasto musi posiadać teatr”. Przytaczał argumenty, że właśnie teatr jest instytucją, która kształtuje gusty, ale przede wszystkim postawy obywatelskie i patriotyczne. Postulował więc, aby nowa rada miejska, która zostanie wyłoniona po wrześniowych wyborach „na jednym z pierwszych posiedzeń swoich poweźmie uchwałę” o utworzeniu teatru.

W kolejnym swoim artykule Filipowicz powracał do poruszanej kwestii. Do krzewienia patriotyzmu i kultury polskiej dołożył jeszcze rozrywkę. Argumentował, że w Białymstoku oprócz kinematografów i urządzanych zabaw nie ma innych rozrywek. Pisał więc, że „w Białymstoku potrzebny jest nie tyle teatr dla inteligencji, ile dla mas szerszych o niższym wykształceniu, a więc teatr popularny, ludowy, któryby wystawiał sztuki interesujące i bawiące te masy szersze, a więc sztuki patriotyczne, historyczne, a poza nimi sztuki popularne ze śpiewem i tańcami – albowiem szerokie masy ludności szukają w teatrze przede wszystkim zabawy i rozrywki”.  Z czasem zamysł ten zaczęto łączyć z ogólnopolską akcją budowy Domów Ludowych.

W lutym 1921 roku Stowarzyszenie Robotników Katolickich postanowiło przystąpić do budowy Domu Ludowego. Dziennik Białostocki informował, że „sprawa ta olbrzymiej doniosłości dla naszego miasta jest na zupełnie dobrej drodze i można mieć nadzieję, że projekt będzie wkrótce już zrealizowany”.

Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie z powodu braku funduszy. Dopiero w 1924 roku krakowski tygodnik Nowości Ilustrowane informował, że „w wojewódzkim mieście Białymstoku, rozpoczęto wielkie dzieło: budowę Domu Ludowego przy parafii katolickiej”. 9 listopada 1924 roku odbyło się poświęcenie fundamentów budynku, których część użyto w następnych latach do budowy kina Świat (obecnie Ton) przy Rynku Kościuszki.

Nowości Ilustrowane informowały, że w przyszłym okazałym budynku planuje się umieszczenie „Biura dla organizacji społecznych, kulturalnooświatowych, gospodarczych, robotniczych i rolniczych, gospodę, czytelnie, biblioteki i t. p., salę na 300 osób, oraz wielką salę teatralną na 700 krzeseł”. Zachęcając do wsparcia budowy redakcja podkreślała, że przyszły Dom Ludowy jest „zakrojony na miarę zachodnioeuropejską, szeroki w rozmiarach i różnorodny w pomysłowych urządzeniach wewnętrznych”.

Pisano, że „pomieści w sobie wszystkich co łakną czaru polskiego słowa Ojczyznę miłującego”.  Nigdy nie zrealizowano jednak w całości tego projektu. Gdy przygotowywano się do zakrojonych na dużą skalę w całej Polsce obchodów 10-lecia odzyskania niepodległości, to niestety w Białymstoku ledwo napomknięto o nieudanych próbach budowy Domu Ludowego, a całość obchodów przesłonił konflikt w radzie miejskiej i dymisja prezydenta miasta Michała Ostrowskiego. Temat budowy podjęty został na początku lat trzydziestych. Wspominał o tym inż. Jarosław Seredyński, który nadzorował budowę gmachu.   W 1935 roku mówił: „Wiemy wszyscy, że miasto nasze nie miało odpowiedniego budynku, w którym mieściłoby się życie kulturalne naszego społeczeństwa. Teatru Palace niepodobna brać pod uwagę, gdyż z wielu względów nie odpowiada wymogom i potrzebom ludności naszego miasta”. W dalszej wypowiedzi przedstawił w skrócie ciekawą historię poprzedzającą budowę teatru. Mówił, że „dawno już, […]w roku 1928 Rada Miejska przeznaczyła pewną sumę pieniędzy na zapoczątkowanie budowy takiego domu.  Jak wiadomo, były wojewoda białostocki, a obecny minister spraw wewnętrznych p. M. Zyndram-Kościałkowski, sprawę tę przesądził. […]

Początkowo noszono się z zamiarem przystosowania domu b. Resursy Obywatelskiej do wymagań Domu Ludowego, ale projekt ten ze względu na olbrzymie koszty, związane z przeróbką upadł. Brano potem pod uwagę hotel Ritz z jego kinoteatrem, ale brak odpowiedniej sceny, jako też i pomieszczeń dla organizacji społecznych spowodowały upadek i tego projektu”.  Wreszcie pod osobistym nadzorem wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i komisarza rządowego, od 1934 roku prezydenta miasta Seweryna Nowakowskiego, w 1933 roku ustalono miejsce „gdzie w niedalekiej przyszłości stanąć  ma Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego.

Za odpowiedniejsze miejsce uznano plac na końcu ogrodu miejskiego na przedłużeniu osi ul. Kilińskiego. Zdecydowała tu bliskość śródmieścia oraz bezpośrednie sąsiedztwo tych terenów z województwem, magistratem i hotelem, co nie jest bez znaczenia dla przyszłego rozwoju miasta zarówno pod względem propagandowym jak i handlowym”. Uznano też, że inne jego zlokalizowanie „wpłynie ujemnie na frekwencję publiczności”.

O planowanej inwestycji rozpisywała się białostocka prasa. Podawano więc, że „Od strony ul. Mickiewicza i frontem do niej, mniej więcej w środku stanąłby Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego. Powinien on – zgodnie z projektem obejmować salę widowiskową, teatralną, odczytową, a może nawet w przyszłości mógłby się stać siedzibą biblioteki oraz towarzystw kulturalno-oświatowych. Przed Domem Ludowym w odpowiednim oddaleniu stanąć winien pomnik Józefa Piłsudskiego, jako dług wdzięczności obywateli miasta twórcy niepodległości Polski.

Tu powstałby też Ogródek Jordanowski dla dzieci. W ten sposób uzyskałoby się ładną, reprezentacyjną dzielnicę, oraz połączenie Parku Miejskiego im ks. Józefa Poniatowskiego z Parkiem 3-go Maja”. Wreszcie po zatwierdzeniu w lipcu 1933 roku projektu inż. Jarosława Girina, 2 września informowano, że „w najbliższych dniach rozpoczną się roboty ziemne przy budowie Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, jaki będzie wzniesiony w ogrodzie miejskim”.

Powołany został Komitet Budowy, który podpisał umowę z komisarzem rządowym Sewerynem Nowakowskim. Na jej mocy miasto zobowiązało się przekazać Komitetowi grunt pod budowę Domu Ludowego. Komitet zobowiązywał się zaś wybudować gmach i przekazać go miastu. Określono, że budowa ma zakończyć się najpóźniej do 31 sierpnia 1939 roku. Postanowiono również, że „w gmachu tym będzie się mieścić obok siedziby różnych organizacji kulturalno-oświatowych, tak bardzo potrzebny naszemu miastu teatr oraz estetycznie urządzona kawiarnia”.

Budowa napotykała różne trudności, od technicznych do finansowych. Wielokrotnie wyznaczano i odwoływano terminy jej zakończenia.  Wreszcie 27 grudnia 1938 roku nastąpiło nieoficjalne otwarcie teatru. Nieoficjalne z powodu nieprzybycia na uroczystość marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, który zapowiedział się dopiero na maj 1939 roku. Tego terminu też nie dotrzymał, tak więc oficjalnie Teatru prawdę powiedziawszy nigdy nie otwarto.  Ale to tylko procedury, białostoczanie  byli dumni, że wreszcie po blisko 20 latach mają piękny teatr.

Dziennik Białostocki informował, że inauguracyjne „przedstawienie, będące równocześnie prezentacją nowego gmachu, miało nastrój odświętny i niezwykle sympatyczny…  Z niezwykłą ciekawością oglądaliśmy wnętrze teatru, widownię, scenę, kuluary i foyer. Wszędzie – celowość, wygoda, solidność i wytworna prostota, a przy tym rozmach prawdziwie wielkomiejski. Fotele wygodne, przejścia szerokie, scena obszerna, głęboka, światła doskonale rozmieszczone i co z największym naciskiem podkreślić należy, co jest największym kunsztem budowy wnętrz teatralnych – akustyka doskonała. Na parterze wszak akustyka bez zarzutu. Podczas antraktu schodzi publiczność z balkonu i chwali, że tam słychać bardzo dobrze. Jeżeli wspomnimy jeszcze dobre ogrzanie teatru, wygodne i obszerne szatnie oraz pięknie prezentujący się dojazd, odpowiednio oświetlony, a całość da jak najlepsze wrażenie. W tak miłym otoczeniu i w warunkach, na jakie publiczność nasza całe lata z niecierpliwością czekała – odbyło się przedstawienie wesołej komedii  (Stefana] Kiedrzyńskiego)  Cudzik  i Ska. Wystąpił zgrany zespół Teatru Objazdowego”.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Amazonka awangardy Aleksandra Ekster

“Amazonka awangardy” łącząca kubizm i futuryzm. Wizjonerka, która wyprzedzała swoją epokę. Wiele jej dzieł to białe kruki warte duże sumy. Pamiętana w świecie, zapomniana w Białymstoku.
Aleksandra Ekster urodziła się 6 stycznia 1882 roku w Białymstoku. Jej matka była Greczynką z okolic Odessy, a ojciec Białorusinem, lub Żydem z Białorusi, który przeszedł na prawosławie. Był asesorem kolegialnym w Białymstoku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Grigorowicz.

W latach 1901-1908 studiowała malarstwo Kijowskiej Szkole Sztuk Pięknych i był to czas kiedy pociągał ją impresjonizm. W Kijowie wyszła za Nikołaja Jewgieniewicza Ekstera, prawnika, który należał do kijowskich wyższych sfer i to dzięki niemu wsiąknęła w środowisko kijowskich artystów  i intelektualistów. Choć okres kijowski miał spory wpływ na jej twórczość, to dopiero podróżowanie po Europie ukształtowało jej styl.

W 1907 roku odbyła podróż do Paryża, gdzie poznała Guillaume’a Apollinaire’a (tak naprawdę nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki, francuski poeta polskiego pochodzenia), a dzięki niemu poznała Pabla Picassa i w kubizmie znalazła coś, czego szukała od dawna. Podobnie wielki wpływ miała na nią podróż do Włoch w 1912 roku, gdzie zafascynował ją futuryzm i poznała autorów “Manifestu futuryzmu”. Spędziła także trochę czasu w Wiedniu.

Po powrocie do domu została przyjęta dość chłodno, Kijów nie był jeszcze gotowy na awangardę, a  tamtejszym artystom i wielbicielom sztuki nie podobało się nagłe przejście Ekster z impresjonizmu do kubofuturyzmu.

Dlatego od 1912 roku mieszkała na przemian w Moskwie i Petersburgu. W następnych latach znalazła się wśród najwybitniejszych przedstawicieli rosyjskiej awangardy. Była związana z grupą “Sojusz młodych” i “Bubnowy walet” (walet karo – od czarnego rombu naszywanego na odzież zesłańców z czasów carskich, znak wyrzutków). W 1915 roku związała się też z grupą Supremus Kazimierza Malewicza, tu wpisz coś tam. Wtedy też zainteresował ją suprematyzm.

Oprócz malarstwa prowadziła zajęcia z rękodzieła i zajęcia dla dzieci. Od 1916 roku pracowała w teatrze, w którym zaprowadziła prawdziwą rewolucję jeśli chodzi o scenografię, a także zaczęła projektować kostiumy.

Czytelnicy zapewne nie raz widzieli “kosmiczne” stroje Lady Gagi, Rihanny i innych celebrytek, które w swoich kreacjach wyglądały jak nie z tej ziemi. Takie właśnie stroje projektowała Ekster. Dzisiaj wyprzedzają swoją epokę, wydają się dziwaczne i nie praktyczne, a co dopiero sto lat temu! Te stroje nie zachowały się do dziś i możemy zobaczyć je jedynie na kadrach z filmu “Aelita”. Był to radziecki film science-fiction z 1924 roku, a tytułowa Aelita była królową Marsa.

Jej stroje były jednak niepraktyczne. Dziś oglądając pokazy mody nie raz zastanawiamy się “a kto będzie nosił takie cudo?”, a co dopiero w porewolucyjnej Rosji, która była dosłownie krajem łachmaniarzy. Starała się jednak projektować także odzież użytkową i planowała stworzyć uniwersalny uniform dla robotników. Oprócz tego właśnie ona  w 1922 roku zaprojektowała galowy mundur dla Armii Czerwonej.

W 1924 roku wyjechała do Paryża i tam już została. Pracowała jako wykładowca w Paryskiej Akademii Sztuki Współczesnej, a w latach 30 wzięła udział w projekcie “Les Livres Manuscrits”, którego efektem były ręcznie pisane i ilustrowane książki, wydawane w dosłownie kilku egzemplarzach, lub nawet tylko w jednym. Dziś są one warte majątek i znajdują się w prywatnych rękach. Przez całe lata 20 i 30 brała udział w wielu wernisażach na całym świecie, a jej dzieła były wystawiane obok największych europejskich mistrzów.

Wiele jej dzieł lub zwykłych szkiców jest bardzo unikatowych. Co jakiś czas trafiają na aukcje i wychodzą na światło dzienne nieznane wcześniej obrazy, rysunki, czy wymienione powyżej książki Aleksandry Ekster. Jej wiele warte dzieła są nie raz łakomym kąskiem dla fałszerzy sztuki i zdarza się, że świeżo odnaleziony, nieznany wcześniej obraz/rysunek/szkic/książka jest tak naprawdę dziełem fałszerza.

Aleksandra Ekster zmarła w Paryżu w 1949 roku.

Edward Horsztyński

Listopadowe wspomnienia sprzed wieku

Trudno powiedzieć, jak złodziejskie bractwo z ciasnych i brudnych zakamarków Chanajek świętowało zakończenie I wojny światowej i dzień 11 listopada 1918 r. Czy ich obchodziło, że Józef Piłsudski z więziennego Magdeburga przybył do Warszawy?

Oni pewniakiem robili swoje, tak jak za carskich stójkowych i żandarmów niemieckich podczas wojennej okupacji – kradli i kantowali! Żeby jednak uczcić nie byle jaką, bo setną rocznicę tamtych wydarzeń, przynoszących niepodległość w nowej II Rzeczypospolitej, przypominam dwie relacje ukazujące ówczesną  atmosferę i nastroje ludzi.

Leon Mitkiewicz, autor wspomnień pt. „W wojsku polskim 1917-1921” jechał październikowego dnia dorożką przez Białystok i rozglądał się na wszystkie strony: „Wokół ratusza te same znane mi sklepy. Jest a jakże wędliniarnia Ostrowskiego. Jednak na wystawie nie ma  nic, a dawniej wisiały tam zwoje różnych kiełbas, szynki, salcesony, najrozmaitsze kiszki. Nie ma sklepu Rosjanina Murawjewa, gdzie można było dostać przeróżne specjalne „istinnorusskije”, jak rozmaite prianniki wiaziemskie, postnyje karmeli, sacharnaja klukwa, przeróżne ryby wędzone (ojciec mój kupował tam zawsze olbrzymią sigę!), a przed wszystkim kawior ziarnisty i prasowany z białugi. To wszystko sprowadzane było wprost z Rosji.

Sklep Murawjewa stoi pustką. Obok niego, na ulicy Lipowej są sklepy  znane mi od dawna: księgarnia i skład materiałów piśmiennych Gałłaja, duży sklep z materiałami bławatnymi Zylberdyka (gdzie moja matka była stałą klientką), apteki: Filipowicza, Azjensztalt a, Wilbuszewicza.  Przejeżdżamy przez kamienny most na rzece Białce. Płynie ona wartko, ale wodę ma czarną jak smoła i tak cuchnącą od wylewów białostockich fabryk, że wprost zatruwa powietrze.  Zaraz za mostem jest – a jakże – „buznaja” Macedończyka, malusieńki kiosk.

Przywitałem przyjemnym uśmiechem  starego znajomego. Niezliczone razy chodziłem tu na chałwę i „buzu”.  Dorożkarz mój, obserwując mnie, uśmiecha się i pyta: A pan, to widać jest tutejszy”. – Tak, ja jestem mieszkańcem Białegostoku, ukończyłem  tutejsze gimnazjum realne, a teraz powracam po długiej nieobecności – wojna! Nic, albo niewiele się tutaj zmieniło. – Oj, proszę pana, odmieniło się bardzo dużo – nie te czasy, co było dawniej –   odpowiada dorożkarz. Zacina batem konia”.  Kiedy młody Mitkiewicz odwiedził dawnych znajomych i przyjrzał się baczniej białostockiej ulicy, dostrzegł ogromną bojowość ludzi. Dużymi krokami zbliżała się niepodległość. 11 listopada radość z odzyskanej wolności zapanowała  również w więzieniu łomżyńskim, tzw. „Czerwoniaku”.

Tak ów dzień wspominał później nawrócony złodziej i bandyta Icchak Farberowicz, znany lepiej jako Urke Nachalnik, w swojej autobiografii „Życiorys własny przestępcy”: „Cały ten dzień, pamiętam, jakaś wroga cisza panowała na korytarzach więzienia. Przez okno, które otworzyłem, słyszałem  głośną rozmowę więźniów. Rozmawiali o jakiejś rewolucji. Jakaś kobieta za murem wołała: – Chłopcy, wyganiają  Szwabów, jutro was zwolnią.

Kilku z dawnych gości co tu siedzieli, przybyło też pod mur. Pokazywali rewolwery, które odebrali Niemcom i wystrzelili na wiwat. Niezadługo pojawili się też polscy żołnierze na warcie. Więźniowie zostali zgromadzeni na placu. Przemówił oficer w mundurze: – Chłopcy! Od dziś jesteśmy wolnym narodem polskim.

Niemiec został wygnany na zbity łeb. Nie będzie was więcej kuc w kajdany. Przejrzy się wasze papiery i po kolei pójdziecie do waszych rodziców, matek i sióstr”. Na wolność jednak wyszli tylko więźniowie polityczni. Kryminalni musieli  swoje odsiedzieć, choć 11 listopada, tak jak inni krzyczeli co tchu w piersiach: Niech żyje Polska!

Włodzimierz Jarmolik

Kto rządził Białymstokiem ?

 

    Powyborcza mapa Polski jest już znana. Tak się układają nasze preferencje nad urną, że często głosujemy na nazwisko, ale nawet to nie zawsze gwarantuje, że z wyników wyborów jesteśmy zadowoleni. Najwyraźniej widać ten dylemat przy wyborach prezydentów, burmistrzów i wójtów. Mimo, że za każdym z nich stoi jakaś siła polityczna, to jednak on sam swoim nazwiskiem firmuje wszystko. Po jakimś czasie mówi się więc o kadencji X bądź Y, odsuwając na dalszy plan jego zaplecze polityczne.  Tak też mieliśmy w międzywojennym Białymstoku.
  Niby wszystko jasne. 20 lat II RP to kadencje Bolesława Szymańskiego, Michała Ostrowskiego, Wincentego Hermanow skiego i Seweryna Nowakowskiego. Pomijam Józefa Puchals kiego, bo sprawowanie przez niego funkcji Przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Miejskiego od lutego do września 1919 roku nie wynikało z wyborów, ale z nominacji podyktowanej przejściową, tymczasową sytuacją polityczną w Białymstoku. Tak więc tych czterech przedwojennych prezydentów swoimi nazwiskami zapisało historię miasta.
  Ciekawe jednak jest to, kto, jaka siła, rządziła w Białymstoku.  Pierwsze wybory samorządowe z 7 września 1919 roku poprzedziła gabinetowa kampania mająca wyłonić główną siłę polityczną, która utworzyć miała radę miejską. To ona miała ze swojego grona, a nie jak obecnie mieszkańcy, wybrać prezydenta miasta.
  Te gabinetowe ustalenia były bez wątpienia jedną z głównych przyczyn zaledwie 12-procentowej frekwencji wyborczej. Białostoczanie, którzy tak mizernie ruszyli do urn mogli głosować na trzy listy: parafii ewangelickiej, Polskiego Komitetu Wyborczego i Polskiego Robotniczego Komitetu Wyborczego. Mandaty uzyskali przedstawiciele tylko dwóch ostatnich komitetów.
  Przytłaczające zwycięstwo, 35 mandatów na 42 miejsca w radzie, odniósł Polski Komitet Wyborczy. Był on stworzony na potrzeby wyborów z największym naciskiem na „polski”. Stąd jeszcze przed wyborami pojawiły się w nim oczywiste tarcia. W ich rezultacie powstała właśnie lista nr 3. Polski Komitet nie miał więc jednolitego oblicza polityczno-ideowego.  Na czas pierwszych wyborów wystarczał fakt reprezentowania polskiego środowiska. Wśród radnych z listy nr 2 znaleźli się tak później różniący się między sobą Feliks Filipowicz, Wincenty Hermanowski czy Władysław Olszyński. Był też oczywiście Bolesław Szymański. Siedmiu radnych z listy nr 3 miało już wkrótce po wyborach stać się głównymi oponentami wszelkich poczynań większości. Był wśród nich Józef Puchalski.
  Trudno zatem określić oblicze polityczne pierwszej rady miejskiej.  Można też tak samo stwierdzić, że zaplecze polityczne Bolesława Szymańskiego również nie było wykrystalizowane. Jedyną podporą prezydenta w następnych latach był przewodniczący rady Feliks Fili- powicz. Gdybyśmy jednak mieli określić charakter tamtej rady, to trzymając się najprostszego podziału: lewica – centrum – prawica, lokować ją powinniśmy w centrowo-prawicowych rewirach. Już stosunkowo szybko okazało się, że wyznacznik „polski” nie był wystarczający do skutecznego rządzenia. Radą wstrząsały konflikty, a nie rzadko i skandale.
  Podziały, często na tle personalnym, doprowadziły w  1927 roku do praktycznego paraliżu rady, a tym samym do zakończenia kariery publicznej Szymańskiego i Filip owicza.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 11 grudnia 1927 roku. To już była całkiem inna sytuacja. Zgłoszonych zostało 16 list. W przeddzień wyborów lista nr 14 została przez prokuraturę unieważniona.
  Stwierdzono bowiem, że „wszyscy ci kandydaci na radnych są notorycznymi komunistami”. Tym razem kampania wyborcza zaskakiwała temperaturą. Oprócz różnych odcieni politycznych chyba największe emocje budziły listy żydowskie. W zwią- zku z nimi odwoływano się do „Honoru i Sumienia Polaka Obywatela”. Nawoływano do udział  u w wyborach, bo od tego „zależy ilość mandatów polskich w Radzie Miejskiej”. Ze strony społeczności żydowskiej też była duża mobilizacja. Przełożyło się to na bardzo wysoką frekwencję – 64,4 proc.
  Rozkład mandatów pokazywał, że kolokwialnie rzecz nazywając – łatwo nie będzie. Do rady weszli przedstawiciele 10 list: PPS-u, Bundu, Bezpartyjnych (mniejszość niemiecka), Prawosławnych, Zjednoczonego Polskiego Komitetu Wyborczego, Rzemieślników Żydów, Zjednoczonego Żydowskiego Bloku Wyborczego, Żydowskiego Komitetu Wyborczego Właścicieli Nieruchomości, Polskiego Komitetu Wyborczego Pracy Gospodarczej i Zjednoczonego Komitetu Wyborczego byłych wojskowych. Najwięcej mandatów – 9 – miał Żydowski Blok Wyborczy, ale z innymi żydowskimi listami społeczność żydowska, która w 1919 roku  zbojkotowała wybory, wprowadziła do rady aż 21 radnych na 41 mandatów.
  W związku z takim rozkładem sił nową radę określano mianem żydowskiej. Prezydentem, z dużymi trudnościami, i jak się szybko okazało bez  specjalnego powodzenia, został startujący z listy byłych wojskowych płk Michał Ostrowski. Znowu jest ogromna trudność gdy chcemy jednoznacznie stwierdzić, kto rządził w Białymstoku w drugiej kadencji. Wszyscy byli skłóceni ze sobą. Natomiast przedstawiciele mniejszości sprawowali głó- wne funkcje.
  Przewodniczącym rady został profesor Seminarium Nauczycielskiego Roman Młyński, który uzyskał mandat z listy PPS, a zapleczem prezydenta Ostrowskiego było zaledwie dwóch radnych z listy wojskowej.  To nie mogło się udać. 28 października Michał Ostrowski podał się do dymisji. Sięgnięto więc po Wincentego Hermano- wskiego, który nie sprawował funkcji radnego. Cieszył się natomiast dużym autorytetem.
  Pamiętano jego pracę w samorządzie pierwszej kadencji, z której zrezygnował w 1925 roku nie zgadzając się z polityką duetu Filipowicz – Szymański. Hermanowski podjął się zadania, które już na starcie wyglądało jak „mission impossible”. Sytuację dodatkowo komplikował układ polityczny w województwie. Od połowy 1930 roku wojewodą białostockim został Marian ZyndramKościałkow ski, wywodzący się z tak zwanej grupy pułkowników, najbardziej zaufanych ludzi sanacji. Herman owski natomiast był endekiem. To skazywało go na niepowodzenie.
   30 lipca 1932 roku Wincenty Hermanowski złożył swój urząd, a rada została rozwiązana. 1 sierpnia stanowisko komisarza rządowego objął  Seweryn Nowakowski. Był związ any z obozem piłsudczykowskim. To, oprócz niezaprzeczalnych zasług wynikających z jego osobowości, było jedną z przyczyn powodzenia komisarza, a później prezydenta Białegostoku. Współpraca z wojewodą układała mu się wręcz wzorowo. To pozwalało Nowakowskiemu realizować ambitne plany.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1934 roku. Aby uniknąć sytuacji z poprzedniej rady, przez całą kampanię wyborczą podkreślano potrzebę zjednoczenia środowiska polskiego.
  Oczywiście zwornikiem miał być obóz sanacyjny. Lista sanacyjna, przy bardzo wysokiej frekwencji – 79 proc.  zdobyła aż 23 mandaty na 48 miejsc w radzie. Żydzi, którzy startowali z dwóch list zapewnili sobie 19 mandatów. Endecy mieli zaledwie 6 radnych. Taki podział umożliwiał Sewerynowi Nowakowskiemu realizację programu „europeizacji” Białegostoku. Ostatnie wybory z 14 maja 1939 roku niewiele zmieniły w politycznym podziale mandatów. Rada jednak praktycznie nie rozpoczęła swojej kadencji z oczywistych powodów. 
  Oblicze polityczne samorządowego Białegostoku z lat 1919 – 1939 trudno jednoznacznie określić. Można natomiast podzielić ten okres na dwa wyraźne etapy – przed Nowakowskim i z Nowakowskim. Temu pierwszemu towarzyszył chaos i destrukcja. W drugim dzięki Sewerynowi Nowakowskiemu Białystok zaczynał być miastem nowoczesnym. 

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskie

Rynek Kościuszki 22 i 24. Lampy Jagustów i kapelusze Kapelusznika

 

   Do tej pory poznaliśmy  historię domów od nr 6 do nr 20, pełną podziałów własnościowych, częstych zmian praw własności oraz licznie zmieniających się właścicieli sklepów i składów.
  Zdjęcie to, chociaż już kilkakrotnie stanowiło ilustrację, daje nam wciąż niepowtarzalną okazję, aby przyjrzeć się bliżej istniejącym w 1897 r. kamienicom, które po 1919 r. przyporządkowano do Rynku Kościuszki nr 22 i 24. 
  Na pierwszej z nieruchomości w 1897 r. stał typowy dla pierwszej połowy XIX w. murowany piętrowy dom, ustawiony szczytem do rynku i posiadający w parterze lokal handlowy, na piętrze zaś mieszkania. W głębi posesji były dostawione do niego kolejne dwa budynki.
  Domy te z racji posadowienia na wąskiej działce, były rozciągnięte w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) poprzez rozbudowę o kolejne oficyny i przybudówki, tak że między poszczególnymi adresami tworzyły się charakterystyczne, wąskie zaułki w formie pasaży handlowych, gdzie lokalizowano przeróżne sklepy, składy i punkty usługowe. 
  Nieruchomość przy Rynku Kościuszki 22 należała w 1897 r. do braci Berka i Kałmana Gelbergów, którzy odkupili ją w 1873 r. od swojego ojca, kupca drugiej gildii Josela Gelberga. Josel z kolei stał się jej właścicielem już w 1833 r., na  mocy aktu kupna-sprzedaży zawartego z Mendelem Grawe, odnotowanym już w 1825 r. jako posiadacz „domu murowanego w Rynku”, który „zaymuie z familią cały i w onym rożne przedaie towary”.
  Na posesji stały wówczas dwa domy, z których drugi oddany był w dzierżawę cukiernikowi, Józefowi d’Ornani. Ciekawa to postać – urodził się we Francji około 1780 r., a do Białegostoku przybył przed 1813 r., być może jako żołnierz lub uczestnik wyprawy Napoleona na Rosję w 1812 r.
  W 1813 r. ożenił się z Marianną Więcką. W drugiej dekadzie XIX w. pełnił też funkcję burmistrza, ale zapisał się na kartach miejscowej historii m.in. zorganizowaną w 1824 r. próbą usunięcia popieranego przez Żydów burmistrza Bernekera. W tym celu wysłał list protestacyjny do wielkiego księcia Konstantego, sygnowany szeregiem podpisów mieszkańców miasta. Ale niedługo później wyszło na jaw, że część podpisów została sfałszowana. W celu zbadania sprawy powołano specjalną komisję, która udowodniła winę Józefa d’Ornani.
  W lipcu 1824 r. wydano wyrok, mocą którego skazano go na 35 uderzeń rózgą oraz stałą kontrolę policyjną.  Powróćmy do 1897 r. Tego roku Kałman Gelberg zajmował się prowadzeniem własnej tkalni przy ul. Nadrzecznej, zaś w widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka domach funkcjonowała m.in. sprzedaż instrumentów L. Zabłudowskiego.
  W 1901 r. nieruchomość odkupili małżonkowie Mowsza i Chana Jagustowie, właściciele założonego w 1886 r. składu lamp, który w 1897 r. funkcjonował jeszcze w sąsiedniej kamienicy rodziny Zabłudowskich. Właścicielami pozostawali aż do II wojny światowej, prowadząc przy Rynku Kościuszki 22 swoje przedsiębiorstwo handlujące lampami i naczyniami kuchennymi. Sąsiedni dom przy Rynku Kościuszki 24, niemal identyczny pod względem architektonicznym jak poprzednio opisane okoliczne budynki, w 1897 r. należał do rodziny Zabłudowskich.
  W 1888 r. nieruchomość należała do Mejera i Elki Zabłudowskich, ale niespłacone długi spowodowały wystawienie jej na licytację, którą wygrał Szmul Zabłudowski, syn Michela. W akcie notarialnym odnotowano, że na posesji stały dwa nowe murowane piętrowe domy z piwnicami oraz także nowy, drewniany piętrowy dom, które wypełniały całą posesję od rynku do ul. Żydowskiej.
  Po śmierci Szmula nieruchomość odziedziczyły jego dzieci, a w 1899 r. prawa własności otrzymali dwaj bracia – Newach i Dawid Zabłudowscy. Oni też, a następnie ich spadkobiercy, pozostawali właścicielami do II wojny światowej. Najstarszymi działającymi tu przedsiębiorstwami były: sklep z ubraniami damskimi Gotliba Hirsza, założony w 1879 r., oraz sprzedaż futer, czapek i kapeluszy należąca od 1900 r. do Abrama Kapelusznika.
  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem funkcjonowały m.in. sklep z wędlinami Marty Ginter, sprzedaż koszyków i walizek Rafaela Jeruzalimskiego, większy skład towarów bławatnych Hirsza Bramsona i Sory Łoś, czy sprzedaż dodatków szewskich Bejli Rudej.  Za tydzień poznamy historię ostatnich dwóch kamienic, widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka, przyporządkowanych do Rynku Kościuszki 26 i 28.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Dworzec Główny – raj dla wszędobylskich kieszonkowców

    Przedwojenny Dworzec Główny przy ul. Kolejowej wraz ze swoimi przyległościami dawał wielkie możliwości do działania rozmaitym chanajkowskim cwaniakom. Tutaj krzyżowały się drogi miejscowych kieszonkowców i wyjeżdżających białostoczan oraz przybywających gości. Swoje podejrzane interesy załatwiali, mający tam postój dorożkarze i obsługujący pasażerów tragarze. Spotkać można było naganiaczy do szulerskich stolików, farmazonów z fałszywą biżuterią, jak też proponujące usługi prostytutki.
  Nocami kolejowe składy odwiedzali włamywacze poszukujący wartościowych towarów i pobliscy amatorzy wagonów z węglem. Policjanci V komisariatu ulokowanego na dworcu mieli na okrągło pełne ręce roboty z tym szemranym bractwem.  Szczególne pole do popisu dworzec dawał jednak przede wszystkim doliniarzom (kieszonkowcom), którym odpowiadał panujący tam tłok, pośpiech i ogólne zamieszanie, zwłaszcza w okresach przedświątecznych i porze letniej, kiedy trwały rodzinne wyjazdy.   Tłumy ludzi gromadziły się wówczas pod kasami, w poczekalniach, w bufecie, no i oczywiście na peronach. Oczekiwali na swój pociąg, żegnali się i witali. Wszędzie tam obracali się niepozorni kieszonkowcy. Niektórzy z nich w poszukiwaniu okazji do kradzieży docierali nawet do wagonów i odbywali krótką podróż w kierunku Warszawy, Wilna, bądź pomniejszych miejscowości województwa, mających połączenia kolejowe z Białymstokiem.
  Wracali z łupem w postaci portmonetek, portfeli, zegarków czy większych bagaży. Od 1919 r., kiedy nasze miasto odzyskało nareszcie niepodległość, rozpoczynający swą międzywojenną działalność Dziennik Białostocki zaczął odnotowywać regularne występy dworcowych złodziei.
  4 maja znalazła się w nim taka oto wzmianka: „Na dworcu w poczekalni 3-ej klasy nieujęty dotychczas złodziej wyciął z ubrania podróżnego jadącego z Rosji pugilares z 5400 rublami”. Z kolei 9 grudnia  pisano: „Na dworcu kolejowym agenci policji aresztowali kilku złodziei, którzy dopuszczali się tam kradzieży kieszonkowych oraz złodzieja, który w tych dniach w Wilnie skradł 5 tys. rubli”.
  W następnych latach gazetowe kroniki kryminalne niemal codziennie zamieszczały podobne wiadomości. Trwało tak aż do 1939 r.  W drugiej połowie lat 20. wśród uwijających się po dworcowych pomieszczeniach penetratorów cudzych palt i marynarek odznaczał się zwłaszcza Enoch Fryszler man, młodzieniec z ul. Kijowskiej. Praktykę w zawodzie rozpoczął przy boku samego Szmula Zawińskiego, zwanego Złotą Rączką, przedwojennego doliniarza z ul. Cichej. Pełnił u niego rolę tzw. konika, drugorzędnego pomagiera, odbierającego ukradkiem zdobycz od szefa. Szybko poszedł na swoje.
  Zmontował ekipę, tzw. rakietę, która tworzyła sztuczny tłok, a on zapuszczał niepostrzeżenie zwinne palce do obiecującej doliny (kieszeni). Pewnego letniego dnia 1928 r. został złapany na gorącym uczynku. Była to jego kolejna wpadka. Trafił więc na roczną kurację odwykową do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej.
  W tym samym czasie co Enoch Tyszlerman w doliniarskim fachu startował także Wiktor Biryło z ul. Sosnowej. Choć cieć był starozakonnym  trzymał sztamę z chanajkow ską ferajną. Chętnie pracował na dworcu.
  W lutym 1925 r. Dziennik Białostocki pisał: „Aresztowano Biryło Wiktora – Sosnowa 41 za usiłowanie kradzieży na st. Białystok”. Najchętniej Biryło kradł w pociągu. Wpadł przy operacji wycinania żyletką portfela z kieszeni Icka Kapłaha, jadącego do Warszawy.
  Jako recydywistę czekała Biryłę również roczna odsiadka.  Dworcowym i pociągowym złodziejom z Chanajek trafiali się niekiedy osobliwi klienci. W 1925 r. okradziony został rabin białostocki Rapaport, w 1935 księżna Lubomirska, zaś w 1928 r. niejaki Mejer Aronson z Ameryki stracił na ich rzecz ponad 600 dolarów. Jak widać cudzoziemców też nie oszczędzano.

Włodzimierz Jarmolik

Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie

 

 
    Warto popatrzeć w historię białostockiej komunikacji miejskiej. A była ona niezmiernie ciekawa, choć sprawiedliwie przyznać trzeba, że przez całe dziesięciolecia nie należała do najmocniejszych stron Białegostoku. 
  Komunikacja w okresie międzywojennym,  była jedną z bolączek mieszkańców. Nie udało się ani wprowadzić, pomimo wielu prób tramwaju (szkoda), ani doprowadzić komunikacji autobusowej do przynajmniej przyzwoitego poziomu.
  Po zakończeniu wojny białostocka komunikacja miejska została uruchomiona dopiero w listopadzie 1945 r. Nie znamy taboru samochodowego jakim przedsiębiorstwo dysponowało w tym pionierskim czasie, ale można przypuszczać, że były to samochody ciężarowe przystosowane do przew ozu ludzi. Kursowały z dworca PKP na Dojlidy.
  Dopiero w lipcu 1947 r. uruchomiono drugą linię. Ta już miała bardziej skomplikowaną trasę. Zaczynała się też przy dworcu PKP, a następnie prowadziła przez Lipową, Rynek Kościuszki, Kilińskiego, Mickiewicza na Drewnianą.  W styczniu 1949 r. pojawiła się trzecia linia z Wygody na Nowe Miasto.
  Wszystkie te trasy obsługiwało pięć pojazdów. Zważywszy na rozwój linii komunikacji i na stan techniczny pojazdów nie był to wynik imponujący.  W 1950 r. kupiono sześć następnych autobusów. Nadal jednak wszystko przypominało prowizorkę, mimo że sieć linii komunikacyjnych w mieście była już dobrze rozwinięta. Na  linii 1 rozpoczynającej się przy CPN przy ul. Jurowiec kiej, która prowadziła przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP, co godzinę jeździły dwa autobusy.
 

   Na linii 2 z Dojlid przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP też co godzinę kursowały dwa autobusy. Uprzyw ilejowana była linia 3 z Wygody na Nowe Miasto, bo obsługiwały ją aż trzy pojazdy. Ale coś za coś. W związku z tym linią 4 z Mickiewicza na Wysoki Stoczek kursował tylko jeden autobus. Też jeden jeździł jako piątka z Antoniuka na ulicę Piasta. Szóstka jeździła z Rynku Kościuszki na Starosielce i też miała jeden autobus, podobnie jak i siódemka kursująca z Rynku Kościuszki do Fast. W 1955 r. sytuacja stała się już dramatyczna. Oto epicki obrazek z tamtego czasu. „Wieczór był mroźny. Na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki zebrało się kilkanaście osób. Czekali na autobus numer 6, łączący centrum z dzielnicą Starosielce.
  Po kilkudziesięciu minutach ten i ów rozejrzał się jeszcze, czy przypadkiem upragniony autobus nie nadjeżdża, a nie mogąc się nigdzie dopatrzeć charakterystycznej sylwetki Chaussona, podążał szy- bko w stronę dworca kolejowego”. Wielu białostoczan bardziej ufało wówczas PKP niż MPK.
  Pociągiem  można było dojechać do Starosielc czy na Wyg odę. Wyczekiwanie na autobus było obowiązującą normą. Powodem był opłakany stan techniczny  autobusów. MPK dysponowało 21 pojazdami, które obsługiwały już 7 linii. Nowych było jedynie pięć autobusów marki ZIS. Pozostałe to: 5 Mavagów, 3 Chau ssony, 7 ciężarówek przerobionych na tzw. budy marki GMC i 1 ciężarówka, też buda, Henschel. ZIS-y były oczywiście produkcji radzieckiej. Ich nazwa sowieckim zwyczajem była skrótem – i to jakim ! – Zawod Imieni Stalina. Mavagi były węgierskie, produkowane w założonej w 1874 r. Magyar Királyi
Államvasutak Gépgyára (Fabryce Maszyn Węgierskich Królewskich Kolei Państwowych). Chaussony były francuskie. Ciężarówki GMC CCKW353 produkowane były przez amerykańską firmę GMC.
 

   Tuż po wojnie zostały prowizorycznie dostosowane do przewozu osób. Na skrzyni ładunkowej zamocowano drewniane ławki. Wejście umożliwiała zamocowana na tylnej klapie metalowa drabinka. Henschle były oczywiście niemieckie Ale na tzw. chodzie było zaledwie 13 autobusów, a reszta, jak to określali sami pracownicy MPK, to „graty” i „trupy”, które nawet nie wyjeżdżały na trasy.  Ten stan był rezultatem centralnie prowadzonej polityki. Białystok nie mógł przecież sam sobie kupić autobusów. Otrzymywał je z przydziału z Warszawy. A ta przysyłała wysłużone w Gdańsku czy stolicy graty. Dodatkowo sytuację komplikował fakt, że unieruchomione Mavagi można było remontować tylko w Katowicach. Z kolei Katowice odmawiały przyjmowania „trupów”, bo nie przydzielono im w stolicy części zamiennych.
  Wobec powyższego „trupy” stały w bazie białostockiego MPK, a pasażerowie na przystankach. Apelowano aby wreszcie Białystok przestał być traktowany jak zapadła prowincja i otrzymał przydział nowych pojazdów. Po tych alarmistycznych doniesieniach Białystok otrzymał w końcu nowe autobusy Star -50. Można więc było wycofać z użytkowania ciężarówki – budy. Stary – 50 okazały się jednak niepraktyczne.
  W Białymstoku, przy małej ilości autobusów na wszystkich liniach panował nieopisany tłok. Nowe autobusy były natomiast niezbyt pojemne. Dochodziło w nich do często komicznych zajść. Białostoczanie zaczęli je więc nazywać „beczkami śmiechu”. Dobre wiadomości, szczególnie dla pasażerów, nadeszły pod koniec 1960 roku. Poinformowano, że białostocka komunikacja miejska otrzyma 12 nowych autobusów San. MPK dysponowało wówczas już 79  autobusami. Nadal jednak jeździły po mieście wysłużone ZIS-y.

   Po otrzymaniu nowych Sanów tabor niewiele się powiększył, wycofano bowiem z eksploatacji 9 samochodów, które nie nadawały się już do dalszego użytku. Przy okazji otrzymania nowych pojazdów podano, że MPK przewozi w ciągu roku 25 milionów pasażerów. Kolejny duży zakup autobusów był w 1968 r. Białystok wzbogacił się o „9 nowych autobusów marki San H – 100 na 62 miejsca”. Ale w tym wieloletnim borykaniu się z niedostatkiem taboru były też ciekawe inicjatywy. Już 1960 rok zapowiadał inną przyszłość komunikacji. Co prawda przyczyna była prozaiczna, ale skutek nieoczekiwany. Oto 10 czerwca rozpoczął się ogólnopolski eksperyment. Na ulice Białegostoku wyjechały 2 autobusy bez konduktorów. Dotychczas bilety w autobusie sprzedawał konduktor, który siedział na specjalnym krzesełku przy tylnych drzwiach. Dlatego też wsiadało się tymi drzwiami, a wysiadało przednimi. Pisząc o białostockim eksperymencie Gazeta Białostocka informowała, że „w pierwszym okresie powojennym nie było w Białymstoku autobusów, w drugim autobusów było więcej, ale nie było kierowców, obecnie są autobusy i chętni do pracy kierowcy, ale MPK nie może ich zatrudnić ze względu na ograniczenie funduszu płac”.
  Sprawdzano więc,  jak to będzie kiedy kierowca będzie jednocześnie konduktorem. To była pierwsza w Polsce próba. Pasażerów proszono więc, aby wsiadali przednimi drzwiami i mieli już przygotowaną kwotę na zakup biletu.  Ale prawdziwa innowacja nastąpiła dopiero 1 marca 1968 r.       

Znowu w ramach eksperymentu wprowadzono w białostockich autobusach automaty biletowe. Pisano, że „całkowicie zautomatyzowane biletowanie będzie na liniach 11 i 12. W autobusach tych linii trzeba będzie posiadać drobne pieniądze w monetach 50 gr. i 1 zł, gdyż tylko przy użyciu tych monet można wykupić bilet”. Dodatkową nowością były bilety abonamentowe 10- i 20-przejazdowe, które mogli kupić wyłącznie pracownicy rozmaitych instytucji i przedsiębiorstw w „punktach ekspedycyjnych MPK, to jest przy Rynku Kościuszki, Centralnym Dworcu PKP, na Wygodzie i na Antoniuku”. Uczniowie odbierali bilety w sekretariatach szkół.
  Eksperyment powiódł się i 1 lipca 1969 r. białostockie MPK jako pierwsze w Polsce wprowadziło we wszystkich autobusach „bezkonduktorską, zautomatyzowaną obsługę”. To nic, że ówczesne automaty dziś są jedynie muzealnym zabytkiem. W 1969 r. to była rewolucja. W uznaniu za te udane eksperymenty Białystok został wyróżniony.
  W dniach 12 – 15 wrześnie 1968 r. odbył się u nas XII Krajowy Zjazd Komunikacji Miejskiej. Oprócz przedstawicieli wszystkich polskich przedsiębiorstw komunikacji miejskiej do Białegostoku przyjechali też goście z Jugosławii, Węgier i NRD. Wszyscy z zainteresowaniem wysłuchali referatu  dyrektora białostockiego MPK inż.  Zygmunta Zawadzkiego „Komunikacja Miejska w Białymstoku i jej planowany rozwój.”

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Rynek Kościuszki 18 i 20. Bakalie Sicza i herbata Rapaport-Kagana

 

    Zatrzymajmy się nieco dłużej przy zdjęciu Józefa Sołowiejczyka, które opublikowałem w zeszłym tygodniu. Wówczas skupiłem uwagę na kamienicy Juchno- wieckich, później przyporządkowanej do Rynku Kościuszki 16.
  Dziś chciałbym zająć się dziejami domów, które są widoczne na zdjęciu po drugiej stronie wylotu ówczesnej ul. Zielonej na Plac Bazarny, a które w okresie międzywojennym miały numery 18, 20 i 22.  Widzimy tutaj rząd charakterystycznych, wąskich,  piętrowych domów, o elewacjach frontowych umieszczonych w szczycie, skierowanym w stron ę rynku, których partery były  przeznaczone pod handel, zaś piętra i poddasza miały funkcje mieszkalne.
  Na tle nowoczesnych, trzy- i czteropiętrowych ceglanych kamienic, zbudowanych przez zamożnych przedsiębiorców w ostatniej dekadzie XIX w. (o większości z nich pisałem już w poprzednich częściach), domy te wyglądają anachronicznie, nawiązując swoją stylistyką do okresu Obwodu Białostockiego, gdy wszelkie budowle musiały mieć uzgodnione z władzami fasady, nawiązujące do ogólnopaństwowych wzorców. Wydaje się więc, że budynki powstały co najmniej w pierwszej połowie   XIX w. jako zwarty blok nowej zabudowy, która zastąpiła stojące tu od czasów Jana Klemensa Branickiego drewniane domy z murowanymi i tynkowanymi na biało elewacjami frontowymi. 
  Dom  na rogu rynku i ul. Zielonej w 1810 r. należał do Lejby Karczmara, a w 1825 r. chyba do jego syna, Hercka Lejbowi- cza. W tym czasie od frontu stał drewniany parterowy dom, z tyłu zaś, w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) dom z muru pruskiego, kryty dachówką.
  W 1825 r. Karczmar  nie tylko mieszkał tu, ale także prowadził „zaiezdną karczmę i utrzymuie szynk ordynaryiny”. Do domu Karczmara przylegała mniejsza działka należąca w 1810 r. do Rejzy Migdałówki.
  W drugiej połowie XIX w. obie nieruchomości były już scalone i podzielone na dwie części: większą ciągnącą się od Placu Bazarnego do ul. Żydowskiej, oraz mniejszą, o obrysie kwadratu zlokalizowanego w narożniku ul. Zielonej i Placu Bazarnego. W 1861 r. odnotowano jeszcze jako właścicieli tych części Abrama Karczmara i Herszka Lifszyca.
  Ten ostatni w 1861 r. sprzedał swoją własność Chackielowi Siczowi. Natomiast dom Karczmara przeszedł w posiadanie Itki Makowskiej. Pozostawała jego właścicielką do 1926 r., gdy podarowała go swoim dzieciom: Rejzli Lubicz, Kałmanowi Makowskiemu i Maszy Chorosz, którzy dwa lata później sprzedali go Izaakowi Zakhejmowi i on też posiadał ją do II wojny światowej. W części należącej do Sicza działał jego sklep z bakaliami i towarami kolonialnymi. 
  Po śmierci Sicza, jego spadkobiercy w 1931 r. sprzedali nieruchomość Nowchimowi Pałterowi. W latach 1919-1939 w obu domach przy Rynku Kościuszki 18 i 18a działały m.in. sklep z materiałami piśmienniczymi rodziny Stekolszczyków, jadłodajnia Jakuba Pinesa, sprzedaż towarów bławatnych Sary Kowalskiej oraz sklep elektrotechniczny Adolfa Schmidta i Fryd rycha Juszkiewicza. 
  Sąsiednia posesja przy Ry- nku Kościuszki 20 należała na początku XIX w. do Meszela Pułgałówki, natomiast w 1825 r. właścicielką posesji i stojącego na nim drewnianego domu była wdowa po Meszelu, która prowadziła tu szynk alkoholi. Przed 1865 r. właścicielem był Lewin Goldberg, który tego roku sprzedał nieruchomość Szlomie i Brandli Kaganom. Ci zaś w 1877 r. odstąpili ją synowi Mowszy Kaganowi-Rapaportowi i jego żonie Sorze.
  Wówczas już stał w tym miejscu murowany piętrowy dom.  Na początku XX w. majątek należał do wdowy Sory i jej syna Izaaka, ale w 1913 r. został on wystawiony na publiczną licytację i sprzedany Chai Esterze Rapaport-Kagan.
  Rodzina zajmowała się handlem herbatą i kawą, a tuż przed 1915 r. rozpoczęli także sprzedaż manufaktury. W 1912 r. część nieruchomości znajdująca się od frontu została sprzedana na publicznej licytacji za długi rodziny Rapaport-Kagan, a nabywcą został Całko Goniądzki, prowadzący w tym miejscu od lat 60. XIX w. sklep ze sprzedażą futer i czapek.
  Tym samym w okresie międzywojennym funkcjonowały dwa adresy: Rynek Kościuszki 20 i 20A. W latach 20. XX w. dom Goniądzkiego przeszedł na własność jego spadkobierców, którzy w 1937 r. odsprzedali go Abramowi i Szyfrze Kapelusznikom.  W domach RapaportówKaganów i Goniądzkich w okresie międzywojennym działały oprócz sklepów właścicieli, także sprzedaż zegarków Szmula Fiszera, sklep spożywczy Kreczmera, sprzedaż wyrobów żelaznych Lei Lewin oraz sklep galanteryjny i materiałów piśmienniczych Simy Berendt. Jednym z najemców przy Rynku Kościuszki 20 był zakład fotograficzny „Rab-Fot” należący do J. Rabinowicza .

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Nochim Abelewicz i inni spece od łomu i wytrycha

 

   Największą grupę wśród złodziei, poza kieszonkowcami, stanowili zawsze włamywacze. Dzielili się oni tradycyjnie na włamywaczy pospolitych, preferujących siłowe metody i ciężkie narzędzia w dostaniu się do upatrzonego mieszkania, sklepu czy biura oraz włamywaczy okiennych, tzw. lipkarzy i klawiszników, czyli włamywaczy pokonujących zamknięte drzwi za pomocą podrobionych kluczy i wytrychów.
  Ci ostatni, obok kasiarzy, należeli do elity złodziejskiego bractwa.  Na przedwojennym bruku białostockim klawiszami
(podrobione klucze) i szpyrakami (wytrychy) szczególnie chętnie, acz ze zmiennym powodzeniem posługiwał się Nochim Abelewicz, złodziej zamieszkały przy ul. Malinowskiego 2.
  Na co dzień Abelewicz był pracowitym masarzem i sprzedawał w swojej jatce mięso. Kiedy jednak przychodziła noc zamieniał się w zuchwałego włamywacza i sam, albo z wybranym wspólnikiem odwiedzał białostockie domy czy też zasobne składy towarowe.
  Już w 1926 r. Dziennik Białostocki, piszący rozwlekle o majowym przewrocie Józefa Piłsudskiego, na ostatniej stronie w kronice kryminalnej donosił: „W nocy przy ulicy Suraskiej zatrzymany został z narzędziami do włamań Abelewicz Nochim, mieszkaniec m. Białegostoku, zawodowy złodziej i włamywacz, w chwili gdy usiłował dostać się do sklepu pod nr 42 przy tejże ulicy.
  Abelewicza aresztowano i przekazano władzom sądowym”. Jak każdy zawodowy złodziej miał on w kartotece policyjnej w Wydziale Śledczym przy ul. Warszawskiej 6, swoje miejsce. Sprawdzano go przy każdej okazji. Kiedy w mieście doszło do szczególnie grubej roboty, Nochim Abelewicz mógł natychmiast spodziewać się wizyty agentów policyjnych. Przesłuchiwano go, sprawdzano alibi, stawiano do konfrontacji.
  W 1933 r. dom przy ul. Malinowskiego władze śledcze nachodziły wielokrotnie. Był to bowiem rok szczególnie obfity we włamania i inne podstępne kradzieże. Panował potężny kryzys gospodarczy, a złodzieje, podobnie jak uczciwi obywatele także go odczuwali.
  W lutym policyjna inspekcja odkryła, że praktykujący wciąż rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rzeźni miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju. Kilka miesięcy później znowu z powodu podejrzeń o handel niezalegalizowanym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W zmyślnym schowku pod schodami agenci policyjni odkryli jednak nie połacie poćwiartowanego cielaka czy wieprzka, lecz istny skład złodziejskich narzędzi. Czego tam nie było: zgrabne łomy i łomiki, mesle, śrubsztaki, no i oczywiście wykonane na pasówkę klucze oraz pęki wytrychów. Nie było wątpliwości do czego to wszystko służy.
  Sprawa trafiła do sądu. Abelewicz musiał przez miesiąc korzystać z państwowego wiktu w szarym domu przy Szosie Baranowickiej. Na początku 1934 r. rzeźnik –  klawisznik zaplanował duży skok. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa Warrant przy ul. Kolejowej. Potrzebował pomocników.
  Jego wybór padł na Icka Goldsztejna, także rzeźnika, który z braćmi prowadził przy ul. Krakowskiej popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Do złodziejskiej spółki wszedł też Franciszek Więckowski, młody, ale już z dużym dorobkiem włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, którego policja zwykle szukała po chanajkowskich melinach. 
  Tercet złodziei o północy wybrał się pod parkan ogrodzenia składów Warrant. Najpierw zrobiono wyłom w płocie,  a później dobrano się do drzwi budynku.
  Skok jednak się nie udał. Gorliwy posterunkowy obchodzący swój rewir usłyszał podejrzane szmery, wyciągnął rewolwer i, jak później napisał dziennikarz tygodnika Reflektor, ujął wszystkich „trzech rycerzy nocy”. Wojowali oni jednak nie mieczami i z otwartą przyłbicą, ale po ciemku z łomem i wytrychami w ręku.

Włodzimierz Jarmolik

Ostatnie wybory samorządowe w II RP. Po zwycięstwie Nowakowski wyjechał na urlop. Wrócił chwilę przed wojną.

Symbolicznie najważniejsze były z pewnością ostatnie wybory samorządowe w II RP. Odbyły się 14 maja 1939 roku. Wygrał je Chrześcijański Narodowo-Gospodarczy Komitet Wyborczy, który skupiał apolityczne organizacje gospodarcze, zawodowe, oświatowe i kulturalne. Zdobył 21 mandatów na 48 miejsc w radzie. Wśród radnych znaleźli się wielce dla Białegostoku zasłużeni, miedzy innymi ks. Stanisław Hałko, Michał Motoszko, dr Aleksander Rajgrodzki czy Beniamin Flomenbaum.

Ale najważniejszą postacią był startujący z listy Komitetu Seweryn Nowakowski, który ponownie bezkonkurencyjnie został wybrany przez radę na kolejną kadencję prezydencką, która miała trwać do 1944 roku.  Głównym zadaniem tej kadencji, wyznaczonym przez Nowakowskiego, było opracowanie ogólnego planu zabudowy Białegostoku. Miała to być realizacja wizji, która w przyszłości miała przeistoczyć Białystok w nowoczesne, harmonijnie zaplanowane miasto.

W tym celu jeszcze w połowie 1938 roku utworzone zostało Biuro Planowania Zabudowy, na którego czele stanął zaproszony przez Nowakowskiego Ignacy Tłoczek. Prezydent zdawał sobie bowiem sprawę, że pomimo wielu dokonanych już inwestycji nosiły one jednak charakter incydentalny, nie zmieniający ogólnego wyglądu i zagospodarowania miasta. Tłoczek w krótkim czasie przygotował główne założenia planu.

Zawierały one wykreowanie metropolitalnej roli Białegostoku, wyznaczenie strefy przemysłowej, głównych, w tym tranzytowych, ciągów komunikacyjnych, stworzenie centrów administracyjnego, kulturalnego, oświatowego, zlikwidowanie dzielnicy biedoty Chanajek, uwydatnienie tak zwanego klina zieleni stworzonego przez kompleks parków i Zwierzyniec oraz wykorzystanie naturalnej rzeźby terenu, na którym położony jest Białystok.

Plan ten jednak nigdy nie został zrealizowany. Po wygranych wyborach Seweryn Nowakowski z rodziną wyjechał na urlop do Druskiennik. Do Białegostoku wrócił 4 sierpnia 1939 roku. Sytuacja polityczna w Europie stawała się coraz bardziej napięta.

25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem „w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami”, aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny. Apelując o spokój stwierdzał, że „należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta”.

I dalej Nowakowski apelował: „Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54”. Gwoli porządku dodano, że „łopatę na
leży przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów”.   Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że „wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona”. Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nie nadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.

1 września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny był nieunikniony. Nowakowski w obliczu zagrożenia z wielką energią starał się zabezpieczyć prawidłowe funkcjonowanie miasta. 7 września utworzył Straż Obywatelską, której zadaniem było utrzymywanie ładu i bezpieczeństwa w mieście. 15 września do Białegostoku wkroczyli Niemcy. To był koniec przewidzianej do 1944 roku kadencji samorządu.  Następnie historia wkroczyła w najbardziej mroczne lata dziejów Białegostoku. 22 września miasto  zajęli Sowieci. Prezydent Seweryn Nowakowski aresztowany przez nich w październiku przypuszczalnie został zamordowany w Mińsku. Od czerwca 1941 roku znowu byli Niemcy, a 27 lipca 1944 roku wyparli ich Sowieci.
Paradoksem historii stało się to, że właśnie w tymże 1944 roku, w którym miała się skończyć kadencja wybranej w 1939 roku, została powołana Miejska Rada Narodowa w Białymstoku, która stanowiła jednak wyłącznie fasadę samorządności. Nie powstała w wyniku żadnych wyborów, a jedynie z nominacji. Prawo wyboru zawłaszczył sobie PKWN w osobach Jerzego Sztachelskiego i Leonarda Borkowicza, przedstawicieli nowej władzy w Białymstoku. Chyba tylko naiwnością można tłumaczyć fakt, że wśród radnych znaleźli się znani i cenieni przed wojną Zygmunt Różycki i dr Zygmunt Brodowicz. Zdziwienie, ale też i pewien niesmak budziła postawa Witolda Wenclika, znanego w środowisku prawniczym, który z polecenia PKWN  został przewodniczącym rady i jednocześnie prezydentem miasta.
Przez cały okres PRL-u Wenclik uchodził za pierwszego powojennego prezydenta. W niepamięć odsuwano postać Ryszarda Gołębio- wskiego, przedwojennego urzęd nika magistratu, który od 2 sierpnia 1944 roku z nominacji wojewody białostockiego Józefa Przybyszewskiego reprezentującego rząd londyński, został faktycznie pierwszym prezydentem. Już 7 sierpnia obaj zostali aresztowani przez NKWD. Ryszard Gołębiowski do 1947 roku więziony był w Charkowie. Po wyjściu na wolność na krótko przyjechał do Białegostoku. Tu zainteresował się nim wszechwładny Urząd Bezpieczeństwa. Gołębiowski chcąc uniknąć dalszych represji wyjechał do Szczecina, gdzie zmarł w 1968 roku i tam został pochowany.
Kadencja tej powołanej przez PKWN rady skończyła się w 1950 roku, ale kolejna rada też nie była wybierana.  Dopiero w 1954 roku komunistyczne władze uznały, że już na tyle okrzepły, że mogą zaryzykować wybory. Ale i one były raczej karykaturą niż prawdziwymi wyborami. Przyczyna była prosta – była tylko jedna lista firmowana przez Front Jedności Narodu. Mimo wszystko i tak zdarzył się osławiony „cud nad urną”. Można było przecież coś wykombinować przy frekwencji. To ona miała pokazać skalę społecznego poparcia władzy. No i wykombinowano tak, że średnia frekwencja wyniosła 96 proc., a kandydaci Frontu zdobyli 99 proc. głosów. Wybory poprzedzała nachalna propaganda. Doszło nawet do tego, że do mieszkań przychodzili agitatorzy. Tydzień przed wyborami Gazeta Białostocka apelowała:
„Obywatelu. Najpewniej był u Ciebie w domu agitator komitetu Frontu Jedności Narodu. A jeśli nie był, to w najbliższych dniach przyjdzie. […] Obywatelu, gdy przyjdzie do Ciebie agitator, przyjmij go gościnnie”.
Jeden z agitatorów opowiadał, że „nasze wybory są inne niż przed wojną. Kiedy dawniej różne partie mamiły nas obiecankami, których nigdy nie zrealizowały, to nasz program wyborczy jest obietnicą prawdziwą. Bo widzimy sami jak rosną nowe bloki mieszkalne w Białymstoku, jak powstają nowe zakłady bawełniane, przedszkola, żłobki, szkoły…” Gazeta codziennie prezentowała kandydatów, którzy prawdę powiedziawszy już byli radnymi. Tytuły uderzały w najwyższe tony. „5 grudnia oddamy nasze głosy na kandydatów Frontu Narodowego – najlepszych synów Polski Ludowej. Pójdziemy wszyscy do urn wyborczych by zadokumentować jedność naszego narodu, naszą niezłomną wolę pokoju”.
W przeddzień wyborów apelowano, aby „na uroczysty dzień wyborów – dzień manifestacji zwartości i siły narodu zjednoczonego we Froncie Narodowym, nasze miasta, wsie i domy powinny przybrać odświętny wygląd. Pomyślmy o tym, aby nasz dom, nasza ulica były jak najpiękniej udekorowane”.
W dniu wyborów to już odpalano fajerwerki propagandy. Ot np. do jednego z lokali wyborczych przyszedł „Wincenty Dudko, woźny Akademii Medycznej wraz ze swymi studentami”. Propaganda jednoznacznie ukazywała niemalże familiarną więź wszystkich ludzi pracy.
Opisywano też przypadki heroicznej postawy obywatelskiej. I tak „pociągiem Szczecin – Białystok wracał Kazimierz Paszkowski. Była trzecia nad ranem. Nie kładł się już. O szóstej oddał swój głos”. Może to paradoksalne, ale wybory z 1954 roku były bardzo ważne. Pokazały jak można z nich zrobić propagandową farsę. Ten model obowiązywał przez następne 35 lat.

Andrzej Lechowski
były dyrektor Muzeum Podlaskiego

Rynek Kościuszki 16. Kamienica Juchnowieckich

 

    Wciąż pozostaje- my na Placu Bazarnym (Rynku Kościuszki) utrwalonym w  niez wykle ciekawej serii zdjęć, wykonanych latem 1897 r. na potrzeby albumu sprezentowanego carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w Białymstoku.
   Do tej pory śledziliśmy wspólnie dzieje posesji po północnej stronie ówczesnego rynku, w czym bardzo pomocna była fotografia wykonana z jednej z kamienic po południowej stronie placu w kierunku ul. Mikołajewskiej (Sienkiewicza) i wylotu Placu Bazarnego na ul. Lipową.
  Widoczne są na tym zdjęciu domy pod późniejszymi numerami 6, 8, 10, 12 i 14. Ostatnia nieruchomość na tym odcinku północnej pierzei Placu Bazarnego była położona na rogu ul. Zielonej (Zamenhofa), po 1919 r. przy Rynku Kościuszki 16. Stojący na niej trzypiętrowy dom jest widoczny na omawianej dotychczas fotografii, ale także na innym ujęciu Rynku, wykonanym z narożnego domu przy Placu Bazarnym i Lipowej.
   Posesja przy Rynku Kościuszki 16, to adres wyjątkowy – nie udało mi się odnaleźć drugiego przypadku, w którym nieruchomość położona w ścisłym śródmieściu, pozostawala w rękach jednej rodziny od początków XIX w. aż do II wojny światowej. Adres ten związany jest z dziejami rodu Juchnowieckich. W 1771 r. stał tu dom „wjezdny, rogowy”, Leybiny Jowelowiczowej, mającej dwóch synów i dwie córki.
  W latach 1799-1806 odnotowany był Izaak Juda, prowadzący w tym domu szynk, natomiast już w 1810 r. pojawia się  Icko Juchnowiecki. Bardzo możliwe, że Izaak Juda i Icek Juchnowiecki to ta sama osoba. Należy podkreślić, że należąca do Juchnowieckich działka miała formę wydłużonego prostokąta, ale nie dochodziła do ul. Żydowskiej (Białówny), sąsiadowała bowiem z dwiema mniejszymi nieruchomościami innych posesjonatów.
  W 1825 r. odnotowano, że prawa własności podzielone były między braci Lejbę Szmula i Judę Juchnowieckich, którzy drewniany dom arendowali złotnikowi Herszowi Zybersztejnowi.  W 1888 r. Icek Juchnowie- cki, syn Szmula, a wnuk wspo- mnianego na początku XIX w. Icka vel Izaaka, wystarał się o sądowe potwierdzenie praw własności do nieruchomości (na podstawie zasiedzenia).
  Rok później Izaak odsprzedał interesującą nas narożną posesję synowi Szlomie oraz jego żonie Fejdze z domu Serejskiej.  W akcie kupna-sprzedaży z 1889 r. odnotowano drewniany dom z murowaną frontową ścianą, w którym funkcjonował sklep rodziny Juch- nowieckich – handlowali oni towarami galanteryjnymi pod  szyldem „Czarny Żyd”.
  Stał on jednak jeszcze tylko kilka lat i w 1896 r. poświadczony jest widoczny na fotografiach Józefa Sołowiejczyka trójkondygnacyjny dom stojący na rogu Placu Bazarnego i ul. Zielonej. Budynek zwraca uwagę swoją wysokością (tylko nieliczne nowe domy przy rynku miały trzy kondygnacje) oraz stylistyką elewacji, opracowanej przy użyciu żółtej i czerwonej cegły.
  Trzeba podkreślić, że chociaż budynek wygląda na jeden obiekt, w rzeczywistości składają się na niego dwie odrębne nieruchomości pozostające pod wspólnym dachem, ale różniące się od siebie chociażby detalami elewacji frontowej czy facjatą na dachu. Drugi dom od strony ul. Zielonej należał również do Juchnowieckich, ale do przedstawicieli linii rodziny zapoczątkowanej przez wspomnianego wyżej brata Judę.
  W 1895 r. jego właścicielem był najpierw Michel Juchnowiecki, a później Ajzyk, syna Michela. W 1897 r. w kamienicy Juchnowieckich mieścił się skład tapet „Petersburski magazyn” oraz skład papieru i przyborów kancelaryjnych Lipszyca. W  1913 r. w domu Ajzyka Juchno wieckiego pracował jego syn, Szymon, technik dentystyczny.
  W okresie międzywojennym dom stojący od strony Rynku Kościuszki, mający nr 16A, należał wciąż do Szlomy i Fejgi Juchnowieckich, a stan ten utrzymał się aż do II wojny światowej.
  Jeśli więc odnotowani w 1771 r. właściciele tej posesji to przodkowie Szlomy Juchnowieckiego, to jedna rodzina pozostawała w posiadaniu nieruchomości przy Ry- nku Kościuszki 16A co najmniej 170 lat. W  międzywojniu przez omawiany adres przewinęło się kilkanaście różnych przedsiębiorstw. Już nie pod szyldem „Czarny Żyd”, ale wciąż działał tu sklep Juchnowieckich – sprzedaż manufaktury prowadził Samuel Juchnowiecki.
  Z kolei Fajwel Juchnowiecki na początku lat 30. XX w. uruchomił własny zakład jubilerski. Od 1919 r. działał sklep cukierniczy „Temy Awnet”, pracował nadal utworzony w 1917 r. sklep łokciowy (tzn. z towarami sprzedawanymi na łokcie) Peszy Gelbord, działalność rozpoczął sklep z manufakturą i suknem Chaima Tenenbauma oraz futrami Mojżesza Rabina.
   Jednym z większych najemców u Juchnowieckich był Dom Handlowy „Rozwój”.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Jojne Winograd, kulawy alfons z ulicy Sosnowej

W przyrodzie nic nie ginie – to znane powszechnie powiedzonko znakomicie pasuje do światka przestępczego przedwojennych Chanajek. Kiedy w 1933 r. z zaułków tej zakazanej dzielnicy zniknęli dwaj najwięksi sutenerzy: Jankiel i Rozengarten, słynny  Jankieczkie i jego szwagier Szmul Gorfinkiel, zwany Kokoszkie (ten pierwszy został zamordowany przez drugiego),  prowadzący swoje tajne przybytki nierządu przy ul. Orlańskiej – na ich miejsce wskoczył natychmiast Jojne Winograd, alfons z ul. Sosnowej.

Ten nie prowadził domów schadzek, ale za to przy pomocy kilku innych alfonsiaków objął swoją „opieką” kursujące po ulicach prostytutki. Uczynił to w sposób wszechwładny i brutalny. Choć Jojne był niezbyt imponującego wzrostu i do tego utykał na jedną nogę, potrafił zdobyć respekt dla swojej osoby wśród innych, podobnych mu oprychów. Na swoje ofiary wybierał  prostytutki, które pozostawały aktualnie bez tzw. „narzeczonego”.

Ci ostatni siedzieli właśnie w więzieniu albo trafili na cmentarz w wyniku porachunków złodziejskich mających codziennie miejsce na chanajkowskich uliczkach. Winograd odwiedzał samotne panienki w ich lichych klitkach i żądał haraczu. Prostytutki tak bały się kulawego alfonsa, że nie próbowały nawet protestować. W końcu znalazła się jednak odważna dziewczyna, która postawiła się swojemu prześladowcy.

Pewnego marcowego dnia 1935 r. Jojne Winograd szedł uliczką Cichą ze swoim adiutantem Szmulem Torbelem i mieli dużego kaca. Ażeby go podleczyć potrzebowali kilka złotych na wódkę i parę flaszek piwa. Traf chciał, że z bramy wyszła podległa Winogradowi prostytutka, Chana Berkman. Alfons zastąpił jej drogę i zażądał pieniędzy. Dziewczyna, której ostatnio nie trafił się żaden klient, zaczęła tłumaczyć się ich brakiem. Winograd wymachując swoją lagą zagroził biciem, jeśli nie znajdzie jakiejś gotówki.

Zrozpaczona Berkmanówna zaczęła krzyczeć i wzywać policję. Skacowany Jojne przyłożył dziewczynie kilka razy kijem i na odchodne obiecał jeszcze, że sam odda ją w ręce posterunkowego za okradanie gości.  Tymczasem zbita prostytutka zamiast wrócić do swojego pokoiku i zrobić okład na siniaki, jak to czyniła wcześniej po wizytach kulawego Jojne, udała się na IV komisariat i złożyła formalną skargę.

Winograd bardzo szybko dowiedział się o nieprzyjemnej dla siebie sytuacji. Aby osłabić zeznanie Berkman ó- wny posłał  przybocznego Torbela do starszego przodownika Litwina z czwórki, któremu podlegał rejon ulic Krakowskiej, Cichej i Orlańskiej z poufną wiadomością, że niejaka Berkman przed kilkoma dniami ukradła klientowi 20 zł. Pokrzywdzonym miał być palacz z ul. Wesołej. Policja sprawdziła doniesienie, które okazało się całkowicie zmyślone. Kiedy zawiodła metoda dyskredytacji, Winograd postanowił inaczej załagodzić sprawę z mściwą Chaną.

Wysłał do niej starszego wiekiem Żyda, aby ten odwołał  się do religijnych uczuć dziewczyny. Berkman jednak nie ustąpiła. Doszło do procesu.  W czerwcu 1935 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Mickiewicza stanęło dwóch oskarżonych: Jojne Winograd i Szmul Torbel. Po odczytaniu bogatego dossier obu alfonsów, sędzia Korab-Karpowicz zarządził przesłuchanie świadków. Było ich ze 20. Przeważały oczywiście panienki spod latarni. Obszerne zeznania złożyła tylko Chana Berkman.

Narada sądu była krótka. Odczytanie wyroku także nie trwało długo. Sąd skazał Jojne Winograda na łączną karę 4 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich na okres 6 lat.
Pomagier Szmul Torbel zasłużył na 2 lata pobytu za kratkami. Choć ci dwaj mieli przestać grasować w zaułkach Chanajek, pozostało tam jeszcze wielu innych alfonsów. Takich jak Hersz Juchnicki czy Alfons (nomen omen) Niewodziński. Teraz oni dobierali się do podniszczonych torebek prostytutek z ich mizernym zarobkiem.

Włodzimierz Jarmolik

1919 roku odbyły się wybory w Białymstoku

Najważniejsze wybory – to określenie często nadużywane. Politycy różnej maści i formatu wmawiają nam z uporem, że najważniejsze są te, które właśnie nadchodzą.

Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że i owszem są one najważniejsze , ale wyłącznie dla nich samych. To one, albo precyzyjniej my, zadecydujemy co owi wybrańcy znaczyć będą przez następne kilka lat. Drugie kryterium ważności określa sama historia. To ona weryfikuje przyczyny i skutki oraz wydaje wyrok. Politycy podskórnie czują to drugie kryterium, dlatego chętnie swoje, często prywatne ambicje, lubią określać mianem historycznych. Ileż to razy słyszeliśmy o historycznych przełomach, chwilach, czynach i postaciach, na które mitologiczna opiekunka historii Klio, nawet nie zwracała uwagi.

Ale w historii Białegostoku były naprawdę historyczne wybory. Takie, które zostały opisane, ale co najważniejsze takie, które wprowadziły inną (co nie znaczy lepszą czy gorszą) jakość. Pierwsze najważniejsze odbyły się 7 września 1919 r. Ale zanim się odbyły, to nieźle się kotłowało. Władzę w mieście od 19 lutego 1919 r. sprawował Tymczasowy Komitet Miejski z Józefem Puchalskim na czele.
Ale to nie jemu przypadła faktyczna rola głowy miasta w najbliższych miesiącach. Szarą eminencją był Napoleon Cydzik, który 1 marca 1919 r. objął stanowisko Komisarza Rządowego.

Jego głównym zadaniem było przygotowanie wyborów samorządowych, które miały odbyć się we wrześniu.  Cydzik od samego początku swojego urzędowania zmarginalizował rolę Tymczasowego Komitetu Miejskiego. Pomimo tego, że na wspólnych fotografiach zasiadał zawsze obok przewodniczącego Józefa Puchalskiego, to właśnie tym zaznaczyć chciał swoją główną rolę. Dystans potęgowała też obcość i brak powiązań Cydzika z mieszkańcami.

Ówczesne elity białostockie znały się od dziesięcioleci. Bywało, że niektórzy zasiadali w radzie miejskiej jeszcze za carskich czasów. Cydzik, mający doświadczenie w pracy samorządu warszawskiego, był dla białostockich działaczy po trosze narzuconym partnerem, opiekunem i nadzorcą.  Niezręczną sytuację personalną dodatkowo skomplikował dekret z 10 maja 1919 r., na mocy którego rozszerzono granice Białegostoku. Do miasta włączono wówczas Antoniuk, Biało- stoczek, Dojlid y, Dziesięciny, Marczuk, Ogrodniczki, Pieczurki, Skorupy, Starosielce (wieś), Słobodę, Wygodę, Wysoki Stoczek, Zacisze i letniska w Zwierzyńcu. W ten sposób powstał, jak to wówczas określano, Wielki Białystok.

Powierzchnia miasta, która dotychczas obejmowała 27 km wzrosła o 64 proc. i wynosiła aż 42 km2. Głównym powodem tego posunięcia była chęć zmiany składu narodowościowego mieszkańców. Ludność żydowska, która wysuwała postulat utworzenia Wolnego Miasta Białystok, przestała być liczbowo dominująca. Tymczasem kredyt zaufania do Puchalskiego i jego najbliższych współpracowników uznawano powszechnie za wyczerpany. Już na początku lipca 1919 r. pisano, że „ministerium spraw wewnętrznych – uznało działalność Tymczasowego Komitetu Miejskiego za niedostateczną i postanowiło w przyszłości najbliższej ogłosić dekret o wprowadzeniu prawidłowego samorządu miejskiego w Białymstoku”.

Widząc pogłębiający się kryzys komisarz Napoleon Cydzik 2 lipca wystosował do Puchalskiego monitujące pismo. Stwierdzał w nim, że „w ostatnich czasach prace Tymczasowego Komitetu Miejskiego w Białymstoku z powodu nieregularnego uczęszczania jego członków na posiedzenia nie jest tak sprawną i wydajną jak tego wymaga dobro i żywotne potrzeby miasta”. Rozwiązanie kryzysowej sytuacji przyniosło rozporządzenie o wyborach do Rady Miejskiej w Białymstoku ogłoszone w Monitorze Polskim z 26 lipca 1919 r. Wyznaczono je na 7 września 1919 r. Pozostawał jednak wciąż nie rozwiązany problem z ludnością żydowską.

Po ogłoszeniu terminu wyborów samorządowych, majowe rozszerzenie granic miasta wywołało nowe protesty społeczności żydowskiej. Szczególnie nasiliły się one w sierpniu. Gdy protesty te nie przyniosły oczekiwanego skutku ludność żydowska ogłosiła bojkot wyborów. W tych samych dniach, 3 sierpnia 1919 r., ustawą sejmową utworzone zostało województwo białostockie. Fakt ten przyjęto entuzjastycznie. Pisano, że „oto w czwartek Sejm Ustawodawczy obdarzył Białystok szczęściem. Ze zwykłego miasta powiatowego, które żyło tylko dzięki przemysłowi i handlowi, podniósł je do godności stolicy województwa białostockiego (…). Stolica województwa zgromadzi szereg urzędów i co za tym idzie liczny zastęp urzędników polskich, powiększając tym samym liczbę mieszkańców miasta”.  Ustanowienie Białegostoku stolicą województwa praktycznie kończyło snutą wizję Wolnego Miasta. Stało się też impulsem jeszcze mocniejszego zaktywizowania środowiska polskiego.

23 sierpnia 1919 r. na zebraniu członków Tymczasowego Komitetu Miejskiego i pracowników magistratu wybrano kandydatów, którzy mieli ubiegać się o mandaty. Na pierwszym miejscu listy znalazł się Józef Puchalski. Oprócz niego wybrano Stanisława Par fianowicza, Bolesława Rybałowicza, Hieronima Liwerskiego, Franciszka Godyńs kiego i Romana Samowskiego. Tymczasem w Białymstoku główną organizacją skupiającą aktywnych działaczy był stworzony na potrzeby wyborów Polski Komitet Wyborczy. Na jego liście nazwanej listą polską znaleźli się między innymi Feliks Filipowicz, Bohdan Ostromęcki, Zygmunt Siemazko, Antoni Gliński, Konstanty Kosiński, Bolesław Szymański, Jadwiga Klimkiewiczowa. Puchalski wraz ze swymi kandydatami postanowił wejść w skład Komitetu. Kolejność kandydatów na tej głównej liście ustalono podczas wewnętrznego głosowania. Spośród 63 kandydatów najwięcej głosów otrzymał Feliks Filipowicz (122).

Józef Puchalski uzyskując zaledwie 26 głosów, znalazł się na przedostatnim miejscu.  7 września 1919 r. odbyły się oczekiwane wybory samorządowe, które przyniosły zdecydowane zwycięstwo Polskiego Komitetu. 35 jego kandydatów weszło w skład 42 osobowej rady miasta. Jednak były też dużym rozczarowaniem dla władz. Nie dość, że bojkot społeczności żydowskiej okazał się skuteczny to jeszcze jak podano „dokonane pierwsze wybory do rady miejskiej Wielkiego Białegostoku dały smut ne świadectwo braku zainteresowania się mieszkańców sprawą tak ważną jak gospodarką miejską (…) Do urn wyborczych przybył tylko mały procent wyborców”. Frekwencja wyniosła zaledwie 12 proc.  Konkludowano, że „ludność polska w Wielkim Białymstoku nie dorosła jeszcze do korzystania z praw jakie jej daje samorząd miejski”. Do wybranej rady weszli głównie znani z niepodległościowej działalności: Feliks Filipowicz, Władysław Kolendo, Władysław Olszyński, Wincenty Herma- nowski, Konstanty Kos iński, Bohdan Ostromęcki, Hieronim Liwerski, Jadwiga Klimkiewiczowa, Bolesław Szymański, Antoni Gliński i inni.  Pierwszemu posiedzeniu rady miasta, które odbyło się 15 października 1919 r. w hotelu Ritz, przewodniczył Napoleon Cydzik, który inaugurując to posiedzenie wygłosił długą mowę, w której nie wspomniał nawet o Józefie Puchalskim.

Na tym samym posiedzeniu nowym prezydentem miasta został wybrany Bolesław Szymański, który wcześniej był zastępcą starosty białostockiego. 3 listopada 1919 r. w kurtuazyjnym nastroju odbyła się uroczystość pożegnania Szymańskiego w starostwie. Odchodzącego ze stanowiska wicestarostę żegnał starosta August Cyfrowicz. Określił go „jako dobrego, szczerego, gorliwego zdolnego towarzysza pracy, gotowego do wszelkich poświęceń dla dobra służby na pożytek państwa”. Szymański zaś mówił, że „jeśli był dla podwładnych wymagającym, to robił to jedynie ze względu na dobro ciężkiej służby, zwłaszcza w pierwszych czasach organizacji starostwa”.

Dodawał też, że odchodzi ze starostwa „jedynie dlatego, że ulec musi woli obywateli miasta, którzy powierzając mu zaszczytny mandat prezydenta miasta, żądają od niego pracy nad rozwojem i podniesieniem miasta rodzinnego”.  Talent krasomówczy Szymańskiego odsuwał w cień fakt o wspomnianej  niskiej frekwencji w wyborach, w których uzyskał mandat. Prezydentem wybrało go 41 radnych nie zaś wola wszystkich mieszkańców.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Jankiel Geller, wielki miłośnik cudzej biżuterii

Zdawałoby się, że ambitnym, przedwojennym złodziejom imponowały przede wszystkim zasoby bankowych sejfów. Wystarczy poprzyglądać  się wyczynom kasiarzy warszawskich ze Stanisławem Cichockim – Szpicbródką na czele. W bankach białostockich tamtego czasu, do których zaglądali miejscowi i przyjezdni kasjerzy trafiały się jednak zwykle mizerne łupy. Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety. Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo.

 

Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chanajek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar. Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków  i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich.

 

Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował  jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek.

 

Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki.   Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej  operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP.

 

Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim. W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. Szukał pasera. Agenci  kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranowickiej. Tym razem na dwa lata.   Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.

Włodzimierz Jarmolik

Ludzie dawnego Białegostoku: Teodor Zirkwitz

   

    Parafią ewangelicką w Białymstoku zarządzało łącznie 9 duchownych. Chrystian Friedrich Heine (do 1810), Johann August Drepper (1821-1822), Friedrich Christoph Haupt (1826-1838), Theodor Kuntzel (1838-1866), Johannes Brink (1867-1875), Karl Keuchel (1876-1894), Teodor Liss (1897-1903), Teodor Zirkwitz (1903-1938) i Benno Kraeter (1938-1944). Z nich wszystkich, to właśnie Zirkwitz okazał się być najbardziej wyrazistą postacią, która zasługuje na upamiętnienie.

Pastor Teodor Zirkwitz był bez wątpienia lokalnym patriotą, osobą znaną z dobroczynności, a także był bardzo oddany swoim parafianom. Był niezwykle aktywnym pastorem, a oprócz tego był znany z silnego charakteru i nieustępliwości. Jak coś postanowił, to postanowił.

Urodził się w 1863 roku w okolicy Żyrardowa, jako syn pastora Rudolfa Zwirkitza. W 1891 roku skończył studia na Wydziale Teologiczny w Dorpacie (dzisiejsze Tartu w Estonii) i przez kilka następnych lat urzędował w kilku parafiach. Do Białegostoku trafił w 1903 roku i tutaj już urzędował przez następne 35 lat.

Zirkwitz od razu zakasał rękawy i wprowadził bardzo wiele ożywienia do tutejszej parafii. Już w pierwszym roku urzędowania udało mu się załatwić pozwolenie od władz rosyjskich na prowadzenie nabożeństw w języku niemieckim i polskim. Oprócz tego kilka miesięcy po swoim przybyciu zaczął działać na rzecz budowy nowego kościoła. Stary, wydawał mu się być już nieodpowiedni i „dziwnie mizernie odbijał się od pałaców i pięknych domów fabrykantów”. Budowa trwała parę lat i w lipcu 1912 roku w końcu nastąpiło otwarcie kościoła pw. Jana Chrzciciela, który do dziś stoi przy ulicy warszawskiej jako katolicki kościół pw. Świętego Wojciecha.

Pastor cały czas działał, lecz największe wyzwania i trudy przyniosła I wojna światowa. W 1915 roku setki tysięcy ludzi z naszego regionu udało się w bieżeństwo i nie inaczej było z ewangelikami, którzy dodatkowo byli dla Rosjan niepewnym elementem. Rosjanie często wysyłali kozaków by palili domy i zagrody, tak żeby zmusić mieszkańców do opuszczenia domostw i udania się na bieżeństwo w głąb Rosji, tak Kozacy chcieli spalić ukończony 3 lata wcześniej kościół. Przed spaleniem miała go uratować jedna z parafianek, który ubłagała kozaków, żeby tego nie robili.

Z około 5 tysięcy białostockich ewangelików w Białymstoku zostało około 900. Pastor Zirkwitz został tylko dlatego, że przyjaźnił się z księdzem Songajłem, który wyprosił u rosyjskiego gubernatora “ułaskawienie” dla Zirkwitza by ten mógł zostać.

Wojna zawsze sprawia, że żyje się biedniej, ciężej, a i więcej jest biedy i głodu. Pastor Zirkwitz starał się jak tylko mógł, by ulżyć swoim parafianom. Między innymi założył sierociniec, bibliotekę,  kuchnię, która wydawała nawet 500 darmowych posiłków dziennie, oraz sklep dla parafian, w którym mogli zrobić zakupy za grosze. Pastor był wiceprezesem Komitetu Obywatelskiego (a prezesem był wymieniony wcześniej ksiądz Songajło), a niektóre, nie do końca pewne źródła mówią też o tym że został wybrany na burmistrza Białegostoku.

Po wojnie wśród parafian doszło do rozłamu, który rósł przez całe lata 20 i 30. Ci, którzy wrócili z bieżeństwa mieli Zirkwitzowi za złe, że ten został, zamiast udać się z nimi w tułaczkę i dzielić ich niedolę. Oprócz tego, parafianie podzielili się na propolskich i proniemieckich. Zirkwitz popierał odrodzenie się Polski, szerzył wśród parafian lojalność wobec polskiego rządu, włączał się w różne akcje polskich władz, organizował uroczystości odbywające się 3 maja i 11 listopada. W 1927 roku stworzył Towarzystwo Opieki nad Polskim Żołnierzem-Ewangelikiem, a dwa lata później otrzymał od prezydenta Polski Złoty Krzyż Zasługi.

W latach 30 do Białegostoku przybył wikariusz Benno Kraeter, który jako niemiecki nacjonalista skupił wokół siebie parafian, którzy byli w opozycji do Zirkwitza. Niestety, w 1938 roku Zirkwitz przeszedł na emeryturę, a Kraeter, który go zastąpił, okazał się być jego przeciwieństwem i mieć zupełnie inny charakter. Między innymi zaprzestał działalności charytatywnej. Po przejściu Zirkwitza na emeryturę Kraeter nie miał już konkurencji i wtedy to cała praca Zirkwitza, czy to charytatywna, czy to ta na rzecz dobrego sąsiedzkiego niemiecko-polskiego życia runęła w gruzach.

Pastor Teodor Zirkwitz zmarł zaś w Gdańsku-Wrzeszczu w 1943 roku.

Edward Horsztyński

Rynek Kościuszki 8. Kamienica Rozenblumów

Powróćmy dziś do  zdjęcia, wykonanego przez Józefa Sołowiejczyka z balkonu jednej z nowych kamienic, stojących po południowej stronie Placu Bazarnego (Rynku Kościuszki). Widzimy na nim uwieczniony w letni dzień 1897 r. narożnik Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej (H. Sienkiewicza) oraz część północnej pierzei głównego placu miasta.

 

Omówiliśmy już dzieje narożnego domu rodu Zabłudowskich, uznawanego podówczas za jeden z najbardziej prestiżowych obiektów mieszkalno-usługowych w Białymstoku (Rynek Kościuszki 6). Jego front skierowany był  na ul. Mikołajewską, natomiast od strony Rynku budynek posiadał skrzydło boczne, w którym mieściły się w 1897 r. siedziby firm głównych najemców: braci Murawiew i Hałłajów oraz „Magazynu Berlińskiego”. W 1897 r. skrzydło to od zachodu graniczyło z trójkondygnacyjną kamienicą przyporządkowaną przed 1939 r. do Rynku Kościuszki 8. Kamienica Icka Zabłudowskiego na rogu Placu Bazarnego i Mikołajewskiej stanęła nie tylko na działce zajmowanej uprzednio przez murowany zajazd, ale także na sąsiednim placu w 1810 r. należącym jeszcze do Abrama Szejfera.

 

Z kolei interesująca nas dziś kamienica została wzniesiona na parceli należącej w 1810 r. do Benjamina Kana, pozostającego właścicielem nadal w 1825 r. Między tymi datami drewniany dom z czasów Branickich został zastąpiony budynkiem murowanym, w którym ów Benjamin prowadził „szynk ordynaryjny”. W nieznanym bliżej czasie, na pewno przed 1864 r. majątek ten nabył Izaak Zabłudowski, poszerzając tym samym posiadaną wcześniej działkę w kierunku zachodnim. Zapewne jako posag podarował ją swej córce, Małce Rejzli, którą wydał za pioniera białostockiego przemysłu włókienniczego, Sendera (Aleksandra) Błocha.

 

Aleksander zmarł młodo w 1848 r., a Małka zajęła się prowadzeniem przedsiębiorstwa oraz wychowywaniem dzieci. Przeżyła męża o 29 lat, zmarła w 1878 r. Rok później Izba Sądowa Grodzieńska wydała wyrok, mocą którego nieruchomość przy Placu Bazarnym stała się własnością Owsieja Michela, jej brata. Wyrok określał, że posesja zabudowana była wówczas dwoma murowanymi piętrowymi budynkami, w tym jednym od strony Placu Bazarnego (dwupiętrowym od przodu i trzypiętrowym od tyłu, z czterema sklepami od rynku oraz podpiwniczeniem), a drugim od strony ul. Żydowskiej (ul. dr I. Białówny). 

 

Tego samego roku Owsiej Michel, z wykształcenia lekarz pracujący i mieszkający w Warszawie został właścicielem tej nieruchomości, po czym już w 1881 r. odsprzedał ją Lejbie i Encie Rozenblumom, Kadyszowi i Szejnie Barenbaumom oraz Ajzykowi i Nechomie Horodyszczom. Z nimi oraz z ich potomkami nieruchomość przy Rynku Kościuszki 8 była związana do II wojny światowej, przy czym spadkobiercy Ajzyka i Nechomy Horodyszczów w 1934 r. jedną trzecią   praw własności sprzedali małżonkom Brajnie i Samuelowi Zaberko oraz Oszerowi i Poli Wajn. Zapewne niedługo po zawarciu aktu kupna-sprzedaży nowi właściciele zastąpili frontowy dom Małki Rejzli Błoch nową kamienicą, gdyż jej architektura wyraźnie nawiązuje do wzorców typowych dla budownictwa lat 80. XIX w.

 

Rozenblumowie przybyli do Białegostoku z Goniądza w latach 50. XIX w. W kolejnej dekadzie Lejb posiadał już kram w ratuszu, w którym sprzedawał wyroby miejscowej manufaktury (jeszcze jego dzieci w międzywojniu utrzymywały ten lokal), z czasem rozszerzając sprzedaż o bieliznę, kołdry i dywany. Lejb Rozenblum z żoną Entą miał  synów Mejera, Józefa, Ajzyka i Henryka, żonatego z Henią Dworą Bloch (czy Błoch) oraz córki Sorę, żonę Szmula Hersza Segala i Marię, żonę Icka Raszkiesa.

 

Pod koniec XIX w. Rozenblum miał już na tyle wysoką pozycję w lokalnej społeczności oraz zasobny portfel, aby wraz Horodyszczami i Barenbau mami nabyć posesję przy Placu Bazarnym, samodzielnie zaś plac przy ul. Niemieckiej, na którym wzniósł nową trójkondygnacyjną kamienicę (ul. Kilińskiego 10). Lejb zmarł w 1910 r., natomiast Enta dopiero w okresie międzywojennym. Ajzyk Horodyszcz to postać,  o której pisałem w czasie omawiania historii nieistniejącej dziś kamienicy przy Rynku Kościuszki 3. Natomiast Kadysz Barenbaum to przedwojenny właściciel barokowego piętrowego domu na rogu Rynku Kościuszki i ul. H. Sienkiewicza, z racji działającej w nim restauracji, nazywany Astorią.

 

Źródłem majątku Kadysza i Szejny Barenbaumów był prowadzony przez nich sklep papierniczy i skład materiałów piśmienniczych oraz sprzedaż tapet. Sklep ten na pewno istniał już w 1897 r. i funkcjonował do 1915 r. Pod koniec zaboru rosyjskiego Barenbaum wydał serię widokówek Białegostoku, zaopatrzonych dodatkowo w informację o jego magazynie papierniczym. Do ich produkcji wykorzystał m.in. zdjęcia autorstwa Józefa Sołowiejczyka. Wiele z nich zachowało się do dziś w prywatnych i muzealnych kolekcjach. W 1897 r. w domu Rozenblumów, Horodyszczów i Barenbaumów działała sprzedaż dywanów i kołder oraz wyrobów manufakturowych i sukiennych Lejby Rozenbluma.

 

Działała także drukarnia Szmula Lewina. W 1913 r. mieścił się tu salon męskich ubrań E. Patowa oraz oczywiście skład przyborów piśmienniczych Kadysza Barenbauma, który po 1919 r. prowadzili jego synowie Noach i Bendet (później Noach założył własną firmę pod nazwą „Progres”). W 1924 r. działał tu sklep towarów bławatnych należący do Icka Raszkina, zięcia Lejby Rozen- bluma. Rok później odnotowano sprzedaż naczyń kuchennych i wyrobów żelaznych „Metalurgia” Łazara Berensztejna.

 

W 1933 r. na kamienicy pojawił się nowy szyld, informujący klientelę o działalności domu handlowego „Uniwersalny” Mikołaja Denisowa. Kamienica  nie przetrwała II wojny światowej, a w czasie powojennej odbudowy powstały tu zupełnie nowe budynki, pozbawione jakiegokolwiek związku z bogatą historią tego miejsca.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Fach miał w małym palcu

   

     Jak Szanowni Czytelnicy tej rubryki mogli się już przekonać, wśród przedwojennych złodziei istniały liczne specjalizacje.
  W całej II RP wiadomo było, że najlepsi kasiarze są rodem z Warszawy, Łódź ma wytrawnych speców od łomu i wytrycha, Wilno słynie ze swoich szopenfeldziarzy (złodziei sklepowych), zaś ze Lwowa pochodzą wszechobecni w całym kraju doliniarze. 
  A co na to ówczesny Białystok? Jeśli miałby się już kimś pochwalić, to także swoimi kieszonkowcami. Działali oni nie tylko na bruku białostockim, lecz wyjeżdżali na gościnne występy do stolicy, bywali w Krakowie, ocierali się nawet o Berlin czy Paryż. 
  Jednym z dużych autorytetów w chanajkowskiej ferajnie był niewątpliwie Abram Duczyński, znany jako Mejsze, wszechstronny złodziej z ul. Marmurowej. Swój doliniarski fach można rzec miał w małym palcu. Mejsze penetracją cudzych kieszeni zajął się jeszcze w latach 20. Złodziejskim sprytem robił wrażenie nawet na kieszonkowcach pamiętających czasy carskie. Uwijał się w tym czasie głównie wśród klienteli Siennego i Rybnego Rynku.
  Co i rusz odzywał się tam rozpaczliwy krzyk jakiejś okradzionej handlarki czy paniusi robiącej zakupy. Doliniarz ma jednak tak długo fart, dopóki nie zostanie odnotowany w Urzędzie Śledczym, a jego fotografia nie trafi do albumu niepoprawnych przestępców.
  Ten wątpliwy zaszczyt spotkał Abrama Duczyńskiego gdzieś na początku lat 30. Złapany na gorącym uczynku przez wywiadowcę policyjnego w cywilu zainkasował swój pierwszy półroczny wyrok. Zaraz potem przyszła druga odsiadka. Odtąd policja miała go już stale na oku.
  Był recydywistą.  Jedną z typowych dla Abrama Duczyńskiego kieszonkowych robótek odnotował w czerwcu 1935 r. Dziennik Białostocki: „3 bm. po południu nieznany sprawca skradł na Rynku Kościuszki Marzannie Kietkowskiej z kieszeni palta 20 zł.
  Na skutek alarmu poszkodowanej znajdujący się w pobliżu Jan Kozak oświadczył jej, że widział złodzieja, że go pozna. Policjant wraz z owym świadkiem udał się do Wydziału Śledczego (Warszawska 6), gdzie po okazaniu albumu przestępców, Kozak rozpoznał notorycznego złodzieja Abrama Duczyńskiego, który na podstawie zeznań Kozaka osadzony został w więzieniu”.  Mejsze miał jednak nie tylko smykałkę do kradzieży, ale też dobrego adwokata. Był nim mecenas Bronisław Gruszkiewicz, etatowy można rzec obrońca oprychów z Chanajek. Kiedy 26 czerwca przed Sądem Grodzkim odbyła się rozprawa doliniarza, pan mecenas „udowodnił alibi swojego klienta i wobec braku dowodów Duczyński został uniewinniony i sąd zarządził zwolnienie go z więzienia”.
  W grudniu 1935 r. policja białostocka, zgodnie ze swoim zwyczajem, zrobiła przedświąteczną obławę na chanajkowskich złodziei i oszustów. Podczas wizytacji różnych melin policjanci trafili również na ul. Legionową, do mieszkania Josela Szczyrka. Znaleźli u niego podejrzaną pakę z konfekcją damską w środku. Według słów meliniarza trefny towar dostarczył mu niejaki Abram. To spowodowało, że nazajutrz posterunkowi z wszystkich czterech białostockich komisariatów doprowadzali na Warszawską 6 znanych złodziejaszków o tym imieniu. Był wśród nich oczywiście i nasz Abram Duczyński. Tym razem jego wizyta na policji nie trwała długo. Miał mocne alibi. Siedzieć poszedł za to jego kumpel z Chanajek – Abram Tyszlerman. 
  Dokładnie rok później, w pewne grudniowe popołudnie fartowny zdawałoby się złodziej z Marmurowej fatalnie się zasypał. Udawał pasażera na przystanku autobusów zamiejscowych usytuowanego przy Rynku Kościuszki. Gdy wsadził rękę do cudzej kieszeni, która okazała się własnością Bronisława Wróbla, burmistrza miasta Goniądza, został zdemaskowany. Przed Sądem Okręgowym zeznawało kilku wiarygodnych świadków. Mejsze trafił na 2,5 roku do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej.

Włodzimierz Jarmolik

Historia klasztoru Sióstr Miłosierdzia

 

    Budynek klasztorny przy Rynku Kościuszki 5 został wybudowany z fundacji Jana Klemensa Branickiego w 1768 r. Sprowadzone przez niego Siostry Miłosierdzia aż do likwidacji w 1864 r. administrowały szpitalem i przytułkiem. Później gmach klasztorny przejęło utworzone w 1855 r. białostockie Towarzystwo Dobroczynności.
  Utrzymywało ono sierociniec i przytułek, a środki na ich prowadzenie zarząd Towarzystwa uzyskiwał m.in. poprzez wynajem pomieszczeń w gmachu poklasztornym. Po ewakuacji miasta w lipcu i sierpniu 1915 r. Towarzystwo wstrzymało prace na kilka miesięcy. Zostało reaktywowane w styczniu 1916 r. i pracowało z wielkim pożytkiem dla ludności Białegostoku aż do odzyskania niepodległości w 1919 r.
  Przez pierwsze dwa lata okresu międzywojennego gmach poklasztorny pozostawał własnością Towarzystwa Dobroczynności. Ale nowe realia polityczne i społeczne dały asumpt do podjęcia starań o przywrócenie stanu pierwotnego, zniweczonego decyzją Murawjowa.
  Już pod koniec 1920 r. grupa białostoczan zwróciła się do magistratu z sugestią ponownego sprowadzenia do Białegostoku Sióstr Miłosierdzia oraz zgodnie z ich dziejową rolą powierzenie im opieki nad bezdomnymi i sierotami. W ostatnich dniach 1920 r. prezydent Szymański zwrócił się do władz zgromadzenia informując, że budynek klasztorny znajduje się nadal w posiadaniu Towarzystwa Dobroczynności i to z nim należałoby prowadzić pertraktacje w sprawie odzyskania mienia. Głównym inspiratorem całego przedsięwzięcia był Józef Karpowicz.
  Negocjacje trwały przeszło pół roku. Dopiero 3 sierpnia 1921 r. do Białegostoku zjechała siostra wizytatorka z Warszawy w towarzystwie siostry Alojzy Rowińskiej i ks. dyrektora Sowińskiego, aby osobiście uzgodnić dalsze postępowanie. Gości ze stolicy przyjęto na plebanii u ks. Lucjana Chaleckiego. Wspólnie z Karpowiczem i białostockim proboszczem udali się do siedziby Towarzystwa Dobroczynności, gdzie z władzami organizacji uzgodniono szczegóły związane z przejęciem gmachu i powrotem Sióstr Miłosierdzia do Białegostoku.
  Józef Karpowicz przekazał na cel remontu zaniedbanego klasztoru niebagatelną sumę 100 tys. marek polskich, dzięki którym udało się odświeżyć ponad stuletni zabytek. Ostateczne przejęcie mienia na podstawie aktu notarialnego odbyło się 26 marca 1923 r., a w kilka dni później – po 59 latach nieobecności – do klasztoru ponownie weszły siostry. Na czele odnowionej fundacji Branickiego stanęła siostra Adela Bilińska.
  Aż do wybuchu II wojny światowej w klasztorze znów działały Szarytki prowadząc sierociniec. Nadal duża część budynku była wynajmowana pod różnego rodzaju działalność handlowo-usługową. Po 1919 r. był tu nadal hotel, przemianowany z „Niemieckiego” na „Stary”.
  Do 1929 r. jego właścicielką pozostawała Charlotta Eberling. Urodziła się w 1845 r. w Siemiatyczach, w niemieckiej rodzinie nazwiskiem Fiebig. W 1867 r. wyszła za Reinholda Eberlinga, syna supraskiego tkacza Gotliba. Jej małżonek pracował w Choroszczy jako siodlarz i może to on prowadził początkowo skład i produkcję siodeł w budynku poklasztornym, zanim identyczny biznes rozpoczął tu Stanisław Homan. Reinhold i Charlotta doczekali się kilkorga dzieci, w tym Anny po mężu Blank.
  Po śmierci Charlotty w 1929 r. Anna przejęła prowadzenie hotelu, ale cztery lata później zrezygnowała. Obok hotelu działała sprzedaż wędlin Pawła Kaufmana i Rozalii Ginter. Homan przekwalifikował się, uruchamiając sklep z bronią i amunicją, który działał przez całe dwudziestolecie międzywojenne.
  W 1921 r. Mozes Bułkowsztejn uruchomił tu sklep galanteryjny. W czasie okupacji sowieckiej ponownie zsekularyzowany klasztor został przemianowany na dom dziecka. Budynek uległ zniszczeniu w ostatnich dniach okupacji hitlerowskiej. Był to jedyny ocalały budynek z całej południowej pierzei Rynku Kościuszki.
  Wnętrze klasztoru było wypalone, strop pierwszej kondygnacji zawalił się, nie było też żadnej więźby dachowej. Pierwszy wykaz zabytków, które należało podźwignąć z ruin, został sporządzony 6 listopada 1944 r. i zawierał wyłącznie obiekty powstałe w ramach mecenatu rodu Branickich. Wśród nich znalazł się klasztor Sióstr Miłosierdzia.
  Już w 1945 r. powołano Komitet Odbudowy SS. Szarytek z ks. Aleksandrem Chodyko na czele, w skład którego weszli inż. Jerzy Tryburski i inż. Antoni Choroszucha. Oni też zostali wyznaczeni na kierowników odbudowy. Działali według projektów wykonanych w latach 1947-1949 przez architekta Stanisława Bukowskiego (sylwetki tej postaci przypominać nie trzeba, a zainteresowanych odsyłam do jego biografii autorstwa Sebastiana Wichra).
  Prace trwały do 1950 r. W 1954 r. ponownie ulokowano w nim Państwowy Dom Dziecka, a Siostry Miłosierdzia uzyskały jedynie część gmachu z przeznaczeniem na swoje mieszkania. Dopiero po 1989 r. odzyskały obiekt i dziś prowadzą w nim Niepubliczne Przedszkole Nr 2 Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Św. Wincentego a Paulo.

Wiesław Wróbel

Mały świat niemieckich ewangelików

 
  W wielonarodowym i wielowyznaniowym Białymstoku istniał kiedyś też światek niemieckich protestantów. Dziś zostało po nim tylko kilka zabytków i mała grupa wiernych.

  Pierwsza protestancka parafia na terenie dzisiejszego województwa podlaskiego powstała w Sidrze w powiecie sokólskim w 1566 roku (zbor kalwiński), a wiek później w podbiałostockim Zabłudowie (zbor ewangelicki), gdzie Jan Klemens Branicki sprowadzał niemieckich rzemieślników i specjalistów.
  Sam Białystok zaczęło zamieszkiwać więcej protestantów w latach 1795-1807, kiedy to po III rozbiorze Polski Białystok został przyłączono do Prus. Białystok stał się siedzibą departamentu Prus Nowowschodnich i sprowadziło się tu wielu urzędników i wojskowych. Białostoccy protestanci zamieszkiwali wówczas głownie ulicę warszawską tworząc dzielnicę Kleindorf. Dzisiejszy kościół św. Wojciecha przy ulicy warszawskiej był wybudowany właśnie przez nich, jako kościół pw. św. Jana Chrzciciela.
  Spory rozkwit społeczności protestanckiej miał miejsce w 1831 roku, kiedy to Rosja chcąc ukarać Polaków za powstanie listopadowe wprowadziła granicę celną między Królestwem Polskim, a Rosją. Dla wielu fabryk z marionetkowego królestwa Rosja była głównym rynkiem zbytu i chcąc uniknąć płacenia granicznego cła, zaczęto przenosić fabryki do Białegostoku, z czego lwią część fabrykantów stanowili Niemcy, a wraz z nimi przybyli do Białegostoku niemieccy robotnicy i wykwalifikowani majstrowie.
 Przy ulicy Młynowej był cmentarz, który ze względu na przepełnienie zamknięto w 1890 roku i otworzony nowy przy ulicy wasilkowskiej i jego część możemy oglądać do dziś.
 Protestancka społeczność miała wielki wpływ na miasto. To właśnie protestant był właścicielem pierwszej białostockiej gazety, tak samo jak protestantem był autor pierwszego planu miasta. Dzięki nim Białystok miał pierwszą straż pożarną.
 XIX wiek był okresem największego rozkwitu dla populacji białostockich ewangelików i zmiany przyniosła dopiero I wojna światowa.
 W 1915 roku gdy Rosjanie przegrywali wojnę z Niemcami, w naszym i nie tylko regionie miało miejsce tzw. Bieżeństwo, masowy exodus ludności. Władze ciągle straszyły giermańcem co “będzie babom cycki obcinął” więc wielu zostało uchodźcami dobrowolnie, lecz wielu do bieżeństwa zmuszono. Na Niemców położono specjalny nacisk, gdyż obawiano się ich braku lojalności do Imperium Rosyjskiego. Kozacy często palili chłopskie zagrody by chłopi nie mieli powodu zostawać i zmusić do bieżeństwa. To samo chcieli zrobić z ewangelickim kościołem przy ulicy warszawskiej. Według świadków, kozacy przyjechali z pochodniami i krzyczeli “zżecz, zżecz giermanskuju kirchu!”. Kościół miała uratować jedna z parafianek, która miała odwagę do nich podbiec i powiedzieć “bratcy, to chrystianskij sobor, smotrite bolszoj krest na wierchu!”. Zabrano jednak parafialne pieniądze i pięć dzwonów, które potem przetopiono na rzecz wojska.
W 1914 roku w Białymstoku mieszkało 4,500-5000 ewangelików, a cała parafia wraz z okolicą liczyła ich około 8000. Po biezeństwie i przesunięciu frontu zostało ich w mieście około 900. Pastor Zirkwitz (który zasługuje na oddzielny artykuł) został z parafianami tylko dlatego, że przyjaźnił się z księdzem Antonim Songajłem, który wyprosił u gubernatora możliwość zostania dla Zirkwitza. Ten zaś dwoił się i troił, by pomóc swym parafianom w ten ciężki wojenny czas.
 Niewielu ewangelików wróciło do Białegostoku z bieżeństwa i w latach 20 mieszkało ich w Białymstoku już tylko około 1500.
 W okresie międzywojennym parafia podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza, propolska skupiała się wokół pastora Zirkwitza, a druga proniemiecka, skupiała się wokół wikariusza Kraetera. Ci pierwsi, nie raz czuli się po prostu Polakami wyznania ewangelickiego. Zaś sam Zirkwitz, choć dalej był Niemcem, był też polskim patriotą i szerzył wśród parafian lojalność do państwa polskiego. Zirkwitz odszedł jednak na emeryturę w 1938 roku przez co Kraeter nie miał już konkurencji przez co po wojnie lokalne władze komunistyczne atakowały białostockich protestantów za ich proniemieckość.
 Jeśli chodzi o wybitne jednostki pochodzące z tej społeczności i urodzone w Białymstoku, to na pewno trzeba wymienić Hansa Ziglarskiego (1905-1975). Ziglarski był bokserem i wicemistrzem olimpijskim. Srebro zdobył w 1932 roku podczas igrzysk olimpijski w Los Angeles. Wcześniej brał udział w olimpiadzie w Amsterdamie z 1928 roku. Wielokrotnie brał udział w mistrzostwach Niemiec. W 1925 roku został wicemistrzem w kategorii muszej, w 1928 mistrzem w wadze koguciej, a w 1933 był wicemistrzem.
 W 1903 roku urodził się w Białymstoku Ernst Krenkel i był synem szkolnego inspektora. Gdy był dzieckiem, wraz z rodzicami przeniósł się do Moskwy i tam już zostali na zawsze. Krenkel był polarnikiem i radiotelegrafistą pierwszej radzieckiej dryfującej stacji polarnej “Siewiernyj Polus-1”.  W 1938 roku za sukcesy polarnicze dostał najwyższy tytuł honorowy ZSRR, tytuł Bohatera Związku Sowieckiego. Drukowano znaczki i pocztówki z jego wizerunkiem, oraz uczono o nim w szkołach. Podczas II wojny światowej kierował ewakuacją dzieci polarników z zagrożonej przez jego rodaków Moskwy, a także zajmował się ewakuacją Instytutu Polarniczego w głąb Rosji. Zmarł w 1971 roku w Moskwie.
 Bardzo niejednoznaczną postacią był urodzony w 1875 roku w Dojlidach (które przez trzy pokolenia należały do rodziny Hasbachów) Erwin Hasbach. Działacz mniejszości niemieckiej w II RP, z wykształcenia agronom. Hasbach podczas I wojny światowej walczył w armii niemieckiej najpierw na froncie zachodnim, a później wschodnim. W 1918 był oficerem łącznikowym z I Korpusem Polskim gen. Muśnickiego. W 1919 roku chciał się zapisać do Wojska Polskiego by bić się z bolszewikami, lecz odmówiono mu ze względu na narodowość.
 W okresie międzywojennym najpierw zarządzał majątkiem w Waliłach na białostocczyźnie, a następnie przeniósł się do Zamku Bierzgłowskiego pod Toruniem.
 W latach 1919-1922 był posłem na sejm, a w latach 1922-1930, 1935-1939 senatorem. W 1923 współpracował z rządem polskim przy wypłacie odszkodowań dla Niemców wysiedlonych z Wielkopolski, a jego imieniem nazwano fundusz udzielający im kredytów.
 Przez większość lat 30 mieszkał na Pomorzu. Drugiego września 1939 roku, po ataku Niemiec na Polskę, został prewencyjnie internowany przez Polaków i wywieziony na Kresy. Tam został uwolniony przez Armię Czerwoną i wrócił do swojego majątku na Pomorzu. Za swoją działalność na rzecz mniejszości niemieckiej został jeszcze w 1939 roku uhonorowany przez III Rzeszę złotą odznaką NSDAP. Choć nie mógł nie przyjąć takiego odznaczenia, bo skończyłoby się to śmiercią, to faktem jest, że w 1940 roku, czy to dla świętego spokoju, czy to przekonania, zapisał się do NSDAP. To, że tyle z tym zwlekał pozwala przypuszczać, że być może nie bardzo miał wybór, tak samo jak po 1945 roku zmuszano niektórych Polaków szantażem i groźbą do zapisania się do PZPR. Jak było naprawdę, tego nie wiemy, możemy tylko spekulować. Zmarł w 1970 roku w Weingarten. Pierwszą żoną Erwina była Mally Becker (1877-1904), córka Generała Gustawa Beckera, który był bratem Eugene Beckera,założyciela białostockiej fabryki pluszu. Ich ślub odbył się w 1903 r. w Berlinie.
 Bratem Erwina Hasbacha był Waldemar, bardzo ciekawa postać. Urodził się w 1878 roku i mieszkał przy dzisiejszej ulicy Sienkiewicza, oraz w majątku Pogorzałe. Waldemar był pionierem nowoczesności i miłośnikiem innowacji i nowinek technicznych. Był pierwszym Białostoczaninem, który miał samochód. W swoim majątku przeprowadził odwadnianie bagien i za pomocą nowoczesnych metod starał się ulepszyć ogrodnictwo i rolnictwo. Podobno nigdzie nie było takich dorodnych i wielkich warzyw jak u niego. Gdy wybuchła I wojna światowa Rosjanie oskarżyli go o dywersję, zarzucając, że osuszanie bagien miało ułatwić marsz wojskom niemieckim. Uniknął aresztowania, bo został wcześniej ostrzeżony. Zmarł w 1942 roku.
 Z trzech braci najważniejszą postacią w Białymstoku był jednak Artur Hasbach. Artur posiadał Fabrykę Sukna i Trykotów, która zatrudniała około 200 osób. Cieszył się dużym szacunkiem, zasiadał w radzie powiatu i należał do śmietanki towarzyskiej ówczesnego w Białymstoku.
 W 1915 roku Rosjanie ewakuowali nie tylko wielu mieszkańców, ale wywozili też wyposażenie wielu fabryk. Nie inaczej było z fabryką Hasbachów. Choć jego rodzinie udało się zostać, to on sam jednak wolał udać się na wschód, by pilnować swoich wywożonych maszyn fabrycznych. Po powrocie próbował działać i reanimować rodzinny przemysł lecz nie było łatwo. Kryzys lat 20 i 30 zmusił Artura do ogłoszenia bankructwa. W 1938 roku opuścił Białystok i zmarł 2 lata później w Berlnie.
 Szacuje się, że po wojnie zostało w Białymstoku od 50 do 150 protestantów. Reszta obawiając się Sowietów odeszła w 1944 roku wraz z Niemcami. Ci, którzy zostali nie mówili głośno o swoich pochodzeniu. Dla powojennych władz komunistycznych każdy protestant był utożsamiany jako zwolennik nazizmu.
Obecnie mieszka tu kilkadziesiąt protestantów, a od 2002 roku znów mają swoją parafię.
Edward Horsztyński

Dom Zabłudowskich

 

   W 1897 r. uwiecznił Józef Sołowiejczyk na jednym ze zdjęć zamieszczonych w ofiarowanym carowi albumie „Widoki miasta Białegostoku”.
  W tym czasie był tu zbieg ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego, a w miejscu dzisiejszej kamienicy stał okazałych rozmiarów dom Izaaka Zabłudowskiego. Budynek stanął w 1835 r., zastępując istniejącą tu od połowy XVIII w. tzw. austerię wjezdną „pod znakiem głowy łosiej”. 
  Zabłudowski to jeden z pierwszych białostockich potentatów kupieckich, uznawany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji, który fortuny dorobił się głównie na handlu drewnem. Nic więc dziwnego, że niemalże do końca XIX w. jego dom zaliczany był do największych, najdroższych i najokazalszych budynków w Białymstoku. Decydowała o tym przede wszystkim jego doskonała lokalizacja, ale także rozmiary, duża liczba lokali handlowych, mieszkalnych oraz przestrzeni wykorzystywanych przez różne publiczne instytucje i organizacje.
  Jak wspomniałem , Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. Jego synowie: Mejer, Dawid i Owsiej Michel, dokonali w 1871 r. podziału nieruchomości pozostałych po ojcu, przy czym przed 1871 r. zmarł ich najstarszy brat Markus, toteż akt podziału objął także prawa spadkowe jego córki Peszy. Rodzeństwo ustaliło, że plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej otrzyma Dawid Zabłudowski.
  Mejer Zabłudowski otrzymał prawa do nieruchomości przy Placu Bazarnym (Rynek Kościuszki 1) oraz do połowy nieruchomości przy ul. Niemieckiej (Kilińskiego 12). Pesza Zabłudow ska uzyskała posesję przy ul. Aleksandrowskiej (Warszawska, adres nieustalony) z murowanym piętrowym domem i oficyną z pruskiego muru. Wreszcie Owsiej Michel stał się właścicielem majątku przy ul. Zielonej (Zamenhofa).
  Warto wspomnieć, że po przeciwnej stronie ul. Żydowskiej (I. Malmeda), na osobnym placu, mieściła się szkoła rodzinna Zabłudowskich, gdzie realizowano program nauczania w duchu Haskali (żydowskiego oświecenia). Pracował tam w latach 60. XIX w. Marek Zamenhof, ojciec Ludwika, twórcy języka esperanto. Podobnie jak w przypadku ojca, niewiele możemy powiedzieć na temat codziennych zajęć Eliasza i Jankiela.
  W 1913 r. pierwszy z nich był starostą ufundowanej przez pradziadka synagogi Chóralnej przy ul. Żydowskiej oraz członkiem zarządu Towarzystwa Pożyczkowo-Oszczędnościowego. Żaden z nich nie mieszkał w domu przy Rynku Kościuszki 6, czerpiąc z niego ogromne dochody.
  Na przełomie XIX i XX w. z wynajmu lokali Dawid Zabłudowski otrzymywał 4225 rubli czystego zysku. Dla porównania – w 1910 r. prezydent miasta zarabiał rocznie 2400 rubli. Dom na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego należał do Dawida Zabłudowskiego do 1900 r., gdy zmarł on w wieku 86 lat. Trudno powiedzieć, czym zajmował się na co dzień, w dokumentach nazywany był kupcem.
Po śmierci Dawida majątek odziedziczyli jego synowie Eliasz i Jankiel. W latach 1919-1939 nieruchomość przyporządkowana została do adresu Rynek Kościuszki 6, a jej właścicielami byli do II wojny światowej potomkowie Dawida Zabłudowskiego.   Najwcześniejsze informacje na temat firm i osób korzystających z lokali w domu Zabłudowskich pochodzą z 1897 r. Znajdujemy je w „Opisie Białegostoku”, publikacji sporządzonej i ofiarowanej carowi w czasie jego wizyty przez Mojsieja Miłakowskiego, prowadzącego w Białymstoku czytelnię i magazyn książek Towarzystwa „Społeczna Korzyść”.
  W domu Zabłudowskich mieścił się wówczas sklep papierniczy, sprzedaż materiałów piśmienniczych oraz drukarnia G. Hałłaja (założona w 1875 r.), a także duży punkt handlowy braci Murawiew, oferujący klientom towary spożywcze i kolonialne oraz wina, ikony, dywany, futra, a nawet broń.
  Oprócz tego w 1897 r. spotykamy tu restaurację „Wiktoria”, piekarnię „Konstantyno poli- tańska”, firmę włókienniczą Roz enbluma, sprzedaż tapet Kanela, lamp Jagusta oraz skład towarów galanteryjnych pod nazwą „Magazyn Berliński”. W 1911 r. bracia Murawiew zajmowali 4 lokale z piwnicą i płacili drugi najwyższy czynsz (2550 rubli). Tego roku lokatorami byli wciąż Hałłajowie prowadzący skład materiałów papierowych i „Berliński Magazyn” oraz kilka mniejszych sklepów w parterze.   Na piętrze 6 pokoi zajmowała restauracja „Akwarium”, natomiast aż 20 pokoi podnajmowało tzw. zebranie szlacheckie, tworzone przez reprezentację szlachty powiatu białostockiego pozostającej pod zarządem marszałka szlachty (jego siedziba mieściła się przy ul. Lipowej 24). Pomieszczenia zebrania szlacheckiego wykorzystywano na różnego rodzaju spotkania, rauty, koncerty i występy, a także spotkania organizacji i instytucji, przyciągających większą publikę. Dlatego też miejsce to nazywano również resursą szlachecką i resursą obywatelską.
  Sytuacja ta utrzymała się także w okresie międzywojennym. Wciąż pracowała tu rodzinna firma Hałłajów (Brochy i Hendela), która uległa likwidacji dopiero w czasie wojny, a więc po 64 latach istnienia. Białostoczanie mogli nadal korzystać z oferty restauracji „Akwarium”, od 1932 r. należącej do Związku Żydowskich Inwalidów Wdów i Sierot Wojennych w Białymstoku.
  Szereg lokali w parterze dzierżawili właściciele różnych składów obuwia, gotowych ubrań, galanterii i wielu innych branż handlowo-usługowych. Dom Zabłudowskich nie przetrwał II wojny światowej. Po 1944 r. podejmowano nawet próby jego odbudowy, ale ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu na rzecz całkowicie nowego projektu. Gdyby jednak udało się docenić wartość historyczną i artystyczną tego obiektu, dom ten obchodziłby dziś 183 urodziny.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstok

Ku poprawie zdrowia

   

   Od przełomu XIX i XX w.  przy ul. Sołdackiej (Legionowa) w perspektywie ulicy Sadowej (w okresie międzywojennym Wersalskiej, a obecnie Akademickiej) stała kamienica należąca do białostockiego kupca Michela Sztuplera. Prowadził on skład z tzw. manufakturą przy ul. Giełdowej 9 (Spółdzielcza).
  Pod koniec lat 20. XX w.  Sztupler sprzedał dom białostockiej Kasie Chorych. Rozpoczęła się budowa Zakładu Rentgenowskiego. Były to lata, gdy ze szczególną troską zaczęto dostrzegać, również i w Białymstoku potrzeby nowoczesnego diagnozowania i leczenia chorób będących plagami społecznymi. Prym wiodła gruźlica, choroby dermatologiczne, ale też coraz bardziej widoczny był wzrost zachorowań na choroby nowotworowe.
  Już w 1925 r. powstało w Białymstoku Towarzystwo Przeciwgruźlicze. W leczeniu chorób skórnych ogromne zasługi położył dr Jan Walewski.  Z kolei problematyką leczenia chorób nowotworowych białostoccy lekarze zajęli się w 1929 r.
  Dziennik Białostocki informował o powstaniu „białostockiego odcinka międzynarodowego frontu walki z rakiem”. Głównym promotorem był tu dr Samuel Edelsztejn, który specjalizował się w leczeniu chorób układu pokarmowego i kobiecych. W maju 1928 r. Edelsztejn wystąpił z inicjatywą utworzenia w Białymstoku Komitetu do Walki z Rakiem.
  Z prośbą o pomoc w jego organizowaniu zwrócił się do starosty białostockiego Mieczysława Białka. W czerwcu starosta zaprosił do siebie grupę założycieli. Byli wśród nich dr Zygmunt Siemaszko,  specjalista chorób wewnętrznych prezes miejscowego PCK, ginekolog dr Adam Kozubow ski, sędzia sądu okręgowego Edward Obidziński, mecenas Władysław Otto, finansista Salomon Wejnrach i inżynier Herc Neumark.
  Budowa Zakładu Rentgenowskiego była więc jednym z ważnych momentów unowocześnienia białostockiej służby zdrowia. Prace szły w szybkim tempie. Jak się miało wkrótce okazać w zbyt szybkim. Otwarcie Zakładu zaplanowano na 25 listopada 1930 r. informując, że „spodziewany jest przyjazd min. spraw wewnętrznych gen. [Felicjana Sławoj] Skład kowskiego, wiceministra Pracy i Opieki Społecznej gen. [Stefana] Hubic kiego oraz szeregu gości”. Informowano też, że „Okręgowy Związek Kas Chorych w pełni zrozumienia ważności zastosowania najnowszych zdobyczy w lecznictwie wybudował przy ulicy Legionowej nr 12 Zakład Rentgenowski, którego otwarcie nastąpi dziś o godz. 11-ej w obecności zaproszonych ministrów”.  Ranga wizyty ministerialnej podniesiona została o szczebel.
  Zamiast Składkowskiego przyjechał do Białegostoku sam minister Aleksander Prystor, któremu towarzyszył Stefan Hubicki. Przy nieodzownej obecności wojewody białostockiego Mariana Zyndram Kościałkowskiego „odbyło się uroczyste otwarcie i poświęcenie Zakładu Rentgenowskiego. Poświęcenia dokonał ks. Dziekan [Aleksander] Chodyko.
  Okolicznościowe przemówienia wygłosili prof. Trzciński i komisarz Okr. Zw. Kas Chorych w Warszawie dr [Stefan] Wilczyński”.  Przyjazd Prystora do Białegostoku wiązał się z odbywającym się tego samego dnia otwarciem szpitala w Choros zczy. To już był naprawdę ministerialny poziom. 27 listopada otworzył jeszcze most nad Niemnem w Grodnie. Otwarcie Zakładu Kas Chorych w Białymstoku przez Prystora było pewną manifestacją. Był on bowiem zaciekłym przeciwnikiem ich samorządności Kas. Dostrzegał w nich bastion opozycji politycznej wywodzącej się z PPS. Udało mu się rozwiązać wszystkie zarządy okręgowe, w których wprowadził zarządy komisaryczne pozbywając się przy okazji przeciwników. Dyrekcję białostockiego Zakładu objął dr Romuald Sztajer. Oprócz gabinetów ambulatoryjnych Zakład miał urządzony stacjonarny oddział do leczenia grzybicy dysponujący 18 łóżkami. Wspomniane szybkie tempo budowy dało o sobie jednak znać.
  W 1935 r.  pisano, że „jednym z najpiękniejszych budynków przy ul. Legionowej jest dom Nr 12, gdzie mieści się oddział rentgenologiczny Ubezpieczalni Społecznej. Jak wiadomo budynek ten został wybudowany dopiero kilka lat temu i to wielkim nakładem kosztów. I oto w ubiegłym tygodniu [wrzesień 1935 r.] skonstatowano, że ściany zarówno frontowe jak i boczne tego budynku mocno się zarysowały. Wobec tego, że na tej ulicy nie rozpoczęto jeszcze robót kanalizacyjnych, nie  można było z początku dociec przyczyny zarysowania się ścian tego budynku.  Celem zabezpieczenia dom u przed ewentualnym zawaleniem się ustawiono szereg mocnych słupów, które podtrzymują ściany. Jak przypuszczają, zarysowanie się ścian nastąpiło wobec tego, że w czasie budowania domu nie ustawiono nowego fundamentu, a zostawiono stary zniszczony już fundament po domu Sztuplera”.
  Zdołano jednak ten „najpiękniejszy”, modernistyczny budynek uratować. Jego kres przyszedł w 1969 r. Nie robił na nikim wrażenia, a co najważniejsze nie pasował do nowego otoczenia. Może też drażnił towarzyszy swoją obcą, nie socjalistyczną stylistyką i sanacyjnym rodowodem?
  W styczniu 1970 r. jego przemijającą urodę uwiecznił Henryk Wilk,  opatrując rysunek komentarzem: „Przy ulicy Dzierżyńskiego [Legionowa] trwa rozbiórka budynku dawnej przychodni rejonowej. Niebawem – ku zadowoleniu kierowców i przechodniów, niebezpieczne zwężenie jezdni i chodnika przy zbiegu ulic Akademickiej i Dzierżyńskiego zostanie zlikwidowane”.
  I tak  po tym naprawdę ładnym i cennym architektonicznie budynku nie ma nawet śladu w pamięci.  Ale przy dzisiejszej Alei Bluesa znajdował się jeszcze jeden ciekawy obiekt.
 

   W lipcu 1954 r. obok modernistycznej siedziby dawnego Zakładu Rentgenowego uruchomiono kino „Polana”. Jego otwarcie wpisano w obchody Dziesięciolecia Polski Ludowej. Po święcie 22 lipca tak relacjonowano to wydarzenie: „ulicą Dzierżyńskiego na otwarc ie nowego lokalu: letniego kina – kawiarni – dancingu, tzw. Polany ciągną tłumy. Wszystkim zwraca uwagę świetlny napis POLANA”. Chętni rozrywki zajęli całą widownię. Rozpoczęła się projekcja pierwszego filmu, którym był polski produkcyjniak „Synowie ludu”.
  Po filmie wystąpił chór Okręgowego Zarządu Kin. To też był debiut, gdyż zespół powstał specjalnie na 10-lecie władzy ludowej. Zespół Kin miał też i swój zespół jazzowy, który przygrywał przybyłym na otwarcie do tańca. Kino – teatr – kawiarnia – dancing Polana robił w ówczesnych latach doskonałe wrażenie. Miała parkiet do tańczenia i scenę przeznaczoną na występy estradowe. Wokół parkietu zainstalowano „20 punktów świetlnych tzw. kul mlecznych”. Wokół obiektu posadzono „dziesięć 12-letnich drzewek lipowych i innych”. Dla kinomanów i kawiarnianych gości ustawiono stoliki, krzesła i ławeczki. Dodatkowo „na Polanie, po obu jej bokach, urządzone zostaną loże, odgrodzone od reszty placu niskimi płotkami, wykonanymi z listewek, które spowite zostaną roślinami pnącymi.” 

Lichy koniec farmazona

 

   Chociaż Icek Chutoriański zamieszkiwał na mocno odległej od Chanajek ul. Wasilkowskiej, to jednak ciągnęło go do tej zakazanej dzielnicy. Właśnie tam najchętniej popisywał się swoimi oszukańczymi sztuczkami.
  Był średniej klasy farmazonem, któremu od czasu do czasu udawało się sprzedać na Rynku Siennym jakiejś  wieśniaczce tombakową obrączkę, albo też kupując jakiś drobiazg w sklepiku przy Sosnowej czy Suraskiej zapłacić mniej uważnemu sprzedawcy wycofaną  z obiegu 2-złotówką, biorąc resztę w dobrej monecie.
  W połowie lat 30. ulubionym trikiem Icka było podmienianie złotówek prawdziwych na fałszywe. Miał na to własny, oryginalny sposób.
  W grudniu 1935 r. Dziennik Białostocki zamieścił w swojej kronice kryminalnej opis jednej z akcji oszusta. „Mieszkanka Białegostoku, 78-letnia Anna Gąsiewska otrzymała od swego syna, przebywającego we Francji, przekaz pieniężny na 30 zł. Udała się więc na pocztę po ich odbiór. W głównym urzędzie pocztowym (ul. Kościelna) wypłacono jej należność w 3 monetach dziesięciozłotowych. Kiedy przechodziła obok Banku Polskiego (ul. Br. Pierackiego 14, dawna Warszawska) podszedł do niej Icek Chutoriański i oświadczył, że dano jej na poczcie fałszywe pieniądze. Staruszka pokazała monety Ickowi, który zaczął rzucać je o bruk, chcąc przy okazji zamienić na inne. Jednak p. Gąsiewska poznała się na sztuczce i wszczęła alarm. Oszust rzucił się do ucieczki, w pościgu udało się go ująć. Podczas rewizji znaleziono przy nim fałszywe 10-złotówki. Za puszczanie w obieg fałszywych monet Sąd Okręgowy skazał Icka Chutoriańs kiego na 6 miesięcy”. 
  Po wyjściu na wolność 50-letni farmazon z ul. Wasilkowskiej nie porzucił rzecz jasna swojego niecnego procederu. Jednak sztuczka z fałszywymi monetami stała się dla niego niewskazana. Wydział Śledczy mieszczący się na ul. Warszawskiej 6 miał go bowiem z tego powodu w swojej bogatej kartotece i przy każdej podobnej sprawie pokazywał jego facjatę pokrzywdzonym ludziom. Trzeba było wymyślić coś nowego.
  Chutoriański sięgnął zatem do chwytu popularnego wówczas na bruku warszawskim. Na terenie naszego miasta stał się więc prawdopodobnie prekursorem w tej materii. Sztuczka nazywała się „na lokatora”. Polegała na wejściu do cudzego mieszkania pod pretekstem wynajmu pokoju, odwrócenia uwagi właściciela i dokonanie szybkiej kradzieży.
  Zimą 1936 r. właśnie w tym celu porządnie odziany Icek Chutoriański pojawił się w Chanajkach i zawędrował do mieszkania niejakiego Franciszka Wójcika przy ul. Stołecznej 33. Po obejrzeniu klitki, która była do wynajęcia i krótkiej rozmowie w sprawie czynszu pomysłowy Icek poprosił  gospodarza o szklankę wody do popicia niezbędnego lekarstwa. Kiedy ufny pan Franciszek zniknął w kuchni, zniknął również i Chutoriański, a z nim upatrzony zawczasu zegarek i kasetka z 40 złotymi. 
  Po kilku takich wyczynach dokonanych na terenie miasta agenci śledczy trafili na trop złodziejaszka. Chutoriańskiego czekały znowu kratki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej drobny opryszek zapoznał się z Czesławem Krasowskim, zatwardziałym przestępcą rodem z Grodna. Temu kończyła się odsiadka. W długich rozmowach planowali wspólne akcje po wyjściu na wolność. Kiedy obaj przestępcy opuścili mury „szarego domu”, Czesio Krasowski nie miał zamiaru bawić się w oszustwa i drobne kradzieże. Zdobył pistolet i zaczął rozglądać się za obiektem wartym rabunku. Okazał się nim Jakub Lipszyc, właściciel trafiki przy ul. Giełdowej. Chutoriański niechętnie przystał na napad z bronią w ręku. Zawsze wolał swoje fałszywki. 
  W 1937 r. policja aresztowała Icka Chutoriańskiego za spółkę z grodzianinem. Tym razem osiadł w więzieniu na znacznie dłużej. Tak to już jest kiedy farmazon bierze się nie za swoją robotę.

Włodzimierz Jarmolik

Opowieść o lotnisku w Kurianach

Mieszkałem przez 11 lat w Halickich, a że już od młodości interesowałem się historią, to nasłuchałem się trochę opowieści o tym lotnisku. Powstało ono za pierwszego sowieta. Ten okres był najgorzej wspominany przez mieszkańców Halickich. Żołnierze sowieccy byli zakwaterowani w ziemiankach, wykopanych w lesie koło folwarku Białostoczek (do chwili obecnej doskonale są widoczne ślady po tych ziemiankach).

Na porządku dziennym było wymuszanie od mieszkańców wsi alkoholu. Bardzo często do drzwi wieczorem dobijał się uzbrojony żołnierz, żądając wódki pod groźbą użycia broni. Gdy ją dostawał, stwierdzał że sowiecki żołnierz nie jest złodziejem i w zamian pozostawiał koszulę lub jakieś inne elementy wyposażenia. Następnego dnia do gospodarza przychodził dowódca sołdata z oskarżeniem, że tenże nielegalnie posiada własność armii sowieckiej. Nieborak musiał oddać zostawiony fant i ponownie wykupić się wódką, żeby dowódca nie wniósł oficjalnego oskarżenia.

Inny z mieszkańców wspominał kiedyś, że zimą z 1940 na 1941-był zmuszony do stawiania się z furmanką na lotnisku w celu wywożenia śniegu. Jednego dnia, podczas wyjazdu z terenu lotniska, wartownik – ku jego zdziwieniu, zaczął kontrolować czy nic nie wywozi w śniegu. Niestety okazało się ,że któryś z bojców podrzucił mu łopatę. Delikwent został natychmiast aresztowany i osadzony pod strażą w jednej z ziemianek. Uwolnienie go, kosztowało rodzinę konewkę bimbru.

Władza sowiecka skończyła się w czerwcu 1941. Sowieci uciekali w takim pośpiechu, że w ziemiankach pozostawiali sporo rzeczy, które przygarnęła okoliczna ludność. Szczególnie cenione były elementy umundurowania, które po usunięciu odznaczeń i dystynkcji, po małych przeróbkach krawieckich nadawało się do noszenia przez cywili. Sowieckie odznaki zerwane z mundurów służyły dzieciom do zabawy – jedna z nich dotrwała do moich czasów na strychu starego domu i znajduje się w mojej kolekcji. Jest to odznaka absolwencka 7 Szkoły Dowódców Lotnictwa Wojskowego ZSRR.

Co wydaje się trochę dziwne – najlepiej wspominane były czasy okupacji niemieckiej. Niemcy rozbudowali infrastrukturę lotniska, postawili nowe hangary oraz wieżę kontroli lotów. Piloci byli zakwaterowani w folwarku Białostoczek – natomiast obsługa naziemna we wsi Halickie. Z tego co opowiadali mieszkańcy żołnierze niemieccy bardzo dobrze się do nich odnosili, m.in. dzielili się racjami żywnościowymi, a nawet jak wspominał jeden z mieszkańców, kwaterujący u nich Niemiec pomagał im w pracach polowych przy żniwach. Inny z kolei mieszkaniec Kolonii Halickie, wspominał że jako dziecko pomagał w poszukiwaniach kół zrzucanych przez startujące niemieckie samoloty (prawdopodobnie chodziło mu o szybowce wojskowe, które po starcie odrzucały kołowe podwozie), za co otrzymywał pieniężne gratyfikacje.

Latem 1944, Niemcy opuścili lotnisko – jednak wcześniej zniszczyli hangary i pasy startowe poprzez detonacje wkopanych bomb lotniczych. Niestety nie wszystkie bomby wybuchły. Jedna z nich zaraz po wojnie była przyczyną tragedii, kilkunastoletni mieszkaniec Halickich (niestety już nie pamiętam nazwiska) przy niej majstrował i wywołał eksplozję. Jeszcze do lat 90-tych w miejscu eksplozji stał krzyż upamiętniający to wydarzenie z inskrypcja na metalowej tabliczce.

Inna bomba, która nie wybuchła, była wkopana akurat centralnie po granicy dwóch działek i jeszcze do niedawna robiła za słupek graniczny. Mimo planowej ewakuacji, Niemcy pozostawili elementy wyposażenia. W moich zbiorach z tegoż miejsca i czasu znajduje się, butla tlenowa z samolotu i filiżanka z kantyny Luftwaffe.

 

 

Wkrótce po wycofaniu się Niemców, lotnisko ponownie zostało zajęte przez Sowietów. Najpierw się zajęli oni wyrównaniem pasów startowych. Jak opowiadał jeden z mieszkańców – leje po bombach były najpierw wypełniane ściętymi pniami drzew,a następnie zasypywane ziemią.

Sowieci z końca wojny całkiem przyzwoicie się odnosili do mieszkańców wsi. Nie byli już tak izolowani, jak ich pobratymcy w 1939-1941 roku, kwaterowali w domach i Polaków uznawali za sojuszników. Jeden z mieszkańców zapamiętał, że obsługa lotniska pozwalała starszym wyrostkom kompletować taśmy z amunicją do broni pokładowej, za co dostawali konserwy i słodycze (podobno amerykańskie).

Ostatecznie lotnisko zostało opuszczone na początku 1945 roku, w wyniku postępów ,,ofensywy styczniowej” i przesunięcia się frontu. Po bytności ostatnich użytkowników lotniska najwięcej pozostało łusek z broni pokładowej. Co zaradniejsi mieszkańcy oprawiali w nie pilniki i dłuta, spotkałem się nawet z pługami konnymi, w których rączki były zrobione z łusek od działek pokładowych 23mm.

Sowieci pozostawili również jeden z samolotów, prawdopodobnie zbyt mocno uszkodzony żeby nadawał się do naprawy. Podobno jeden z gospodarzy wymontował z niego silnik – udało się mu go uruchomić i przez kilkanaście lat po wojnie był używany do napędu młockarni (ale moim zdaniem to legenda – silnik lotniczy jest za duży do takiej roboty). Z tego okresu i miejsca posiadam w kolekcji, papierową tubę na pociski do 37 mm działka pokładowego samolotu Airacobra.

JACEK ANTONIUK

Kamienica Zabłudowskich

 

   Kolejne zdjęcie, któremu chciałbym poświęcić dzisiejszy artykuł, wymagało od Sołowiejczyka przejścia na drugą stronę Placu Bazarnego i wykorzystanie jako platformy widokowej balkonu jednej z kamienic, które uwiecznił na poprzednio omówionym zdjęciu (Rynek Kościuszki 7). Dzięki temu uchwycił fragment północnej pierzei rynku, od wylotu ówczesnej ul. Mikołajewskiej (dziś ul. Sienkiewicza) w kierunku ul. Tykockiej, stanowiącej przedłużenie ul. Lipowej.
  Na pierwszym planie widoczne jest skrzydło i fragment elewacji frontowej okazałych rozmiarów kamienicy stojącej na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego. Jeśli spytać kogokolwiek żyjącego w tym czasie w Białymstoku, gdzie znajduje się kamienica Zabłudowskich, każdy bez najmniejszego problemu wskazałby właśnie ten budynek. Początki posesji na rogu ul. Sienkiewicza i Rynku Kościuszki sięgają zapewne przełomu XVII i XVIII w., gdy Stefan Mikołaj Branicki nakazał wytyczyć obszar miasteczka Białystok.
  W 1756 r. Jan Klemens Branicki nadał prawo wieczystego posiadania tej nieruchomości Antoniemu Wroczyń- skiemu, od 1769 r. pełniącemu funkcję landwójta (na mocy przywileju Branickiego, land- wójt otrzymał uprawnienia sądowicze w sporach cywilnych i karnych, do tej pory spoczywające w rękach burmistrza i rady).
  Przed 1771 r. Wroczyński w narożniku rynku i ul. Wasilkowskiej zbudował murowany piętrowy dom, w którym znajdował się zajazd „pod znakiem głowy łosiej”.
  Po 1795 r., gdy Białystok znalazł się pod zaborem pruskim, dom stał się własnością Johanna Linkera, określanego w spisach podatkowych jako piekarz i karczmarz. Zmarł on jednak przed 1806 r., gdyż tego roku poświadczeni są jako posiadacze „spadkobiercy Linkera”, którzy wciąż prowadzili tu zajazd z wyszynkiem alkoholi.
  Gdzieś między 1806 a 1810 r. dom wraz z posesją przeszły w posiadanie Izaaka (Icka) Zabłudowskiego i z jego potomkami nieruchomość ta będzie związana do II wojny światowej.
  Izaak Zabłudowski urodził się w 1781 r. jako syn Dawida. W okresie zaboru rosyjskiego po 1807 r. zajmował się eksploatacją Puszczy Białowieskiej i na sprzedaży pochodzącego z niej drewna dorobił się gigantycznej fortuny, przez co został uznany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji. Świadectwem jego zamożności był fakt posiadania licznych nieruchomości w Białymstoku, w tym oprócz omawianej dziś narożnej posesji jeszcze jednej przy rynku (Rynek Kościuszki 1), przy ówczesnej ul. Nad Kanałem (dziś ul. Kilińskiego 14 i 16), a także przy ul. Nowobojarskiej (dziś ul. Warszawska).
  Niektóre z nich przeznaczył na fundacje religijne i charytatywne – przy ul. Żydowskiej (dziś ul. I. Białówny) jego kosztem w 1834 r. zbudowano synagogę zwaną Chóralną, zaś w 1862 r. podarował gminie żydowskiej posesję przy ul. Nowobojarskiej, na której wkrótce powstał szpital nazwany jego imieniem (dziś ul. Warszawska 15). 
  Izaak Zabłudowski miał czterech synów: Markusa, Mejera, Dawida i Owsieja Michela oraz trzy córki: Chaję Frumę (żona Nochuma Minca),  Małkę (żona Sendera Blocha)  i Fejgę (żona Eliezera Halbersztrama). W lutym 1865 r. spisał swój testament, zmarł 29 marca 1865 r. i został pochowany na białostockim cmentarzu, gdzie dzieci wystawiły mu okazały grobowiec, który przetrwał do II wojny światowej.
  Do tej pory powstałe kamienicy na rogu rynku i ul. Wasilkowskiej datowane było ogólnie na lata 30. XIX w., gdyż jeszcze plan części Białegostoku z 1824 r. odnotował w tym miejscu wciąż murowany piętrowy dom Antoniego Wroczyńskie- go. Odnaleziona przeze mnie dokumentacja techniczna domu Izaaka Zabłudowskiego odnotowała właściwą datę budowy – 1835 r.   W 1838 r. od  strony podwórza budynek został powiększony o częściowo murowaną, a częściowo drewnianą dobudówkę, poszerzającą główny hol o zaplecze, a drugą kondygnację o dodatkowe pokoje. W 1840 wzniesiono drewniane budynk i ustawione na zapleczu posesji.
  W połowie XIX w. był to największy dom mieszkalny w Białymstoku. Według przekazów źródłowych z początku lat 60. XIX w. budynek służył przede wszystkim jako źródło dochodów właściciela.
  Był tu prestiżowy hotel, w którym „zatrzymują się osoby urzędowe i bardziej zamożni goście” oraz tzw. resursa obywatelska, gdzie „odbywają się lepsze miejskie rozrywki” i różnego rodzaju oficjalne spotkania mieszkańców Białegostoku lub działających tu instytucji i organizacji.
  Nie brakowało tu też mniejszych lokali handlowych, zwłaszcza w parterze i od strony rynku. Dom Izaaka Zabłudowskiego został zaprojektowany został zgodnie z obowiązującymi wówczas wytycznymi architektonicznymi, zawartymi w specjalnym zbiorze fasad, a jego najbardziej charakterystycznym elementem był czterokolumnowy portyk, podtrzymujący belkowanie i trójkątny naczółek (podobną stylistykę miał dom Trębickiego przy ul. Warszawskiej, dziś pod nr 63). 
  Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. uprzednio spisując testament, mocą którego cały majątek zapisał dzieciom. Dopiero w 1871 r. dokonały one podziału nieruchomości i plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej przypadł w udziale Dawidowi Zabłudowskiemu.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Potokarzom wystarczyła chwila nieuwagi

 

   Dla różnej maści złodziejaszków i oszustów zamieszkujących liche drewniaki i murowanki w zaułkach Chanajek prawdziwym eldorado był pobliski Rynek Sienny.
  Od rana do wieczora, zwłaszcza w dni targowe, a już obowiązkowo w czerwcowy jarmark na św. Jana, grasowali nań sprytni kieszonkowcy z Marmurowej czy Brukowej, a z nimi do spółki farmazoni od fałszywych obrączek i pierścionków z Krakowskiej bądź Stołecznej.
  Bardzo wiele roboty mieli także tzw. potokarze, czyli złodzieje kradnący z jadących albo stojących furmanek. Ci wywodzili się często z wychodzącej wprost na targowy plac uliczki Odeskiej.
  Jednym z takich bardziej znanych w latach 30. potokarzy był Berel Farber. Praktykował on w tej profesji od dawna i choć nie stała ona najwyżej w hierarchii złodziejskiej, wcale nie zamierzał jej porzucać. Ten mało zacny Berel nie zapuszczał się raczej w gąszcz furmanek stojących na samym Siennym. Preferował ulice: Młynową, Mazowiecką czy Suraską.
  W tej okolicy zatrzymywały się także liczne wozy konne. Potokarz z Odeskiej miał na nie swoje sposoby, a obok siebie kilka małych pomagierów. Jeden taki małolat podbiegał do siedzącego na furmance kmiotka i z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem bata, zaczynał go drażnić. Wyzywał od chamów, pluł, rzucał kamykami.
  Rzadko kiedy woźnica nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Rozsierdzony, zeskakiwał na ziemię i biczyskiem próbował dosięgnąć łobuza. Tymczasem, gdy on zajęty był ratowaniem swojego honoru, Farber podchodził z tyłu wozu i wyjmował z niego buty, kożuszek, paczkę ze skórami, a nawet ciężkawą skrzynkę gwoździ. Przekazywał łup pętakowi, a ten odnosił go do pobliskiej kryjówki. Ekipa potokarzy gotowa była do kolejnej roboty. Specjaliści od wozowych kradzieży wypatrywali także pilnie pojazdów pozostawionych choćby na chwilę bez opieki.
  Działo się tak w pobliżu licznych knajpek, sklepików, na podwórkach, a nawet obok posterunku policji. Wtedy oględziny pojazdu były dokładniejsze, lepsza więc trafiała się zdobycz.  Znakomity przykład braku czujności u niektórych właścicieli furmanek przybywających z prowincji do Białegostoku opisał w lekkiej formie Dziennik Białostocki.
  Wszystko działo się zimą 1935 r. Oto co się zdarzyło: „Moszko Giełczyński z Wizny (pow. łomżyński) znany jest wśród swych znajomych jako człowiek roztrzepany. Jak się zamyśli, o Bożym świecie zapomina. Ktoś mniemałby może, że jest uczonym profesorem matematyki, tymczasem Moszko jest tylko drobnym kupcem z małego miasteczka. 9 grudnia przyjechał
on po towary do Białegostoku i zatrzymał się na ul. Żydowskiej. Kupił nici za 21 zł 50 gr i schował do wozu, lecz zamiast pilnować towaru – patrzył w niebo i myślał o niebieskich migdałach. Kiedy ocknął się z zadumy, jakiś złodziejaszek zabrał mu z wozu paczkę z nićmi. Moszko pokiwał tylko głową nad upadkiem moralnym naszego miasta i pojechał na ul. Szkolną, gdzie kupił kilka par kaloszy za 29 zł 50 gr.
  Włożył kalosze do wozu i znowu się zamyślił. Skorzystał z tego drugi poszukiwacz cudzego mienia i ukradł kalosze. Wszystko to stało się na przestrzeni półtorej godziny. Szanowny Moszko G. minął się z powołaniem: powinien ślęczeć nad Talmudem a nie handlować”.  Nic nie wiadomo o tym, żeby Berel Farber, potokarz z Odeskiej stał się sprawcą strat zamyślającego się kupczyka z Wizny. Pewne jednak, że działał także poza obszarem wokół Rynku Siennego.
  W styczniu 1933 r. próbował ukraść z wozu jadącego ul. Towarową gilzy papierosowe i kilka flaszek wódki. Kilka tygodni później został  schwytany na gorącym uczynku, kiedy to ściągał z furki, stojącej przed restauracją Gastronomia, 5 butelek piwa. Kosztowało go to pół roku odsiadki. Kiedy pojawił się znowu na białostockim bruku, powrócił niechybnie od ulubionego potokarstwa.

Włodzimierz Jarmolik

Papież odprawi mszę 250 km od Białegostoku! Doskonała okazja, by go zobaczyć

Mieszkańcy województwa podlaskiego, którzy chcieliby zobaczyć na własne oczy Papieża Franciszka mają niepowtarzalną okazję zrobić to bez poniesienia większych kosztów. 250 km od Białegostoku oraz 120 km od Suwałk – głowa kościoła katolickiego będzie odprawiać msze świętą. Papież Franciszek 22 i 23 września będzie przebywać z oficjalną wizytą na Litwie. Pierwszego dnia będzie wizytować między innymi ważną dla Polaków Ostrą Bramę w Wilnie. Później na placu Katedralnym dojdzie do spotkania z młodzieżą. Drugiego dnia zaś głowa kościoła zawita do Kowna, które jest bardzo blisko polskiej granicy. Tam odprawi mszę.

Warto przypomnieć że z Białegostoku Przewozy Regionalne od dwóch lat realizują połączenia kolejowe do Kowna, dzięki którym pociągiem możemy wygodnie dojechać także do stolicy Litwy. Są to połączenia weekendowe nastawione na turystów. Można się spodziewać, że 22 i 23 września pociągi będą przeżywać oblężenie. W szynobusie jest 130 miejsc siedzących. Trasa pociągu do Kowna to: Białystok – Czarna Białostocka – Sokółka – Dąbrowa Białostocka – Augustów – Suwałki – Trakiszki. Koszt przejazdu z Białegostoku wnosi około 50 zł, a z Suwałk około 35 zł (opłata jest w Euro).

Do Kowna można także dostać się autobusami. Czas podróży jest dłuższy, ale dla głowy kościoła chyba warto się poświęcić.