Między obwarzankami a loterią fantową

Między obwarzankami a loterią fantową

 

   W połowie września 1936 r. obchodzono w Białymstoku tradycyjny odpust na św. Rocha. Choć pogoda nie dopisywała, pojawiły się na nim tłumy mieszkańców miasta.
  Tak jak zawsze przybyły też gromady ludzi z bliższych i dalszych wsi i miasteczek. Ich liczba szła w tysiące. Odpust świętoroski był bowiem dużym wydarzeniem w religijnym i towarzyskim kalendarzu. Oczywiście w przedwojennym województwie białostockim odbywały się co roku i inne popularne odpusty. Ot choćby w Niewodnicy na św. Antoniego czy w Krypnie na Matkę Boską Siewną. Świętowano w Dobrzyniewie, Choroszczy, Sokołach i przy innych kościołach podlaskich. Jednak to białostocki św. Rocha górował nad wszystkimi. I to nie tylko ze względu na ulokowany na wzgórzu i wciąż jeszcze niewykończony kościół – pomnik pod tym wezwaniem.
  Wszystko rozpoczęła uroczysta suma, którą celebrował ks. dziekan Aleksander Chodyko. Później podniosłe i budujące kazanie wygłosili dziekan koryciński ks. Oleszczuk i proboszcz dobrzyniewski ks. Ratyński. W nabożeństwie wzięło udział aż 18 księży z obu białostockich parafii. Następnie wszyscy oni przyjmowali spowiedź od stojących w kolejce wiernych. I wreszcie zaczęło się to, na co czekano z niecierpliwością od poprzedniego lata – wielki, świąteczny kiermasz u stóp kościelnego wzgórza. Jak na zawołanie przestało padać i wyjrzało słońce.
  Już w nocy podnóże kościoła oblepiły rozliczne kramy i stragany. Czegóż na nich nie było! Królowały oczywiście dewocjonalia. Jednak dla licznej dziatwy najciekawsze były stoiska z zabawkami i słodyczami. Największą popularnością (również u dorosłych) cieszyły się obwarzanki w rozmaitej postaci. Przeciętna rodzina białostocka wydawała na odpustowe zakupy około 6 zł. Nie było to mało.
  Odpustu nie mógł nie wykorzystać rzecz jasna i proboszcz parafii św. Rocha ks. Adam Abramowicz. Od 10 lat z uporem zbierał datki na potrzeby kościoła. Za przyczepiony do ubrania kwitek odpustowicze dawali zwykle 5 – 10 groszy. Rzadko kto ofiarował 20-groszówkę. Znacznie lepiej powodziło się loterii fantowej, zorganizowanej również na kościelne potrzeby. Ci, którzy trafili na szczęśliwy los, zyskać mogli m.in. klatkę z kanarkiem, statuetkę z brązu, bukiet sztucznych kwiatów albo aluminiowy czajnik. Były to wszystko dary od parafian ks. Abramowicza. Chętnych do zabawy nie brakowało.
 

Co ludzi ciągnęło na białostocki odpust? Tak widział to obserwator Echa Białostockiego: „ jedni przybywali w nabożnym, pątniczym skupieniu, innych przygnała ciekawość spotkania krewnych i znajomków, zobaczenia tłumów i straganów, poczynienia świątecznych zakupów”. A byli i tacy „ptakowie niebiescy, nie orzący, ani siejący, którzy zlatują się aby owieczki oskubać”.
  Do tych ostatnich należały dwie ferajny – żebracza i złodziejska. Zawodowi żebracy, czyli tzw. dziady kalwaryjskie, wędrowali po odpustach i jarmarkach odbywających się na terenie całej II RP i prezentując umiejętnie mizerią swojego ciała i odzienia, napełniali groszem wyciągane do ludzi kubki, czapki i kapelusze. Ci bardziej zorganizowani mieli nawet własne fury i młodocianych pomagierów. Na takim procederze wyrastały niekiedy całkiem pokaźne fortunki.
  Także doliniarze z pobliskich Chanajek zacierali ręce. Tłok na odpuście dawał im ogromne pole do popisu. Wiedziała o tym również policja. W nocy z 15 na 16 września przeprowadziła wielką obławę na meliny, domy noclegowe i inne podejrzane miejsca. Wyłapywano nie tylko miejscowych specjalistów od kieszeni, ale i przyjezdnych rajzerów z Wołkowyska, Grodna, Siedlec, a nawet z Warszawy. Mimo to w dniu odpustu na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) i tak zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych. Znaczy i dla złodziei odpust się udał.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

” Moja Młynowa „

” Moja Młynowa „

Z lubością cofam czas w obszary zapomnienia:
w lata mojej młodości,
beztroskiego dzieciństwa … do granic zaistnienia.
Bywam tam niemal codziennie, kiedy mi się zamarzy:
szukam tego, co dla mnie bezcenne,
rozkopuję pamięć z dawnych zdarzeń …
Gdzieś jest tam moja Ojczyzna,
co tam została i stoi!
Dla miasta mojego blizna,
która się goi … i goi …
Tam moja ulica Młynowa, pachnąca maciejką i bzem.
Dziś jej już jakby nie ma …
Ktoś tam już po mnie sprząta …
to czego właściwie ja chcę?
Na moim wielkim podwórzu –
pamiętam po dziś dzień –
rosło potężne drzewo … nazwy ja nie pamiętam –
pamiętam jego cień,
w którego błogim schronieniu przed rodzicami, skrycie,
w swoistym podnieceniu … dzieciarnia wchodziła w życie.
Pamiętam też Sienny Rynek i jego czwartkowy gwar,
jak wpadał na moje podwórze z odorem końskiego łajna …
i to był jakiś czar …
choć atmosfera nie fajna.
Dziś nad moją Młynową toczy się ważna rozprawa:
czy chcemy nową Młynową, czy też nowemu nie sprzyjać,
może zostawić tą starą … kiedy była niczyja?
Dla mnie to obojętne, co się z Młynową dziś stanie.
Dla mnie jest najważniejsze, że to jest moja ulica
i taka, jaką pamiętam – piękną swoją brzydotą … ale …
pachnącą maciejką,
odorem końskiego łajna,
w maju kwitnącym bzem … na zwsze pozostanie!

Tadeusz Wrona

Partnerzy portalu:

Truszczoba, czyli złodziejska melina u ciotki

Truszczoba, czyli złodziejska melina u ciotki

 

   Świat przestępczy II Rzeczypospolitej, zwłaszcza ten z jej wschodnich kresów, miał w swojej bogatej gwarze wiele określeń odziedziczonych po czasach carskich. Jednym z nich było słowo „truszczoba”. Kto w dzisiejszym Białymstoku wie, co ono oznacza? Wielki słownik rosyjsko-polski podaje następujące możliwości: matecznik, gąszcz leśny, zapadły kąt, rudera, w końcu spelunka. Do złodziei pasowało, jak najbardziej to ostatnie znaczenie.
  Niezwykle obrazowo scharakteryzował funkcje truszczoby Sergiusz Piasecki w swojej złodziejskiej trylogii, poświęconej podziemnemu Mińskowi (temu na Białorusi) w początkach lat 20. W pierwszej jej części pt. „Jabłuszko” tak oto pisał: „Truszczoba Cypy była miejscem zebrań arystokracji złodziejskiej miasta Mińska. Spelunkę uważano za zupełnie pewną, bo Cypa umiała zjednać sobie policję mundurową i śledczą. Jak mówią złodzieje: Mentów i moserów.
  O każdej rewizji z góry wiedziała. Gdyby nawet nie uprzedzono jej, to spelunka posiadała swych obserwatorów i takie skrytki, że odnaleźć je można by chyba po zburzeniu murów i zerwaniu podłóg. A dla niebieskich ptaszków zawsze było w pogotowiu kilka wyjść.
  U Cypy można było załatwić każdy trefny interes. Znaleźć paserów na każdy towar. Kupić fałszywy paszport lub dolary. Tu można było nabyć kokainę lub morfinę, zdobyć do wykonania kradzieży narzędzia. Nie wychodząc, można było załatwić wiele niezbyt zgodnych z prawem interesów. Słowem była to złodziejska giełda, biuro informacyjne, pośrednictwo pracy i klub”.
  Złodzieje w przedwojennym Białymstoku też mieli rzecz jasna swoje truszczoby, które zwano najczęściej melinami lub metami. Mieściły się one głównie na Chanajkach i w pobliżu tej zakazanej dzielnicy. Tutaj bowiem mieszkali ich potencjalni bywalcy, w tę stronę kierowali swoje kroki przybyli do miasta przestępcy z innych stron Polski. Owe dyskretne lokaliki prowadziły zazwyczaj kobiety, zwane familiarnie ciotkami lub babkami.
  U ciotek z ul. Brukowej, Marmurowej czy Sosnowej zawsze można było przenocować, a nawet zadekować się na dłuższy czas, napić się wódki, pograć w karty, dostać adres miłej dziewczynki z sąsiedztwa. Wszystko to dotyczyło oczywiście znanych, miejscowych worychów i mających odpowiednie rekomendacje obcych przybyszów. Melina była często miejscem, gdzie złodzieje planowali skoki.
  O ile chanajkowscy włamywacze sami potrafili upatrzeć odpowiedni obiekt, przyjezdni spece od łomu i wytrycha, choćby z nieodległego Wilna (3 godz. jazdy pociągiem), potrzebowali wskazówek. Od czego więc był meliniarz czy meliniarka. Dawali namiary, biorąc w zamian część łupu.
  W 1932 r. przyjechał do Białegostoku na gościnne występy znany złodziej wileński Szloma Złotkin. Zatrzymał się na ul. Młynowej 27, gdzie melinę dla lepszego towarzystwa trzymała Chinka Wróbel. Bywały u niej wszystkie okoliczne asy od ciemnych interesów.
  Odwiedzał przybytek doświadczony klawisznik Dawid Duczyński, pojawiał się młodziutki, zdolny kieszonkowiec Tewel Jelowski, zaszczycał autorytet złodziejski dla Młynowej i okolic, Zeweł Szuster. Szloma Złotkin kwaterował u Chinki bezczynnie przez kilka dni, a następnie odstawił numer przy Marmurowej 3, w mieszkaniu spekulanta Chaima Kiznera. Skradł woreczek z biżuterią, zwitek dolarów i kilka złotych zegarków. Wydział Śledczy orientował się już o przyjeździe wileńskiego włamywacza do naszego miasta. Znał także miejsce jego pobytu.
  Na Młynowej 27 odbyła się gruntowna rewizja. Choć przy Złotkinie nie znaleziono skradzionych fantów, obszukanie korpulentnej madame Wróbel dało dobre rezultaty – dwa zegarki należące do lichwiarza z Marmurowej. Szuster zainkasował dwa lata więzienia, zaś Chinka Wróbel pół roku.
  Zbliżona historia przydarzyła się innemu specowi wileńskiemu, Michelowi Jazgurowi. Do Białegostoku zaprosił go znajomek, właściciel meliny i paser Ela Warszawczyk z ul. Suraskiej. Nadał mu skok na sklep Mordki Litwina z Giełdowej, który sprowadził akurat transport modnych pończoch. Złodziej trafił łup wart kilkaset złotych. Zasypał się jednak później przy kradzieży walizki na Rynku Kościuszki. To nie była jego melina. Wpadł sam, wpadła melina.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Oszust zawsze znajdzie dla siebie jakieś zajęcie

Oszust zawsze znajdzie dla siebie jakieś zajęcie

 

   Wolf Lichter, młodzian z ul. Miłej karierę oszusta zaczął na początku lat 20. Czasy były powojenne, dużo chaosu i wielu obcych przybyszów przewijających się przez podniszczony Białystok. Okolicznych wieśniaków z ich targowymi sprawami, handlowców z głębi Polski czy licznych uciekinierów z bolszewickiej Rosji. Policja była zapracowana, zajęta szerzącym się bandytyzmem i grubymi rabunkami. Na opryszków od ulicznej hochsztaplerki nie starczało jej ludzi ani siły. Tak więc Lichter mógł śmiało doskonalić wybrany zawód farmazona, zwłaszcza że trafił na dobrego nauczyciela.
  Ignacy Galiński z ul. Głuchej, bo to on stał się właśnie mentorem Wolfa, różnymi kombinacjami i aferami parał się jeszcze w czasach wojennych. Miał w swoim repertuarze kilka ulubionych trików. W 1924 r., kiedy Władysław Grabski, premier II RP i jednocześnie minister finansów, przeprowadził reformę walutową i do obiegu trafił nowy pieniądz złoty polski, Galiński nie przepuścił takiej okazji. Stworzył fikcyjną wytwórnię pieniędzy, by w ten sposób kantować naiwnych kmiotków z prowincji. Sposób był prosty. Wystarczyła tylko mała prasa do odciskania znaków na papierze, zamykający ją na klucz sztorcowy i kilka flaszek z tajemniczym płynem. Kiedy znajdowała się potencjalna ofiara, gotowa zainwestować w nielegalny interes garść skrywanych dotąd złotych 5-rublówek, Galiński prezentował jej swoją fabryczkę.
  Zapełniał prasę pociętym papierem, między który wkładał kilka banknotów 20-złotowych, skrapiał bezcenną miksturą i zamykał urządzenie na klucz. Ten oddawał na przechowanie zachłannemu rodakowi i kazał cierpliwie czekać. Sam znikał i nie pojawiał się już nigdy. Z nim oczywiście przepadało pokaźne honorarium w złocie albo dolarach. Galiński wpadł dopiero pod koniec 1924 r. Znaleziono przy nim blisko 2 tys. zł i oczywiście przyrządy do fabrykowania pieniędzy przeznaczone dla kolejnego „klienta”.
  Wolf Lichter, który pomagał Galińskiemu w wyszukiwaniu chciwców łasych na łatwy zarobek. Nie wybrał drogi swojego mistrza. Gdy ten poszedł siedzieć, zaczął wykręcać własne numery. Najpierw był to handel fałszywą biżuterią. Proceder może nie tak zyskowny jak kantmaszynka, ale o wiele bezpieczniejszy. Operując między Rynkiem Siennym a knajpkami przy Suraskiej czy Lipowej, młody farmazon wyszukiwał gospodarzy, którzy sprzedali swój towar (zwykle świnie lub cielaki) i oblewali transakcję. Umiejętnie podsuwał im lipne świecidełka i zwykle trafiał na dobrego, acz podchmielonego klienta. Ilu ludzi w ten sposób oszukał, trudno powiedzieć. Było ich na pewno sporo. Wpadł dopiero w 1926 r. Wytypował na niejakiego Wróbla z Wysokiego Mazowieckiego, który jednak nie dał się oszwabić. Interweniowała policja. Lichter trafił do aresztu i zainkasował 8 miesięcy odsiadki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej spotkał podobnego sobie farmazona, niejakiego Leona Rabinowicza, od którego dowiedział się, jak operować wekslami i czekami. To mu się spodobało. Po wyjściu na wolność sam wziął się do tego kantu. Co było do niego potrzebne? Przyjemna aparycja, nieco gotówki, fałszywe nazwisko i adres. W październiku 1928 r. Lichter zjawił się w sklepie galanteryjnym Chaima Guzika przy ul. Sienkiewicza 2 i zamówił elegancką bieliznę za 70 zł. Gotówką wyłożył 10 zł, na resztę wystawił fałszywy weksel. Zdobyty towar sprzedał natychmiast paserowi za 25 zł. Te pieniądze następnego dnia zainwestował w zakup biżuterii w jubilerni M. Waniewskiego (Lipowa 2). Na resztę należności z 250 zł wystawił czek płatny w Banku Gospodarstwa Krajowego przy ul. Sienkiewicza, oczywiście nieprawdziwy. Biżuteria poszła do pasera, a w kieszeni Lichtera, w ciągu dwóch dni, znalazło się zamiast 10 – 125 złotych.
  Wkrótce jednak i to zajęcie skończyło się dla Lichtera rocznym wyrokiem i kratkami. Kiedy pojawił się znowu na bruku białostockim, zajął się pośrednictwem w załatwianiu różnych spraw w urzędach państwowych. Od spadków po zezwolenie na wyszynk alkoholu i sprzedaż papierosów. Podawał się za współpracownika Urzędu Śledczego z dużymi możliwościami. To już była większa mistyfikacja. Po wpadce kosztowała ona oszusta 2 lata pozbawienia wolności.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Klucze kontra wytrychy

Klucze kontra wytrychy

 

 
    Przedwojenni dozorcy dzielili się na dwie kategorie. Byli to dozorcy domowi, dbający o porządek i spokój wokół zwłaszcza zamożniejszych kamienic przy ulicach śródmiejskich i dozorcy zawodowi, pilnujący w nocy fabryk, instytucji publicznych, różnych zakładów i sklepów.
  Jedni i drudzy mieli sporo do roboty. Ci pierwsi z ciągłym sprzątaniem swoich posesji, aby nie trafić do policyjnego protokołu i zainkasować grzywnę w sądzie grodzkim, drudzy zaś skuteczną ochronę powierzonych sobie obiektów przed różnej maści złodziejami. A chętnych na cudze, przede wszystkim kupieckie mienie, nad Białką nigdy nie brakowało. Poświadcza to jeszcze raz dobitnie poniższa historia.
  Wielki kryzys gospodarczy dotarł również na ul. Sienkiewicza. Tutejsi handlowcy w dzień zarabiali coraz mniej, zaś nocną porą tracili jeszcze więcej na rzecz zuchwałych włamywaczy. Na początku 1934 r. narodził się w Białymstoku całkiem niegłupi pomysł. Powstała firma „Klucze”, oferująca na korzystnych zasadach dozorców – strażników do wynajęcia. W celach zapewne li tylko marketingowych właściciel przedsięwzięcia oferował potencjalnym klientom polisy ubezpieczeniowe od różnych strat.
  Z dostarczeniem odpowiednich dokumentów jednak się nie śpieszył. Liczni kupcy z ul. Sienkiewicza, zwłaszcza ci, stratni już w potyczkach z miejscowym światkiem przestępczym, skwapliwie skorzystali z usług „Kluczy”. Niektórym wyszło to jednak niespecjalnie. Gdzieś późną wiosną wspomnianego powyżej roku zawiązała się w zaułkach Chanajek spółka złodziejska, która z uporem zaczęła nękać sklepy ochraniane przez dozorców z firmy „Klucze”. Może był to przypadek, a może podjęte przez chanajkowskich mistrzów od łomu i wytrycha rzucone im wyzwanie. W każdym razie na ul. Sienkiewicza zaczęło się dużo dziać. Najpierw włamano się do sklepu artykułów galanterii papierniczej pod nr 22, należącego do Chaima Wajnsztedta.
  Złodzieje odwiedzili go wieczorem, kiedy na ulicy trwał jeszcze duży ruch. Zakradli się do komórki obok sklepu, stąd zrobili otwór w ścianie i splądrowali wszystkie półki. Cały majdan załadowali na podstawiony furgon i tyle było ich widać. Dozorca – „klucznik”, który w nocy obchodził swój rewir, niczego nie zauważył. Dopiero następnego dnia, kiedy do interesu zajrzał przypadkowo właściciel, kradzież wyszła na jaw. Policjanci z Wydziału Śledczego nie mieli tu nic do roboty. Innym razem pracownik firmy „Klucze” zauważył około północy, że w magazynie sukna przy Sienkiewicza 14 spółki Lipkies i Szczuczycki nie pali się lampka, pozostawiona, aby umożliwić obserwację sklepu z zewnątrz. Zaintrygowany, udał się do drugiego wejścia od strony podwórza i stwierdził, że drzwi są otwarte. Znowu do akcji wkroczyli agenci śledczy. Ustalili oni, że złodzieje weszli najpierw w dzień do sąsiedniego, pustego magazynu, a kiedy nastała sprzyjająca pora, wybili dziurę w ścianie i tą drogą wynieśli trzy czwarte towaru.
  Szczytem zuchwałości szajki włamywaczy było to, co zrobili oni pod koniec miesiąca września. Jako cel wybrali składy manufaktury p. Słonia przy ul. Sienkiewicza 1. Najpierw dotarli na schody prowadzące do lokalu byłej Resursy Obywatelskiej, stąd wyłamali otwór do upatrzonego magazynu i wynieśli wprost na ul. Żydowską, towar wartości blisko 4 tys. zł. Nie zapomnieli też o futrze właściciela, które ten nieopatrznie zostawił w sklepie. I znowu, najęty dozorca z firmy „Klucze”, nic a nic nie słyszał. Dopiero rano stwierdził skutki obecności rabusiów.
  Po tych kradzieżach policja rzecz jasna zainteresowała się bliżej działalnością pechowej spółki ochroniarskiej. Dozorcom nie udowodniono jednak złej woli podczas wykonywania przez nich, licho zresztą, podjętych obowiązków. Okazało się, że sami kupcy narzucali niekiedy kandydatów na strażników. Chcąc ratować nadwątloną reputację, ci ostatni postanowili się uzbroić, aby mieć więcej szans w starciu z opryszkami. Jeden z nich, niejaki Józef Węgrzyk miał kupić za składkowe pieniądze rewolwery i naboje dla wszystkich. Niestety, powierzoną mu forsę przehulał i na wniosek kolegów sam trafił pod więzienny klucz.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Historia niepopularno-prawdziwa

Historia niepopularno-prawdziwa

 

  

   W okresie międzywojennym proboszcz parafii św. Rocha Adam Abramowicz udzielał poparcia patriotycznym działaczom politycznym i społecznym .
  Jedną z takich organizacji był Związek Mieszkańców Przedmieść. Centrum działalności Związku mieściło się przy parafii św. Rocha. Sztandar Związku Mieszkańców Przedmieść jest przechowywany do dziś dnia w parafii św. Rocha, a nawet co roku jest noszony w procesji Bożego Ciała, ulicami miasta. Oczywiście działo się to wszystko za wiedzą księdza proboszcza Adama Abramowicza.
  Wielu działaczy Związku Mieszkańców Przedmieśći  mieszkało na terenie parafii jak np. Hipolit Kaliszewski, przywódca ONR i żołnierz NSZ w mieście oraz rodzina Cichoszów z Antoniuka. Zdecydowanie patriotyczny charakter, miała gazetka parafialna „Jutrzenka”, przedmiot ataków lewicy przed wojną, a nawet po wojnie.
  Na terenie parafii organizowane były również akcje mające na celu ograniczenie wpływów lewicy w mieście. I tak 25 października 1936 roku odbyła się przy kościele manifestacja patriotyczna, w której wziął udział Alfons Zgrzebniok, były dowódca Powstań Śląskich, w tym czasie wicewojewoda białostocki. W czasie manifestacji protestowano m. in. przeciwko artykułom, zamieszczanym w gazetce szkolnej Państwowego Gimnazjum Żeńskiego im. Anny Jabłonowskiej, w którym gloryfikowano komunistyczną rebelię w Hiszpanii. W rezultacie nastąpiła zmiana na stanowisku dyrektorki tego Gimnazjum.
  Oparciem i zapleczem dla działaczy prawicy była parafia św. Rocha i pracujący tam księża. Z Narodowymi Siłami Zbrojnymi utrzymywali kontakty dwaj wikariusze parafii: ks. Adolf Jan Frydrykiewicz i ks. Piotr Maziewski. Natomiast trzeci wikary ks. Cezary Trzeciak ps. „Urwis” był kapelanem miasta Białystok w Armii Krajowej.
  Na plebani parafii św. Rocha istniał od 1942 roku punkt łączności Komendy Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych, który obsługiwała siostra Beata ze Zgromadzenia Misjonarek Świętej Rodziny. Przez plebanię przewinęło się wielu dowódców ze sztabu Okręgu XIII NSZ oraz komendantów Powiatów z terenu Okręgu. Zbigniew Machalski ps. „Pilar”, przed objęciem Komendy Powiatu Sokółka NSZ instrukcje otrzymał na plebani św. Rocha.
  Do NSZ należała grupa młodzieży, która spotykała się na próbach parafialnego chóru, m. in. Eugeniusz Stępkowski ps. „Beniowski”, Walentyna Stępkowska ps.„Żabka”. Stale na plebani mieszkał Józef Bagnowski ps. „Witold”, jeden z najaktywniejszych żołnierzy Okręgu.
  Na plebani parafii św. Rocha miał swoją siedzibę Okręgowy Delegat na województwo białostockie, wybitny działacz Józef Przybyszewski ps. „Grajewski”. Wojewoda Przybyszewski, w czasie pobytu w Białymstoku miał tam pokój, w którym mieszkał i przyjmował pracowników Delegatury Rządu. Trzeba przy tym pamiętać, iż w tym czasie na plebani mieszkał również oficer Gestapo wraz z

Na podstawie :
romandmowski.edu.pl

Partnerzy portalu:

Gdzie kucharek sześć…

Gdzie kucharek sześć…

 

   W połowie sierpnia 1919 roku zrzeszeni we własnym związku kucharze wystąpili do restauratorów z żądaniem tygodniowych podwyżek wynagrodzenia o 150 – 200 marek. Dodatkowo żądali 6 marek za każdą dodatkową godzinę pracy i trzymiesięcznego trybu wypowiadania umów. Restauratorzy nie mogli spełnić tych warunków. W efekcie tej patowej sytuacji po Białymstoku zaczęła krążyć grupa delegatów związkowych składająca się z kucharzy, „którzy sami nigdzie nie pracują” i „zabierała z kuchen restauracyjnych kucharzy”.
  Oburzenie restauratorów i konsumentów było ogromne. No bo jak to? Ktoś czekał na zamówionego sznycla, a tu zamiast niego dostawał komunikat, że kucharz „zabrany” i jest strajk. Sami kucharze też zaczęli kręcić nosami na taką formę protestu, bo jako stały dodatek do pensji otrzymywali codziennie „śniadanie, obiad i wieczerzę”, ale jak zastrajkowali, to kto to miał im przyrządzić? Wkrótce jednak sytuacja została opanowana, choć i w następnych latach strajki personelu w białostockich lokalach gastronomicznych zdarzały się często.
  Przyczyny były najczęściej takie same. Ale to co wydarzyło się w zimie 1936 roku, przekroczyło wszelkie normy. Białystok aż kipiał z oburzenia dowiedziawszy się o praktykach stosowanych w bufetach na dworcu kolejowym. Prowadzenie tych lokali było intratnym interesem. Potencjalni dzierżawcy bili się o podpisanie umowy, a następnie, gdy już ją mieli, to chcieli szybko osiągnąć maksymalne zyski przypuszczając, że kolejna umowa będzie podpisana z innym kandydatem. Bywało więc w tych bufetach różnie, ale to co wyprawiał dzierżawiący je Józef Dyrlacz, przekroczyło normy przyzwoitości.
 

Jak pisano „w stosunku do swoich pracownic stosuje niesłychany wprost wyzysk”. Kobiety zatrudnione w jego bufetach pracowały po 12 – 13 godzin na dobę za 1 złotówkę dziennie. Uważano, że Dyrlacz wykorzystuje wysokie bezrobocie panujące w mieście, a na skargi i prośby miał jedną odpowiedź – „nie podoba się? – won!” Tu nawet strajki nic by nie pomogły. W tak dramatycznej sytuacji pozostawało jedynie współczuć . Ale gdy w tym samym 1936 roku wybuchł w Białymstoku strajk w Cafe – Lux, to wzbudził tylko żarty. Można też zapisać go w annałach miejskiej anegdoty.
  Cafe – Lux była popularną cukiernią, którą w maju 1927 roku otworzyła Estera Sztejn. Lokal znajdował się w nieistniejącym już dziś budynku przy Sienkiewicza 38. Jak twierdzono, urządzony był „na modłę europejską”. Jedną z jego atrakcji były nader przystojne kelnerki. Wieczorami trudno było znaleźć tu wolny stolik. Całe miasto wiedziało, że w Luxie odbywają się „randes – vous miejscowej inteligencji”. Oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. I tu trudno było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy szybkich wrażeń zgrywali się w popularne oczko.
  I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 roku, gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że znacznie spadły ostatnio koszty utrzymania. Kolejny mówca podniecał słuchaczy, krzycząc, że gdy ceny chleba, cukru, soli, węgla spadają, to należy stanowczo żądać obniżki opłat za grę w karty w Luxie! Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale „bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy” i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu.
  Ale szybciej zareagowała opinia publiczna. Kpiono sobie z karciarzy, a jeden z miejscowych publicystów w kabaretowej manierze napisał, że „chodzą słuchy po mieście, że w tych dniach zastrajkować mają wszystkie parkany białostockie. Tłem strajku jest podobno fakt, że parkany są oburzone na swoich właścicieli z racji zupełnego zaniedbania. Nadto mają wnieść rezolucję domagającą się u władz, ażeby zechciały wniknąć w ich aż nazbyt widoczną niedolę, na co wskazuje sam wygląd parkanów. Po strajku z Luxu będzie to drugi z rzędu oryginalny strajk”. Ot i taka garść strajkowych perypetii z minionych lat.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Rewolwer i melonik

Rewolwer i melonik

 

   Posiadanie broni w II RP było stosunkowo łatwe. Pozwolenie wydawał starosta po zasięgnięciu opinii policji.Ta jednak z reguły nie stawiała żadnych przeszkód. Tak więc gdy otrzymało się stosowne zaświadczenie, można było bez obaw kupić sobie wymarzonego colta lub browninga.
  Inną sprawą było to, że pozostałością po wojnie była masa broni, której mimo specjalnej ustawy wydanej w 1919 roku, nie zalegalizowano i pozostawała ona w dyspozycji wielu osób, które o zaświadczenie starosty nawet się nie starały.
 Z kupieniem broni nie było też wielkiego kłopotu. W Białymstoku około 1930 roku istniały trzy sklepy oferujące szeroką gamę rozmaitych kalibrów. Największą popularnością cieszył się Magazyn Broni Stanisława Homana przy Rynku Kościuszki 5, czyli w dawnym klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Sam Homan był znanym działaczem samorządowym oraz radnym miejskim w latach 1919 – 1927. Drugi, też dobrze zaopatrzony sklep prowadził Jan Gołębiewski przy Sienkiewicza 29. Ostatni, mniej znany, znajdował się przy Kraszewskiego 17 A i należał do Chileckiego.
  Ta łatwa dostępność do broni spowodowała to, że w mieście mnożyły się incydenty związane z jej użyciem. Wiele z nich było szeroko komentowanych i trudno oprzeć się wrażeniu, że panowała w związku z tym wyraźna obawa i poczucie zagrożenia. Odczucie to potęgowało to, że celem ataków bywały też znane w mieście osobistości.
  Tak było 2 czerwca 1924 roku, gdy około godziny 10 rano w mieszkaniu znanego przemysłowca Oswalda Tryllinga przy Warszawskiej 7 rozległ się trzask tłuczonego szkła. Okazało się, że ktoś z zewnątrz strzelał do balkonowych drzwi w tej okazałej kamienicy. Szczęściem nikogo w tym czasie nie było w pobliżu. Z notatki policyjnej dowiedzieć się natomiast możemy, że była to „zabłąkana kula”. Można by przypuszczać, że ot tak, nie wiedzieć czemu wpadła do tryllingowych apartamentów.
  Podobne zajście miało miejsce 8 kwietnia 1925 roku, a jego mimowolnymi uczestnikami byli Wincenty Hermanowski, znany aptekarz i późniejszy prezydent miasta oraz Teofil Morelowski, dziennikarz i działacz polityczny.  Obaj panowie spotkali się wieczorem w lokalu Chrześcijańskiej Demokracji, której byli członkami, przy Rynku Kościuszki 7. W trakcie ich rozmowy z rynku padł strzał. Kula przebiła podwójne balkonowe szyby, „rozsypując odłamki szkła po całym lokalu”, a następnie „przeleciawszy między głowami prezesa Hermanowskiego i sekretarza Morelowskiego, poczem odbijając się od pieca zupełnie spłaszczona, upadła na podłogę”. I tu szczęśliwie nie było ofiar.
 

   W związku z tym incydentem dociekano, czy był to „zamach zbrodniczy z zemsty, czy względów politycznych”. Hermanowski był przekonany, że był to zamach na Morelowskiego. Policja nie ustaliła jednak żadnych okoliczności powodów oraz nie ujęła sprawcy.
  W mieście mnożyły się również zwykłe bandyckie napady. Nie było tygodnia, aby w prasowych kronikach policyjnych nie podawano informacji o zbójeckich porachunkach i wyczynach z użyciem broni palnej. Wśród tego towarzystwa nierzadko znajdowali się też szaleńcy. Ot choćby w styczniu 1934 roku jeden z mieszkańców ulicy Piasta po wypiciu większej ilości wódki wpadł w alkoholowy szał. Z rewolwerem w dłoni wtargnął na jedną z posesji przy ulicy Glinianej. Najpierw strasząc bronią rozpędził bawiące się na podwórzu dzieci, a potem będąc już w mieszkaniu, pobił znajdujące się w nim osoby i krzycząc, że wszystkich zabije, zaczął na oślep strzelać. I znowu szczęśliwie nikogo nie trafił, co przypisać można tylko jego upojeniu.
  Bandytyzm paraliżował Białystok. Strach powstrzymywał okolicznych włościan przed przyjeżdżaniem do miasta na targowiska, gdyż w drodze powrotnej często stawali się ofiarami czyhających na nich bandytów. Jedna z głośniejszych tragedii rozegrała się w marcu 1925 roku na skrzyżowaniu szosy Baranowickiej i Michałowskiej. Powracających wieczorem z Białegostoku z targu braci Anisiuków i towarzyszącą im żonę rzeźnika z Michałowa Klatową zatrzymał „gardłowo rzucony rozkaz: stój, dawaj pieniądze, z wozu zleź”. Gdy przerażeni podróżni zeszli z furmanki, jeden z braci krzyknął: „pomocy!”. To sprowokowało napastnika. Strzelił. Ciężko ranił Anisiuka i śmiertelnie trafił kobietę.
  Policja wszczęła energiczne śledztwo. Szybko ustaliła, że napastnikiem był niejaki Antoni Kowalski, mieszkaniec Dziesięcin, znany policji z kradzieży i napadów w Białymstoku. Przebiegły bandyta „ukrył się jednak zręcznie” i dopiero po ponad pół roku policjanci zauważyli, że wieczorem pewnego wrześniowego dnia zjawił się w rodzinnym domu na Dziesięcinach. W trakcie próby ucieczki jeden z policjantów zastrzelił bandytę.
  Często broń była też narzędziem samobójczym. Tragedia taka wydarzyła się w rodzinie znanego w mieście przemysłowca branży drzewnej Mozesa Szlachtera w jego domu przy Św. Rocha 14. 25 sierpnia 1925 roku pod nieobecność rodziny 19-letni syn Szlachtera, Naftali w chwili załamania psychicznego za pomocą ojcowskiego browninga strzelił sobie w głowę. Powodem tego desperackiego czynu miały być „niekorzystne transakcje i operacje finansowe”. Przypadki użycia broni dla wyrównania rozmaitych porachunków były na porządku dziennym. Ledwo przebrzmiało echo samobójstwa Szlachtera, to na początku września tegoż roku na Dojlidach w trakcie sprzeczki dwóch tamtejszych mieszkańców, jeden z nich nagle „wyjął z kieszeni rewolwer i strzelił dwukrotnie”, raniąc swego przeciwnika, po czym zbiegł.
  Nasilające się zbrodnicze incydenty zmusiły władze do ostrej reakcji. Policja zaostrzyła kontrole. Dodatkowo uznano, że traktowane dotąd za nieszkodliwe małokalibrowe flowery, których posiadanie nie było ograniczane żadnymi pozwoleniami i zakazami, „są bronią niebezpieczną”. Tak więc w sierpniu 1925 roku ministerstwo spraw wewnętrznych objęło i ten rodzaj broni pozwoleniami, zaznaczając jednocześnie, że „prawo posiadania broni nie jest równoznacznem z prawem używania jej i strzelania na drogach, miejscach publicznych, lub miejscach gdzie spowodować może nieszczęśliwe wypadki”.

Andrzej Lechowski
 

Partnerzy portalu:

Przystojny młodzieniec z ul. św. Rocha

Przystojny młodzieniec z ul. św. Rocha

 

   To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem – kobieta !
  Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.
  Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji.Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia.
   Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji „Łącz” albo w sali bilardowej „Polonia”.
   Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.
  Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem – stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.
  Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami.
    Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek.
  Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.
  Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie.
  Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa „Warrant”. Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku.
  Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Zakręt śmierci na  Dąbrowskiego

Zakręt śmierci na Dąbrowskiego

W międzywojniu w odniesieniu do fragmentu ulicy Dąbrowskiego potocznie używano  innej nazwy – zakręt śmierci. Powstała ona na skutek zakrętów pod kątem 90 stopni z obu stron dojazdów do wiaduktu.

Białostoccy kierowcy, czy to za sprawą brawury, czy nieumiejętności, mieli duży problem z pokonaniem tego drogowego zygzaka. Wypadki wraz z rozwojem motoryzacji mnożyły się. Jeden ze znamiennych wydarzył się w sierpniu 1932 roku. Oto kierowca taksówki Abram Mikołajewski wiózł do szpitala w Choroszczy pewnego umysłowo chorego. Traf chciał, że z naprzeciwka jechała inna taksówka. No i spotkały się na samym zakręcie śmierci. Na szczęście nic się nikomu nie stało, ale „obydwa samochody zostały ciężko uszkodzone”.
Mikołajewski tłumaczył się, że „wypadek spowodował chory, który rzucił się na niego i uniemożliwił mu kierowanie autem”. Ale dociekliwi policjanci ustalili ponad wszelką wątpliwość, że to raczej Mikołajewski był chory umysłowo, bo w tak niebezpiecznym miejscu „zamiast objeżdżać zakręt łukiem, skrócił sobie drogę i wjechał na nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód”.

Problem z zakrętem śmierci narastał, aż musiał zainteresować się nim sam wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski. W listopadzie 1933 roku do Białegostoku przyjechał dyrektor wileńskiej dyrekcji PKP inżynier Kazimierz Falkowski. Kościałkowski zaprosił go na „konferencję w sprawie t.zw. zakrętu śmierci”, gdzie „wskutek bardzo ostrego łuku dochodzi w tem miejscu często do katastrof”.

Obaj panowie uzgodnili, że konieczną jest budowa nowego wiaduktu „który pójdzie ponad torami kolejowymi w linii prostej, a więc skróci zarazem drogę do stacji i ogromnie ułatwi ruch kołowy”. Obaj też wybrali się na Dąbrowskiego, aby naocznie stwierdzić, że budowa jest nieodzowna.

Przez cały 1934 rok trwały prace przygotowawcze i dopiero w drugiej połowie 1935 zarząd miasta „przy poparciu wileńskich władz kolejowych” rozpoczął budowę. Jeszcze w tym samym roku wzniesiono przyczółki nowego wiaduktu na Dąbrowskiego.
Zakładano, że budowa zakończy się w 1936 roku, ale zabrakło niezbędnych funduszy. Prezydent miasta Seweryn Nowakowski wystarał się o dodatkowe pieniądze na roboty publiczne i w 1937 roku prace ruszyły pełną parą.

Budowę w maju 1937 roku wizytował nawet premier generał Felicjan Sławoj Składkowski. Po spotkaniu w magistracie, w którym uczestniczył następca wojewody Kościałkowskiego, Stefan Kirkitlis, Nowakowski zaprezentował premierowi prace przy regulacji Białki, a na zakończenie wizytacji wszyscy pojechali na Dąbrowskiego.
Składkowski uważnie zlustrował likwidację zakrętu śmierci i wyraźnie zadowolony z tego, co mu pokazano, żegnając się z Nowakowskim stwierdził – „no, Białystok ostatnio mocno się podciągnął”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Wkrótce w telewizji zobaczymy serial kręcony na Podlasiu

Wkrótce w telewizji zobaczymy serial kręcony na Podlasiu

Już za miesiąc w Canal+ będzie można obejrzeć nowy serial, którego akcja częściowo dzieje się na Podlasiu. Czy klimatyczne miejsca naszego regionu przypadną do gustu widzom? Na ekranie zobaczymy Michała Żurawskiego, Cezarego Łukaszewicza, Katarzynę Wajdę, Annę Nehrebecką, Jerzego Schejbala czy Mariusza Jakusa, który wcieli się w białostockiego policjanta.

 

Serial opowiada o tym jak inspektor Adam Kruk (Żurawski) przyjeżdża z Łodzi do Białegostoku – swojego rodzinnego miasta. Będzie tu szukać porwanego nastolatka, a także będzie się zmagać z własną przeszłością. Zapowiada się ciężka, mroczna, kryminalna historia.  Niestety scenarzyści nie chcieli zrealizować serialu w całości na Podlasiu. W niektórych scenach jako Podlaskie wystąpi… miasto Łódź. Głównym problemem były odległości od plenerów. Żeby realizować zdjęcia w „podlaskiej dziczy” trzeba sporo się najeździć. Przy produkcji serialu, gdzie używa się bardzo dużej ilości sprzętu, kostiumów i pracy ludzi jest to naprawdę wielki problem logistyczny. Dużo łatwiej jest zrealizować wszystko w filmowej Łodzi, gdzie wszystko jest na miejscu. Jednak, jak to się mówi sztuka nie uznaje kompromisów. Dlatego też na szczęście w filmie zobaczymy Białystok, Supraśl, Czarną Białostocką czy też Kruszyniany. Oprócz policjantów pojawi się też postać szeptuchy.

 

Premiera już 18 marca 2018, o godz. 21.30 w Canal+. Mamy nadzieję, że Podlaskie będzie przedstawione godnie.

Partnerzy portalu:

Proceder – Rodzinka.sp.zoo

Proceder – Rodzinka.sp.zoo

 

  Oparciem dla przedwojennych białostockich opryszków, oprócz wypróbowanych kumpli, była najbliższa rodzinka. Żona, siostra czy córka wnosiły całkiem wiele do ciemnych interesów swoich mężczyzn. Włamywacze potrzebowali zaufanych świec do ustalania i obstawiania miejsca do skoku, doliniarze sprytnych tycerek, zasłaniających ich manipulacje przy cudzych kieszeniach, sutenerzy zaś odpowiedniej ręki przy rekrutowaniu i nadzorowaniu prostytutek. Kobiety nadzwyczaj skutecznie odgrywały tę rolę.
  W drugiej połowie lat 30. grasowała w Białymstoku szczególnie zuchwała szajka włamywaczy, tzw. lipkarzy, którzy do mieszkań dostawali się przez okno. Wybierali lokale na I lub II piętrze, których właściciele pozostawiali otwarte okna, drzwi balkonowe bądź lufciki. Szefem bandy był Jan Piłasiewicz, złodziej od zarania II Rzeczypospolitej.
  Jego kompanem był Henryk Gebauer, także wytrawny rzezimieszek z solidną kartoteką. Rolę głównego wywiadowcy i obserwatora miejsc skoków pełniła natomiast dwudziestokilkuletnia żona Piłasiewicza, Zofia z domu Moroz. Mieszkała wraz z mężem (o ile ten nie siedział w więzieniu lub nie ukrywał się po ucieczce z niego) przy ul. Piłsudskiego nr 45, prowadząc zakonspirowaną melinę. Tutaj spotykali się członkowie szajki przed każdym skokiem, pieczołowicie przygotowanym przez energiczną gospodynię. W ciągu miesiąca Zofia Moroz potrafiła wystawić mężowi i jego pomagierom nawet kilkanaście mieszkań.
  W zbieraniu informacji nadobna Zosieńka wyręczała się często obrotnymi chłopaczkami z sąsiedztwa, a nawet znajomymi prostytutkami . Swoją gromadkę pomocników trzymała silną ręką. Kiedy jedna z ulicznic została podejrzana o sprzedanie Jana Piłasiewicza glinom, rozsierdzona połowica pobiła ją brutalnie, strasząc jeszcze czymś gorszym. Na początku 1938 r. odbył się głośny proces bandy lipkarzy.
  Prowodyr otrzymał łączną karę siedmiu lat i sześciu miesięcy pobytu w domu naprawy. Jego żona Zofia dostała pół roku w zawieszeniu na dwa lata. Z braku pomocnej, męskiej ręki sama zajęła się kradzieżami. Ale wszystko na co ją było stać, to wyrywanie torebek z rąk samotnych kobiet. Latem 1939 r. została za to zatrzymana w Zwierzyńcu i trafiła do aresztu.
  Pomagiera w spódnicy miał także włamywacz recydywista Karol Gorbik. Jego szajka działała na przełomie lat 20. i 30. Gorbik wciągnął do niej siostrę Tereskę. Ta rezolutna panna stała się szybko okiem i uchem szajki. Obserwowała głównie klientów sklepów jubilerskich i futrzarskich, ustalała ich adres, no a potem braciszek ze swoją kompanią w odpowiednim momencie, składał białostockim mieszczuchom niezapowiedzianą wizytę.
  W 1928 r. kosztowało go to dwa lata więzienia. Gorbikówna wywinęła się wówczas bez szwanku, wpadła dopiero w 1934 r. i to nie w Białymstoku, ale w stolicy. Brat, który po opuszczeniu celi w szarym domu przy Szosie Baranowickiej, powrócił do złodziejskiego procederu, wysyłał ją ze zdobytym łupem do Warszawy. Miał tam solidnego pasera. Panna Teresa wpadła jednak na warszawskim dworcu w policyjny kocioł i została odstawiona pod eskortą członków szajki z kochanym braciszkiem na czele. Ten dostał na rozprawie cztery lata, siostrzyczka trafiła za kratki na rok.
  Znaczną wyrękę ze strony rodzinki miał również Jankiel Rozengarten, znany w Chanajkach pod przezwiskiem Jankieczkie. Był to niewątpliwie jeden z królów przedwojennego, białostockiego podziemia. Złodziej, oszust, paser, a zwłaszcza sutener trząsł dzielnicą i miał duże wpływy w całym mieście.
  W prowadzeniu interesu pomagała mu żona Rachela, syn Połtier i córka Tauba. Szczególnie wyróżniała się młodziutka Tauba, która wspierała słynnego tatuńcia w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Werbowała odpowiedni personel, zajmowała się finansami, naganiała klientów.
  Po śmierci ojca, który w 1933 r. zginął w bójce na noże ze swoim szwagrem Szmulem Gornfinkielem, Tauba Szulc z domu Rozengarten przejęła całe rajfurskie przedsiębiorstwo. Niemal od razu inkasowała pierwszy wyrok – rok więzienia. Tyle przewidywał 209 artykuł kodeksu karnego za czerpanie zysków z nierządu. A później co i rusz trafiała Tauba do aresztu.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Podpalacz ,szofer  za pan brat

Podpalacz ,szofer za pan brat

 

    W drugiej połowie lat trzydziestych, kiedy rozwój motoryzacji w Polsce był coraz większy, na drogach i szosach kraju dochodziło także do licznych wypadków samochodowych. Dla poszkodowanych właścicieli i pasażerów aut powodowało to różne skutki. Niekiedy okazywało się, że nie zawsze są one korzystne.
  Przekonał się o tym Hersz Zelkowicz, prowadzący w Białymstoku firmę spedycyjną „Autostrada”. Wiosną 1936 r. jedna z ciężarówek Zelkowicza wioząca towar do Lublina po drodze wpadła w poślizg. Skutkiem była wywrotka i gwałtowny pożar wozu. Ładunek szlag trafił, ale kierowca Rzepka jakoś ocalał.
  Nieszczęśliwy wypadek dał Zelkowiczowi do myślenia. Ciężarówka i przewożone przez nią towary były zasekurowane w białostockim towarzystwie ubezpieczeniowym, straty Zelkowicza zostały więc pokryte z nawiązką.
  Ładna sumka za wysłużonego wraka zrobiła na przedsiębiorcy wrażenie, zaczął kombinować, jakby tu jeszcze raz nie skorzystać z okazji. Szybko pojawił się w jego głowie plan. Najpierw, doświadczony już ognistym karambolem szofer Rzepka otrzymał zadanie znalezienie i nabycie jakiegoś przeznaczonego na złom ciężarowego rzęcha. To kosztowało grosze. Później nieco zabiegów kosmetycznych sprawiło, że nabytek ów zyskał znośny wygląd, a nawet, o dziwo, powoli, ale jeździł. Wtedy Zelkowicz zarejestrował ciężarówkę na podstawionego człowieka. Oczywiście nie obyło się przy tym bez łapówki. Teraz nastąpiło wysokie ubezpieczenie wozu. Szef „Autostrady” dokonał tego w towarzystwie asekuracyjnym w Wilnie, w którym nie był jeszcze znany.
  Zgodnie z podpisaną polisą, w razie nieszczęśliwego wypadku drogowego właściciel ciężarówki otrzymać miał aż 24 tysiące złotych. Suma była wręcz oszałamiająca. Teraz należało zrealizować drugą część hochsztaplerskiego projektu – znaleźć klienta, który zgodziłby się na stratę towaru w czasie transportu. Wybór Zelkowicza padł na wytwórnię wyrobów gumowych „Jagielski – Windenbaum i spółka”. Świeżo upieczony aferzysta miał już z nimi do czynienia i wiedział, że nie są oni zbyt drobiazgowi, co do formalnej strony swoich interesów i przestrzegania prawa. Jagielskiemu i Windenbaumowi spodobał się pomysł wyłudzenia wysokiej asekuracji. Szybko ubezpieczyli na 10 tysięcy zł transport dętek kierowany do Lubartowa i przygotowali do drogi 20 skrzyń z gumowymi odpadkami.
  Na początku sierpnia 1936 r. ciężarówka Zelkowicza z kierowcą Rzepką wyruszyła w trasę. Ten ostatni otrzymał od pryncypała 100 zł i dokładne instrukcje. Od ich właściwego wypełnienia zależało, czy po powrocie do Białegostoku trafi w jego ręce dalsze 400 zł. Wszystko udało się nadzwyczaj. Tuż pod Lubartowem Rzepka oblał silnik samochodowy benzyną i podpalił. Ogień szybko strawił cały pojazd wraz z lipną zawartością. Policja lubartowska stwierdziła, że był to nieszczęśliwy wypadek. Wileńskie towarzystwo asekuracyjne musiało, acz niechętnie, wypłacić znaczne pieniądze. Zelkowicz triumfował i od razu zaczął przygotowywać kolejny kant.
  Znalazł się jednak człowiek, który odkrył ten proceder. Był to Jan Stankiewicz, urzędnik białostockiej komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej, któremu podlegały sprawy ubezpieczeniowe. Ale zamiast zdekonspirować hochsztaplera, zaproponował mu spółkę. Za 50 proc. zysku obiecał zachachmęcić w papierach każdy następny, płonący wypadek, aby firma Zelkowicza pozostała poza wszelkimi podejrzeniami. Ten nie namyślał się długo, przystał na propozycję pazernego policjanta.
  Spółka Zelkowicz-Stankiewicz rozpoczęła owocną działalność. Ciężarówki z białostocką rejestracją płonęły pod Zambrowem, Łodzią, Katowicami. Za każdym razem sprawę wypadku brał w swoje ręce Stankiewicz. Kontaktował się z posterunkiem policji i swoimi służbowymi możliwościami uzyskiwał korzystne dla oszustów opinie o przyczynach zniszczonego samochodu i ładunku.
  Hochsztaplerka ta trwała długo. W końcu sprawa się rypła. Wiosną 1939 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Zelkowicza na 4 lata więzienia. Jego umundurowany wspólnik dostał tylko o pół roku mniej.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Wybitnie niepoprawny złodziej z ulicy Stołecznej

Wybitnie niepoprawny złodziej z ulicy Stołecznej

 

   
    Zimą 1922 r. jeden z potentatów  branży płatnej miłości  z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy.
  Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom, jak Szmul Gorfinkiel z ul. Orlańskiej czy Abram Azji z ul. Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop. Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu. Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
  Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo.
    W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków – Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok – wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp. Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Cwany lwowiak, ale nie nad Białką

Cwany lwowiak, ale nie nad Białką

 

   Wydawałoby się, że lwowiaka nie można nabrać na byle plewy. Wystarczyło jednak, kiedy jeden taki spryciarz przyjechał do przedwojennego Białegostoku.
  Było to w 1932 r. Pojawił się u nas Chil Elbaum, człowiek z gotówką i pomysłami. Chciał założyć interes. Traf chciał, że na Lipowej spotkał dawnego kompana Szyje Grosschutza.
  Gdy Grosschutz zorientował się, że koleś ze Lwowa ma w zanadrzu sporo dolarów, postanowił go bez sentymentów oszwabić. Zaproponował spółkę przy podrabianiu banknotów. Wyjaśnił mechanizm oszukańczej akcji, wspomniał o zdolnym wspólniku, inżynierze, no i nadmienił o braku forsy na odpowiedni papier i drogie chemikalia.
  Elbaum przystał na intratną, jak mu się wydawało propozycję. Kiedy fałszywy inżynier zademonstrował możliwości kantmaszynki, cwany lwowiak był wniebowzięty. Wyłożył 100 dolarów i ruszyli w miasto. Raptem wokół nich powstało dziwne zamieszanie. Odezwały się krzyki: „łapaj”, „trzymaj”. Ktoś kogoś gonił, ktoś uciekał. Towarzysze Elbauma także dali drapaka, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
  Wieczorem w tej samej knajpce na Lipowej Elbaum natknął się na przyjaciela Szyje Grosschutza. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że „inżynier” wpadł w ręce policji. Agenci wydziału śledczego znaleźli w jego mieszkaniu fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu – dowodził białostocki cwaniak. Inaczej, przyciśnięty w czasie przesłuchania gotów wszystko wyśpiewać o przygotowywanej aferze. Znam pewnego adwokata, który ma duże stosunki na policji i w sądzie. Chodzimy do niego po poradę. „Adwokatem” okazał się pokątny doradca, jakich w mieście było na pęczki. Nazywał się Mojżesz Kempel. Ten wysłuchał całej sprawy i odrzekł, że jej załatwienie będzie kosztowało 100 dolarów. Plus koszty dla niego. Wystraszony Elbaum wyciągnął dolary i zapłacił. Według „mecenasa” aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz z rana.
  Dopiero po kilku dniach i nocach rozmyślań Elbaum doszedł do słusznego wniosku, że został podstępnie nabity w butelkę. Całe przedstawienie z kantmaszynką i aresztowaniem inżyniera było specjalnie zainscenizowane. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. Grosschutz i Kempel znaleźli się za kratkami. Wkrótce dołączyli do nich pomagierzy oszustów. Elbaum natomiast jak niepyszny powrócił na własne lwowskie śmieci.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Król przestępczego światka

Król przestępczego światka

 

   Jankiel Rozengarten, zwany przez chanajkowskich kompanów Jankieczkie, był na przełomie lat 20. i 30. niekoronowanym królem białostockiego półświatka. Ów sutener, włamywacz i paser widział ze swego domu przy ul. Orlańskiej wszystkie warte zauważenia szwindle w mieście. W niektórych brał udział, inne łaskawie przyjmował do wiadomości. W wielu sprawach sąd powoływał go na świadka.
  Jankieczkie odpowiadał zwykle bardzo wykrętnie. Przedstawiciele Sądu Okręgowego byli szczególnie zainteresowani wiedzą Jankiela Rozengartena na temat dwóch głośnych afer, które miały swój początek w 1920 r. – podpalenia składów towarowych „Warrant” oraz prowadzenia fabryczki fałszywych dolarów i złotówek przez Salomona Jankiela. Śledztwo w obu sprawach trwało bardzo długo i dopiero po sześciu latach, w 1932 r. zaczęły działać obie pierwsze instancje sądowe.
  Towarzystwo Handlowo-Transportowe „Warrant” miało magazyny przy ul. Fabrycznej. Pożar wybuchł w nich 23 września, po północy. Nie udało się go opanować, choć straż pożarna walczyła dzielnie przez kilka godzin. Piętrowy, murowany budynek spłonął doszczętnie.
  Według późniejszych zeznań współwłaściciela firmy, Kugla, Furmana i braci Krugmanów, a także kupców, którzy w „Warrancie” składowali towary, głównie futra i skóry – spłonął majątek wartości blisko pół miliona złotych. Strata była rzeczywiście ogromna, że aż podejrzana. Zwłaszcza, że handlowcy swoje skórki soboli, tchórzy czy lisów ubezpieczyli na duże sumy i to w różnych towarzystwach asekuracyjnych.
 

Policja rozpoczęła żmudne i przewlekłe śledztwo. Przesłuchano w tej sprawie mnóstwo świadków, dokonywano rozmaitych wizji lokalnych i ekspertyz, w końcu wniosek był jednoznaczny – umyślne podpalenie. W 1932 r. na ławie oskarżonych zasiadło 10 osób ze współwłaścicielem „Warrantu” Lejzorem Kuglem na czele. Była to dopiero pierwsza instancja sądowa. Proces miał trwać jeszcze kilka lat i trafić aż do Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
  Również w 1920 r. Sąd Okręgowy odbył pierwszą sesję w sprawie afery fałszowania dolarów i złotówek, którą miał rozpocząć Salomon Janielew, zwany Rudym, właściciel firmy budowlano-remontowej. Procederem podrabiania banknotów zajął się Rudy po reformie walutowej ministra Grabskiego z połowy 1924 r. Początkowo uniewinniony, Janielew trafił pod sąd sześć lat później.
  Osławiony Jankieczkie wskazany na świadka przez prokuratora przebywał akurat w więzieniu. Wisiało na nim kilka wyroków. Zeznająca w tym samym procesie jego córka stwierdziła, że ojca co i rusz odwiedzał Jankiel Najdorf, znany policji jako największy pokątny bankier w razie potrzeby umiejętnie korumpujący miejscowych urzędników, sędziów i policjantów.
  Grał z ojcem i innymi bossami chanajkowskich złodziei w karty i omawiał aktualną sytuację w białostockim światku podziemnym. Miał on ponoć zaproponować Jankieczkie 10 tys. dolarów za podpalenie „Warrantu”. Także z tym podejrzeniem Najdorf znalazł się na ławie oskarżonych.
  Rozengarten, doprowadzony z więziennej celi do sali sądowej twierdził, że kategorycznie odmówił dokonania tego zbrodniczego czynu. W ustach zatwardziałego rzezimieszka, wielokrotnie karanego za rozmaite przestępstwa brzmiało to szczególnie zabawnie. Poza tym Jankieczkie, jak to zwykle było z szemranym świadkiem, zasłaniał się niepamięcią i brakiem jakichkolwiek kontaktów z głównymi oskarżonymi.
  Jego zeznania przed sądem różniły się od złożonych w śledztwie. Powtarzał tylko to, co miał jakoby słyszeć od innych. Również przy zeznaniach w procesie Janielewa Rozengarten był oszczędny w słowach. Choć twierdził, że starał się współpracować z organami ścigania, to jego informacjom brak było precyzji. Po drodze przydarzył mu się też znamienny wypadek.
  Wypuszczony pod koniec 1932 r. czasowo na wolność był pod ścisłą obserwacją agentów śledczych. Zrewidowany niespodziewanie na ulicy okazał się właścicielem 8-strzałowego rewolweru. W kieszeni marynarki zabrakło tylko pozwolenia na broń.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Fachowcy  z ul. Młynowej

Fachowcy z ul. Młynowej

 

    Cała przedwojenna Młynowa to blisko 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z 20.  Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua.        Przodowały dwa domy, pod numerem 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała miejsce w mieście – a zwłaszcza w okolicach Chanajek – jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.
  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył się dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II.
  Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna. Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, zaraz na ulicy został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzie do kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy. Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach.
  W sierpniu 1923 roku przyuważył na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek. EUS jednak nie próżnował. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.
   Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomych w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego grodzieńskiego fabrykanta. Kolejne półtora roku musiał spędzić w przepełnionej sali więzienia przy ulicy Baranowickiej. Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie.
  Przekonał się o tym osobiście doktor Emil Kew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego zegarka oraz złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych. Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze.
  W latach 30. fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24). Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane. W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego, mieszczącego się przy ul. Angielskiej. Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji.
  W czasie, kiedy mąż poszedł za kratki, Chana Szuster nie próżnowała. Założyła z Chaimen Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem niepotrzebnej i niezdatnej do użytku odzieży. Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie dokonywali włamania.
  Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienia o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja. Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na ul. Młynowej pod 24. co i rusz pojawiali się policjanci. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku. Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowała uciekać, rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność, wymierzając stosowną karę.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złodzieje mieli sporo tupetu

Złodzieje mieli sporo tupetu

  

   Dobry, przedwojenny złodziej musiał mieć sporo tupetu. Czy to był kasiarz, kieszonkowiec czy też pajęczarz, nawet schwytany na gorącym uczynku nie tracił zimnej krwi. Miał zawsze w zanadrzu jakieś alibi na swój niecny postępek.
  W ówczesnym Białymstoku szczególnym tupetem odznaczali się włamywacze. Oto np. w styczniu 1924 roku niejaka Liza Ajert, zamieszkała przy ul. Giełdowej, wybyła z miasta razem ze swoimi dziećmi na zimowe ferie.
  Tydzień później w domu tym pojawiło się trzech mężczyzn. Otworzyli oni jak najspokojniej wytrychem drzwi do mieszkania pani Ajertowej i zaczęli plądrować szafy, kredensy i biurka. To co zwróciło ich uwagę – nowa garderoba, srebrne zastawy i inne cenne przedmioty – pakowali do przyniesionych ze sobą worków.
  Wkrótce pod dom przy Giełdowej zajechały sanie zaprzężone w mocnego perszerona. Złodzieje wynieśli swój łup i pieczołowicie umieścili go na saniach. Sąsiad z przeciwka, który zaciekawił się ową ruchliwością na korytarzu, otrzymał odpowiedź, że jest to tylko zwykła przeprowadzka. Jeden z włamywaczy zaproponował mu nawet, aby pomógł w wynoszeniu mebli.
 Kiedy rodzina Ajertów wróciła z wakacji, była oczywiście ogromnie zaskoczona i zmartwiona stanem mieszkania. Policjantom z Ekspozytury Urzędu Śledczego nie udało się odnaleźć tupeciarzy z wytrychem.
 Również wiele okazji dla ujawnienia swojego tupetu mieli szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi. W pierwszej połowie lat 20. Białystok zaszczycał swoją obecnością Dawid Dąb rodem z Warszawy. Kiedy w końcu 1924 roku stanął on wreszcie przed sądem, akt oskarżenia liczył wiele stron. Było w nim opisane 142 pomysłowych kradzieży i oszustw dokonanych w Warszawie, jak też na terenie całego kraju, w tym również i w Białymstoku.
 Dawid Dąb miał w swoim repertuarze wiele rozmaitych sztuczek. Przede wszystkim lubił swój wygląd. Do każdej roboty przebierał się w inny strój, golił lub zapuszczał wąsy, doczepiał niekiedy sztuczną bródkę, zmieniał okulary w przeróżnych oprawkach. Właśnie między innymi dla tych przebieranek policja, w tym także białostocka, nie mogła połączyć go z różnymi, zuchwałymi kradzieżami na terenie całej Polski.
Kiedy Dąb miał już dosyć skoków na sklepy jubilerskie, gdzie zazwyczaj prezentował się jako zamożny ziemianin z kresów, poszukujący jakiegoś ładnego drobiazgu dla żony – przerzucił się na wyłudzenia towaru za pomocą sfałszowanych rachunków.
 Sposób wymyślił bardzo prosty i bezczelny. Najpierw wpłacał niewielki zadatek, a później zmieniał sumę na otrzymanym pokwitowaniu, po dodaniu symbolicznej kwoty stawał się np. posiadaczem pięciu garniturów, nowoczesnego radia czy luksusowego roweru. Oczywiście nie gromadził tego wszystkiego dla siebie, miał stałych paserów, którzy z ochotą przyjmowali przynoszone im fanty.
 Kiedy i te machinacje znudziły się szopenfeldziarzowi, wówczas zabawił się podbieraniem z lady sklepowej przedmiotów zamówionych i zapłaconych przez innych klientów. Proceder ten wymagał szczególnie dużo tupetu, ale Dąb, jak widać lubił się hazardować.
 Fartowna działalność pomysłowego złodzieja trwałaby zapewne jeszcze długo gdyby nie pracownik jednej firmy futrzarskiej, mającej swoją siedzibę w stolicy. Na początku 1924 roku Dąb pojawił się w sklepie i wybrał kilkanaście najlepszych gatunkowo skórek, prosząc o odesłanie ich na prywatny adres. Na miejscu miał uregulować należność.
 Kiedy woźny sklepowy dotarł na miejsce, spotkał na schodach niedawnego klienta swojej firmy. Ten wziął dostarczoną paczkę, jeszcze raz na klatce schodowej obejrzał skórki, po czym zwrócił je, twierdząc, że w sklepie oglądał zupełnie inne. Jakież było zdziwienie w magazynie futrzarskim, kiedy woźny zamiast cennych cybetów przyniósł jakieś wyleniałe króliki. Sprytny złodziej potrafił w sposób niezauważony podmienić towar.
 No i tutaj rozpoczyna się pech Dawida Dęba. Okpiony woźny poznał go na ulicy i wskazał policjantowi. Warszawski Sąd Okręgowy także się na nim poznał. Odsiadka miała trwać aż sześć lat.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Morowy Felek Zdankiewicz

Morowy Felek Zdankiewicz

 

  Stefan Perka był raczej miernym kieszonkowcem. Kradł głównie w autobusach. Często wpadał. Ostatni wyrok otrzymał wiosną 1939 roku. Z dumą pochwalił się ławie sędziowskiej, że jest uczniem samego Felka Zdankiewicza.
  Kim był Felek Zdankiewicz? To przedwojenny słynny bandzior warszawski. Choć jego popularność w przestępczym świecie przypadała głównie na czasy carskie, to jednak i w II Rzeczypospolitej był on dobrze znany, a to dzięki śpiewanym przez podwórkowych kataryniarzy balladom i piosenkom.
  Pod koniec XIX wieku Felek Zdankiewicz za swoje liczne występki, w tym dezercję z wojska, został skazany przez sąd carski na bezterminową katorgę.
  Po blisko 20 latach, tuż przed I wojną światową, udało się mu uciec z Syberii i po licznych perypetiach dotrzeć do Warszawy. Wrócił jako zamożny człowiek, bowiem dorobił się na Wschodzie na handlu futrami.
  Jedną z jego głównych myśli było wyrównanie rachunków z ekskochanką, która stała się po części sprawczynią jego syberyjskiego nieszczęścia. Ta tymczasem prowadziła w Warszawie dobrze prosperujący dom publiczny. Zdankiewicz zjawił się niespodziewanie w burdelu i, jak śpiewano później w balladzie o nim, krew zmazała dawną, podłą zdradę.
  Warszawscy stójkowi wkrótce znowu zainteresowali się Felkiem. Z jednej strony doszło do policji zawiadomienie o jego ucieczce z Sachalinu, z drugiej zaś głośną stała się jego wzmożona złodziejska działalność. Zdankiewicz znowu trafił do cyrkułu.
   W cyrkule okazał on jednak dobrze spreparowane, fałszywe dokumenty i po krótkim aresztowaniu naczelnik Pawiaka wypuścił bandytę na wolność.
  Morowy Felek Zdankiewicz próbował nawet zacząć nowe, uczciwe życie. Miał spory kapitalik, więc kupił dom na Mariensztacie, a także restauracyjkę na ul. Widok. Taka pomyślność oczywiście przyciągnęła zaraz kobiety. Pierwsze małżeństwo Felka nie było zbyt udane, a drugie jeszcze gorsze.
  Druga żona, piękna Jadzia, zakochała się w pewnym momencie w przystojnym fordanserze i zostawiła męża na lodzie. Kolejna zdrada bardzo mocno ugodziła Felka. Pozbył się kamienicy, zrezygnował z knajpki, a jedyną myślą jaką teraz żył, to dopaść umykającą przed nim wiarołomną małżonką. Gonił j po całej Polsce. Wyzuł się ze wszystkich pieniędzy. Kiedy powrócił do Warszawy, był całkiem zrujnowany. Znowu wrócił na drogę występku. Kradł, rabował, a nawet parał się mokrą robotą.
 

Niebawem za morderstwo dokonane za zamożnej handlarce Felek Zdankiewicz znowu trafił za kratki. Było to już w wolnej Rzeczypospolitej, nie groził mu więc już Sybir, lecz tylko ciasna i wilgotna cela na Świętym Krzyżu w zakładzie karnym dla wyjątkowo groźnych oprychów.
  W więzieniu Felek też cieszył się dużym mirem. Cóż z tego, kiedy coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Na wolność wyszedł już jako całkowity starzec. W Warszawie nikt na niego nie czekał. Nie miał już dawnych kumpli, ani żadnego majątku. Sypiał więc w przytułkach, zarabiał zaś na jedzenie opowieściami o swojej bogatej przeszłości.
  W pewnym momencie zabrał się do edukowania młodych uliczników w trudnej sztuce kradzieży kieszonkowych. Jego wychowankowie po usamodzielnieniu się szybko jednak zapominali o swoim sędziwym nauczycielu.
  Jak pisze w swoich wspomnieniach Henryk Lange, komisarz warszawski policji, pewnego razu Zdankiewicz przyszedł oburzony do komisariatu ze skargą na swoich uczniów: „Przeklęte koniki, ukradli mi laskę i kapelusz”. Felek Zdankiewicz zmarł w przytułku dla starców.
  Wróćmy jeszcze do białostoczanina Stefana Perki, który podawał się za ucznia Feliksa Zdankiewicza. Sąd Okręgowy wlepił mu dwa lata więzienia. Jak na mało fartownego doliniarza, był to wyrok całkiem spory. Zresztą pod koniec lat 30. sędziowie srożyli się bardzo. Może gdyby Perka nie chełpił się głośno swoim warszawskim mentorem, kara byłaby mniejsza.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Żulik z Rynku Kościuszki

Żulik z Rynku Kościuszki

  

   W drugiej połowie lat dwudziestych minionego wieku stałym miejscem bytowania gromadki białostockich żulików były okolice postoju taksówek przy Rynku Kościuszki. Rej wśród nich wodził młodzian właśnie o ksywce Żulik. Chłopaków ciągnęło do motoryzacji, a auta do wynajęcia były w Białymstoku wówczas dużą nowości i atrakcją.
   Małolaty szybko weszli w zażyść z szoferami, którym pomagali często przy czyszczenium a nawet naprawie drobnych usterek w samochodzie. Dostawali za to parę groszy. Drobne napiwki dostawali też od pasażerów, zwłaszcza podpitych wojskowych, którym otwierali z uszanowaniem drzwi błyszczącego zagranicznego pojazdu.
   Z biegiem czasu żulikom z Rynku Kościuszki znudziły się drobne zarobki. Dorastali to i wydatki mieli większe – papierosy, alkohol, dziewczynki kosztowały. Sympatyczni na pozór chuligani przemieniali się w ordynarnych wymuszaczy. Ich ofiarami stali się owi, tak przez nich dotąanowani taksówkarze. Zorganizowana już na dobre szajka zaczęła żądać od każdego kierowcy, parkującego na „ich” postoju dwa złocisze. Ponieważ taksówkarzy kursowało z Rynku Kościuszki ponad dwudziestu, zarobek zaradnych żulików był całkiem spory.
  Rozzuchwaleni chuligani postanowili rozszerzyć zakres swoich usług wobec szoferów. Za pilnowanie postoju grandziarze, jak także określano owych wyrostków, zaczęli pobierać procent od każdego kursu, zwłaszcza od tras zamiejscowych. Żuliki z doświadczenia wiedzieli, że najbardziej zyskowne są kursy nocne. Taksówki nie miały wówczas jeszcze taksometrów, pasażerowie uzgadniali więc opłatę przed zatrzaśnięciem drzwiczek samochodu.
   Przy takich targach był obecny obowiązkowo któryś z podwładnych szefa Żulika – Murzyn, Czarny Pietrek lub Szmata. Po powrocie z kursu szofer musiał uiścić haracz. Początkowo zdarzało się, że jeden czy drugi szoferak odmawiał przymusowych ofiar na potrzeby pazernej żulii. Szybko jednak stawał się posłuszny. Chuligani potrafili odstraszyć klientów od opornych taksówkarzy i zmuszać ich, by zajmowali miejsce w autach tych zgodliwych. Niechętnym szoferom przytrafiało się też często wymieniać wybite szyby w swoim samochodzie, naprawiać uszkodzone reflektory, a nawet silniki. Zdarzały się też bolesne rękoczyny.
   Banda żulików nie pogardzała też datkami w naturze. Zwłaszcza kiedy na postoju pojawił się nowy szofer w zagranicznej, lśniącej gablocie. Wówczas przymusowe było oblanie samochodu i miejsca na postoju. Kolacja dla całej szajki Żulika, suto zakrapiana alkoholem, kosztowała przymuszonego fundatora nawet do 100 złotych. Młode bandziorki same też lubiły korzystać z usług prywatnej komunikacji. Codziennie, któryś z kierowców na postoju przy Rynku Kościuszki musiał być do ich wyłącznej dyspozycji. Kazali wozić się po knajpach, a jak przyszła ochota, to nawet daleko poza Białystok. Trudno to sobie wyobrazić, ale szajka taksówkarzy żulików, którzy powyrastali na niezłych bandziorów, działała przez sześć lat. Właściciele taksówek byli pod taką presją, że nawet nie myśleli, by zwrócić się o pomoc do policji. Woleli zapłacić kilka złotych ze swojego zarobku, niż mieć uszkodzone auto lub siniaki pod oczami.
   W końcu jednak miarka się przebrała. Latem 1934 roku pobity został kierowca Włodzimierz Jefremow. Nie chciał płacić bandyckiej taksy. Zgłosił się na IV komisariat. Nieco później o pobiciu zameldował policji inny szofer – Iłenda. Pozostałym kolegom taksówkarzom z postoju przy Rynku Kościuszki także rozwiązały się języki.
   W maju 1935 roku Żulik i jego kompani usłyszeli wyrok – po roku więzienia. Nie była to kara zbyt wysoka. Na postoju kierowcy, a i pasażerowie, na krótko odetchnęli.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Nasze dzieci i amerykańskie dolary

Nasze dzieci i amerykańskie dolary

Blisko 100 lat temu, w zdecydowanie trudniejszych warunkach, w jakich przyszło żyć białostoczanom, opieka nad biednymi i potrzebującymi opieki dziećmi, była w Białymstoku jednym z priorytetów.

Już w kwietniu 1919 roku powstał więc Komitet Opieki nad Dziećmi. Na jego czele stanął cieszący się ogólnym szacunkiem białostocki dziekan ksiądz Lucjan Chalecki. Komitet zrzeszał znanych działaczy społecznych, wśród których prym wiedli nauczyciele z Zofią Ostromęcką w roli głównej. Proponowano też, aby jednym z wiceprezesów organizacji został przedstawiciel ludności żydowskiej. Niestety na skutek komplikującej się sytuacji politycznej i społecznej nie zrealizowano tego postulatu. Mimo to postanowiono, że Komitet opieką obejmie wszystkie potrzebujące dzieci bez względu na ich narodowość.

Problemem, z którym Białystok borykał się w pierwszych miesiącach niepodległości był brak żywności. I właśnie Komitet postawił sobie za główne zadanie zorganizowanie dożywiania dzieci. Fundusze zapewnił amerykański Czerwony Krzyż, który w tamtym czasie odegrał chwalebną rolę w naszym mieście. Przez pięć miesięcy 9 tysięcy dzieci z całego powiatu białostockiego otrzymywało raz dziennie darmowy posiłek. Był to obiad lub podwieczorek. Wydawano go w siedzibie Komitetu, czyli w hotelu Ritz. Wystrzegano się wydawania posiłków na zewnątrz w obawie, że nie trafią do potrzebujących.

Już na początku maja do Białegostoku zaczęły przyjeżdżać pierwsze partie żywności zakupione za amerykańskie dolary. Z entuzjazmem ogłaszano, że „przybyło już kakao”. 6 maja przyjechał do Białegostoku delegat amerykańskiej misji żywnościowej dr Borgen. Miał na miejscu zorientować się o skali potrzeb. Szczególnie zainteresował się losem dzieci żydowskich, wśród których skala zaniedbań i głód były powszechne. Borgen widząc trudności w osiągnięciu porozumienia pomiędzy białostoczanami „wręczył radzie gminy żydowskiej 100 000 marek, jako pierwszą ratę miesięczną pomocy dla Żydów”.

Zaznaczył też, że dalsza pomoc dla całego miasta możliwa będzie jedynie pod warunkiem unormowania stosunków pomiędzy ludnością polską i żydowską. Mimo, że takowe porozumienie nie nastąpiło, to pomoc amerykańska rozwijała się. W czerwcu polskie i żydowskie organizacje dobroczynne działające w Białymstoku otrzymały „większą ilość ubrań, bielizny jako też i artykułów pierwszej potrzeby” przeznaczonych dla dzieci.

Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia z cenną inicjatywą wystąpili nauczyciele kilku białostockich szkół powszechnych, inicjując zbiórki pieniężne na rzecz najbiedniejszych uczniów i wyposażenia szkół.

Kwestarzami były dzieci. Spotkało się to z krytyką. Konstanty Kosiński, znany w mieście działacz społeczny, dziennikarz i też nauczyciel, określił tę akcję mianem żebraniny, do której przymusza się dzieci. W obronie akcji stanęła nie mniej znana i zasłużona Maria Kościa.

Gorzej było z traktowaniem dzieci. Aby temu przeciwdziałać na przełomie 1922 i 1923 roku polska prasa zainicjowała kampanię „W obronie katowanych dzieci”. Do akcji włączył się też „Dziennik Białostocki”. W styczniu na jego łamach ukazał się wywiad z Januszem Korczakiem. „W rozmowie z przedstawicielem Dziennika dr Korczak oświadczył, że kara chłosty względem dzieci stosowana jest nie tylko przez rodziców”. Przytoczył opinię nauczycieli z Poznania, którzy stwierdzili, że „zniesienie kary chłosty jest przedwczesne”. Korczak mówił, to co i dziś jest aktualne, że „niestety, walka z biciem dzieci jest bardzo utrudniona. Katuje je każdy jako istoty słabsze, które się nie obronią. Gdy dwaj dorośli mężczyźni biją się, prawo interweniuje z całą surowością. Gdy jeden drugiego okrwawi, zbrodniarza pakuje się do więzienia.

Tak samo należałoby postępować i z tymi, którzy biją dzieci. Każdy policzek, każde uderzenie lub kopnięcie dziecka jest zbrodnią stokroć większą, aniżeli bójki między starymi”.  Jedynie „nauczycielstwo poznańskie” uznało, że karę chłosty można już znieść. W ramach prowadzonej akcji białostocki dziennikarz przeprowadził też rozmowę z matką wychowująca czwórkę dzieci. Na pytanie, co robić z niesfornymi dziećmi matka zdecydowanie odpowiedziała „w każdym razie nie bić. Bicie może odstraszyć dziecko od złego – lecz wady nie wykorzeni. Strach zaś przed surowością rodziców źle oddziała na system nerwowy dziecka”. O tych, którzy biją swoje dzieci mówiła, że „zdaje im się, że spełniają obowiązek wychowawczy – gdy w istocie zabijają tym sposobem najsilniejszą podstawę wychowania: miłość i dobry przykład rodziców”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Złodziej nie puka dwa razy

Złodziej nie puka dwa razy

   Nie tylko drzwi, ale i okno dawało złodziejom szansę w wykonaniu ich niecnych zamiarów. Przed wojną okna stanowiły istną mozaikę. Jedne były tylko oszklone, inne mocno okratowane, a jeszcze inne miały solidne okiennice.
  Specjaliści od okien też byli różni. Najbardziej cenili się lipkarze, którzy potrafili do swojego procederu wykorzystać nawet nieduży lufcik. Ale jeśli szło o zwykłą szybę, to wystarczyło ją wytłuc, pod nieobecność gospodarzy lokalu, albo też umiejętnie wyjąć przy pomocy mesla czy śróbsztaka. Wydłubać stary kit umieli nawet mało wprawieni złodzieje.
  Wiosną 1922 roku po wgnieceniu szyby w oknie złodziejaszkowie dostali się do mieszkania przy ul. Wąskiej 14. Jego nieobecna właśnie lokatorka, Maria Zasawicz, straciła całą, przygotowaną już na cieplejsze dni garderobę. Kosztowało ją to 400 tys. marek.
  Być może ci sami sprawcy pozbawili ubrań pana Tepuła z ul. Pałacowej. Tym razem w protokole policyjnym znalazła się kwota aż 4 milionów.
  Złodzieje bardzo chętnie wybijali szyby do sklepów i magazynów, zwłaszcza jubilerskich. Jesienią tego samego roku ograbiony został jubiler Markuze z ul. Sienkiewicza. Przepadła biżuteria wartości 1 mln marek.
  Okienni specjaliści brali niemal wszystko co wpadło im w ręce. Czaili się zwłaszcza na futra, marynarki czy palta. Nie gardzili też spodniami, surdutami, rękawiczkami, a nawet parasolami czy solniczkami i cukiernicami. Z rzadka zaglądali do zamkniętych szuflad czy komód. Na to trzeba było większego sprytu, no i oczywiście odpowiednich narzędzi. Ale kiedy krawiec Srolusz z ul. Sienkiewicza powrócił z przymiarki od jednego klienta, przygotowana do wydania innym klientom garderoba futrzana, warta ponad 2 miliony marek, zniknęła z pokojowego wieszaka. Wiał tylko przyjemny chłodek z wybitego okna. Z kolei jego koleżanka po fachu, Rywka Chajet – ul. Bożnicza 10, straciła odzież i bieliznę na sumę trzech milionów.
  Prowadzący dochodzenie policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego docenili umiejętności niezidentyfikowanego przestępcy. Posłużył się on bowiem tzw. plastrem złodziejskim, dzięki czemu, bardzo dyskretnie i bez hałasu wykroił kawałek szyby, wyciągnął wewnętrzną zasuwkę i był już w domu.

Oczywiście dużo trudniej było włamywaczom, kiedy do upatrzonego przez nich okna drogę zagradzała krata albo solidne okiennice. Tutaj musieli wysilić się na dłuższą robotę. A przecież czekała ich jeszcze potem kruchliwa szyba. Taką operację przeprowadzili zuchwali, nocni złodzieje w styczniu 1932 roku. Za swój cel wybrali sklep Menesa Kurjałowskiego przy ul. Sienkiewicza 34. Przecieli umiejętnie żelazo, wyjęli ładnie pół szyby, wleźli do środka i wytargali na zewnątrz tłumoki z bielizną wartą pięć tysięcy złotych.
  Z kolei w kwietniu 1933 roku celem złodziejskiej szajki stał się sklep spółdzielni „Zjednoczenie” przy ul. Nowodworskiej. Najpierw fachowo obezwładniono okiennice, później uległa sztaba przy kracie, a na końcu już była tylko nadkwaszona szyba. Nieduży szmerek obudził jednak mieszkańców. Amatorzy cudzej własności czym prędzej musieli opuścić niegościnny dla nich teren. Tak samo stało się kilka miesięcy później, kiedy do kancelarii komornika Józefa Podbielskiego (Sobieskiego 7) ktoś zaczął wiercić otwór w okiennicy. Domownicy podnieśli alarm. Złoczyńcy zbiegli.
  Rzecz jasna specjaliści od okiennych włamań często wpadali. Szczególnego pecha miał jesienią 1934 roku niejaki Joachim Rusak. Usiłował on dobrać się do okna przy ul. Świętojańskiej 8. Źle trafił. Mieszkanie to odnajmował bowiem Alfred Szczekenberg, funkcjonariusz Wydziału Śledczego białostockiej policji. Nie tylko schwytał go na gorącym uczynku, ale dodatkowo po rewizji w domu złodziejaszka przy Szosie Wschodniej, znalazł różne, zagadkowe fanty – srebrną papierośnicę czy kościane spinki, z których posiadania biedny Rusak nie potrafił się wiarygodnie wytłumaczyć.
  Okna zamknięte, z kratą czy z okiennicami stanowiły dla złodziei zawsze problem. Przedwojenni białostoczanie w letnie upały pozostawiali jednak często okna otwarte na oścież. Czy trzeba było lepszej zachęty dla sprytnego młodzieńca, ażeby wskoczyć do środka mieszkania i wyskoczyć z np. futrem w ręku, wartości, bagatelka 5 tys. złoty

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Skok na Orbis

Skok na Orbis

 

   Zuchwałych bandytów w międzywojennym Białymstoku nigdy nie brakowało. Szczególnie takich, którzy zazwyczaj nie rozstawali się z rewolwerem. Bez żadnych skrupułów strzelali nawet do policjantów.
   Historia, którą chcemy tutaj opowiedzieć, rozegrała się pewnego wrześniowego dnia 1935 roku.
Jej miejscem było Biuro Podróży Orbis przy ul. Sienkiewicza 28. Około południa weszło do niego trzech młodzieńców w wieku 20 – 25 lat. Jeden z nich ulokował się przy drzwiach przejściowych jako obstawa. Dwaj pozostali zaś przeskoczyli drewnianą barierę, pistoletem sterroryzowali siedzącą za nią samotną kasjerkę Janinę Ostrowską. Biedna ofiara napadu została wnet związana i zakneblowana.
  Po tych koniecznych dla siebie czynnościach bandyci zajęli się właściwą robotą, czyli kasą. Zabrali z niej paczkę banknotów oraz woreczek z bilonem – razem około 2 tysięcy zł polskich. Następnie sprawcy spokojnie i sprawnie opuścili lokal Orbisu. Cała akcja trwała niecałe pięć minut.
  Po ucieczce bandytów kasjerka jakimś cudem zdołała uwolnić się z krępujących ją więzów i włączyć alarm. Do agencji turystycznej przybiegł natychmiast dozorca budynku, a zaraz potem sam kierownik biura – pan Menachem Wajnszel. Ten ostatni widząc co zaszło natychmiast wykręcił numer telefonu do Wydziału Śledczego.
  Niebawem na miejscu przestępstwa pojawiła się ekipa białostockich wywiadowców policyjnych. Po przeprowadzeniu wstępnego śledztwa agenci rozpoczęli rewizje w różnych podejrzanych spelunkach na mieście. Na pierwszy ogień poszły oczywiście meliny w osławionych Chanajkach. Tutaj bowiem kryli się najczęściej złoczyńcy ze swoim łupem. Niestety operacja własna policji nie dała pożądanych rezultatów. Dlatego też policjanci z Wydziału Śledczego puścili w ruch siatkę swoich konfidentów w miejscowym światku przestępczym. Ci wypełnili zadanie szybko i skutecznie. Już po kilku dniach jeden z kapusiów doniósł, że uczestnicy napadu przy ul. Sienkiewcza 28 ukrywają się na zapleczu piwiarni przy ul. Jurowieckiej. Policja niezwłocznie udała się we wskazane miejsce, żeby sprawdzić wiarygodność informacji.
  Dom przy ul. Jurowieckiej został szczelnie otoczony. Również obstawiono sąsiednie posesje. Kiedy kierownik białostockiego WŚ Czesław Hann – który osobiście przybył na podejrzane miejsce – dał znak, kilku funkcjonariuszy wkroczyło nagle do piwiarni.
  Wewnątrz lokalu wywiadowcy zastali tylko właściciela – który na pobliskim komisariacie miał ustaloną, niezbyt pochlebną opinię, a także kilka panienek lekkich obyczajów, raczących się w kącie sali jakimś trunkiem. Na pytanie, czy nie ma innych gości, gospodarz dał zdecydowanie odmowną odpowiedź. Widząc zamknięte drzwi do innego pokoju, policjanci oczywiście zapytali, co tam się mieści. Bilardownia, odrzekł nieco zmieszany właściciel. Poproszony o otwarcie, długo szukał kluczy, przekonując cały czas, że tam jest brudno i ciemno. W końcu otworzył i szybko zniknął.
  Policjanci weszli do środka i co zobaczyli? Wewnątrz, przy suto zastawionym stole siedziało dwóch mężczyzn i raczyło się wódką. Na widok policyjnych mundurów zerwali się oni z miejsc i niemal natychmiast wyciągnęli pistolety. Padły strzały. Wywiadowcy także byli dłużni. Jeden z bandytów został trafiony śmiertelnie w głowę, drugi zaś także zainkasował kilka kulek. Policjanci mogli mówić o prawdziwym szczęściu, żaden z nich nie został nawet lekko ranny.
  W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono, że zabitym na miejscu osobnikiem jest Jan Olszyna, brat właściciela piwiarni i znany w okolicach Jurowieckiej rozrabiacz i obibok. Drugim rewolwerowcem, który po przewiezieniu do szpitala św. Rocha także wkrótce zmarł, okazał się Wacław Majerski. Był to szczególnie groźny opryszek, za którym listy gończe krążyły po całej Polsce. Niedawno uciekł z więziennego konwoju i zadekował się w Białymstoku. Przy bandytach znaleziono część pieniędzy zrabowanych w agencji Orbisu przy ul. Sienkiewicza, a także kilka rewolwerów i całą masę nabojów. Gdyby obaj przestępcy nie byli mocno pijani, łatwa na pozór policyjna akcja, mogłaby się zamienić w potężną strzelaninę.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złodziej pogryzł policjanta

Złodziej pogryzł policjanta

 

   W okresie międzywojennym w Białymstoku pojawiało się i często szybko znikało wiele gazet. Niezmiennie trwał tylko Dziennik Białostocki. Na początku lat 30. wychodziło również Nowe Echo Białostockie, gdzie pracował dozorca Gierdo.
  Redakcja Nowego Echa Białostockiego mieściła się przy ul. Piłsudskiego, na rogu Kupieckiej. Dozorcą domu i jednocześnie strażnikiem lokalu był Stanisław Gierdo. Odznaczał się on szczególną obowiązkowością. Nie poszedł spać zanim nie posprawdzał wszystkich drzwi i okien wiodących do redakcyjnych pomieszczeń. Parokrotnie przepłoszył nawet jakichś podejrzanych typków.
  Był majowy wieczór 1933 roku. Sumienny dozorca siedział w swojej stróżówce i odpoczywał po całodziennej krzątaninie. Wtem usłyszał za ścianą jakieś podejrzane szmery i stąpanie. W lokalu nie powinno być nikogo. Redaktor Faranowski wyszedł już dawno. Dozorca posiadanym kluczem otworzył drzwi do przedpokoju.
  Nie było nikogo, ale przez oszklone drzwi do następnej izby dostrzegł jakąś postać. Złodziej – pomyślał. Może mieć też wspólników. Nie namyślając się długo zatrzasnął za sobą drzwi, wybiegł na ulicę i zaczął wzywać pomocy.
  W pobliżu pełnił swój dyżur przodownik Krzych z IV komisariatu. Usłyszał krzyki i pośpieszył sprawdzić ich przyczynę. Kiedy roztrzęsiony dozorca powiedział, że w lokalu Nowego Echa ktoś myszkuje, zaczął dziać. Kazał strażnikowi otworzyć drzwi i z pistoletem w ręku wszedł do środka.
  Tymczasem złodziej, który rzeczywiście zakradł się do redakcji jednej z białostockich gazet, usłyszał alarm dozorcy i chciał pośpiesznie zbiec. Kiedy tylko otworzyły się drzwi ruszył do drzwi. Tutaj natknął się na lufę policyjnego rewolweru. Cofnął się więc i na wezwanie: Stać spokojnie! Ręce do góry! – wykonał z ociąganiem polecenie pana władzy.
  Przodownik w pierwszej kolejności polecił dozorcy zrewidować zatrzymanego osobnika, czy aby nie ma przy sobie jakiejś broni. W kieszeniach złodziejaszka były tylko dwa wytrychy, którymi posłużył się, otwierając drzwi redakcji oraz sporych rozmiarów majcher.
  Po tej operacji Stanisław Gierdo poszedł do siebie, ażeby ubrać się do końca, wybiegł bowiem na ulicę tylko w spodniach. Policjant natomiast zaczął zadawać włamywaczowi prozaiczne pytania w rodzaju: co robi w nieswoim mieszkaniu!
 

Opryszek udawał, że zastanawia się nad odpowiedzią, lecz przede wszystkim myślał jakby tu czmychnąć. W pewnym momencie nie zważając na pistolet policjanta, którego ten nie schował, rzucił się na niego. Jedną ręką uderzył przodownika Krzycha w skroń, a drugą próbował wyrwać mu rewolwer. Ponieważ nie udało się mu odebrać broni, to ugryzł policjanta w rękę. W tym momencie jednak przybyły posiłki w postaci dwóch posterunkowych z IV komisariatu. Zawiadomił ich czujny dozorca Gierdo. Rzezimieszek desperat został obezwładniony.
  Zakutego w kajdanki przestępcę doprowadzono w końcu na posterunek, a później do biura Wydziału Śledczego. Tam, po konfrontacji wyglądu złodzieja z podobiznami w albumie przestępców okazało się, że schwytano 26-letniego Jana Szeszoka, zawodowego włamywacza, wielokrotnie karanego, którego ostatnio poszukiwano za kradzież biżuterii i gotówki z mieszkania Izaaka Zająca, zamieszkałego przy tejże samej ul. Kupieckiej.
  Wkrótce przed Sądem Okręgowym w Białymstoku odbyła się jedna z wielu, podobnych do siebie rozpraw. Ponieważ Szeszok był zatwardziałym recydywistą, Wysoki Sąd wlepił mu dwa lata bezwarunkowego pobytu za kratkami.
  Nie wszyscy dozorcy byli tak czujni jak Stanisław Gierdo. Złodzieje wymyślali na nich rozmaite sposoby. Oryginalnie na przykład do stróży nocnych podchodził niejaki Edmund Kuśnierski, zawodowy oszust i włamywacz. Podawał się on za wywiadowcę policyjnego, legitymował dozorcę, który kręcił się koło upatrzonego przez złodziejaszka obiektu i, dopatrzywszy się jakichś wymyślonych uchybień polecał zgłosić się niezwłocznie na najbliższy komisariat.
  Kiedy wystraszony dozorca szedł na policję, Kuśnierski robił swoje. Włamywał się do sklepu czy mieszkania. Takie numery można było robić tylko co jakiś czas i to w różnych dzielnicach miasta. Złodziej ten nie powinien był tylko zbliżać się do lokalu Nowego Echa Białostockiego. Tam czujność dozorcy była wzmożona.

Włodzimierz Jarmolik 

Partnerzy portalu:

Oszust matrymonialny

Oszust matrymonialny

 

  Po przedwojennej Polsce kręciło się stale wielu naciągaczy, których zwykło się określać oszustami matrymonialnymi. Wyszukiwali oni co zamożniejsze panienki i niewiasty, żeby umiejętnie je oszwabić, obiecując małżeństwo.
  Ówczesny Białystok także nie był wolny od takich przyjezdnych amatorów dziewczęcych posagów. Z kronik kryminalnych miasta wybraliśmy jeden przykład. Oto na początku 1935 roku nad rzekę Białą zawitał przystojny i elegancko noszący się młodzieniec nazwiskiem Mojżesz Konwiser. Zaczął odwiedzać co bardziej luksusowe restauracje i cukiernie, gdzie zazwyczaj, pod pilnym okiem rodziców, siadywały pannice na wydaniu, czekając na jakąś lepszą partię.
  Konwiser wpadł w oko. Zaczął wkrótce bywać w różnych białostockich domach, należących do zamożniejszych mieszkańców. Jemu przyglądano się dokładniej, ale i on obserwował potencjalne kandydatki na panią Konwiserową.
  Najbardziej przypadła mu do gustu młodziutka rozwódka (po dwóch nieudanych małżeństwach) – Mina Chwatówna. Zaczęło się wspólne oglądanie filmów w białostockich kinach, których pani Mina była wielbicielką, i przesiadywanie w kawiarniach. Wkrótce nastąpiła też pierwsza oficjalna wizyta w domu wybranki. Tata Chwat nie miał nic przeciwko nowemu znajomemu córki. Konwiser nie czekał zaś długo i przy najbliższej okazji oświadczył się o rękę Miny. Został przyjęty z radością. Przy ul. Giełdowej odbyło się huczne wesele.
  Sielanka trwała kilka miesięcy. Pewnego razu rodzina zauważyła, że w szafie brakuje cennej garderoby, przy obiadowym stole zabrakło zaś uroczego zdawałoby się zięcia. Zawiadomiony o sprawie Wydział Śledczy rozpoczął swoje dochodzenie. No i Konwiser odnalazł się w Warszawie. Sprowadzony do Białegostoku wyśpiewał wszystko.
O ile z panny – rozwódki mógł być zadowolony, tak zawiódł się całkowicie na jej rodzicach. Majętni teściowie okazali się zwykłymi sknerami. Zamiast odpalić chcianemu wszak zięciowi jakąś okrągłą sumkę, wydzielali młodej parze mizerne grosze. Mojżesz postanowił więc sam działać, zwłaszcza, że był przyzwyczajony do życia na odpowiednim poziomie i miał jedną, wielką pasję – wyścigi konne. Pewnego razu więc zdecydował się pojechać do stolicy, na Służewiec, a że nie miał pieniędzy na zakłady, zabrał ze sobą karakułowe fanty.
  Zrobił to w sposób bardzo prosty. Żonę wysłał do kina, a służącej kazał przygotować walizkę, do której, w sprzyjającej chwili, zapakował i chyłkiem udał się na dworzec kolejowy.
  Po przybyciu do Warszawy zameldował się u znajomka na ul. Krochmalnej, tam też dla miejscowego krawca – pasera sprzedał przywiezione klamoty i mając w ręku sto kilkadziesiąt złotych, ruszył na tory wyścigowe. Wszystko oczywiście przegrał.
  W czasie śledztwa przeciwko zięciowi Chwatów okazało się, że jest to młodzian o nader bujnej przeszłości matrymonialnej. Między innymi poszukiwała go uporczywie policja miasta Gdyni, gdzie naciągnął on kilka panienek na ofertę małżeństwa. Jedna z nich, niejaka Leja Szapiro, zainwestowała w narzeczonego całe swoje oszczędności – 4 tysiące złotych.
  Na początku 1936 roku Mojżesz Konwiser stanął przed białostockim Sądem Okręgowym. Co prawda tłumaczył usilnie, że zabrane z ul. Giełdowej rzeczy potraktował jako wiano swojej żony, ale i tak nikt mu nie uwierzył, sędziowie dobrze znali się na takich numerach. Wycenili jego mało etyczny postępek na jeden rok więzienia.
  Tymczasem w kolejce do uzyskania satysfakcji sądowej ustawiły się już inne panienki oszukane przez Konwisera. Wszystkie one domagały się zainwestowanej w przeszłego męża gotówki. Znalazła się jednak i taka, która nadal obstawała przy ślubie.
  Szczególnie niecnym procederem uprawianym przez naciągaczy było ofiarowanie małżeństwa pannom z małych miasteczek podbiałostockich. Urzeczone wyrwaniem się do dużego miasta, porzucały rodzinę, zabierały jako taki mająteczek i trafiały najczęściej w łapy chanajkowskich sutenerów. Ich los nie był godny pozadroszczenia.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Narkotyczny Białystok

Narkotyczny Białystok

 

   W grudniu 1920 roku ukazała sie  notka prasowa -„W jednym z miejscowych gimnazjów powstało między innymi kółko kokainistek, które używają tyle trucizny, że w ostatnich czasach trzeba było uczennicy klasy IV-ej uciekać się aż do pomocy lekarskiej”.
  Ewidentnie wiadomość ta dotyczy szkoły dla dziewcząt. Czyżby więc chodziło tu o Żeńskie Gimnazjum im. Księżnej Anny Jabłonowskiej. To dopiero byłaby rysa na nieskazitelnej legendzie tej szkoły.
  Narkomania w tamtych latach, nie tylko w Białymstoku, ale w całej Polsce rozpowszechniła się tak bardzo, tak że w 1929 roku Sejm musiał uchwalić ustawę o zwalczaniu narkomanii.
  W tym czasie w Białymstoku, nękanym przez patologie społeczne aktywnie działało Towarzystwo Eugeniczne. Powstało w jeszcze w 1922 roku z inicjatywy doktora Jana Walewskiego. Nazywało się wówczas Polskie Towarzystwo Walki ze Zwyrodnieniem Rasy. Jego działanie skierowane było głównie na przeciwdziałanie prostytucji i alkoholizmowi.
  Ambicją doktora Walewskiego było też otoczenie opieką dzieci z biednych dotkniętych patologią rodzin. Organizował pan doktor i miejsca pracy dla młodych kobiet, które deklarowały chęć zerwania z prostytucją. Dla tych, które trwały w tym procederze świadczone było bezpłatne leczenie wenerologiczne.
Zajmowało się też Towarzystwo, choć w mniejszym zakresie, zwalczaniem narkomanii. Nie było to łatwe zadanie. Panowała wówczas bowiem moda na zażywanie opium, kokainy czy morfiny. Uznawano, że bycie kokainistką czy morfinistą jest w dobrym tonie. Oznaczało przynależność do elity intelektualnej i artystycznej.
  Walewski w swoje działania angażował świat lekarski. Organizował akcje odczytowe i uświadamiające. Odnosił na tym polu zauważalne sukcesy. Tym większym był skandal, który wydarzył się w połowie 1936 roku.
  Oto przed białostockim sądem okręgowym rozpoczął się proces lekarzy i farmaceutów handlujących morfiną. Oskarżonymi byli dr Władysław Gogolewski, który prowadził gabinet chorób wewnętrznych przy Warszawskiej 2 oraz bardzo znany dr Józef Mazo, który wraz ze swą małżonką Zofią, stomatologiem, miał gabinet pediatryczny przy Rynku Kościuszki 11. Oprócz nich przed sądem stanęli farmaceuci. Był wśród nich Rubin Ozer, brat znanego białostockiego felczera Judela Ozera. Wraz z nim oskarżeni byli Józef Zwierełło, Zygmunt Niemyski i Morduch Chazan.
  Lekarzy oskarżono o to, że w latach 1934 – 35 „wypisywali recepty na morfinę w dawkach wyższych niż na to zezwalają przepisy”. Farmaceutom zarzucono zaś, że „wydawali morfinę i kokainę na recepty tych lekarzy w ilościach przekraczających dziesięciokrotną dawkę lekarską”.
 

Zachodziło podejrzenie, że oskarżeni czerpali z tego procederu zyski. Wina ich była ewidentna. Wszyscy bowiem złamali rozporządzenie ministra zdrowia z 1934 roku o maksymalnych dawkach narkotyków. Działali też niezgodnie z ustawą o zwalczaniu narkomanii. Pomimo niezbitych dowodów linia ich obrony była zwarta. Medycy zgodnie twierdzili, że nie zważając na obowiązujące przepisy dawkowali narkotyki jedynie w wyjątkowych przypadkach. Tu kierowali się swoją wiedzą medyczną i chęcią ulżenia chorym w ich cierpieniach. Podnosili, że zobowiązywała ich do tego przysięga lekarska oraz czysto ludzka wrażliwość.
  Farmaceuci bronili się w sposób jeszcze bardziej prosty. Oświadczyli sądowi, „że lekarstwa wydawali jedynie na autentyczne recepty lekarzy, wobec czego nie poczuwają się do żadnej winy”.
  Kluczowe w tej sprawie okazać się miały wyjaśnienia biegłych. Ze strony lekarskiej przed sądem stanął dr Adam Zabłocki. Był ogólnie szanowanym medykiem. Prowadził przy ul. Pałacowej gabinet rentgenowski. W sprawach farmaceutycznych sąd na biegłego powołał inspektora farmaceutycznego Gawęckiego. Obaj biegli stwierdzili, że owszem przepisy naruszono, ale jednocześnie podkreślili fakt nienagannej dotychczasowej praktyki swoich kolegów. Mało tego, skłonili się do reprezentowania ich linii obrony.
   W tej sytuacji sąd odstąpił od wymierzania kary. Podjął przy tym iście salomonowy wyrok. Umywając ręce skierował sprawę do rozpatrzenia przez starostwo grodzkie. Uznał bowiem, że oskarżeni odpowiadać mają jedynie na drodze administracyjnej. Łatwo się domyślić jaki był finał tej sprawy. Starostwo cały narkotyczny wątek rozmyło w urzędniczych interpretacjach. Pozostał po tej sprawie pewien niesmak. Szczególnie ucierpiała na tym reputacja doktora Mazo. Białostoczanie byli oburzeni tym, że pediatra uczestniczył w tak podejrzanym procederze.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Zemsta dezertera Ciborowskiego

Zemsta dezertera Ciborowskiego

 

   Zdarzyło się to późną nocą 4 stycznia 1934 roku. Wojewódzki Urząd Śledczy mieścił się przy Warszawskiej pod numerem 11. Tam właśnie przy samym wejściu, na schodach, zastrzelony został posterunkowy Ignacy Maciejewski.
Zobacz dzisiejsze wydanie internetowe Kuriera Porannego
  Strzały były trzy. Koledzy znaleźli już tylko martwe ciało Maciejewskiego. Po tym, kto strzelał do niego nie było śladu. Rozpoczęte natychmiast dochodzenie przyniosło jednak pewne wyniki. Ciekawe zwłaszcza okazało się zeznanie dyżurnej telefonistki z pobliskiej centrali. Spostrzegła ona żołnierza stojącego na korytarzu w centralce. Wyglądało na to, że kogoś wypatrywał.
  O sprawie powiadomiono wszystkie okoliczne jednostki wojskowe. Pozytywna wiadomość nadeszła z koszar 42 pułku piechoty. Tej właśnie nocy z wartowniczego posterunku zniknął szeregowy Jan Ciborowski. Miał oczywiście broń. Za zbiegiem rozpoczął się pościg, zarówno przez żandarmerię, jak i policję. Obstawiono przede wszystkim dworzec.
  Ciborowski, który rzeczywiście okazał się sprawcą śmierci policjanta, nie myślał wcale korzystać z białostockiego dworca. Udał się na Rynek Kościuszki, wynajął dorożkę i pojechał do Pieczurek. Tam zwolnił pojazd, a dalej ruszył piechotą. Dotarł do stacji kolejowej w Lewickich. Kiedy pytał o połączenie do Białegostoku, trafił na bystrego kolejarza. Ten znał już komunikat o żołnierzu – dezerterze, podejrzanym o zabójstwo policjanta. Udzielił mu więc informacji, a nawet zaproponował odpoczynek w swojej służbówce. Potem czym prędzej powiadomił policję. Z Białegostoku natychmiast wysłano dobrze uzbrojony konwój.
 

Tymczasem posterunkowy Lucjan Śpiewak odpowiadający za porządek na stacji Lewickie, rozpoczął właśnie rutynowy obchód. Sprawdzał zamknięcia podległych mu pomieszczeń, aż w końcu dotarł do służbowej kanciapy, w której paliło się światło.
  Ciborowski strzelił bez ostrzeżenia. Kula trafiła policjanta w szyję. Następny pocisk już nie trafił. Zgasła lampa naftowa. Posterunkowy, w ciemnościach, starał się obezwładnić groźnego przestępcę. A ten ciągle strzelał. Śpiewak skorzystał w końcu z bagnetu. Dało to porządny rezultat.
  W tym czasie na stację Lewickie dotarł policyjny patrol. Słysząc strzały funkcjonariusze natychmiast przystąpili do akcji. Przez drzwi i okno wtargnęli do kolejowej służbówki. Szybko pomogli swojemu koledze obezwładnić opryszka w mundurze.
  Tymczasem cały Białystok zastanawiał się, dlaczego zginął posterunkowy Maciejewski. Był on spokojnym, rzetelnym policjantem tuż przed emeryturą. Ojciec dorosłych dzieci. Nic nie wiązało go z zabójcą. Początkowo, łaknące sensacji „Echo Białostockie” pisało, że córka Maciejewskiego, studentka Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, była związana z krewkim żołnierzem. Ojciec był przeciwny tej znajomości. Stąd zemsta Ciborowskiego. Było to jednak mało prawdopodobne.
  Dwudziestoparoletni Ciborowski, raczej prymitywny młodzieniec, nie pasował do kształcącej się dziewczyny. Wychowywał go sierociniec, wykonywał wiele zawodów, w końcu zaczął kraść, a nawet zbójować po podbiałostockich przysiółkach. Przesiadywał często w więzieniu oraz w wojskowym karcerze.
 

W połowie stycznia 1934 roku miało miejsce pierwsze posiedzenie doraźnego sądu wojskowego. Na salę wpuszczano za specjalnymi przepustkami. Wielu ciekawskich, pomimo mroźnej pogody, sterczało przed gmachem sądu przy ul. Mickiewicza. Wszyscy ciekawi byli wyroku. Redaktor „Gazety Białostockiej – Dzień Dobry” miał oczywiście zapewnione wejście na salę sądową. Tak oto sportretował oskarżonego Ciborowskiego: „Niskie czoło pod ciasno sklepioną czaszką, wystające kości policzkowe, silne, potężne, jak u zwierzęcia szczęki, profil przypominający teorię Darwina, wygląd on face twardy, obojętny, jakby drewniany, oczy nie pozbawione sprytu, rzucające chłodne błyski, cała postać przygarbiona, robiąca wrażenie jakby była skondensowaniem jakiejś ponurej, niewytłumaczalnej siły”.
  Pomimo dociekliwego dochodzenia motywy zabójstwa posterunkowego Maciejewskiego pozostały niejasne. Ostatecznie Ciborowskiego skazano na karę śmierci. Wyrok przyjął obojętnie, tak jak i cały proces. Przed śmiercią poprosił tylko o wódkę, zakąskę i papieros.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść

Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść

 

   W maju 1931 r. w Białymstoku pojawiła się nowa organizacja społeczna, skupiająca mieszkańców ubogich dzielnic miasta. A było ich wiele. Na poły rolnicze, zaniedbane przez władze miejskie i wojewódzkie, przyduszone panującym kryzysem, zaczęły wreszcie dopominać się głośno o swoje. Organizacja przyjęła nazwę Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść. Do Stowarzyszenia należała zarówno odległa Wygoda, bliższe Bojary, jak też przyległe do centrum Piaski. Poza tym rozrzucone w różne strony kawałki Białegostoku: Ogrodniczki, Białostoczek, Dziesięciny, Pieczurki, Skorupy, Dojlidy, Starosielce, Słoboda,okolice dworca, Antoniuk, Marczuk, Nowe, Markowa Góra, Zacisze czy wreszcie Bazylka.
  Przedmieścianie mieli wiele wspólnych celów. Sztandarowe hasło było oczywiste: „podatki i inne ciężary w równej mierze ponosimy, to i prawo do wygód jednakowe mamy”. Śródmieście wymagało inwestycji z budżetu miasta, ale to szczególnie peryferie potrzebowały gwałtownej naprawy stanu uradzeń komunalnych.     Przedmieścianie dopominali się również o nowe mosty na Białej, latarnie, tańsze światło, uczciwe rozrachunki z rzeźnią, kuchnie dla bezrobotnych, wolny dostęp do miejskich placów targowych. W memoriale skierowanym w połowie 1932 r. do wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego poszli jeszcze dalej.
 

   Wyłożyli swoje potrzeby kulturalno-oświatowe. Domagali się nowych szkół i świetlic. Pieniędzy na prowadzenie kursów gospodarczych z ogrodnictwa, pszczelarstwa czy hodowli zwierząt futerkowych. Mieli w planach wydawanie dwutygodnika Przedmieścia Białostockie.
  Do 1936 r. przy usilnych staraniach działaczy, część tych zamierzeń została zrealizowana. Siedziba Stowarzyszenia przy Rynku Kościuszki 1 (II pietro) cały czas tętniła życiem. Tu odbywały się narady i odczyty, przyjmowano podania, udzielano porad. Przedmieścianie dorobili się swoich przedstawicieli w samorządzie miejskim, urzędzie rozjemczym oraz komisjach podatkowych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Kantmaszynka

Kantmaszynka

 

   Jesień 1932 roku. Domy zamożnych dorobkiewiczów z przedmieść Białegostoku zaczęli odwiedzać poważnie wyglądający osobnicy, proponujący zyskowny interes. Oczywiście niezbyt legalny, ale też trudny do wykrycia. Była to niezawodna maszynka do powielania dolarów. Oczywiście potrzebny był na początek wkład finansowy na niezbędne preparaty chemiczne. Były one dosyć drogie, bo sprowadzane zza granicy. Jeśli pazerna rybka połknęła haczyk, następowała demonstracja możliwości kantmaszynki. W ten sposób, w ciągu dwóch lat blisko 50 naiwniaków straciło swoje dolarowe oszczędności, a niektórzy na poczet przyszłych zysków nawet zadłużali się lub sprzedawali część majątku.
  Proces dolarowych kanciarzy odbył się w kwietniu 1935 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób. Zabrakło tylko szefa szajki. Był nim Karol Jasiński, znany władzom policyjnym krajowy hochsztapler. Ten przezornie wcześniej wybył za granicę. Nie mógł tam jednak wytrzymać bez swoich machlojek. Szybko wrócił. W styczniu 1936 roku został aresztowany w Łomży.
  Białostocki sąd nie okazał się zbyt wyrozumiały dla procederu uprawianego przez Jasińskiego, skazał go na pięć lat więzienia bez prawa do skorzystania z ewentualnej amnestii. Jednym z pomagierów Karola Jasińskiego w jego kanciarskich chwytach był niejaki Władysław Malinowski. Na procesie dostał on trzy lata, z czego odsiedział tylko połowę, jego objęła amnestia. Po wyjściu na wolność postanowił kontynuować dzieło swojego mistrza. Wymyślił więc prywatną mennicę produkującą bilon. Oczywiście na pokaz, żeby znowu naciągać pazernych frajerów.
  Malinowski rozpoczął od znalezienia odpowiedniego lokalu. Wraz ze wspólnikiem od kantu Józefem Urbanowiczem zawitali do drobnego złodziejaszka i kombinatora, Jakuba Ostropowicza. Za 10 złotych dziennie uzyskali stały dostęp do jego mieszkania i pomoc w interesach. Skompletowali przyrządy do tłoczenia 2-złotówek i 5-złotówek, jednak wcale nie kwapili się do fałszerskiej produkcji. W końcu gościnny gospodarz nie wytrzymał i sam wytłukł kilka niezdarnych monet. Przy przypadkowej rewizji wpadł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań w Wydziale Śledczym wymienił swoich pryncypałów. Policja dobrze znała tych ptaszków.
Aresztowany Malinowski wypierał się wszystkiego. Co innego Urbanowicz – ten przyznał się od razu, lecz jego zeznania brzmiały dziwnie.
– Ano tak, mieliśmy robić pieniądze w mieszkaniu Ostropowicza, ale nie po to, żeby wydawać – opowiadał. – Urządziliśmy mennicę, aby nabierać frajerów. Nie musiała ona nic produkować. Wystarczyła sama obecność tyglów, odlewów i form. Im efektowniejszy był widok, tym lepiej. W Banku Polskim przy Warszawskiej należy kupić nowiutkie 5-złotówki, powiedzmy za 150 złotych. Później znaleźć chciwego frajera, któremu przedstawi się je jako fałszywe, ale znakomicie podrobione.
  Sprzedaje się mu rzekomo falsyfikaty za 100 zł, albo i mniej. Podpalony chciwiec chce znowu kupić nowych złotówek.
Szef oszustów, czyli Malinowski mówi, że może sprzedać tylko cały zapas za parę tysięcy złotych. Policja coś za bardzo węszy i trzeba przenieść warsztat poza miasto.
  Urobiony frajer zbierał więc po rodzinie i znajomych jak najwięcej forsy w dolarach i złotówkach. Wkładał ją do koperty i szedł na spotkanie ze swoim bilonowym szczęściem. Oszuści w zręczny sposób, przy zawieraniu transakcji, zamieniali kopertę na inną, w której były pocięte kawałki gazety.
  Przy tej przewalance operatywny był zwłaszcza Urbanowicz, który za podobne przestępstwo spędził półtora roku w warszawskim Mokotowie.
  Proces menniczych kanciarzy odbył się na początku sierpnia 1937 roku. Malinowski i Urbanowicz dostali po trzy lata, ich pechowy pomocnik, od którego zaczęła się wpadka szajki, zainkasował dwuletni pobyt za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złote obrączki z tombaku

Złote obrączki z tombaku

 

 
   Do dużej wprawy w handlu podrobionym złotem doszedł niejaki Justyn Siegień. Ten stosunkowo młody człowiek działał intensywnie na początku lat trzydziestych. W kronikach kryminalnych lokalnych gazet co i rusz pojawiały się wzmianki o jego kanciarskich wyczynach.
  Wiosną 1933 roku przybył do Białegostoku w pilnych interesach Szepsel Szron, kupiec z Ostrołęki. Chciał nabyć tanie materiały malarskie. Chodził po różnych sklepach, sprawdzał ceny.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle smutny młodzian. Opowiadając krótko o swoich rodzinnych biedach, zaoferował mu do kupienia złotą obrączkę. Szron, jak na rasowego handlowca przystało zainteresował się oczywiście okazjonalną ofertą. Po krótkich targach, cena z 10 złotych zeszła na 7. Przybysz z Ostrołęki stał się posiadaczem złotego krążka. Dopiero po powrocie do rodzinnego miasta znajomy jubiler objaśnił go, że nabył tombak wartości 50 groszy.
  Identyczna niemal scena rozegrała się latem też 1933 roku na Rynku Kościuszki. Do przechadzającego się z panną pod rękę kaprala Leona Lenczewskiego podeszło dwóch biednie odzianych młodzieńców. Jeden z nich, kiepsko mówiący po polsku, zaczął opowiadać o ucieczce Sowietów, rodzinnych kłopotach, no i na koniec zaoferował do sprzedaży pamiątkową obrączkę. Żołnierz co prawda nie bardzo wierzył w rzewną opowieść, ale jednak zainteresował się złotym towarem. Pomyślał tylko, że jest to pewnie złodziejski łup i ponaglany przez swoją damę serca, kupił obrączkę za 15 złotych. Złotnik, do którego Lenczewski wstąpił w celu wykonania na złotym nabytku stosownych inicjałów, od razu rozpoznał tombakową podróbkę.
 

Z kolei taka oto historia przytrafiła się wiosną 1935 roku Mariannie Jankowskiej ze wsi Halickie. Pewnego razu przybyła ona do Białegostoku z nabiałem, oczywiście na handel. Jako najbardziej właściwe miejsce do targowania wybrała Rybny Rynek. Szybko jajek z kosza ubywało zaś w woreczku pojawiły się pieniądze. Gospodyni zaczęła już w myślach układać listę niezbędnych sprawunków. Raptem podszedł do niej młody mężczyzna w brudnym kaszkiecie. Rozwarł dłoń i pokazał zdziwionej kobiecinie złotą obrączkę. Pamiątka po dziadku, który niestety zmarł dawno temu. Życiowa opresja zmusza go do sprzedaży tej cennej pamiątki. Lepiej, żeby trafiła ona do chrześcijańskich rąk, a nie do żydowskiego lombardu – przekonywał młodzian.
  Pani Mariannie zaświeciły się oczy. Zapytała ostrożnie o cenę. Usłyszała – 5 zł. Wysupłała z woreczka wszystkie zarobione tego dnia pieniądze. Uzbierało się tego 4 złote i 20 groszy. Właściciel obrączki nie wyglądał jednak wcale na rozczarowanego. Przyjął z powagą wytarty bilon i poprosił jeszcze o kilka jajek. Dobry nastrój, który opanował gospodynię z Halickich, prysł szybko, kiedy stojąca obok przekupka wyraziła się pogardliwie o jakości nabytej obrączki. I rzeczywiście, poproszony o ekspertyzę pobliski zegarmistrz, wycenił wartość zużytego tombaku na 30 groszy.
  Oszukani przez Justyna Siegienia: kupiec, żołnierz i babina z Halickich, złożyli oczywiście zażalenie w białostockim Wydziale Śledczym. Kapral Lenczewski w pokazanym sobie albumie z fizjonomiami notorycznych kanciarzy, rozpoznał szybko typa, który sprzedał mu tombakowe kółko i naraził na słuszny gniew ze strony narzeczonej.
  Policja oczywiście miała adresowe namiary na Siegienia, jednak jego zatrzymanie nie było wcale takie łatwe. Oszust ten zwykle, po serii udanych robótek, wybywał na prowincję i tam z powodzeniem kontynuował swój tombakowy proceder. Po jakimś czasie porzucał małomiasteczkowe jarmarki, targi i odpusty. Wracał do Białegostoku, gdzie czekali na jego towar kolejni naiwni.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Bombowy terror w Białymstoku

Bombowy terror w Białymstoku

 

   Białystok niestety ma w historii terroryzmu zapisaną sporą kartę. W latach 1903-1907 nie było niemalże tygodnia bez zamachu. Wieczorem strach było pojawić się w śródmieściu, nie mówiąc już o przylegających doń dzielnicach. Po latach pisano, że „Białystok był gniazdem socjalistów – rewolucjonistów, komunistów i anarchistów”. Ukrywali się tu „najwięksi z asów rosyjskiej partii socjalistów – rewolucjonistów oraz grube ryby międzynarodowego anarchizmu”. Wkrótce Białystok objął niechlubną palmę pierwszeństwa zamachowym szaleństwie w całej Rosji. „Rzucano bomby w grupy funkcjonariuszy policji i oddzielne osoby”.
  Od 1904 roku przez następne „półtora roku zabito w Białymstoku ponad stu funkcjonariuszy policyjnych”. Zdarzały się też sytuacje, w których od własnych bomb ginęli sami terroryści. Tak było w 1906 roku. Był wieczór 23 stycznia, gdy do stojącej przy rynku dorożki Icka Kłopota wsiadło trzech młodzieńców. Dorożka niespiesznie ruszyła. Gdy była na ulicy Świętojańskiej, nagle nastąpiła potężna eksplozja. To wybuchła bomba wieziona przez pasażerów. Siła wybuchu była tak wielka, że „anarchistów tych, dorożkarza i konia bomba rozszarpała na drobne kawałki”. Jeszcze w kilka dni po wypadku szczątki ofiar znajdowano „na ścianach przyległych domów, na płotach i na drzewach przyległych ogrodów”.
  W pamięci białostoczan tragicznie zapisało się lato 1905 roku. Obfitowało ono w bombowe zamachy. 21 czerwca około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali między sobą beztrosko, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Wykorzystał to nieznany zamachowiec, rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.
  Kilka tygodni później ulicą Mikołajewską (Sienkiewicza) szedł policmajster Pielonkin. Towarzyszyli mu jego kilkunastoletni pasierb i jego gimnazjalny kolega. Gdy przechodzili przy kamienicy Łapidusa (dziś to siedziba Szkoły Teatralnej) „jakiś młodzieniec rzucił bombę w policmajstra, która policmajstrowi oderwała nogę”. Ranni zostali też dwaj towarzyszący mu chłopcy.
  Z kolei 30 lipca na Suraskiej rozegrała się regularna, krwawa bitwa. W kierunku idącego środkiem ulicy wojskowego patrolu w pewnym momencie rzucono bombę. Kilku żołnierzy zostało rannych. Pozostali zaś błyskawicznie uformowali szyk i zaczęli strzelać do uciekających przechodniów. „W odwecie na strzały wojskowych, z okolicznych okien zaczęto strzelać do nich z rewolwerów”. Efekt tego zajścia był zatrważający.
  Było kilku zabitych i około 50 rannych. Przeważnie miejscem zamachów były ulice, czasem sklepy bądź zakłady usługowe.
 

 
   Tym większe wrażenie na mieszkańcach zrobił zamach bombowy na dom znanego i powszechnie szanowanego białostockiego przemysłowca Antoniego Wieczorka. Mieszkał on wraz z rodziną przy ulicy Nowoszosowej (Dąbrowskiego). Był wieczór 27 sierpnia 1905 roku. Dochodziła godzina 23. Mimo późnej pory Wieczorkowie jeszcze nie spali. W salonie córka Antoniego, Zofia grała na fortepianie. W pewnej chwili rozległ się łoskot tłuczonego szkła i do salonu przez rozbite okno wleciała rzucona z ulicy bomba. Wybuch ranił w obie nogi Zofię. Po kilku sekundach w przeciwległej stronie domu rozległ się kolejny wybuch. Przerażeni domownicy wybiegli na dwór. Po ochłonięciu zaczęli trwożnie rozglądać się, jednak na ulicy nie było już nikogo.
  W kwietniu 1906 roku nieznani zamachowcy wrzucili bombę do mieszkania dyrektora fabryki Commichaów, Fiodora Brauera. Tu ciężko ranna została jego żona, a mieszkanie Brauerów przy ulicy Artyleryjskiej zostało kompletnie zniszczone. W tym samym dniu dokonano zamachu na mieszkanie innego znanego białostockiego fabrykanta Lejzora Hendlera. Tu też mieszkanie przy ulicy Pocztowej (Jurowiecka) zostało całkowicie zniszczone. Ciężko ranna została córka Hendlera, Rosa. Hendlera nie było wówczas w domu. Zamachowcy postanowili jednak dopiąć swego. Kilka dni później zastrzelili go na ulicy.
  Szeroko komentowany był zamach z lutego 1906 roku, kiedy do zakładu fryzjerskiego Jana Tulki przy Lipowej wrzucono bombę. W kwietniu podobne zajście dotknęło Zelmana Kaleckiego znanego miejscowego kupca. W wyniku eksplozji ciężkich obrażeń doznał jego syn, który wtedy znajdował się w sklepie ojca. Ostatni spektakularny zamach bombowy w tamtych latach miał miejsce 19 sierpnia 1906 roku – bombę wrzucono do sklepu wędliniarskiego Józefa Chodorowskiego przy rynku. Szczęśliwie kupujący i personel zdążyli przed samym wybuchem wybiec na zewnątrz.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Weksel znaczył szwindel

Weksel znaczył szwindel

 

   W przedwojennej Polsce, w handlu, dużą rolę odgrywały weksle. Te pisemne zobowiązania spłaty długu znane były od wieków. Dawano na nie pożyczki i towary. Także w ówczesnym Białymstoku.
  Pierwsze lata niepodległej Rzeczypospolitej były obfitujące w kariery rozmaitych szwindlarzy i spekulantów. Marka ciągle traciła na wartości. Stabilny pieniądz wprowadził dopiero w 1924 roku minister skarbu Władysław Grabski. W tym czasie w obrocie handlowym kursowały rozmaite weksle i czeki z podejrzanymi żyrantami. Aby tylko interes szedł.
  W roku 1919 pojawił się przy Rynku Kościuszki pod numerem 32 nowy sklep. Szyld informował, że jest to „Sklep towarów manufakturowych – Morduch Kowalski”. Lokal był przestronny, a jego reklama głośna. Przedsiębiorczy właściciel powoływał się ciągle na swoje znakomite stosunki z fabrykantami Warszawy i Łodzi.
  Po reformie Grabskiego handlowa działalność Kowalskiego, oparta głównie na wypisywanych na lewo i prawo wekslach, stanęła pod dużym znakiem zapytania. Trzeba było w końcu uregulować narastające długi. Spekulant zrozumiał, że jego majątek, którego dorobił się różnymi machlojkami, poważnie ucierpi. Musiał się jakoś ratować. Wymyślił więc szybko popularny skądinąd sposób – upadłość. Wierzycielom płaciło się wówczas 30 proc. zaległości i tak byli zadowoleni. Nie tracili bowiem wszystkiego.
  Ale to nie był koniec konceptów pomysłowego pana Morducha. Kiedy w październiku 1924 roku poszły do protestu jego weksle na sumę ponad 100 tys. złotych, wcale się tym nie przejął. Natychmiast udał się, jak gdyby nigdy nic do swoich kontrahentów warszawskich i łódzkich, którzy nie wiedzieli jeszcze o jego tarapatach, i za nowe weksle zakupił wielkie partie towarów sukiennych i bawełnianych. Materiały te zaraz sprzedał częściowo na miejscu, a resztę wywiózł do Wilna. Cena była przystępna, więc szybko zbył cały majdan.   Zdobyta w ten sposób spora gotówka, zamieniona na dolary, miała posłużyć białostockiemu aferzyście w ucieczce za granicę, co sobie już wcześniej wykombinował.
  Traf chciał, że jeden z oprotestowanych weksli Morducha Kowalskiego trafił na stołeczną giełdę takich podejrzanych papierów. Wśród kupców warszawskich, a szybko i łódzkich, rozeszła się wieść o plajcie białostockiego odbiorcy.
 

Do miasta słynącego ze swoich manufakturowych tradycji, zaczęli zjeżdżać liczni wierzyciele. Kowalski oczywiście gdzieś wyparował, a jego dostojna małżonka opowiadała wszystkim, że nic a nic nie orientuje się w interesach, które prowadził jej mąż. Nie wiedziała też gdzie ewentualnie można byłoby go znaleźć.
  Stratni kupcy nie dali jednak za wygraną. Wynajęli białostockiego adwokata Bronisława Gruszkiewicza, aby ten na drodze prawnej ratował ich należności. Mecenas dziarsko wziął się do dzieła. Przede wszystkim doprowadził do sądowej upadłości firmy „Sklep towarów manufakturowych – Morduch Kowalski”. W ten sposób stratnym handlowcom z Warszawy i Łodzi udało się odzyskać przynajmniej część wyłudzonych od nich produktów tekstylowych. Najważniejsze było jednak odnalezienie samego Kowalskiego, oczywiście wraz z zagarniętą gotówką, o ile jeszcze jej nie przeputał.
  Powiadomiona o sprawie malwersacji Ekspozytura Urzędu Śledczego wszczęła dochodzenie. Szybko ustalono, że kupiec – oszust poszukał schronienia w Gdańsku. Liczył na to, iż na terenie Wolnego Miasta może czuć się całkowicie bezpiecznie. Szykował się zapewne w dalszą drogę, jak można się domyślać do Ameryki. Tymczasem miano go widywać w Sopotach, gdzie przy ruletce chciał pomnożyć jeszcze swój kapitał.
  Na prośbę komendy Policji Państwowej w Białymstoku jej gdańscy koledzy aresztowali Kowalskiego. Trafił on pod konwojem do Tczewa, a stąd via Warszawa, do więzienia w swoim rodzinnym mieście.
  Morduch Kowalski był jednak cwaniakiem dużego kalibru. Za pośrednictwem wspomnianego wyżej adwokata Gruszkiewicza dogadał się ze swoimi wierzycielami, ci wycofali skargę i zgodzili się na powetowanie przynajmniej części poniesionych strat. Nauczka, co do weksli bez pokrycia, jednak pozostała.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Paser z ul. Św. Rocha

Paser z ul. Św. Rocha

   Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. Św. Rocha.
  Połter w przestępczych kręgach, kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy, cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale był bardzo przydatny chanajkowskim złodziejaszkom. Nadawał im dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, służył pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.
  W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Połtera powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należących do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt „na pomyłkę”.
  Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju szła zawiadomić swojego pryncypała o przybyszu, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.
  Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.
  Innym trikiem białostockich szpryngowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznanie poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie. W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy.
  A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas tam z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.
  Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego bardzo wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił protektor Zundel Połter, zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa znalazła się przed białostockim Sądem Grodzkim. Cwany paser i Maria Głuszczak dostali po roku więzienia, a pozostali delikwenci poszli za kratki na pół roku.
  Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w jej luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro. Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

 

   Z racji na owe darcie i sytuację w jamie gardzielowej, od wieków ludzkość, utwierdzając się w poczuciu wspólnoty i zagrożenia swego bytu, otwiera domowe arsenały.
  Szły w ruch miody, zioła, czosnek, „herbatki, specjalne cukierki, zawijania i wcierania różnego rodzaju”. Gdy te harce spełzały na niczym, pozostawała „dawna wypróbowana aspiryna, zasługująca na miano środka ludowego”.
 Jedno co różni tamte przedwojenne terapie od dzisiejszych to stosowanie wody Franciszka Józefa. I powiedzmy sobie wprost, że dzięki Bogu. Panował bowiem pogląd, że „przy grypie, katarze wierzchołków płucnych, zakatarzeniu nosa i gardzieli pamiętać należy, aby żołądek i kiszki były dokładnie przeczyszczone”. Osiągano to właśnie za pomocą wody gorzkiej Najjaśniejszego Pana, która w opinii ówczesnych medyków „oddawała ludzkości ogromne usługi”. Przyznać trzeba, że oryginalna i nieco ryzykowna terapia. Przeczyszczenie przy kichaniu? Konsekwencje mogły być zaskakujące.
  Na każdym kroku białostoczanie spotykali się z przestrogami mającymi ich ustrzec przed zachorowaniem. Ale jeśli już grypa ich dopadła, to „rady lekarzy” były tym bardziej cenne. Jeden z miejscowych medyków ogłaszał, że „surowa pogoda, przejmujący chłód i śnieżyce czyhają na organizm, aby mimo najstaranniejszego zabezpieczenia się uczynić go pastwą długotrwałych i groźnych dla zdrowia cierpień”. Aby we właściwym momencie zorientować się, że to już prawdziwa grypa, należało stosować pomiary temperatury ciała przy pomocy niezawodnego termometru Kramera, który „idealnie reagował na najdrobniejsze odchylenie od normalnego stanu temperatury”.
  No i w końcu sama grypa. W styczniu 1929 roku szalała na całego. Była i w Ameryce. Rządziła w Europie. Rozłożyła się też i w Białymstoku. Pisano, że „przedostała się ona wszędzie, w każdym niemal domu, jeżeli nie ma pacjenta, to przynajmniej mówi się o niej”. Pomimo tak licznych zachorowań nie potrafiono dokładnie określić liczby chorych. Przyczyną tego było to, że „lekarze nie meldują w razie choroby na grypę, prócz tego częste bardzo są przypadki obywania się bez lekarza”.
  Gwałtownemu szerzeniu się choroby sprzyjały też białostockie maniery. W zwyczaju, zgodnym z ewangelicznym nakazem, było odwiedzić chorego. Uznawano to za obyczaj „humanitarny może w zasadzie”, ale skutki były opłakane. W trakcie tych odwiedzin dochodziło do „całowania się z nimi”, to jest z chorymi, oraz wiązało się z „przynoszeniem im książek, które są tak podatnymi rozsadnikami zarazka grypy”.
   Pod apelem nawołującym do zarzucenia tych praktyk podpisał się znany białostocki doktor Samuel Cytryn. Był stomatologiem, ale zajmował się tez higieną. Jeszcze piętnowanie grypowych całusków można zrozumieć, ale lekarskie zalecenie obyś tylko książek nie czytał i dziś budzi pewne refleksje.       Czyżby dzisiejsza polska plaga nieczytania książek była wynikiem zastosowania się do doktorskich zaleceń. Jak widać nie miał Cytryn racji, bo Polacy czytać i owszem przestali, a grypa powraca do nas wiernie .

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Czarnoręki z ul. Kijowskiej

Czarnoręki z ul. Kijowskiej

 

   W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa – Abrama Tyszlermana.
  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.
  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej „Polonia” przy Rynku Kościuszki.Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka.
  Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.
  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie „Polonia” grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.
  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali „Czarną Ręką”. Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni „Polonia”.
 

Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami „czarnorękich” padali też właściciele szemranych interesów – piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.
  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych  autobusów
międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.
  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.
  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.
Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej „Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji „Łącz”. Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.
  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces „Czarnej Ręki”. Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.
  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: – Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: – A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu.
  Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Człowiek błyskawica  w hotelu Ritz

Człowiek błyskawica w hotelu Ritz

 

   Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie do Białegostoku wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego, znanego jako człowiek-błyskawica.
 W przedwojennym Białymstoku wszystkie atrakcje podkasanej muzy odbywały się najczęściej w Ritzu. Nadawał on każdemu wydarzeniu szyk i rangę. Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie „wszechświatowej sławy artysty transformisty .
  Pomysłodawcą i kierownikiem całego przedsięwzięcia był Rączka. Panie zaś śpiewały wdzięczne i śmieszne kuplety. Ale gwiazdą programu był Marconi. Jego przybycie do Białegostoku „wzbudziło niepowszednie zainteresowanie”. Transformatyzm tego artysty polegał na „odtwarzaniu galerii znakomitych kompozytorów”.    Marconi przebierał się więc za Franciszka Liszta, Giuseppe Verdiego, Piotra Czajkowskiego, Antoniego Rubinsztejna, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Franza Suppe.
  Dzień w dzień od 25 marca o godzinie 9 wieczorem sala restauracji w Ritzu wypełniona była po brzegi. Najpierw podawano kolację, do której przygrywał „koncertowy kwintet muzyki”. Pół godziny przed północą na scenę wychodził Rączka. Ze swadą objaśniał rządnej wrażeń publiczności co za chwilę będzie mogła zobaczyć. Gdy kończył, kwintet dawał tusz oparty na twórczości kompozytora, w którego właśnie miał się przeistoczyć Marconi. I wówczas z za kulisy w świetle prowadzącego reflektora wychodził człowiek – błyskawica.
   Ten artystyczny przydomek miał podkreślać z jaką szybkością transformista potrafił się przeistoczyć z figlarnego, dowcipnego Mozarta w chmurnego Wagnera. Jak ze stanu depresyjnego Czajkowskiego przeistaczał się w pewnego siebie, władczego Verdiego. Cały program ilustrowany muzyką trwał około godziny. Po nim ritzowi goście ruszali na parkiet. Rozpoczynał się dancing – serpentina. Nad ranem pełni wrażeń, wymęczeni, ale zadowoleni białostoczanie, mający przekonanie, że byli uczestnikami światowego wydarzenia zapadali w domowe pielesze.
  Wybrańcy, którym udało się zarezerwować stoliki na czwartkowy wieczór 26 marca mieli dodatkowa atrakcję. Tego dnia już od rana montowano w Ritzu „superocakcyjny aparat o 6 tempach”. Był to najnowocześniejszy radioodbiornik. Zapewniano, że „daje pełną gwarancję, że zgromadzona publiczność usłyszy dźwięki głośno i wyraźnie”. Pokazowi towarzyszył wykład pod oczywistym w tamtych latach tytułem „Co to jest Radio”. Prezenterami tego angielskiego modelu byli inżynierowie Włodzimierz Topór i Aleksander Hildebrandt. Tego ostatniego przedstawiano jako syna znanego weterana 1863 roku. Tego wieczora program zaczynał się wcześniej.    Już o 19 goście zasiedli w restauracji i ze zdumieniem wsłuchiwali się w „produkcje radiofoniczne najlepszych stacji europejskich jak – Londynu – Rzymu – Berlinu – Zurychu”. Panowała zgodna opinia, że radio „ulepszone, oczyszczone z niepotrzebnych szumów i czasami suchych trzasków otwiera olbrzymie pole do fantazji na temat ukształtowania się naszego życia za kilkanaście lat”. Publiczność wdzięczna inżynierom za Wieczór Radio Koncertowy nagrodziła ich „zupełnie zasłużonymi i hucznymi oklaskami”. Przy stolikach w trakcie kolacji w oczekiwaniu na występ Marconiego mówiono wyłącznie o 6 tempach superocakcyjnego aparatu.
   Niestety gościnne występy Marconiego w Białymstoku zbliżały się do końca. Ostatni wieczór odbył się 1 kwietnia 1925 roku. Transformista w finale przeszedł sam siebie. „Wykonał wspaniały wodewil Królowa Fokstrotów, sam jeden w 9 osobach – 50 zmian kostiumów”. Wszystko odbywało się oczywiście w błyskawicznym tempie. Jak przystało na finał, Rączka też postarał się o coś wystrzałowego. Na afiszach pojawiła się zapowiedź, że „wykona po raz pierwszy w Białymstoku pieśni syberyjskiego zesłańca i pieśni katorgi”. Mimo, że podobały się słuchaczom, to odczucia były mieszane. Po prostu publiczność nie transformerowała tak błyskawicznie jak Marconi i nie nadarzyła za zmianami nastrojów rozpiętych pomiędzy Królową Fokstrotów, a syberyjskim skazańcem.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Gangsta’s Paradise

Gangsta’s Paradise

 

   W pierwszym dziesięcioleciu XX wieku z zachodnich terenów Imperium Rosyjskiego wyjechało do Ameryki wiele rodzin żydowskich. Było to spowodowane pogromami z inspiracji ochrany carskiej, a także powszechną biedą.   Żydzi trafiali zwłaszcza do Chicago i Nowego Jorku, gdzie były już znaczne ich skupiska. Wśród swoich było znacznie łatwiej przystosować się do amerykańskiej rzeczywistości. Me, żydowskie chojraki szybko zaczęły trafiać na ulicę i schodzić na drogę występku. Nie widzieli dla siebie innych, korzystnych możliwości.
  Do chicagowskich gangów trafiali też młodzieńcy z Białegostoku. Nie byli w nich liderami, ale zawsze mieli jakieś zajęcie. Zwłaszcza kiedy na początku lat 20. wprowadzono w Stanach Zjednoczonych prohibicję, czyli zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu, nawet niskoprocentowego piwa.
  Wtedy to zawrotną karierę zaczął robić gangster al Capone i wielu innych wytwórców i przemytników zakazanych trunków. W połowie lat 20 banda al Capone walczyła o wpływy w Chicago z irlandzko-żydowskim gangiem Diona O’Baniona. Po obu stronach ginęli zarówno zwykli cyngle, jak też ich bossowie. Ofiarą porachunków gangsterów padali też niewinni ludzie.
  Niektórzy przestępcy, którzy nieco się dorobili, albo nie chcieli ryzykować życia w dalszej wojnie bimbrowników, uciekali do swoich europejskich krajów. Tak postanowiło również zrobić dwóch mało znaczących, ale wciąż bojowych gangsterów z Białegostoku. Pierwszy powrócił w 1925 roku Chaim Sarowski, który był za oceanem na tyle długo, że dorobił się amerykańskiego obywatelstwa.
  Na bruku białostockim szybko zyskał sobie miano króla Chanajek, gdyż w tej biednej, żydowskiej dzielnicy założył swoją kwaterę. Dobrał sobie na towarzysza Jankiela Kapickiego, chanajkowskiego zakapiora i razem grasowali po ulicach i zakamarkach Chanajek. Stosowali praktyki iście gangsterskie. Szantażowali, zastraszali i bili miejscowych sklepikarzy i wszystkich tych, którzy wchodzili im w drogę. Nie ustępowali nawet stróżom prawa.
  22 września 1926 roku Sarowski i Kapicki stanęli przed obliczem sędziego Rybałtowskiego, przewodniczącego Sądu Okręgowego. Oskarżenie wynikało z artykułu 142 kodeksu karnego, mówiącego o stawianiu oporu policji. Szczególnie wyróżniał się w tym samozwańczy król Chanajek. M.in. poobrywał on przodownikowi Zadrożnemu dystynkcje, wyrwał szablę oraz chwycił go za gardło i zaczął dusić. Kapicki starał się mu pomagać. Chaim Sarowski nie skorzystał z pomocy adwokata. Bronił się sam. Za walki z policjantami sędzia skazał go na dwa miesiące bezwzględnego aresztu. Kapicki, którego bronił z urzędu mecenas Lipko (ten sam, którego niegdyś reprezentował Urke Nachalnika, oskarżonego o napad bandycki), wywalczył dla swojego klienta jeden miesiąc. Nim Chaim Sarowski znalazł się za kratkami, w kilka dni po wyroku wdał się w bójkę nożową z niejakim Wacławem Cieślukiem i został mocno pokłuty. Wylądował więc w szpitalu, a jego pogromca w areszcie.
  Innym powracającym w rodzinne strony gangsterem był Josel Gelberg. Było to na początku 1927 roku. Przed dwudziestu laty wyruszył wraz ze starszym bratem Szymonem do amerykańskiej ziemi obiecanej. Wrócił w rodzinne strony, czyli Chanajki, ze sporą ilością dolarów. Część przeznaczył na zakup domu przy ul. Pieszej, nieco chciał zainwestować w jakiś bezpieczny interes, a resztę schował na czarną godzinę. Oczywiście bogatym sąsiadem zaraz zainteresowali się chanajkowscy złodzieje. Nie zważali na jego gangsterską biografię. Zaczęły się sprytne podchody. W końcu znany włamywacz i szuler Szmul Gorfinkiel trafił Gelberga na tysiąc dolarów i złoty zegarek. Poszkodowany nie darował. Sam odszukał złodzieja i zgłosił to policji. Gorfinkiel poszedł na dwa lata do celi.
  W 1932 roku Josela Gelberga doszła wiadomość, że w porachunkach bandyckich zginął w Nowym Jorku jego brat Szymon. Cały swój majątek, 90 tys. dolarów, zapisał młodszemu bratu. Ten natychmiast wysłał do Stanów Zjednoczonych plenipotencję do przeprowadzenia sprawy spadkowej.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Pod celą

Pod celą

 

   Niepoprawnym amatorem cudzej własności był w Białymstoku w latach 20. niejaki Michał Wiediernikow, co zabawne z zawodu felczer. Siedział dotąd w więzieniu już cztery razy. Wyroki były niezbyt wysokie. Kiedy jednak latem 1925 roku zwędził w jatce Niedziemyckiego na Siennym Rynku dwa pęta białej kiełbasy, a do tego dodał jeszcze chustkę wartości 3 zł, zabraną z torebki Symy Tchór, sąd nie zawahał się nad karą półtora roku więzienia. Przy okazji tego procesu wyszły na jaw jeszcze drobne sprawki Wiediernikowa popełnione w innych miastach – Częstochowie, Piotrkowie i Radomsku.
  Po przewrocie majowym Józefa Piłsudskiego pomniejszym recydywistom brakowało miejsca w więzieniu białostockim, Czerwoniaku łomżyńskim, a także w tiurmie grodzieńskiej. Miejsca w celach przeznaczone były przede wszystkim dla przestępców z wieloletnimi wyrokami i oczywiście dla więźniów politycznych.
   Białostocki szary dom przy ul. Baranowickiej kwaterował ich dwustu kilkudziesięciu. Więcej niż warszawski Mokotów, Łódź czy Lublin. Pisała o tym w swojej wyjątkowej książce „W więzieniach”, wybitna, przedwojenna działaczka społeczna, Stefania Sempołowska.
   Pomniejszych kryminalistów przyjmowały inne, lokalne ośrodki penitencjarne. Na przykład w Baranowiczach. Wysłany do Baranowicz na odsiadkę białostocki recydywista Wiediernikow nie mógł gorzej trafić. Warunki w więzieniu były, mówiąc oględnie, bardzo mizerne. Już samo jego usytuowanie kilka kilometrów za miastem, w szczerym polu, sprawiało smutne wrażenie. Świeżo przybyłych więźniów już od początku czekały szykany ze strony starych, uprzywilejowanych bywalców więziennego przybytku. Pełnili oni funkcje pomocnicze, wysługiwali się strażnikom, szpiegowali. Nowym zabierali bezwzględnie cenniejsze części odzieży, tytoń czy mydło. Te ostatnie pełniły w celach więziennych rolę monety obiegowej.
   Cele w Baranowiczach były dosłownie przepełnione. Przeznaczone dla dwunastu osób, potrafiły pomieścić trzy razy więcej. W takich warunkach trudno było zachować minimum higieny. Według regulaminu zmiana bielizny miała odbywać się co tydzień. Faktycznie działo się to co kilka tygodni. Więźniowie spali na workach ze słomą imitujących sienniki. Pościel była najczęściej brudna i wilgotna. Na szczęście w celach nie było kibli, czyli dużego fetoru. Więźniowie co rano, po kolei chodzili do ustępu.
  Jedzenie też pozostawiało wiele do życzenia. Na śniadanie kubek kawy i pajda chleba, a na obiad kasza, krupnik albo kartoflanka, kolacja to cienka zupka z zaoszczędzonym ze śniadania chlebem.
   Osobny pawilon w więzieniu przeznaczony był dla kobiet. Nie było ich dużo. Kilkanaście prostytutek, służące ukarane za kradzieże, pokątne akuszerki. Jak relacjonował w prasie bywalec tego przybytku, najsmutniejszy widok stanowiły niemowlęta, które wraz z matką odsiadywały karę. Były wśród nich też takie, które urodziły się w więzieniu.
   Czas więźniom w Baranowiczach wypełniały w warsztatach nieustające rozmowy o złodziejskich wyczynach, spodziewanej paczce z domu czy przewidywanej z nadzieją amnestii. Rozmawianie też było jednak reglamentowane. Nie można było porozumiewać się w porze obiadowej i po wieczornym apelu.
   Szczególne wrażenie, zarówno na więźniach, jak też na ludności miejscowej robiły wykonywane od czasu do czasu wyroki śmierci. Pod szubienicą gromadziły się władze więzienne, oddział policji, duchowny, no i oczywiście kat ze swoimi pomocnikami. Baranowicz, rzecz jasna nie zaszczycał sławny, przedwojenny kat Maciejewski. Tutaj swą powinność wykonywali wykształceni przez niego uczniowie. Zza murów więziennych ów ponury spektakl, z dachów domów, drzew, a nawet słupów telegraficznych obserwowała ciekawa gawiedź.
   Wiediernikowa nie spotkała oczywiście ta najgorsza kara. Odsiedział swoje i mocno wymizerowany powrócił do Białegostoku. Zajął się zapewne swoimi różnymi drobnymi aferkami. Prasowe kroniki kryminalne jednak o tym milczą.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Tragiczne pokłosie gruźlicy

Tragiczne pokłosie gruźlicy

 

   Jednym z największych problemów międzywojennego Białegostoku był stan zdrowotny mieszkańców. Tragiczne pokłosie zbierała gruźlica. Walczono z tą chorobą. Jednak warunki, w których żyła duża część ludności miasta, niejednokrotnie niweczyły te poczynania. Niemniej mamy w naszej historii piękne przykłady prób zmiany tego stanu rzeczy.
  Już wkrótce po odzyskaniu niepodległości rozpoczęła się społeczna akcja zwalczania gruźlicy. W 1922 roku powstało żydowskie Towarzystwo Przeciwgruźlicze Marpa. Mieściło się przy ulicy Polnej 4 (Waryńskiego). Jego pierwszym prezesem został Jowel Rubin. Do zarządu wybrani zostali inżynier Herc Neumark, Chaim Zabłudowski, Józef Bereziński oraz żony Henryka Weltmana i Mejera Prużańskiego. Wszyscy byli przedstawicielami sfer przemysłowo-handlowych.
  Już po kilku miesiącach działalności Marpa miała blisko 800 członków. Pracę zarządu wspierali lekarze. Konsultacji udzielał psychiatra dr Izydor Wolf i dr Mojżesz Gurewicz zajmujący się chorobami wewnętrznymi. Wkrótce towarzystwo „wynajęło letniska w Zwierzyńcu” i własnym staraniem zorganizowało tam „coś w rodzaju sanatorium”.
  Dysponowało ono 40 łóżkami. Zakład funkcjonował wyłącznie w miesiącach letnich. Kuracjusze wymieniani byli tak, że w trakcie lata udawało się objąć opieką 80 chorych.
W 1926 roku Marpa przechodziła wyraźny kryzys organizacyjny. Jednak już wkrótce, gdy prezesem został Herc Neumark działalność towarzystwa znów nabrała dynamiki.
  Przeniesiono się do nowego lokalu przy ulicy Kupieckiej 34 (Malmeda). Naczelnym lekarzem organizacji został dr Abram Kahan. Wspomagał go zasiadający w zarządzie dr Aleksander Rajgrodzki. Nawiązana została współpraca z bliźniaczą organizacją w Warszawie. Ta zaś w Otwocku prowadziła znany na całą Polskę zakład leczniczy i sanatorium przeciwgruźlicze. Otwocka placówka zobowiązała się przyjmować 10-15 białostockich pensjonariuszy „za minimalną opłatą”. Pacjenci po 2 – 3 miesięcznym pobycie „wracali do Białegostoku uleczeni z zasobem świeżych sił”.
   W związku z powodzeniem akcji zaczęto snuć plany wybudowania w Otwocku białostockiego pawilonu na 25 łóżek. Niestety na początku 1927 roku białostocką Marpę „zaczęła dzielić intryga”. Zniechęcony jałowymi sporami prezes Neumark ustąpił ze stanowiska. Wraz z jego odejściem upadły wszelkie otwockie plany. Po mieście rozeszła się wieść, że ster rządów w tak potrzebnej i mającej spore sukcesy organizacji przejęli „ludzie młodzi, niedoświadczeni i niezrównoważeni”. Sytuacja jednak szybko została opanowana. W wyniku przeprowadzonych w maju 1927 roku wyborów prezesem Marpy został dr Józef Lewitt. Za jego kandydaturą przemawiało głównie doświadczenie.
 

W 1925 roku Lewitt wraz z doktorami Piotrem Klamarzyńskim, Adamem Kozubowskim i Bohdanem Ostromęckim założyli Białostockie Towarzystwo Przeciwgruźlicze. Jego głównym celem było „skoordynowanie pracy przeciwgruźliczej na terenie województwa”. W marcu 1926 roku towarzystwo otworzyło „wzorcową poradnię przeciwgruźliczą”. Mieściła się ona w budynku przy Warszawskiej 32. Zajmowała pięć pomieszczeń, w których urządzono poczekalnię, gabinet lekarski, gabinet do naświetlań lampą kwarcową, laboratorium i biuro rejestracyjne. W przychodni, którą kierował dr Lewitt pracowało 2 lekarzy i „pielęgniarka – wywiadowczyni”. Przez niespełna rok działalności w poradni zostało zarejestrowanych 1803 pacjentów.
    Lewitt rozpoczął starania o zorganizowanie niezbędnej pracowni rtg. Niestety finanse towarzystwa były zbyt skromne. Przychodnia korzystała więc bezpłatnie z miejskiej pracowni radiologicznej. Do 1927 roku wykonano w niej 490 badań. Towarzystwo prowadziło też szeroko zakrojoną akcję propagandową. Wydrukowane zostały plakaty i ulotki w języku polskim i jidysz, w których informowano „co to jest gruźlica”.
   W kwietniu 1926 roku zorganizowane zostały w Białymstoku dni przeciwgruźlicze. W ich trakcie prowadzone były zbiórki pieniężne. Towarzystwo nawiązało też współpracę z podobnymi jemu organizacjami w Grodnie, Augustowie, Łomży, Ciechanowcu i w Supraślu.
   W 1926 roku białostockie towarzystwo zrzeszało 279 członków. Kierujący nim zarząd stanowili wyłącznie lekarze. Prezesem był Lewitt. Jego zastępcą był dr Piotr Klamarzyński. Sekretarzem został dr Czesław Karwowski. Za finanse odpowiadali doktorzy Maria Halpern i Konstanty Alchimowicz. W Białymstoku z uznaniem podkreślano, że wszyscy lekarze w towarzystwie a doktor Lewitt również w poradni „pracują honorowo i bezkorzystnie”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Reket, czyli wymuszanie

Reket, czyli wymuszanie

 

   W Ameryce czasów Al Capone popularnym działaniem gangsterów był tzw. reket, czyli wymuszanie. W międzywojennym Białymstoku taka praktyka też miała swoich amatorów. Zarówno dorosłych, jak i małolatów.
  Na wymuszania narażeni byli przede wszystkim drobni kupcy i przedsiębiorcy. Odbywało się to w sposób nadzwyczaj prosty. Do sklepiku, w którym poza ekspedientem nie było kupujących, wchodził zdecydowanym krokiem młodzieniec i żądał kilku paczek papierosów lub też ofiarowania złotówki, jako pożyczki. Właściciel interesu dobrze wiedział w czym rzecz. Znał przecież tego chojraka i sławę, jaką cieszył się on na ulicy. Płacił.
  W ten sposób za złotówkę miał przez jakiś czas względny spokój. Opryszek szanował posłusznego sklepikarza. Nie nadużywał jego gościnności. Pilnował też, aby nie wykorzystywali go inni amatorzy białostockiego reketu. Jeśli jednak pojawiła się jakaś konkurencja, o wszystkim decydowała zwykle bójka na noże. Zwycięzca przejmował kontrolę nad pożądanym obiektem.
  W przypadku kiedy kupiec okazywał się oporny i nie chciał płacić natrętnemu opiekunowi, ten organizował natychmiast gromadkę swoich kumpli, wkraczał do sklepu i wywoływał awanturę. Kończyła się ona zwykle dużą demolką lady, półek, a zwłaszcza okien. Jeżeli uparty sklepikarz nadal się nie poddawał i np. wzywał policję, to nie mógł zrobić gorzej. I tak wcześniej czy później musiał zrezygnować ze skargi. Inaczej nie miałby spokoju na swojej ulicy.
  Biorąc przykład ze starszych oprychów, do wymuszania brali się też kilkunastoletnie szczawiki. Przykładem niech będzie szajka pod wodzą 14-letniego Szyi Szustera, która w 1937 roku była postrachem właścicieli kiosków ze słodyczami, budek z wodą sodową i sklepików papierosowych. Szyja miał dwóch, 13-letnich pomagierów – Kostka Bancerowicza i Wacka Jirgielewicza. Wszyscy oni mieszkali na ul. Wesołej i w tamtych okolicach podjęli swoją mini gangsterską działalność.
 

Choć żydowscy sklepikarze z Wesołej, Mazowieckiej czy Suraskiej nie traktowali początkowo żądań niepozornego chłopaka zbyt poważnie, zamiast papierosów, cukierków czy sodówki, brali za kołnierz i wyrzucali na ulicę, to jednak szybko przekonali się o swojej lekkomyślności.
   Szyja bowiem wyrzucony ze sklepu w dzień, odwiedzał go ponownie, tyle że w nocy. Brał ze sobą oczywiście swoich pomagierów. Dostanie się do licho raczej zabezpieczonego kiosku lub sklepiku nie sprawiało żadnej trudności. Kłódkę można było ukręcić przy pomocy metalowego prętu.
   Kiedy pewnego razu Szyja wyrzucony przez Owsieja Wechtera z jego budki z wodą sodową przy ul. Mazowieckiej, zamiast jednej złotówki, o którą został grzecznie poproszony, stracił towar za blisko 100 zł.
Inny kupiec, niejaki Dryngiel, który przy ul. Suraskiej trzymał interes papierosowy, pożegnał się z tytoniem na blisko 80 zł, a przecież wystarczyło złożyć na ręce Szyi symboliczny haracz.
   Policja, która skrupulatnie odnotowywała owe drobne włamania do sklepików, wkrótce trafiła na trop młodocianych reketerów. Nie było to zresztą takie skomplikowane. Zaczęło się od doniesienia w IV komisariacie, złożonego przez kupca z Suraskiej, Zygmunta Rzepki. Dotyczyło ono odwiedzin natrętnego smarkacza, który kategorycznie domagał się złotówki „na pomoc dla bezrobotnych”. Posterunkowi z czwórki postanowili urządzić zasadzkę.
  W nocy z 20 na 21 sierpnia przy sklepiku spożywczym pana Rzepki zatrzymana została cała trójka z młodym Szusterem na czele. Chłopcy byli dobrze przygotowani do nocnej roboty. Mieli przy sobie dwa haki, łom i specjalny nóż do kitowania okien. Oczywiście wszyscy trafili do miejskiego aresztu. Policja odkryła też główną kryjówkę małoletnich złodziejaszków w jednym z domków na letnisku w Zwierzyńcu.
   Białostocki Sąd Okręgowy okazał się w miarę łagodny, za kilkanaście włamań skazał Szyję, Kostka i Wacka na dom poprawczy z zawieszeniem. Dopilnować dobrego sprawowania się pociech mieli rodzice.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Rzeźnik z Piasków

Rzeźnik z Piasków

 

Nochim Abelewicz z ulicy Malinowskiego 12 w dzień był pracowitym masarzem. Nocną porę poświęcał jednak zupełnie czemuś innemu. Stawał się wówczas zuchwałym włamywaczem, który sam albo z jakimś wspólnikiem zakradał się do mieszkań, sklepów czy składów towarowych.
  W 1920 roku w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” znalazła się notatka, że przy ul. Surażskiej patrol policyjny nakrył złodzieja, który dobierał się do drzwi sklepu pod numerem 42. Był to Nochim Abelewicz. Znaleziono przy nim cały zestaw złodziejskich narzędzi: łom, obcęgi, sztamajzer i pęczek wytrychów.
  Abelewicz, jak już raz trafił do kartoteki policyjnej, pozostał zawsze na celowniku agentów kryminalnych. Indagowano go przy każdej okazji, kiedy w mieście miała miejsce jakaś większa złodziejska przewalanka, przesłuchiwano go, stawiano do konfrontacji ze świadkami, na wszystkie sposoby sprawdzano jego alibi w tej czy innej sprawie.
  W 1933 roku dom przy Kalinowskiego 12 policja nachodziła wielokrotnie. Był to rok szczególny, obfitujący we włamania i kradzieże. W lutym policyjna inspekcja odkryła, że rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rady miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju, żeby mieć podkładkę dla wścibskich kontrolerów z magistratu. Kilka miesięcy później, znowu z powodu podejrzeń o handel nielegalnym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W sprytnym schowku pod schodami (agenci policyjni byli sprytniejsi), znajdował się istny skład złodziejskich akcesoriów: zgrabne raki, mesle, kołki z wytrychami. Posiadanie tych przedmiotów nie budziło wątpliwości co do ich zastosowania. Abelewicz za swój zbiór złodziejskich klamotów spędził miesiąc w szarym domu przy Szosie Baranowickiej.
  Na początku 1934 roku pracowity rzeźnik zaprojektował ekstra robotę. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa „Warrant” przy ul. Kolejowej. Ponieważ potrzebne były do tego większe siły, doświadczony oprych dobrał sobie pomagierów. Jednym z nich był Franciszek Więckowski, młody złodziej, ale już znany białostockiej policji, drugim zaś z zawodu koleżka po fachu Abelewicza, Icek Golusztajn z ul. Krakowskiej, gdzie razem z trójką braci prowadzili popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Masarstwo było oczywiście tylko przykrywką, nocami Icek wyprawiał się po mienie śpiących białostoczan.
  Tercet złodziei około godziny dziewiątej wieczorem wybrał się pod parkan ogradzający składy „Warrantu”. Najpierw nastąpił wyłom w płocie, a później poszukiwanie w murze dogodnego wejścia do środka. Ze złodziejskiego przedsięwzięcia nic jednak nie wyszło. Gorliwy posterunkowy obchodzący właśnie swój rewir usłyszał uderzenia łomu, wyciągnął rewolwer i zatrzymał wszystkich trzech speców od nocnych robótek.
  Odsiadka była krótka. Abelewicz dał znać o sobie już w 1936 roku. Wczesnego ranka dobrał się do skrytki w mieszkaniu Jana Dzikowicza, zamieszkałego przy ul. Dojnowskiej. Ofiara kradzieży była zamożna. Strata wynosiła 3500 złotych, 270 dolarów i 45 rubli w złocie. W tym czasie kompan Abelewicza, Goldsztajn bawił na gościnnych występach w Bielsku Podlaskim, gdzie zgarnął łup wartości 16 tys. złotych. Tym razem brama więzienna zatrzasnęła się za nimi na dużo dłużej.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Ponury proceder

Ponury proceder

 

   28 stycznia 1926 r., tuż po zapadnięciu zmroku, mieszkańcy domów przy ul. Grunwaldzkiej 21 i 42 znaleźli na swoich podwórkach podrzucone niemowlęta. Była to częsta praktyka. Śledztwo szybko doprowadziło do matki podrzutków. Bliźniaki urodziła niejaka Wiera Szeń, 24-letnia panna, nieposiadająca żadnego zawodu. Dzieci nie pozbyła się sama. Pomogła jej przyjaciółka, Helena Zduniek, a zwłaszcza praktykująca bez zezwolenia akuszerka Katarzyna Miron, zamieszkała na Pietraszach. Ta ostatnia nie uczyniła rzecz jasna tego bezinteresownie. Pieniądze wzięła zarówno za ukryty poród, jak też późniejsze działania.
  Za spędzenie płodów u niefortunnych służących, kelnerek i robotnic znana była już od dawna policji. Sama spędziła nieco czasu w więzieniu. W październiku 1926 r. cała trójka kobiet stanęła przed obliczem sądu. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Najbardziej obciążona Miron dostała pół roku bezwzględnej odsiadki. Wierę Szeń, matkę porzuconych niemowląt, która w sposób dramatyczny przedstawiła swoją sytuację materialną i strach hańby przed rodziną na wsi, sędzia Rybołowski skazał na 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 2 lata.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu: