Sylwester w Białymstoku

Sylwester w Białymstoku

 

   Zmianę daty z 1927 na 1928, obchodzono w Białymstoku hucznie. Najlepsza zabawa zapowiadała się w teatrze Palace. Do tańca miała grać orkiestra wojskowa, a na uczestników balu czekało co nie miara atrakcji. Dla większej ekscytacji można było wystąpić w masce, która „była mile widziana”. Na parkiecie miał być rozegrany konkurs, w którym przewidziano „nagrody dla pań za najlepsze tańce”. Kilka lat później bezkonkurencyjna w Białymstoku w tanecznych pas była Nesza Lisówna, „której taniec, jak i urok zewnętrzny wzbudzały ogólny zachwyt”.
  Pomiędzy tanecznymi szaleństwami, sylwestrowi goście Palace mieli do swej dyspozycji „obfity, tani bufet”. Co tańczono? Szlagierami tego sylwestra i karnawału były bananas-slide, bibi-dżibi i budapeszt. Trzeba było mieć niezłą kondycję.
  Bananowe przesuwanie nie było wcale łatwe. Był to taki fox-trot. Tę nazwę można przetłumaczyć jako lisi kłus, ale z dodatkiem bananów składał się „z kroków ślizgowych i małych skoków. Miał on obrazować ślizganie się po rzuconych skórkach bananów”. Dla miłośników mocniejszych wrażeń było bibi-dżibi. Ten taniec był „najniebezpieczniejszym konkurentem charlestona, do którego jest podobny w ogólnej strukturze, ale odznacza się większą jeszcze dzikością”.   Te dwa tańce każdy może sobie wyobrazić, ale z budapesztem tak łatwo nie pójdzie. Było to bowiem połączenie czardasza z bluesem. Co się musiało dziać, gdy partnerka zachowała jeszcze taneczny wigor i przytupywała w rytm madziarskiej nuty, a partnerowi po wizytach w bufecie już tylko w głowie i nogach pozostawał luz blues? Wszystko dobre co się dobrze kończy.
  Każdy sylwester wygląda inaczej niż się zaczyna. Niestety, te końce się powtarzają, tak jak i w tym, również wierszyku z 1936 roku.

„Aż do rana
Strzelały korki szampana
W sufity.
Dół i szczyty
Prawie, że szalały
Lały się wina i wódki,
Jak to się mówi, na smutki
I dolegliwości
Dziś dla wielu, przykry jest powrót do rzeczywistości
Bo pieniążki z kieszonek szybko uleciały
Dolegliwości i smutki nadal pozostały.”

  Ale od czego jest karnawał? A jeszcze jak jest tak długi jak tegoroczny. Więc i ja życzę Państwu szampańskiego sylwestra z przewagą czardasza nad bluesem. Życzę też karnawału na cały 2018 rok.

Andrzej Lechowski 

Partnerzy portalu:

Zestaw włamywacza

Zestaw włamywacza

 

 
   Podrobiony klucz czy pęk zgrabnych wytrychów to był sposób na otwarcie prawie każdych drzwi. Włamywacze jednak stosowali również inne metody. Nazwijmy je siłowymi. Pomagały w tym łom, świder czy piłka do metalu.
  Zacznijmy od rympała, albo rympałka. Były to łomy ze specjalnie wymodelowanym zakończeniem, które służyły do włamania. Dzięki nim złodzieje podnosili drzwi z zawiasów czy też korzystając z niewielkiej nawet szczeliny wyrywali zamek. Oczywiście następował przy tym nieunikniony hałas. Taka operacja mogła się zatem odbywać tam, gdzie nikt tego nie słyszał. Zwłaszcza nocną porą, w letnio-jesienne urlopy wielu mieszkańców Białegostoku. Dzięki rympałkom włamywacze dobierali się też skutecznie do miejscowych sklepów i innych, handlowych pomieszczeń.
  Wczesną wiosną 1919 roku, kiedy zmrok zapadał już dosyć wcześnie, złodzieje odwiedzili skład sukna Ameliana przy ul. Żydowskiej pod numerem 2. Wywalili bezczelnie frontowe drzwi od ulicy i wynieśli przez nikogo niepokojeni materiałów na ponad 40 tys. marek.
  Na początku następnego roku specjaliści od rympała odwiedzili mieszkanie państwa Kosinowiczów na Nowym Świecie. Pora była również nocna. W tym lokalu odnajmował pokój pan Cydzik, komisarz rządu. Stracił on całkiem przyzwoite jeszcze futro, wartości 12 tys. marek, zaś jego sąsiedzi ponieśli również krzywdę w garderobie na kilka tysięcy. Jedyną stratą złodziei był łom i siekiera zgubione podczas ucieczki.
 

Opryszki bardzo chętnie przy swoich akcjach korzystali z drzwi kuchennych, od podwórka, gdzie mieli dużo większą łatwość posługiwania się sposobnym rympałem. Tak było w 1921 roku, kiedy to włamali się do magazynu konfekcji damskiej pani Kotkowskiej przy Rynku Kościuszki. Zabrali tyle towaru, że mógł go wywieźć tylko solidny wóz albo dorożka. Po tej ostatniej aferze mocno dostało się w lokalnej prasie komendzie policji. Szczególnie oskarżano posterunkowych o niedbalstwo podczas pełnienia nocnej służby.
  Przygodę z włamywaczami posługującymi się specjalistycznym łomem przeżył też w 1926 roku Aron Buchbinder. Prowadził on sklep ze skórami przy Surażskiej 4. Kiedy przybył do swojego interesu w poniedziałkowy poranek, stwierdził, że ubyło mu towaru na ok. 3 tysiące złotych. No i oczywiście stratę powiększył koszt brutalnie wyłamanych drzwi.
  I jeszcze jedna historia na identyczny temat. W styczniu 1932 roku Władysław Sokołowski po powrocie do domu, a mieszkał przy Szosie Obwodowej, zastał drzwi na oścież otwarte, a po dokładnej penetracji, zauważył brak futra żony, własnych marynarek i spodni, tudzież srebrnego zegarka. Wywiadowcom z Wydziału Śledczego udało się tym razem wytropić sprawców kradzieży. Stanisław Żmudinow dostał rok więzienia, zaś jego paser, 43-letni Jan Bogdan, musiał spędzić w celi trzy miesiące.
  Inny sposób na otwarcie cudzych drzwi dawał bor, czyli świder i piłka do metalu lub drewna, zwana w żargonie złodziejskim bukfelem. Włamywacze wiercili po prostu otwory wokół zamku, a następnie przy pomocy piłki wycinali kawał drewna z drzwiowym zabezpieczeniem i już byli w środku. Ta metoda w światku przestępczym przedwojennego Białegostoku stała się popularna na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego stulecia. Wzór przyszedł z Niemiec, gdzie działali w ten sposób szczególnie kompetentni fachowcy.

 
   „Na świder”, jak to określali dziennikarze prowadzący w miejscowych gazetach kroniki kryminalne, swoje mienie na kilka tysięcy złotych stracili m.in. Genia Goltfarb z ul. Polnej, aptekarz Arkin z ul. Sienkiewicza czy Dawid Klementynowski z Żelaznej.
  Policja niekiedy potrafiła ująć złodziei. Tak było zimą 1931 roku, kiedy włamywacze przewiercili się do składu win, wódek i tytoniu Józefa Wojtanowskiego przy ul. Mickiewicza. Byli nimi bracia Jan i Stefan Popławscy. Ten pierwszy zarobił rok odsiadki, ponieważ znaleziono jego odciski palców, drugi, bardziej ostrożny, wywinął się od kary.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Komuniści kontra szeryf

Komuniści kontra szeryf

 

   Dzisiejsze życie polityczne w porównaniu z międzywojennym to potworna nuda. Tamte emocje widać było wszędzie. Najczęściej na ulicy. Czasami przybierało to formę zabawy w Indian i szeryfa. Ale do rzeczy, a raczej do tytułu.
  Partie komunistyczne w drugiej Rzeczypospolitej były zdelegalizowane. Nie oznaczało to bynajmniej, że w związku z tym niewidoczne. Wręcz przeciwnie. Białostockie ulice co i rusz były teatrem, na których rozgrywane były rozmaite polityczne dramy.
  Tak też było we wrześniu 1927 roku, kiedy to białostocki Związek Młodzieży Komunistycznej postanowił zorganizować kolejną manifestację. Prowodyrem był niejaki Benjamin Szuster. Jego pomocnicami były, zapatrzone w niego jak w obraz, Rywka Surażska, Cyrla Szachnowicz i Belka Kańczuk. Na miejsce zwołania demonstrantów wybrano ulicę Nowy Świat. Szybko zebrane towarzystwo zaczęło wykrzykiwać „precz z policją” i „niech żyje komunizm”. Z minuty na minutę przybywało uczestników zgromadzenia.
  Gdy zebrała się już spora grupka to Benjamin, który stanął na czele pochodu, zarządził marsz w kierunku ulicy Szlacheckiej. Ledwo ruszyli, gdy nagle ze Szlacheckiej wyjechał na rowerze posterunkowy Kleżel. Jechał do pracy, na dyżur. Przez chwilę zawahał się, widząc przed sobą zwarty szereg demonstrantów.
 

Jechać dalej, czy nie. Ale trwało to moment i Kleżel niczym samotny szeryf z klasycznego westernu ruszył powoli w kierunku tarasującej całą ulicę grupy manifestantów. Ci zamarli. Co robić. Pierwszy zreflektował się Benjamin. Cisnął czerwony sztandar na ziemię i ile sił w nogach zaczął uciekać. Za nim uczynili to jego towarzysze.
  Zdumiony tym nagłym obrotem sprawy Kleżel nawet nie gonił uciekających. Zajął się natomiast skrupulatnym zbieraniem porzuconych ulotek. Tymczasem Szuster, a za nim reszta towarzyszy dobiegli na Suraską. Tu zziajani zauważyli, że nikt ich nie goni. Ponownie więc nabrali odwagi.
  W Benjaminie znów obudziła się natura wodza rewolucji. Opanował zadyszanych towarzyszy, uformował z nich ponownie kolumnę i zarządził marsz w kierunku Rybnego Rynku. Ledwo znów zaczęli wznosić okrzyki „precz z policją” to właśnie ona, jakby na przekór skandującym zjawiła się w postaci kilku posterunkowych. Tym razem doszło do szarpaniny. Większa część demonstrujących szybko jednak uciekła co pozwoliło policjantom zająć się Benjaminem oraz Rywką, Cyrlą i Bellą. W efekcie cała czwórka wylądowała w areszcie, a wkrótce stanęła przed sądem. Ten był surowy. Benjamin z a swoje wyczyny dostał 6 lat ciężkiego więzienia. Rywka zarobiła cztery lata. Obronną ręką z opresji wyszły dwie pozostałe dziewczyny, którym sąd nie potrafił udowodnić przynależności do Związku Młodzież Komunistycznej.
 

 

Nie mniej ciekawie było w listopadzie 1927 roku. Miejscowi komuniści postanowili uczcić 10 lecie założenia przez Feliksa Dzierżyńskiego osławionej czerezwyczajki. Uchwalono więc, że w mieście odbyć się „potężna machkomuna”, czyli demonstracja uliczna. Miejscem zbiórki i formowania kolumny pochodu miała być ulica Mińska, przebiegająca tuż obok cmentarza żydowskiego.
  O oznaczonej godzinie zjawił się tam spory tłumek komunistycznej młodzieży. Wnet rozwinięto czerwone sztandary i dla dodania sobie animuszu zaczęto wznosić okrzyki. I to był błąd. Okrzyki te bowiem usłyszeli policjanci patrolujący ulicę Suraską. Bez namysłu kilku z nich udało się na Mińską.
  Widząc to demonstranci zaczęli czmychać w liczne w tym rejonie miasta zaułki i na sam cmentarz „porzucając na ulicy czerwone płachty i pliki bibuły komunistycznej”. Stróże porządku rzucili się za uciekającymi w pościg. Posterunkowemu Kozie udało się schwytać jednego z nich. Był to Pinkas Celnik.
Znaleziono przy nim zakazane broszury. Wkrótce i on stanął przed białostockim sądem, który za takie ekscesy wrzepił mu 4 lata ciężkiego więzienia.
  Białostockie organizacje komunistyczne działały w ścisłej współpracy z towarzyszami wileńskimi i warszawskimi. Toteż potężnym ciosem dla nich było rozbicie wielkiej drukarni Związku Młodzieży Komunistycznej w Warszawie. Sukces warszawskiej policji, której udało się aresztować 60 komunistów, podciął też skrzydła białostockim czerwonym. W sierpniu 1928 roku do Białegostoku dotarły hiobowe wieści, że bibuły nie ma i długo nie będzie. Policja zacierała ręce z zadowolenia. Jej sukcesem było też i to, że w warszawskim lokalu znaleziono „oryginały instrukcji nadesłanych z Moskwy”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Szwindel po białostocku

Szwindel po białostocku

 

    Szwindlarzy, czyli oszustów przed wojną grasowało w mieście bez liku. Oto początek lat 20. minionego wieku.   Białystok odzyskał niepodległość, ale duch zaboru rosyjskiego jeszcze w nim pokutował. Zimą 1922 roku po Rynku Kościuszki włóczył się młody człowiek w studenckiej, rosyjskiej czapce. Odwiedzał tamtejsze knajpki, bary i hotele. Zagadywał zwłaszcza przybyszów z bolszewickiej Rosji. Proponował pomoc w znalezieniu taniej kwatery, czy też wymiany złotych rubli na polskie marki. Dokonywał oczywiście przy tym grubych malwersacji i znikał. Przedtem rzecz jasna pił i jadł na koszt naiwnych.
  Tego samego roku działała w Białymstoku para oszustów przebranych za żołnierzy. Po niedawnej wojnie o mundur nie było trudno. Pierwszy z nich odwiedzał zwykle któregoś z licznych białostockich krawców, ot na przykład Kagana Kraszewskiego, i proponował odkupienie całkiem znośnego szynelu. Gdy nie udało się z krawcem, szedł do pobliskiego piekarza, Lennika, któremu wcisnął odzienie za 8,5 tys. marek. Teraz do akcji przystępował drugi przebieraniec. Odwiedzał klienta z ogromnie marsową miną, stwierdzał, że szynel został skradziony i go rekwirował. Operację taką można było powtarzać wielokrotnie.
  Nieco później ofiarą pomysłowych szwindlarzy padł znany kupiec Zabłudowski. Na jego adres przyszło na dworzec kolejowy dwa wagony zamówionej gdzieś w kraju mąki. Wartość ładunku wynosiła 40 mln marek. Miejscowi spryciarze na podstawie fałszywych kwitów zagarnęli cały transport, no i mieli z pewnością ze sprzedaży deficytowego towaru duży zysk.

 
    Lata późniejsze również dostarczają przykładów pomysłowych szwindli. W 1926 roku gościli czasowo w Białymstoku dwaj oszuści z Warszawy, Stanisław Bryzewicz i Józef Piasecki. Zakwaterowali się przy ul. Sienkiewicza 2. Ponieważ był to już czas po udanej walutowej ministra Grabskiego, złoty, a zwłaszcza dolar stały mocno, miłośnicy szwindlu postanowili to wykorzystać. Znajdowali zamożnych białostoczan, chętnych do otworzenia własnego interesu, zwłaszcza wódczanego bądź tytoniowego, obiecywali załatwić szybką potrzebę koncesji, brali sutą zaliczkę „na koszta” i znikali. W końcu jednak trafili przed oblicze wymiaru sprawiedliwości.
  Bardzo popularnym szwindlem było przed wojną sprzedawanie fałszywych obrączek i ozdób z drogimi kamieniami. Miałem okazję już o tym pisać w jednym z odcinków tego cyklu. Proceder kwitł szczególnie w dni targowe, kiedy do Białegostoku zjeżdżali mieszkańcy z pobliskich miasteczek i wsi. Niedoświadczeni prowincjusze, po sprzedaniu ziarna, świni czy pary gęsi, łatwo padali ofiarami osobników umiejętnie reklamujących złote ozdoby po atrakcyjnej cenie.
  W tombakowym biznesie wyróżniał się bardzo niejaki Zundel Połter. Jeśli prześledzi się uważnie kronikę kryminalną prowadzoną w Dzienniku Białostockim, to można to nazwisko spotkać bardzo często. Kiedy powinęła mu się noga i szedł na odsiadkę do więzienia przy Baranowickiej, z powodzeniem zastępowali go dwaj inni, znani na bruku białostockim szwindlarze – Justyn Siegień i Emil Sokołowski.
  Szczególnie zuchwali oszuści białostoccy kantowali ludzi na tzw. kantmaszynkę. Proceder polegał na przekonaniu upatrzonej ofiary do udziału w produkcji fałszywych pieniędzy, najlepiej dolarów. W latach 20. specjalizował się w tym zwłaszcza Józef Galiński. Oczywiście wszystkie zabiegi szwindlarza szły w kierunku naciągnięcia frajera na jak największą prawdziwą gotówkę. Potrzebny był przecież odpowiedni papier, farby, specjalny płyn, kosztujący wyjątkowo drogo. Fikcyjne fabrykowanie pieniędzy oszustowi się opłacało. Aresztowany w 1924 roku Galiński miał przy sobie ponad tysiąc złotych i kilkaset dolarów.
  Według „Wiadomości statystycznych miasta Białegostoku” w latach 1925-1934 zgłaszano na policji od 40 do 80 szwindli rocznie, A były to zapewne przypadki daleko nie wszystkie.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Pierwsza hala targowa przy Zamenhofa

Pierwsza hala targowa przy Zamenhofa

 

   W XIX wieku ulicę Zamenhofa nazywano Zieloną albo Jatkową. Przez całe lata kwitł tu handel. Od rana do wieczora było rojno i gwarno. I tutaj w 1921 roku zbudowano pierwszą w mieście halę targową.  Z dawnych hal targowych pozostała dziś w Białymstoku jedynie ta na Starym Rynku, na Bojarach. Często wspominana jest również charakterystyczna z półkolistym dachem hala na Rybim Rynku. Tę niestety rozebrano w latach 60. XX wieku. Ale była jeszcze jedna. To ona powinna być w pamięci białostoczan, bo przecież była pierwszą halą targową w mieście. Wybudowano ją w 1921 roku przy ulicy Zamenhofa 18. Na jej budowę miasto wyasygnowało własne fundusze, po czym wydzierżawiło ją chrześcijańskim kupcom.
  Pomimo reklamy, że właśnie tutaj można było kupić świeże towary po przystępnych cenach, to i tak całe przedsięwzięcie skazane było od samego startu na niepowodzenie. Bo i gdzie otwierać chrześcijańską halę w środku dzielnicy żydowskiej. Jako dobry dowcip powtarzano sobie slogan ją reklamujący. Brzmiał: „Kupujcie w Hali Miejskiej. Kto raz tu zajdzie na pewno stałym klientem będzie”.
  Kłopot tylko był w tym, że mało kto miał szansę tu zajrzeć. Najliczniej reprezentowane były w tej hali kramy z „mięsem wieprzowym i rentowe oraz wyroby masarskie”. Było ich aż 13! Obok nich znajdowały się dwa sklepiki z pieczywem i też dwa z warzywami i nabiałem oraz trzy spożywczo-kolonialne i cztery z manufakturą i galanterią. Razem kupców było więc 24.
Władze miejskie, które w sposób wyraźny sprzyjały rozwojowi tak zwanego handlu chrześcijańskiego zapewniały, że każdy kto „przyjdzie do hali może w niej nabyć co mu potrzeba”. Namawiano więc, żeby traktując to niemal jak obowiązek koniecznie „osobiście sprawdzić i odwiedzić sklepy tej hali i naocznie przekonać się o tym”.
  Hala nie wytrzymywała jednak konkurencji. Głównym jej przeciwnikiem był pobliski rynek. Sami kupcy handlujący w hali na Zamenhofa zdawali sobie sprawę z nierentowności przedsięwzięcia. Józef Chodorowski, masarz nad masarze, pomimo, że miał swój sklepik w hali, to przecież prowadził od dziesięcioleci swój wyborny sklep na rynku. Podobnie robił Wacław Mioduszewski, właściciel dużego magazynu z galanterią, mieszczącego się w kamienicy przy Rynku Kościuszki 3. Wystarczyło przejść się Zamenhofa, aby pozbawić się wszelkich złudzeń.
Pamiętano, że w XIX wieku Zamenhofa nazywano ulicą Zieloną, albo Jatkową. To na niej od ponad 100 lat mieściły się niewielkie żydowskie sklepiki z koszernym mięsem. Sytuacja nie zmieniła się i w dwudziestoleciu międzywojennym. Tak więc rzeźników było tam pełno. Na Zamenhofa 5 była znana masarnia Woli, a po sąsiedzku pod 7 był rzeźnik Fajwel Bonczak. Za nimi byli Kaufman, Lewin i Dora Linczewska. Vis a vis miejskiej hali koszerne wyroby sprzedawał Salomon Reznik.
 

   Ale gdybyśmy tak spojrzeli na całą, przecież niewielką ulicę Zamenhofa, to okazałoby się, że była ona wielkim różnorodnym bazarem To co oczywiste w tamtym Białymstoku, był to bazar wyłącznie żydowski. A więc artykuły apteczne sprzedawał Izaak Peker. Oprócz medykamentów miał dobrze zaopatrzony dział kosmetyczny ale też z przyborami chirurgicznymi. Sprzedawał w hurcie i detalu. Pod jedynką, na samym rogu z rynkiem, był sklep z wyrobami bawełnianymi Sokołowera. Pod 17 był sklep z bielizną, pod 8 Amill sprzedawał drób.
  Handlowali nim też Geldbrot pod 1. Sklepów z galanterią było trzy. Jedna herbaciarnia i jedna jadłodajnia. Miało na Zamenhofa swoje zakłady dwóch kamaszników. Był też sklep z gotowymi pantoflami oraz zaledwie jeden prawdziwy szewc taki co to buty reperował. Pod 5 był sklep kolonialny, pod 9 kosmetyczny, a pod 12 sprzedawano koszyki. Pod 10 była mleczarnia Szlomy Kaganowicza. Prawie przy samej Białce pod 31 Chaim Długi handlował kożuchami. Jego sąsiadem był Szwarc właściciel niewielkiej olejarni.
  Były też trzy sklepy z owocami zwane wówczas owocarniami. Od rana po Zamenhofa rozchodził się smakowity zapach świeżego pieczywa z trzech piekarni. Był nawet na tej ulicy pod 9 sklep sportowy prowadzony przez Judela Kowarskiego. Samych sklepików spożywczych było aż 10. Branżę rzemieślniczą reprezentowali bracia Piorun prowadzący znaną w mieście stolarnię. Sklep ze szczotkami miał tu Salomon Kobryński. Sprzedawano na Zamenhofa porcelanę, ubrania, warzywa, zabawki, zboże i żelazo. A przecież była jeszcze przychodnia towarzystwa Linas Chajlim. Stał też dom Ludwika Zamenhofa, do którego pielgrzymowali esperantyści z całego świata. Od rana do wieczora było tu rojno i gwarno. Patrząc na dzisiejszą ulicę Zamenhofa trudno to sobie wszystko wyobrazić. Ba, trudno umiejscowić, gdzie był sklep tego czy innego kupca. Trudno też znaleźć ślad po chrześcijańskiej hali miejskiej. Nawet nie ma jej na żadnej starej fotografii. A może ktoś ją ma?

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Hej kolęda

Hej kolęda

  Na  ulicy Stołecznej    było  jeszcze sto numerów   domów ,a jak święta  to …  kolędowanie. W  archiwach  rodzinnych znalazłem  dwie  przedwojenne  kolędy . Śpiewał  je   mój  dziadek i ojciec  Są bardzo  specyficznie .Może  i  ja  w tym  roku  je  zanucę ? Tradycji musi stać się  przecież zadość.

Z tamtej  strony kawka – zielenieje trawka.  Pastuszkowie, żebraczkowie jedli kaszkę  z garnka. 
Jeden się  dowiedział , drugim opowiedział,
Że Pan  Chrystus  się  narodził,Żeby każdy  się  wiedział.Że  Pan  Chrystus  się  narodził.Żeby każdy  się  dowiedział.
A  my tam bywali  – kolędy śpiewali , kolędeczkę , narodeczkę  – aby  nam  co  dali.
A  jak  nic  nie  dacie  wielki grzech  poznacie , garnki  miski , pobijemy , co  w chałupie  macie .
Oj dajcie  dajcie co  macie  dać  – bo nam na  progu  tu  zimno stać .
 Jeden  goły  drugi  bosy a  trzeciemu  sterczą  włosy –  Hej  kolęda! – Hej  kolęda!

W tej  kolędzie,kto  dziś  będzie,każdy  się  nacieszy .
 A  kto  ma  komu  dać – niech  prędzej  śpieszy.
 Dać  dary  tej  miary,dla  Pana naszego , abyśmy doszedli  do  zbawienia  wiecznego.
 Stach  kudłaty  chłop bogaty  miał  czerwone  złoty,nie  chciał się nikomu  kłaniać, wbiegł   prędzej  do  szopy.
Uderzył  Jurka  w  brzuch  aż  mu  kiszki  wzruszył ,  Jurek  go  za  łeb  kudły  mu  usmruszył.
 Hej   Kolęda !  Hej  kolęda !

Partnerzy portalu:

Jak zabawa to w parku miejskim

Jak zabawa to w parku miejskim

 

   Białostockie parki w letnie popołudnia przeżywają oblężenie. Tak samo było i przed wojną. Mało tego. W ogrodowym pawilonie odbywały się eleganckie wernisaże, odczyty. Ale i tak hitem marketingowym w ogrodzie miejskim noszącym imię księcia Józefa Poniatowskiego była reklama świetlna ustawiona w 1922 roku.
  O koncesję na ustawienie tej nieznanej dotychczas w Białymstoku formy reklamy wystąpiła do magistratu redakcja „Dziennika Białostockiego”. W ślad za jej uzyskaniem w centralnej części ogrodu zamontowano dużą drewnianą ramę z rozpiętym na niej płótnem, na którym „codziennie wyświetlane będą ogłoszenia najpoważniejszych firm miejscowych i zamiejscowych”.
  Chętnym do umieszczenia swoich anonsów oferowano abonamenty miesięczne, a nawet i na cały sezon, czyli od maja do końca września. Ci, którzy skorzystali z tej nowości byli zadowoleni, bo szybko okazało się, że reklama dźwignią handlu. Tym bardziej skuteczne to były zabiegi, gdyż w ogrodzie wieczór w wieczór odbywały się rozmaite atrakcje.
Tłumy publiczności przychodziły na niedzielne koncerty. Tak też było w maju 1922 roku. Wielkim uznaniem cieszyły się występy orkiestry policyjnej, która „znakomicie wywiązała się ze swego zadania”.
  Pogoda sprzyjała, więc bawiono się wyśmienicie. Był tylko jeden szkopuł, a mianowicie ogród otwarty był do godziny 23, a dozorcy ku niezadowoleniu publiczności już od 22 wypraszali ją i pół godziny później zamykali bramy. Do magistratu płynęły w tej sprawie liczne skargi. Domagano się nawet przedłużenia godzin otwarcia do północy, ale bezskutecznie.
  Szczególną popularnością cieszyły się zabawy z których dochód przeznaczany był na cele charytatywne.
Organizatorzy zabiegali o to, aby program był tak atrakcyjny by przyciągał jak największe rzesze publiczności. Ta, bawiąc się, nie szczędziła datków na zbożne cele. W czerwcu 1926 roku zorganizowano w ogrodzie coroczną zabawę na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Bilety na nią sprzedawano po złotówce, a dla młodzieży szkolnej i żołnierzy po 50 groszy.
  Zabawa zaczynała się o godzinie 17, ale już wcześniej przed bramą do ogrodu stał spory tłum chętnych do wejścia. Zapowiedziano, że będą tańce, do których miały przygrywać aż dwie orkiestry wojskowe.

 
   Jednak największym magnesem przyciągającym setki białostoczan był program artystyczny. Zaczynał się o godzinie 19. Gwiazdą wieczoru był „trupa arabska z cyrku Medrano”. Pamiętać trzeba, że Medrano był jednym z najlepszych polskich cyrków. Nic też dziwnego, że to, co zostało pokazane w Białymstoku wzbudziło aplauz publiczności.
  Oto na oczach białostoczan „Susi – Ali wypił 40 szklanek wody i wypuścił ją fontanną, zjadł suchą farbę w dwóch kolorach i zwrócił ją fontanną w stanie rozpuszczonym, połknął żywe żaby i zwrócił je żywemi, wypił garniec nafty i wypuścił ją ognistą fontanną”. Licznie zgromadzeni panowie zachwycali się powabem i sex appeal`em panny Mary, która demonstrowała indyjski taniec brzucha.
  Przynajmniej raz w miesiącu w ogrodzie miejskim musiało zaistnieć prawdziwe wydarzenie. Na to z 11 lipca 1926 roku czekali wszyscy. Oto w niedzielne popołudnie zapowiedziano występ „ze wspaniałym koncertem orkiestry 42 pułku piechoty”. Zespół pod batutą kapelmistrza Jana Hryniewicza ku rosnącemu zachwytowi publiczności wykonał „Straszny dwór Moniuszki”. Chyba chodziło tu o mazura lub uwerturę, ale recenzent pominął ten szczegół. Dalej wojskowi odegrali czardasza z całkiem dziś zapomnianej opery „Duch wojewody” Ludwika Grossmana. Rzęsistymi oklaskami nagrodzono popularnego „Menueta” Ignacego Jana Paderewskiego. Wielkie wrażenie na słuchaczach zrobiła uwertura do „Lohengrina” Ryszarda Wagnera. Wykonano też cały szereg „innych poważnych utworów swojskich i obcych kompozytorów”.
  Po koncercie „urządzona została zabawa urozmaicona dancingiem”. Sukces wieczoru był niebywały. Narzekano tylko na stan ławek w ogrodzie, które były stare i w większości połamane, wobec czego „publiczność nie miała z nich żadnego pożytku”. Apelowano więc do władz miejskich, aby tego stanu „dłużej nie tolerowały”, bo przecież ogród ten ” jest bądź co bądź ośrodkiem reprezentacyjnym naszego miasta”.
  Na sierpień tegoż 1926 roku zapowiedziano „niebywałą dotychczas okazję dla miłośników muzyki”. Był nią koncert „olbrzymiego zespołu ośmiu orkiestr, z przeszło 150 instrumentami”. Ta mega orkiestra wykonała utwory „najwybitniejszych kompozytorów świata”.

Andrzej Lechowski 

Partnerzy portalu:

Neue Markt

Neue Markt

 

   Eugeniusz Cudowski wychował się przy Siennym Rynku. Pamięta dobrze wartkie życie w rejonie ulic Suchej, Pięknej, Młyńskiej, Śledziowej, Sportowej (dawna Malinowskiego), Targowej (Rabinackiej), Mińskiej i oczywiście arterii Mazowieckiej. Zachował się także prawdziwy skarb – zdjęcie Siennego Rynku z czasów okupacji.
  Zdjęcia wykonał ojciec pana Eugeniusza – Józef, a potem wywołał w zakładzie mieszczących się przy Neue Markt, czyli właśnie Siennym Rynku (Rynek Kościuszki nosił nazwę Gross Markt).
  Według mojego rozmówcy jest to scena obławy (rewizji) na Siennym Rynku. Takie zdarzały się co pewien czas i nie chodziło tylko o szmugiel towarów.
  Senior rodu Bronisław Jachimowicz (dziadek pana Eugeniusza) miał pod swoją pieczą piętro i częściowo parter w rogowej kamienicy Zaleskiego, z adresem Sienny Rynek 7, ale z wyjściem i na ul. Malinowskiego. Mówiło się, że to kamienica rogowa, z poddaszem, zabudowanym podwórzem, dobrze utrzymana. Bronisław był znanym białostockim szewcem, zatrudniał kilku pomocników, w czasie obu okupacji również z grona osób „spalonych”, maskujących swą prawdziwą tożsamość.
  Było wśród nich nawet dwóch Żydów. Ignacy Kotłowski po wojnie profesorował na jednej z uczelni warszawskich i w 1968 roku został zmuszony do opuszczenia Polski, osiadł wraz z rodziną w USA. Raz pojawił się w wolnym już Białymstoku, zachował wdzięczność dla wybawcy.
  W opisywanej kamienicy mieszkali: dziadek Jachimowicz z żoną (i jej mamą), dwie córki (Janina wyszła za Cudowskiego, a jej siostra za Maszewskiego) oraz syn. Rodzina się powiększyła wraz z narodzinami wnucząt do 13 osób. Ponadto z gościnności Jachimowiczów korzystali przybywający na jarmarki, przed św. Jana spali pokotem w salonie.
  Za „pierwszego Sowieta” wprowadzili się oficerowie, tu jedli i pili samogon. Pan Bronisław wyposażył ich w buty, czym zaskarbił sobie wdzięczność komandirów i zyskał ochronę.
  Pewnego dnia do zakładu wtargnęli prości sołdaci, jeden z nich przymierzył buty z cholewami i uciekł zadowolony z nabytku. Dziadek ruszył w pogoń, krzyki usłyszał jeden z oficerów, ten po schwytaniu złodzieja tak energicznie zaczął wymierzać mu wyciorem sprawiedliwość, że dziadek Jachimowicz ledwie uratował złodzieja od niechybnej śmierci. Za Niemca przy Neue Markt 7 zamieszkało też dwóch oficerów. I ci zagustowali w samogonie. Mieli radio, więc gospodarze słuchali (z głową pod kocem) wiadomości z Londynu. Niemcy wyjechali, radio zostało, co umożliwiało i po wojnie łapanie zakazanych fal.
  Bronisław Jachimowicz chyba opacznie zrozumiał założenia nowego ustroju. Zaczął z nową energią rozwijać po wyzwoleniu prywatną inicjatywę, otworzył nawet sklep ze sprzętem techniczno-radiowym, zamieniony w pierwszy w Białymstoku komis. A w zakładzie szewskim zatrudnił aż dziesięciu robotników.
  Takich burżuazyjnych zwyczajów władza, nazywająca się ludową, nie zamierza tolerować i doprowadziła do powołania przy Siennym Rynku 7 Spółdzielni „Współpraca”, przeniesionej następnie na Antoniuk. Urzędnicy dobili i mniejsze zakłady Bronisława Jachimowicza przy ul. Suchej (potem Warszawskiej) oraz Żelaznej. Ich właściciel przeżył rewizję funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, kilka tygodni śledztwa na powiatówce przy ul. Wołodyjowskiego i trzy miesiące w więzieniu przy ul. Kopernika. Do spółdzielni nie wrócił, zmarł w 1956 roku nie doczekawszy się pomyślniejszych wiatrów historii.
  Młody Eugeniusz chodził do przedszkola przy ul. Grottgera (po drodze można było wygrzebać z ziemi granat) i Szkoły Podstawowej nr 9 przy ul. Kijowskiej. Teorii uczył się z książek, życia na Siennym Rynku. To były właściwie trzy rynki: główny przy ul. Suchej (tu stały furmanki z galanterią gospodarczą i produktami żywnościowymi, a o postępie cywilizacyjnym zaświadczała duża ubikacja zwana po swojemu sraczem), poboczny przy ul. Młynowej (konie, bydło) i bardziej ekskluzywny przy ul. Pięknej (królowały ciuchy).
  Z czasem zwierzęta wyprowadzono na Wygodę (za cmentarz prawosławny), a w rejonie Siennego Rynku przybyło sklepików i kramów, pojawiła się mała gastronomia. Rynki stanowiły wygodę dla białostoczan po przystępnej cenie i raj dla żulików, wydrwigroszów, meneli, marzących o sielankowym życiu na kredyt, z pomocą frajerów.
  Przy ul. Młyńskiej władze miejskie zamierzały postawić coś większego, ale podczas wykopów natrafiono na trumny. Mój rozmówca zapamiętał otwartą trumnę ze zwłokami dziewczynki ubranej w białą sukienkę.
  Pamięta i galerię typków z Siennego Rynku. Chyba najbardziej charakterystyczny był sprzedawca terpentyny, oliwy, smarów i gwoździ, regularnie szlifujący bruki. Od tego biznesu podupadł na psychice, szewcy dla zgrywu ubierali go od czasu do czasu w dziwne czapki z piórami.
  Z kolei Wacuś grał namiętnie na mandolinie, a że nie szkodził nikomu, to karmiono go, podtrzymywano przy życiu.
  Pewnego razu wybuchła wielka afera. Przy ul. Targowej stał murowany kiosk ze smarami i olejami, taka namiastka CPN-u. Ktoś zapowiedział na ścianie wielkimi literami z użyciem czarnej farby: Stalinowi oberwiemy wąsy i utniemy uszy .
  Ale się zakotłowało, rynek wypełnili ubecy i milicjanci. Sprawca chyba nie został schwytany, zbrodniczy wódz ocalił wąsy i uszy, ale wkrótce uwolnił świat od swej podłej osoby.
  I ostatnie na dziś wspomnienie pana Eugeniusza. O psie Szariku. Nie z czołgu 102, ale zostawionego przez „wyzwolicieli” latem 1944 roku. Zasłużył się dla Armii Czerwonej, wyciągając z pola walk rannych żołnierzy. Duży, silny, a spokojnej natury. Kiedy berbeć Genio wypełzł na czworakach z pokoju na betonową klatkę schodową i zmierzał do samozagłady (strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pokoziołkował w dół), to Szarik położył się na drodze i zablokował dalszy marsz. Tak do poprzednich wyczynów dodał i uratowanie mego rozmówcy.

Adam Czesław Dobroński

Partnerzy portalu:

ŚWIĄTECZNE WSPOMNIENIA

ŚWIĄTECZNE WSPOMNIENIA

 
   Jako dziecko, oczywiście w pierwszej kolejności kojarzyłem święta Bożego Narodzenia z prezentami. Chyba każdy z nas  uwielbia prezenty. Tak więc i ja nie byłem tu wyjątkiem. W mojej rodzinie prezenty pojawiały się wieczorem. Wstępem do tego było wspólne ubieranie choinki w przeddzień wigilii, które podsycało atmosferę niezwykłości i oczekiwania. Zapach piórnika i gumki chińskiej  nie dawał spokoju.
 

   Później  oczekiwanie  w oknie  na  pierwszą  gwiazdkę.  Wkrótce przestałem oczywiście wierzyć, że to Mikołaj umieszcza tam te prezenty, a  rodzice – ale nie umniejszyło to mojej radości z otrzymywania podarunków.
  Gdy sięgnę pamięcią wstecz tak mniej więcej do końca lat 70- święta po pierwsze: były ze śniegiem, po drugie: czekało się na filmy Disneya,  pomarańcze  z Kuby lub  grejpfruty jako zamiennik czy sezamki z Wedla . Była również prawdziwa polędwica. Ja smaku i zapachu tej prawdziwej , którą kroiło się w cieniuteńkie, prawie przezroczyste plasterki – nigdy w życiu nie zapomnę.
  Mam jeszcze jedno przyjemne wspomnienie:.Na choince wisiały cukierki w papierowych opakowaniach . Jeszcze przed świętami te, które były niżej, wyjadaliśmy razem z rodzeństwem. Jak  przychodziła rodzina to trafiała  na  jedynie puste  sreberka .

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku !

Partnerzy portalu:

Święta, Święta…

Święta, Święta…

Drożyzna? Ale przecież święta są świętami ! Tak mówiono przed wojną. To i białostoczanie szaleli z zakupami. Działały na nich reklamowe chwyty, a miejscowi kupcy byli w tym dobrzy. Białystok tonął w reklamach. Nadchodziły święta 1925 r., ale białostoczanom sen z oczu spędzała spekulacja.  Ceny szalały. Handlarze chcąc przed świętami zwiększyć swe zyski chowali towar, aby podbić jego cenę. Towarem szczególnie podatnym na takie praktyki był cukier. Tuż przed świętami nie można było go uświadczyć w całym mieście. Władze uspokajały, że „cukier jest w Białymstoku. Ceny podbijają paskarze”.

Interwencję w sprawie cukru podjął nawet minister spraw wewnętrznych.  „Zadyskontował do Białegostoku 220 ton cukru, w tym firmie Dostawa 25 ton, firmie Paktor i Prozowski 105 ton, firmie Sugar 90 ton”. Oficjalne ogłoszenie tego komunikatu tylko na chwilę uspokoiło mieszkańców. Okazało się jednak poważnym błędem strategicznym w walce ze spekulantami. Paskarzom udało się bowiem ukryć całe te 220 ton!  Zdezorientowanych białostoczan uspokajano twierdząc, że „władze administracyjne wszczęły obecnie poszukiwania ukrytego cukru”.

Partnerzy portalu:

Dorożkarska  brać

Dorożkarska brać

 

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.
  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.
  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.
  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.
  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż.
Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.
 

   W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.
  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.
  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.
  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Pierwsza kobieta kierowca w Białymstoku

Pierwsza kobieta kierowca w Białymstoku

 
  Pierwszą kobietą za kierownicą po wojnie w Białymstoku była Helena Klemensowicz, zamieszkała przy ul. Angielskiej 20.
„Marzeniem mojej mamy było zdobyć prawo jazdy – wspomina Janusz Klememsowicz – ale na to nie zgadzała się babcia. Mama musiała więc wyjechać aż do Nowej Huty.
  Wróciła po dwóch latach z prawem jazdy pierwszej kategorii i nakazem pracy.  Podjęła ją w „przemysłówce” przy ul. Ogrodowej, jeździła zisem. Woziła cegłę, nawet ciągnęła za sobą trzy przyczepy z pod białostockich Koplan na budowę obiektu wojskowego w Czarnej Białostockiej. Gdy miałem pięć lat zabrała mnie ze sobą. Musiałem ukryć się na spodzie kabiny, bo wjeżdżające samochody kontrolował żołnierz.
  W połowie lat 50. ubiegłego wieku mama przeszła do pracy w przedsiębiorstwie budowy kolei z siedzibą przy ul. Kolejowej. Budowano wtedy linię kolejową z Sokółki do Sidry. Na początku lat 60. przeniosła się do MPK, ale po kilku miesiącach musiała zrezygnować, bo nowe przepisy zakazywały kobietom kierować pojazdami powyżej 3,5 tony.
  Ówczesne autobusy miały kabinę oddzieloną od części pasażerskiej. Mama jeździła więc żukiem w Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego, a potem, aż do emerytury, czyli do końca lat 80. na taksówce.
  Wybrała numer boczny „13”, którego nikt z taksówkarzy nie chciał. Początkowo prowadziła szarą warszawę M20, potem już warszawę górnozaworową 203. W latach 70. mama dostała przydział na białego fiata 125p. Taksówkarze mamę nazywali Halinką, choć miała na imię Helena. Była bardzo stanowcza, niegrzecznego klienta potrafiła wysadzić nawet na środku skrzyżowania.”
  Helena Klemensiewicz miała tylko jeden wypadek, który na trasie Białystok – Kruszewo spowodował przebiegający przez drogę dzik.

Marek Jankowski

Partnerzy portalu:

Kawiarniane życie

Kawiarniane życie

 

   Wszystko szło zgodnie z prostym scenariuszem: bufet – parkiet – bufet. Po kilku szybkich rundach w towarzystwie dyskusja zeszła na tematy polityczne. Wymiana zdań szybko przerodziła się w pyskówkę, a potem w regularną bijatykę.
  Tylko patrzeć jak słonko na dobre się u nas rozgości i jak co roku wokół rynku rozłożą się ogródki przez jednych zwane piwnymi przez innych kawiarnianymi. I rozkwitnie życie kawiarniane. O kawiarniano-restauracyjnych wyczynach białostoczan sprzed ponad 80 laty pisano wprost, że było to „paszczobicie”.
  Zdarzało się też w całkiem renomowanych lokalach. Tak było we wrześniu 1927 roku w popularnej sali Pisara, w jego kamienicy przy Dąbrowskiego 20.
  Wynajął tę salę Związek byłych Więźniów Politycznych chcąc urządzić w niej „wielką zabawę taneczną”. W sobotni wieczór 24 września w udekorowanej sali zjawił się nobliwy tłumek. Zabawa zapowiadała się wyśmienicie. Wszystko szło zgodnie z prostym scenariuszem: bufet – parkiet – bufet. I tak wkoło. Po kilku szybkich rundach pomiędzy czterema byłymi więźniami doszło do dyskusji, jak to w takim towarzystwie przystało, na tematy polityczne. Wymiana zdań szybko przerodziła się w zwykłą pyskówkę. Gdy zabrakło słownych argumentów zaczęła się „walpyskówka”. „Prano się wzajemnie mocno i zawzięcie”. Bijatyka ogarnęła wszystkich. W ruch poszły „naczynia bufetowe”, które w wyniku awantury „uległy częściowemu zniszczeniu”.
  Do bijących się politycznych wezwano policję, która rozpędziła całe towarzystwo. Oczywiście, że interwencję stróżów porządku potraktowano w tym gronie jako zamach na wolność słowa i polityczne szykany.
 

   Do gorszących ekscesów dochodziło też i w samym centrum miasta. Pod koniec września 1927 roku targnął się, skutecznie, na swe życie pewien białostocki urzędnik. Poruszeni tym smutnym wydarzeniem koledzy, po pogrzebie nieszczęśnika umówili się na niewinną wódeczkę. Ot tak tylko, żeby powspominać, odreagować. Na miejsce spotkania wybrano popularne Akwarium Mandelbauma przy Rynku Kościuszki 6. Jak to później określono – „stypa była fest pierwsza klasa”. Wódeczki było ile trzeba, zakąski też niczego sobie. Jednak w miarę wypijania co raz większych ilości trunków żałobnicy „wywalili się z gabinetu do bufetu restauracji i zaczęli wywoływać przez telefon kogoś ze swych przyjaciół”.
  Nic nie byłoby w tym nagannego, gdyby nie używano przy tym ordynarnych wyrażeń. Takich ekscesów klientela nobliwego Akwarium dawno nie widziała i nie słyszała. Mandelbaum z „wielkim trudem lokalizował skandal”, wpychając opojów na powrót do gabinetu. Jednak po chwili ci ponownie „wywalali się” do bufetu, klnąc już wszystkich i wszystko. Goście nie chcąc wysłuchiwać tych grubiaństw, pomimo próśb i przeprosin Mandelbauma szybko zaczęli opuszczać lokal.
A stypa? Trwała do rana. Mandelbaum wznosił oczy, pytając niebiosa dlaczego taki skandal zdarzyć się musiał właśnie u niego w Akwarium.
  Przecież takie awantury były powszednim zjawiskiem w pobliskiej piwiarni przy Zamenhofa 18. Prowadzona ona była przez Józefa, nomen omen, Wesołego. Wesoły znany był z tego, że „dbał w pierwszym rzędzie o to, aby i goście odwiedzający jego zakład mogli być weseli”. Piwo lało się więc w jego lokalu strumieniami, ale gdy któryś z gości miał ochotę na mocniejszy trunek, to bez najmniejszych ceregieli serwowano mu samogon nalewany „spod fartuszka”. Dla bywalców spragnionych cielesnych rozkoszy urządził Wesoły „odpowiedni kącik”. Wesołego restauratora wielokrotnie upominała policja. Nic sobie z tego nie robił. Gdy sprawa trafiała do sądu, to Wesoły natychmiast obłożnie chorował. I tak jakoś mu się udawało
 

   Ale też była i odwrotna strona medalu – elegancka, statecznie mieszczańska. W tym samym wspomnianym już Akwarium pod koniec 1926 roku wprowadzono super atrakcję, czyli radio koncerty. Zaraz po nim był Krystal. Znajdował się w kamienicy pod 37 przy Sienkiewicza. I tu z początkiem 1927 roku wprowadzono „codzienne radio koncerty”. Zaczynały się one o godzinie 16. Były w Krystalu „oddzielne loże i gabinety”, ale nikomu z gości do głowy by nie przyszło, aby się z nich „wywalać” po pijanemu, albo co gorsza urządzać w nich „kąciki” do wiadomych celów.
  W tym samym czasie białostoczanie opowiadali sobie czego to na świecie nie wymyślą. Otóż „związek areonaucki”, obsługujący linię Paryż – Londyn, wprowadził nowość – „samolot restauracyjny”. W głowach się nie mieściło, że „pasażerowie w czasie lotu będą mogli spokojnie spożywać posiłki”. Mało tego. „Związek areonaucki” zapowiadał, że już wkrótce wszystkie linie we Francji i Anglii będą miały takie podniebne restauracje.
  Żartownisie powiadali, że wielkie mi co. W Białymstoku to dopiero nowoczesność. Wystarczy ze cztery kolejki u Mandelbauma, albo kilka głębszych „spod fartuszka” u Wesołego i już fruwa się jak samolot, a i stan nieważkości zaliczyć też można.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Rzeźnia i młyn.Co dalej z tym ?

Rzeźnia i młyn.Co dalej z tym ?

 

    Mejer Krynicki, sanacyjny kasiarz z doświadczeniem, wyznawał zasadę, że nie należy kraść u siebie. Jego łupem padały więc safesy na prowincji. W latach 1933-34 zmienił jednak zdanie. Sięgnął po zasoby białostockich skrytek.
  W nocy z 24 na 25 listopada 1933 r. włamano się do biura rzeźni miejskiej. Złodzieje rozpruli sejf i zabrali z niego ok. 2 tys. złotych w banknotach polskich i dolarach. Łup mógł być większy, ale uprzedzili ich urzędnicy miejscy. Tego dnia urząd odebrał z rzeźni i pokwitował 7 tys. złotych na swoje potrzeby. Przybyli na miejsce kradzieży agenci wydziału śledczego zrekonstruowali przebieg wypadków.
  Włamywacze dostali się na teren rzeźni przez okalający ją parkan. Umiejętnie, bez hałasu, usunęli szybę na parterze budynku. Będące za nią rachityczne kraty również łatwo wygięli i już byli w środku. Szybko odnaleźli pokój z ogniotrwałą kasą i zabrali się do roboty. W tym czasie stróż nocny, pilnujący posesji rzeźni, Andrzej Pawlina, rozpoczął swój rutynowy obchód. Zdziwił się bardzo, że nie może otworzyć drzwi do jednego z pomieszczeń (złodzieje przewidująco zablokowali zamek). Wrócił na korytarz i próbował zajrzeć do kasowego pokoju od podwórza. Tutaj spotkała go mało przyjemna niespodzianka.
  Jakiś osobnik w kaszkiecie nasuniętym na oczy i z rewolwerem w ręku (ten mógł być zwykły z drewna, kasiarze nigdy nie chodzili na robotę z bronią), kazał mu stanąć w miejscu i podnieść ręce do góry. W tej pozycji stróż tkwił przez pół godziny. Kiedy złodzieje skończyli swoje, zbiegli. Dozorca Pawlina obudził mieszkającego na miejscu felczera Sidwę, a ten zawiadomił policję.
  Śledczy, którzy przybyli na miejsce przestępstwa niewiele mogli na początku ustalić. Włamanie było przeprowadzone perfekcyjnie. Pies policyjny idąc po śladach, doszedł tylko do płotu oddzielającego rzeźnię od ul. Hetmańskiej. Potem stracił trop. Sprawców zuchwałej kradzieży trzeba było więc szukać inaczej. Sprawdzano alibi miejscowych fachowców od prucia kas, postawiono na baczność kapusiów. Jednym z podejrzanych stał się rzecz jasna Mejer Krynicki, numer jeden na liście białostockich zawodowych kasiarzy i włamywaczy. Nie było jednak przekonywujących dowodów. Krynicki wyszedł zza kratek.

  Dokładnie rok później, 4 listopada 1934 r. doszło do zuchwałego włamania przy ul. Mazowieckiej 68. Stał tam młyn elektryczny, własność Jana Karnego. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzieli, że Karny jest bardzo zamożny. Pieniądze zaś ukrywa w młynowych zakamarkach.
  Złodzieje dostali się do młyna wprost karkołomną drogą. Najpierw uśpili psa na sąsiedniej posesji, później wchodząc po drabinie, ułożyli pomost z desek, z pobliskiej szopy, skierowany na dach młyna. Odkręcili śruby w dachowym okienku i byli już w środku. Wiedzieli gdzie szukać. Łup wyniósł 20 tys. zł.      W czasie roboty jeden ze złodziei musiał skaleczyć się w rękę, w różnych miejscach bowiem były krople krwi. I znowu padło podejrzenie na Mejera Krynickiego.
  Rewizja w jego mieszkaniu potwierdziła policyjny ślad. Przy ul. Zielonej 23 znaleziono część pieniędzy skradzionych młynarskiemu bogaczowi. Samego Krynickiego trzeba było jednak sporo się naszukać. Łatwiej wywiadowcom policyjnym poszło z ustaleniem i aresztowaniem pomocników „Krynicy”. Byli to również działający na rynku kasiarskim, nietuzinkowi, białostoccy fachowcy. W skoku na rzeźnię wspomagał Krynickiego Chaim Gerber, specjalista od wszelkich, precyzyjnych narzędzi złodziejskich, zaś w młynie asystował mu Chaim Chazan, też mający w archiwum policyjnym sporą kartotekę.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Mistrzowie od włamu

Mistrzowie od włamu

 

   Przy ul. Żytniej nr 9 mieszkał przyzwoity podatnik Józef Kołodko. Miał mały interes saturatorowy i całkiem sporą pomoc od brata zza granicy. Pewnego kwietniowego dnia zastał drzwi swego mieszkania wyjęte z zawiasów, zaś z szuflady kredensowej zniknęło 350 dolarów i prawie 40 tysięcy marek polskich.
  W drugiej połowie lat 20. minionego wieku mistrzem od włamu był niejaki Ignacy Górski. Wyznawał on prostą zasadę: aby dostać się do środka, oczywiście mieszkania, biura czy sklepu. Za pomocą łomu, świdra, a, to już była wyższa szkoła umiejętności, plastra złodziejskiego, którym bardzo cicho usuwano szybę okienną. Nie ominęły go jednak wpadki. Agenci śledczy poznali się na jego metodach i posypały się kary więzienne. Po ostatniej odsiadce pan Ignacy ruszył w teren, na tzw. gościnne występy. Na początek wybrał Knyszyn. Tam zaraz po zamknięciu sklepu Kooperatywy Rolniczej, wybił w cienkiej ścianie spory otwór, wlazł do środka i nakradł różnego towaru na sumę prawie 600 złotych. Jego białostocki paser, Hugo Szatauer nie miał żadnego kłopotu z jego rozprowadzeniem.
  Zachęcony powodzeniem wybrał się Górski bardziej na południe, do Bielska Podlaskiego. Tym razem nocną porą dostał się do sklepu Enocha Częstochowskiego i do zabranego specjalnie worka wrzucił pudełka z papierosami, opakowania herbaty i czekolady. Na tym skoku trafił również kilkaset złotych.
  Ponieważ jego poprzedni paser szpetnie go oskubał, Górski postanowił sam rozprowadzić trefny towar. Podając się za zbankrutowanego kupca z prowincji opylił cały majdan sklepikarzowi Wacławowi Pastuszko. Ale policja miała na tego ostatniego oko, więc złodziejaszek wpadł. Sąd wymierzył mu rok i trzy miesiące więzienia.
  Bardzo klasyczne włamanie miało miejsce w lutym 1932 r., w samym śródmieściu Białegostoku. Był akurat piątek, więc Chaim Wajnsztadt, właściciel sklepu z galanterią skórzaną przy ul. Sienkiewicza 22, zamknął swój interes około godz. 16. Panował już zmierzch, ale ruch na ulicy był jeszcze całkiem spory. Wtedy właśnie zaczęli swoją robotę włamywacze. Sforsowali oni bez trudu główne wejście do budynku, a później z niepozornej komórki przebili łomem grubą ścianę i dostali się do sklepu. Łupu było jednak tak dużo, że wynieśli najpierw tylko część, reszta została w komórce. W sobotę pan Wajnsztadt pojawił się około południa w swoim sklepie po zapomnianą korespondencję handlową. Natychmiast zauważył okropny bałagan, efekt działalności złodziei. Oczywiście zaraz zawiadomił policję. Cóż ona mogła jednak zrobić? Chyba tylko pomóc przenieść z komórki do sklepu niezabraną przez złodziei część partii butów i torebek.
  Szczególną pomysłowością wykazali się pod koniec grudnia 1931 r. bracia Jan i Stefan Popławscy. Był to sezon choinkowy, więc rozstawili swój towar na ul. Mickiewicza koło domu nr 18. Traf chciał, że za ich plecami znajdował się sklep Józefa Wojtanowskiego, a w nim półki z rozmaitymi winami i wódkami. Parawan z zielonych drzewek i posiadanie nieodzownego w takich przypadkach świdra pozwolił pomysłowym braciszkom sforsować drzwi do magazynu, no i oczywiście wynieść z niego dużo flaszek z gorzałką oraz papierosy i inne specjały.
  Niestety Popławskich dotknął pech. Zwłaszcza Jana. Zgubił on w sklepie opatrunek, który miał. W jaki sposób policja, dzięki jego szmatce, dotarła do sprawców włamania, trudno powiedzieć. W każdym razie Jan Popławski zainkasował wyrok jednego roku więzienia, a jego brat mógł w następnym roku już sam sprzedawać choinki.

Włodzimierz Jarmolik 

Partnerzy portalu:

Romans po białostocku

Romans po białostocku

 

   Ilustrowany Kurier Codzienny,  w październiku 1936 roku podał niby serio elektryzującą wiadomość z Białegostoku. Wynikało z niej, że nad Białkę przybyć miał pewien londyńczyk, przedstawiciel organizacji, której celem było ułatwienie wyjścia za mąż niezamożnym pannom.
  Tajemniczy przybysz miał ponoć założyć w Białymstoku filię angielskiego stowarzyszenia. Swoim członkiniom miało ono wypłacać posag w wysokości od 1000 dolarów w górę. Ale, aby otrzymać tę kwotę należało spełnić trzy statutowe warunki:
„1. Panieństwo w latach od 35 do 50. 2. Premiowana brzydota.3. Agresywne usposobienie wobec przyszłego małżonka”.
  Po Białymstoku krążyły już wieści, że biuro lada moment zostanie otwarte przy ulicy Lipowej. Złośliwcy zapytywali znajome panny, które spełniały statutowe warunki, czy już mają odpowiednie posagi, czy też czekają jeszcze w kolejce. Wkrótce okazało się, że wszystko to jest jedynie żartem.
  Tymczasem gwiazdą i tematem wdzięcznych zawsze ploteczek damsko-męskich była nadzwyczaj urodziwa córka Romana Samitowskiego. Prowadził on od 1909 r. ekskluzywny magazyn z obuwiem na Lipowej 16. Samitowszczanka w 1935 r. „uzyskała maturę i zaraz rozpoczęła romansowanie”.
  Pierwszym jej wybrańcem był pewien młody handlarz manufaktury. On też był niedawnym maturzystą, przeto młodzi mieli wiele wspólnych tematów. I gdy wydawało się, że miłość będzie kwitła, to kochliwa panna szybko przerzuciła swe uczucia na bogatego wdowca, też zajmującego się manufakturą. Miał on swój sklep na Sienkiewicza i odtąd dzień w dzień Samitowszczanka z Lipowej kursowała na bulwary, jak czasem nazywano odcinek Sienkiewicza za Białką.
 

   
   Tymczasem „zdradzony maturzysta szalał z rozpaczy i walczył o odzyskanie względów dziewicy”. W trakcie tej walki w dyskretnym liściku poprosił ukochaną o ostatnie spotkanie. Młodzi umówili się właśnie na bulwarach. Cóż za brak roztropności! Gdy młodzian wyjaśniał żarliwie, że bez swej wybranki żyć dalej nie potrafi, to z naprzeciwka, po zamknięciu sklepu, nadszedł jego starszy rywal. Widząc co się kroi, wymierzył sążnisty policzek konkurentowi. Ten bez namysłu odpalił kontrę w nos wybranka swej wybranki. A dalej to już bez czekania na riposty obaj zaczęli się bezprzykładnie bić. A co robiła ona? „Panna chusteczką ocierała krew, spływającą z twarzy obu amantów, którzy dotkliwie poturbowani opuścili wreszcie plac boju”. Sprawa tej romansowej bijatyki swój finał znalazła w sądzie, ale jej wynik nie interesował już Samitowszczanki. Romansowała dalej.
   Nie mniejsze kłopoty, tyle że z romansowym synem miał Oswald Trylling. Fabrykancki synalek, bon vivant, rozbijający się po Białymstoku samochodem, upatrzył sobie pewną 19-letnią robotnicę w ojcowskiej fabryce. Dziewczyna nie potrafiła oprzeć się zalotom przystojnego, bogatego i pewnego siebie młodzieńca. Przeto „różne kumoszki i dziewice miały żniwa językowe dzięki temu romansowi”. W listopadzie 1935 r. kochanka fabrykanckiego książątka zasłabła w pracy. Nikt nie zorientował się, że jest ona w stanie błogosławionym. Wezwano lekarza „nie mającego nic wspólnego z akuszerką”. Ten z miejsca zorientował się w czym rzecz. Na to wszystko nadszedł Oswald Trylling. Jego robotnicy opowiadali później w swoich domach, „gdybyście widzieli jego minę, gdy oświadczono mu, że dzięki jego synowi, robotnica przyczyniła się do wzrostu ludności w naszym kraju”.
   Wkrótce nowa sensacja postawiła na nogi cały Białystok. Była nią wieść o cudownym eliksirze doktora Jaworskiego, który robił oszałamiającą karierę w Paryżu. Dzięki niemu można było przeprowadzić „hormonotransplantację i heteroplastykę”. Białystok opowiadał sobie, że po terapii eliksirem każdy „gentelman wygląda o 20 lat młodziej i gotów jest do każdej akcji na poczekaniu”. Sceptycy, którzy zawsze się znajdą, twierdzili, że jest w tej kuracji groźba „szybkiego zmałpienia”. Ale zwolennicy odpierali te wątpliwości, twierdząc, że „taki jegomość po zastrzykach eliksirem doktora Jaworskiego nie robi zaraz awantur, nie rzuca się na niedolatki, nie napastuje sekretarki, nie kładzie zaraz ręki na kolanie manicurzystki, ale także nie porasta na rękach włochami, nie rży, nie wierzga nogami, nie staje dęba na widok kąpiącego się pensjonatu”.

Andrzej Lechowski 

Partnerzy portalu:

Św. Rocha 10/2

Św. Rocha 10/2

 

    Nie istniejąca już posesja przy ul. Św. Rocha 10/2  była pierwotnie własnością państwową przy ówczesnej ulicy Staroszosowej.  W 1877 roku dużą posesję wykupił Jan Pastor, który postawił tu drewniany dom. Działała w nim agencja Petersburskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego .
   W 1913 roku mieszkała tu nauczycielka Instytutu Panien Szlacheckich.  Po 1919 roku nieruchomość odziedziczyła córka Hugo Pastora (syna Jana), Helena, nosząca po mężu nazwisko Spaska.  W 1929 i 1937 roku sprzedała części majątku, z których powstały posesje o nr 10/1 i 10/2.
Wtedy też powstał murowany dom – najwcześniej w 1930 lub 1938 roku.

Wiesław Wróbel
 

Partnerzy portalu:

L.O.P.P

L.O.P.P

 

 
    Ten skrót oznaczający Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej dobrze znano w międzywojennym Białymstoku, jak zresztą w całej ówczesnej Polsce. Aktywność organizacji przybrała na sile na początku lat 30. Nastąpił bowiem wzrost zagrożenia ze strony Niemiec. Szkolono intensywnie instruktorów obrony przeciwlotniczej, uświadamiano społeczeństwo, zbierano fundusze na budowę samolotów, a zwłaszcza przeprowadzano pozorowane alarmy lotnicze, na wypadek prawdziwych nalotów bombowych.
   7 października 1936 r. miejscowy komitet LOPP zafundował białostoczanom kolejną taką akcję. Przy ul. Warszawskiej 29 było gimnazjum Przez kilka wcześniejszych dni prasa i rozklejone afisze obwieszczały zasady postępowania. Alarm przewidziany został między 18.30 a 21. Sygnałem miał być 2-minutowy gwizd syren fabrycznych i lokomotyw na dworcu kolejowym. Należało natychmiast zgasić wszystkie światła w domach i sklepach, w zakładach produkcyjnych i lokalach rozrywkowych obowiązywało szczelne zaciemnienie okien. Ruch pieszy, jak i kołowy miał zostać wstrzymany. Nie można było używać telefonów, za wyjątkiem przypadków wzywania pogotowia ratunkowego, straży pożarnej czy policji. 2-minutowe, tym razem przerywane buczenie syren było sygnałem do zakończenia ćwiczeń przeciwlotniczych.
 

   A jak te kategoryczne zarządzenia zostały wypełnione przez mieszkańców Białegostoku? Z późniejszej oceny kierownictwa LOPP wypadło, że blisko w 30 proc. domów korzystano ze światła. Dotyczyło to zwłaszcza dzielnic Piaski i Chanajki. Również w fabrykach i zakładach, mimo użytego zaciemnienia, światło znikało na zewnątrz. Rejon ulic Częstochowskiej i Konopnickiej był normalnie oświetlony. Przed dwoma laty ludność miasta zdecydowanie lepiej respektowała polecenia przeciwlotnicze. Czyżby rozluźniła się dyscyplina i spadła czujność wobec potencjalnego wroga? Lepiej było w śródmieściu, od Rynku Kościuszki w kierunku ul. Sienkiewicza. Wzorowo zachowała się ul. Pierackiego, która pogrążyła się w pełnych ciemnościach. Wiadomo, ulica policyjna. Tylko przy szpitalu Czerwonego Krzyża dyżurowali sanitariusze.
  Również przedmieścianie bardziej wzięli do serca nakaz zaciemnienia. A także elektrownia, która na długo przed alarmem wyłączyła latarnie uliczne.
Podobne uczucia miał wysłannik Echa Białostockiego, któremu instruktor wojewódzki LOPP major Orłowski zezwolił obserwować w tym czasie miasto z wieży kościoła Św. Rocha. Jeszcze o 19.27 Białystok widziany z góry był jedną wielką łuną.
  Kiedy zagrały syreny, światła zaczęły powoli gasnąć. Minutę po alarmie mocno jeszcze jaśniał dworzec i budynki przystacyjne. Później na tle ogólnych ciemności widać było wyraźnie jasne plamy niezasłoniętych okien, rozrzucone po całym mieście. Mniejsze i większe. Niektóre światełka się poruszały – oznaka jadących dorożek, samochodów i motocykli.
  Tymczasem ulicami zaciemnionego Białegostoku kursowały specjalne patrole z żółto-białymi i czerwono-białymi opaskami. W rękach tuba głośnikowa i dobiegający z niej okrzyk: Gasić światła!, Lotnik!, Kryj się! Ludzie, których akcja przeciwlotnicza zastała na ulicy, musieli przeczekać alarm w najbliższej bramie.
W niektórych gromadziły się tłumy.
  Za porządek w tym miejscu odpowiadali dozorcy. Policja też miała co robić. Przede wszystkim nie dopuścić wykorzystania okazji przez złodziei i różnej maści awanturników. Alarm odwołano bardzo szybko. O godz. 20. miasto powróciło do normalnego życia. Nazajutrz policjanci zaczęli wypisywać karne mandaty za nieprzestrzeganie zaciemnienia. Uzbierało się ich ze 40. Jubilerzy z ul. Piłsudskiego i Rynku Kościuszki zapłacili chętnie. Mniejsza strata niż rabunek ich sklepów w ciemnościach.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Miała być Świątynia Opatrzności Bożej

Miała być Świątynia Opatrzności Bożej

   

  14 kwietnia 1926 roku ogłoszony został konkurs na „budowę Świątyni Opatrzności Bożej w Białymstoku na 3000 osób”. Chodziło o kościół na wzgórzu Św. Rocha. Inicjatorem zorganizowania konkursu był proboszcz świeżo powstałej w 1925 roku parafii, ksiądz Adam Abramowicz. Z pomysłem swym zwrócił się do Koła Architektów w Warszawie. Tamtejsi więc architekci zajęli się ogłoszeniem i formalnym przeprowadzeniem całej wymaganej procedury.
  Chętni, którzy chcieli startować w białostockim konkursie czasu mieli niewiele, bo rozstrzygnięcie zaplanowano na 7 lipca. Nadspodziewanie nadesłano „jak na nasze stosunki dużą ilość prac”. Raz podawano, że nadeszło 70 projektów, innym zaś razem mówiono o 75 i 76 pracach. Dziś już trudno ustalić, ile ich było naprawdę. Jedno było pewne. Zainteresowanie Białymstokiem było wielkie.
  Wszystkie nadesłane projekty pokazane zostały na specjalnej wystawie zorganizowanej w Pałacu Branickich. Organizatorzy tak przejęli się całym wydarzeniem, że zapomnieli o wywieszeniu ogłoszeń o tej ciekawej ekspozycji. Pojawiły się one dopiero po interwencjach w następnych dniach.
  Sama wystawa w oczach recenzenta wyglądała tak. „W pierwszej sali widzimy ściany i stojaki owieszane projektami. Po opłaceniu wejściowego zaczynamy oglądać. Wiele projektów zadziwia nas swoją oryginalnością”. Na koniec konkludował, że „wobec tak wielu i tak różnorodnych projektów pożądanem byłoby, ażeby wszyscy katolicy naszego miasta i okolic obejrzeli je i wypowiedzieli swoje zdanie”. „Katolikom naszego miasta” najbardziej przypadły do gustu prace nr 40, 49 i 53.
  Jury konkursowe miało jednak inne upodobania. Nie po to przecież wybiera się jury, żeby wybierało ono to, co ludziom się podoba! Tak więc pierwszą nagrodę w wysokości 2,5 tysiąca złotych przyznano pracy nr 63. Jej autorami byli Władysław Schwarcenberg-Czerny, Jan Karżewski i Jerzy Woyzbun. Kolejne nagrody przypadły też nie tym, którzy mieli wygrać. I to był cały kłopot związany z tym konkursem. Abramowicz liczył, że komisja stanie na wysokości zadania i laurem nagrodzi projekt Oskara Sosnowskiego.
 

   Praca była już dawno obgadana przez autora i inwestora. Po co więc wymyślono cały ten konkurs? Tego trudno dociec. No, ale co się stało, to już się nie odstanie. Wobec tego zdeterminowany duchowny nie pytając nikogo o zdanie, ku zaskoczeniu wszystkich ogłosił, że konkurs wygrał Sosnowski. Sytuacja stała się kłopotliwa, a oliwy do ognia dodał jeszcze przyjazd do Białegostoku zwycięskiego zespołu. Na miejscu stwierdzili, że przyjechali „celem zawiązania kontraktu z komitetem budowy kościoła i ewentualnego przystąpienia do realizacji planu”. Abramowicz był jednak nieustępliwy. Postawił na swoim.
  Cztery lata po tych wydarzeniach, gdy budowa kościoła na wzgórzu Św. Rocha była już mocno zaawansowana ksiądz uchylił rąbka tajemnicy o tym, co nim wówczas powodowało.
  Na łamach parafialnego pisemka ukazał się artykuł jego autorstwa noszący tytuł, który wyjaśniał wiele – „Dziwolągi w sztuce kościelnej”. Autor twierdził, że do połowy XIX wieku w architekturze sakralnej wszystko działo się po bożemu. Akceptował też i „architekturę świecką”. Ale cóż z tego skoro, zdaniem Abramowicza, od połowy XIX wieku rozpoczął się „upadek w architekturze”. Winę ponosili sami architekci, którzy w poszukiwaniu nowych form zatracili smak i umiar.
  „Klasycznym tego przykładem była wystawa konkursowa projektów na kościół – pomnik Św. Rocha odbyta w r. 1926 – w pałacu Branickich. Śmiało można rzec, iż z pośród 76 nadesłanych projektów najwyżej 10 miało charakter kościoła. Reszta – dziwolągi”. Przy okazji skrytykował Abramowicz i białostocką farę, w której w 1926 roku ustawiono ołtarz w kaplicy Św. Sakramentu. Zdaniem autora „postać Chrystusa na krzyżu jest zbyt szeroką w ramionach, natomiast zbyt wąską w biodrach”. Twórcę rzeźby Wincentego Bogatczyka oskarżał, że „na starość został niewolnikiem mody”.
 

   Na zakończenie pouczał, że trzeba „wykorzystując zdobycze wiedzy jak żelbeton, centralne ogrzewanie itd. baczyć pilnie, by charakter świątyni, tego Domu Bożego został zachowany bezwzględnie. Zaś z kubizmami wara od świątyń naszych, bo kubizm to pseudosztuka, a więc brzydota”. Jak mając tak dziwaczne poglądy na sztukę „zafundował” nam ksiądz Abramowicz dzieło naprawdę wybitne? Trudno zrozumieć Ale może do tego właśnie potrzebny był mu ten nikomu niepotrzebny konkurs?

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Tragiczna burza  z piorunami

Tragiczna burza z piorunami

 

   Była upalna niedziela, 24 maja 1925 roku. Białostoczanie tłumnie sunęli do Zwierzyńca, Jurowiec, Supraśla. Każdy chciał nadrobić słoneczne braki spowodowane jesienią i zimą. Około południa zrobiło się parno. Temperatura nadal rosła. Nie trzeba było być wytrawnym znawcą meteorologii, aby zorientować się, że nad Białystok nadciąga pierwsza wiosenna burza. Ale to, co się miało stać za kilka godzin przeszło największe obawy i prognozy.
  Około czwartej po południu „ciężkie ołowiane chmury przysłoniły horyzont”. O ósmej całe niebo nad Białymstokiem było czarne. O tej też godzinie „rozpoczęła się regularna kanonada z niebios”. W mieście rozpętało się istne piekło. Wszystko wokół „drżało w posadach, oświetlane fosforycznym blaskiem błyskawic”.
   Kilkanaście minut później nad Antoniukiem pojawiła się łuna pożaru. To od uderzenia pioruna palił się dom przy Szosie Żółtkowskiej, w którym mieszkali pracownicy stacji Białystok. Od jednego z potężnych wyładowań zginął w nim syn nadkonduktora Rudnika, 13-letni Henryk.
  Uważano wówczas, że jedynym sposobem na uratowanie osoby porażonej piorunem jest zakopanie jej w ziemi. Chłopca zamiast ratować też zakopano, co musiało zakończyć się tragicznie. Na poddaszu tegoż domu mieszkał nadkonduktor Władysław Kiśliński. Był on też prezesem białostockiego Związku Zawodowego Kolejarzy. W swym mieszkaniu przechowywał „kosztowny sztandar” organizacji i związkową bibliotekę. Wszystko spłonęło zanim przyjechała straż ogniowa. Nie można było jej wcześniej powiadomić, bo nawałnica uszkodziła linie telefoniczne. Strażaków zawiadamiano więc „przez umyślnego posłańca”.
   Tymczasem burza szalała dalej. Do stojącego na wzniesieniu domu przy Wiatrakowej 12 piorun wleciał przez komin. Zabił mieszkającego na poddaszu młynarza Boneckiego. Siła wyładowania była tak wielka, że w całym domu zostały rozerwane wszystkie piece. Przebywający na parterze domownicy zostali poparzeni. Tuż zaraz obok, niemalże po sąsiedzku przy Wiatrakowej 5 od kolejnego pioruna zaczęły palić się zabudowania gospodarcze. Mieszkańcy nie widząc znikąd pomocy sami ugasili ogień. Pioruny biły jeden za drugim. Szczególnie niebezpiecznie było wokół dworca kolejowego.
 

   Idący wzdłuż toru pracownik stacji, 35 letni Michał Koronkiewicz widząc przerażający spektakl schował się do budki kolejowej stojącej przy posterunku stacyjnym. Ledwo to zrobił to w budkę uderzył piorun zabijając kolejarza. Nawałnica zrywała przewody elektryczne, które sypiąc pióropuszami iskier wiły się jak ogniste węże po mokrych jezdniach.
   Przy ulicy Świętego Rocha, nieopodal posesji nr 7 zerwany przewód elektryczny oplótł przechodzącą Antoninę Dąbrowską. Nieszczęsna kobieta upadła na trotuar. Pospieszył jej na ratunek mąż. „Jednakże siłą prądu został odrzucony”. Nie stracił jednak przytomności. Wyrwał z płotu sztachetę „przy pomocy której zwolnił żonę ze śmiertelnych zwojów przewodnika elektrycznego”. Nieprzytomną kobietę z ciężkimi poparzeniami szyi i rąk natychmiast przewieziono do szpitala Św. Rocha .
  W wielu domach „wysokie napięcie energii elektrycznej podczas burzy” spowodowało krótkie spięcia. W całym mieście wybuchały spowodowane nimi pożary. Szczęśliwie nie dopuszczono do rozprzestrzeniania się ognia. Burzy „zionącej tysiącem piorunów” towarzyszyła potężna ulewa. Ulice zamieniły się w rwące potoki. Grozy dodawały ciemności bowiem uszkodzone zostało miejskie oświetlenie.
   Na wysokości zadania stanęła białostocka policja. W akcję osobiście zaangażował się komendant Bronisław Głuszkiewicz. Dzięki temu, że na miejscu każdego pożaru i wypadku natychmiast pojawiała się policja, a dopiero po pewnym czasie przybywała straż pożarna, w mieście nie wybuchła panika. Burza cały swój impet wyładowała nad Białymstokiem. Z tego doświadczenia próbowano wyciągnąć wnioski. Apelowano, że jedynym zabezpieczeniem w przyszłości mogą być piorunochrony. W następnych dniach postanowiono sprawdzić „ile mamy w mieście piorunochronów”. Nie udało się tego ustalić. Pojawiły się jednak głosy, że to bardzo proste, bo „liczba ich nie sięga 10”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Za kratami „szarego domu”

Za kratami „szarego domu”

 

    Jest przy ul.Szosa Baranowicka kompleks budynków zaopatrzonych w grube kraty w oknach, otoczonych wysokim murem, odciętych całkowicie od świata zewnętrznego. To białostocki „szary dom”, gdzie odbywają karę pozbawienia wolności przestępcy.
  Niełatwo uzyskać dostęp poza te mury, poza ciężkie, okute żelazem drzwi, żelazne kraty, aby zapoznać się z życiem więziennem, z życiem tych, którzy z mocy wyroków sądowych wyeliminowani zostali na określony ciąg czasu poza nawias społeczeństwa . Uprzejmy p.prokurator Jan Jaśkiewicz chętnie udzielił nam swego zezwolenia jako przedstawicielom prasy miejscowej i w towarzystwie p.sędziny Kuleszyny członka zarządu miejscowego „Patronatu” udaliśmy się na ul.Szosa Baranowicka.
  Krótka indagnacja przez maleńkie okienko w bramie i po chwili otwiera się furtka. Pada jeszcze pytanie, czy nie posiadamy broni, i wchodzimy na dziedziniec, przyozdobiony trawnikami i klombami kwiatów, pociętemi czysto utrzymanem i wysypanemi żółtym piaskiem alejkami. Stąd, prowadzeni przez naczelnika więzienia, p. Roszkowskiego, udajemy się przez drugą żelazną bramę na teren właściwego więzienia. I odrazu- niespodzianka. Obszerny dziedziniec przed głównym gmachem więzienia — to nie szare, bezduszne, bez jednej trawki podwórze więzienna, z
jakie nprz. spotykamy się w filmach i zagranicą. To zalane słońcem pole zielonej koniczyny, przetykane drzewami morwowemi i klombami kwiatów. Tu właśnie-pod okiem dozorców odbywają swój codzienny spacer więźniowie. Wchodzimy do głównego gmachu. Od razu uderza w nozdrza specyficzna woń więzienia. Wspinamy się na piętro, oglądamy wszystko, co godne jest obejrzenia.       Już na wstępie rzuca się w oczy czystość, której trudno szukać- by w całem mieście, nawet w najlepiej urządzonych gmachach. Podłoga lśni, jak lustro, wszystko wyczyszczone, wypolerowane od rur centralnego ogrzewania do krat i futryn okiennych, które błyszczą od ciągłego wycierania. Więzienie posiada wszystko,co potrzebne, aby więźnia kształcić, rozszerzyć jego widnokrąg myślowy, zainteresować zagadnieniami ogólno społecznemi, zachęcić go do pracy nad sobą, wprowadzić w sferę nowych, wyższych zainteresowań.Celowi temu służy obszerna sala szkolna mogąca pomieścić około 80 osób. Posiada ona ławki szkolne, tablicę, przybory naukowe. Odbywają się w niej lekcje w zakresie szkoły powszechnej pod kierunkiem p. Józefa Bandury, pogadanki, odczyty, koncerty radiowe (na głośnik). Okna przyozdobione firankami. Na ścianach portrety, na podłodze -chodniki.
  Druga, mniejsza sala liczy oko­ło 40 miejsc. Urządzona jest nie mniej schludnie. Posiada również głośnik radiowy. Prześlicznie urządzona jest kaplica więzienna, w której odprawiane są nabożeństwa. Ołtarz ładnie przyozdobiony, barierki dębowe w prezbiterium i ławki posiadają okucia z lśniącego, wypolerowanego mosiądzu. Jest i konfesjonał. Wszystko wykonane ręką więźnia. Na podłodze dywany i chodniki. W oddzielnej celi mieści się biblioteka,licząca 2558 tomów. Książki wydawane są raz na tydzień. Przeważnie są to stare wydania, bo na nowe książki niema pieniędzy. Może w drodze ofiarności publicznej da się ją uzupełnić. Każda przeczytana i przesłana do więzienia książka strawiłaby dużo radości więźniom. Nie można pominąć urządzeń, mających na celu ochronę zdrowia więźnia. Pod tymi względem więzienie jest zaopatrzone pierwszorzędnie. Posiada obszerny szpital dla gruźlików (jeden z dwu w Polsce), doskonale urządzoną salę operacyjną, gdzie chirurg znajdzie wszystko, co mu potrzeba. Dalej aparat rentgenowski ,sala pooperacyjna ,sala dentystyczna  (elektryczna bormaszyna), własna apteka.
  Nudę, owego największego wroga więźnia, rozprasza praca, która trwa 8 godzin na dobę. Więźniowie są zatrudnieni w warsztatach stolarskich oraz ogrodzie warzywnym, a wreszcie przy różnych, pracach gospodarskich. Więźniowie zwracali uwagę swym dobrym wyglądem pracując w ogrodzie. Na czerstwych, opalonych twarzach nie znać było śladów, jakie pozostawia pobyt w więzieniu.

   O gospodarce zarządu więzienia dają pojęcie następujące fakty. Ministerstwo sprawiedliwości zmierza do tego, aby wiezienia były samowystarczalne przede wszystkiem pod względem wyżywienia. To też więzienie prowadzi hodowlę świń, które idą do kotła. Doskonale jest zaprowadzona hodowla królików czystej rasy angorskiej. Jest tego obecnie 134 sztuk, jeden okaz ładniejszy od drugiego. W ub. roku cena jednej sztuki wynosiła 55 zł. Więzienie sprzedaje wysoko cenione wyczeszki wełniane oraz futra. Mięso idzie na spożycie w więzieniu. Dla tych to królików przeznaczona jest koniczyna rosnąca ,na dziedzińcach. Pozatem prowadzi się hodowlę jedwabników. W obecnej chwili więzienie posiada już 1185 drzew morwowych. Ogród warzywny daje na potrzeby kuchni buraki, marchew, kapustę i t. p. Droższe warzywa i owoce sprzedaje się. I tak n.prz. w b. r. sprzedano 600 kg. truskawek.
   Na zakończenie pokazano nam prace więźniów, przeznaczone na loterje fantowa, jaką urządza Patronat nad więźniami w niedzielę dn. 20 b. m.  zwracały zwłaszcza uwagę wyroby z włosia, wymagające niesłychanie mozolnej pracy, a wykonane z prawdziwym artyzmem, zarówno pod względem doboru barw, jak i formy. Pozatem przygotowano wiele przedmiotów z chleba, słomy i drzewa (szkatułki, pudełka, papierośnice i wiele innych).Przedmioty te będą umieszczone na jednej z wystaw sklepowych celem zainteresowania publiczności organizowaną loterią.
  Podczas zwiedzania więzienia p. sędzina Kuleszyna miała możność, korzystając z okazji, pełnić swój obowiązek opiekunki. Wezwano do niej więźnia-kobietę z bobasem, liczącym około roku. P. sędzina Kuleszyna zajęła się lustracją garderoby dziecka, które nie było z tej penetracji zadowolone, krzywiąc przekomicznie swą pucułówatą buźkę. Jak wiadomo, matki mogą zabrać z sobą do więzienia dzieci, liczące do 2 lat. Matki karmiące otrzymują mleko.
  Oto w krótkich słowach obraz życia wewnętrznego w naszym „szarym domu”. Opuszczając ów dom, trudno było powstrzymać się od uwagi, że to, co mają więźniowie, byłoby ideałem dla wielu na wolności. Nie troszczą się o utrzymanie, o dach nad głową, o przyodziewek, o pracę. Tęsknią za wolnością, ale po jej odzyskaniu kto wie, czy nie marzą o tem, co mieli w więzieniu!
   Nie nad przebywającymi za murami przy ul. Szosa Baranowicka roztacza więc Patronat swą opiekę, lecz nad pozostającemi w krańcowej nędzy ich rodzinami, nad tymi, którzy po opuszczeniu więzienia chcą wrócić do życia uczciwego, stać się po­żytecznemi członkami społeczeństwa. Dla tych ludzi zaczyna się tragedia dopiero wówczas, gdy zatrzasną się drzwi, przez które wyszli na wolność. Pomóc im w ich pierwszych poczynaniach, ułatwić uzyskanie pracy -oto zadanie Patronatu, który notorycznymi przestępcami, nie okazującymi chęci powrotu do uczciwego życia,nie zajmuje się wcale. Po raz pierwszy zwraca się Patronat tutejszy do społeczeństwa o poparcie jego pożytecznej działalności. Oczekiwać można, że do apelu tego nie ustosunkuje się w dni. 20 b. m. nikt obojętnie.

Set.
14 Sierpnia 1933 roku
Dziennik Białostocki

Partnerzy portalu:

Alfonsi na ulicach miasta

Alfonsi na ulicach miasta

 

 
  W okresie międzywojennym ta plaga była bardzo widoczna. Mężczyźni, wykorzystując swą dominację i siłę, zmuszali kobiety do nierządu. Ówczesny Białystok także nie był wolny od tych praktyk.
  Oczywiście sutenerstwo było zabronione i karalne. Wystarczyło jednak zajrzeć do żydowskich Chanajek, żeby odkryć tam kilkanaście domów publicznych, prowadzonych potajemnie. Działały one zwłaszcza przy ulicach: Krakowska, Orlańska, Marmurowa, Brukowa czy Piesza. Dorabiali się na nich tacy potentaci podziemnego, białostockiego światka jak: Jankiel Rozengarten, Szmul Gorfinkiel czy Sztokfic.
  Innym sposobem wykorzystywania upadłych kobiet było ich napastowanie na ulicach miasta. Krążące tam prostytutki musiały opłacać się takim bezwzględnym sutenerom, jak Jojne Winograd, Szmul Torbiel czy Hersz Juchnicki.
  Jednak najgorszą kategorią opryszków wymuszających od zabiedzonych dziewczyn ich skromne, uliczne zarobki stanowili alfonsiaki. Utrzymywała ich zwykle tylko jedna prostytutka. Stręczyciele ci poniżali, bili i zastraszali swoje ofiary. Ich szczególna aktywność przypadała na kryzysowe lata 30.
  Zacznijmy od dwóch sióstr, Luby i Marii Nesterowian z ulicy Brukowej. Każda z nich miała swojego „opiekuna”. Lubą zajmował się niejaki Alfons (nomen omen) Niewodziński. Podawał się za jej narzeczonego. Zmuszał do chodzenia na uliczny zarobek, zabierał wszystkie pieniądze, bił. W styczniu 1935 roku Są Okręgowy skazał go za trzy lata pozbawienia wolności i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Wyrok był tak wysoki, ponieważ Luba Nester miała niewielkie upośledzenie.
  Z kolei Marią Nesterówną zajmował się Wiktor Morawski. Też nie krępował się korzystać z jej złotówek. Zastraszona i posiniaczona prostytutka złożyła w końcu skargę na policji, za co została mocno poturbowana. Wyrok dla alfonsiaka – osiem miesięcy więzienia.
  Swoje przyjaciółki bili i poniewierali też m. in. takie wredne typy jak Lejzer Markus, Mendel Gelber czy Abram Azja z ulicy Krakowskiej. Ten ostatni nie tylko korzystał z pieniędzy swojej kuchenki, uzyskanych z nierządu, ale również zmuszał ją do kradzieży w białostockich lokalach rozrywkowych, w których dorabiała sobie jako fordanserka.
 

 
   Jednak szczególnie wstrętnie wyglądała sprawa 22-letnie Sary Robotnik. Trafiła ona w 1938 roku do prokuratora białostockiego. Młoda mężatka prowadziła przy ulicy Brukowej zakamuflowany lokalik (takich było wiele w Chanajkach), gdzie chętnie dostawali mocniejsze trunki wraz z zakąską, plus towarzystwo wesołych panienek. W prowadzeniu tego interesiku brał także udział mąż Sary, Bera Robotnik i teściowa Ruchla. Wszystko byłoby git, gdyby nie jeden pijany kolejarz, który zapragnął poznać dokładniej wdzięki miłej gospodyni. Sara odmówiła. Teściowa, widząc w tym dodatkowy zysk, poskarżyła się synowi. Ten polecił żonie spełnić zachciankę klienta. Po zdecydowanej odmowie mocno j pobił. później były kolejne, podobne sytuacje i dalsze rękoczyny. Nic dziwnego, że zrozpaczona Sara uciekła do rodziców i za ich namową złożyła skargę do władz sądowych.
  Nie tylko alfonsiaków, lecz i rajfurek podobnych do Ruchli Robotnik było w Chanajkach co niemiara. Oto, na przykład w 1927 roku Szaja Postrzygacz z ulicy Marmurowej zmuszała do nierządu Wiktorię Krupińską, którą ponoć z litości przyjęła na mieszkanie. Z kolei dziesięć lat później w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” można było znaleźć notatkę o „ciotce” (tak zwykle określano wówczas rajfurki) Łuszczykowskiej, dla której, „dziewczynka” z Marmurowej, Julia Stankiewicz, musiała oddawać swoje pieniądze, zarobione dla ulicznej miłości.
  Nic zatem dziwnego, że zastraszane i bite przez alfonsiaków dziewczyny sięgały w chwili rozpaczy po czyn ostateczny – samobójstwo. Piły w dużych ilościach jodynę, esencję octową i inne sublimenty. Mimo wysiłków lekarzy ze szpitala żydowskiego, nie wszystkie udało się uratować.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Chłopaki z Wygody

Chłopaki z Wygody

 

   Tak jak Chanajki kładły zły cień na centrum przedwojennego Białegostoku, tak na innym z krańców panoszyła się Wygoda. Dzielnica ta leżała w północno-wschodniej części miasta. Przez nią wiódł uczęszczany szlak z Białegostoku do Grodna. Kluczową była tutaj ulica Wasilkowska, od wiaduktu kolejowego po cmentarz prawosławny. Teren ów stanowił miejsce rozmaitych złodziejskich trików oprychów z Sadowej, Sandomierskiej, Odległej czy Krańcowej.
  Tym traktem na Wasilków, Czarną Białostocką, Sokółkę i dalej jechały, zwykle wieczorem, żydowskie furki, białoruskie telegi oraz wozy polskich gospodarzy.
  Ruch był duży. Wiele spraw handlowych, urzędowych, a i prywatnych trzeba było załatwiać w Białymstoku. W powrocie do domu wskazany był pośpiech. Aż tu nagle, najczęściej na wysokości cmentarza prawosławnego – nieszczęście. Bandycka zasadzka. Poniższa historia wydarzyła się naprawdę. Dowodzi tego jej obszerny zapis w Dzienniku Białostockim.
  Grudniowy wieczór 1934 r. Około godz. 22.30 na posterunek w Wasilkowie zgłosił się niejaki Hersz Płucienko. Przedstawił się jako sklepikarz z Sokółki, mający swój niewielki interes przy ulicy Grodzieńskiej pod 150. Łamiącym się jeszcze głosem złożył zażalenie. Oto dosłownie przed kwadransem , przy wyjeździe z Białegostoku, w pobliżu cmentarza, jego pojazd zatrzymało 4 osobników w paltach z odstawionymi kołnierzami i w kosmatych czapkach na głowach. Przeprowadzili dokładną rewizję fury i zabrali pakę z 16 kg mydła. Kiedy zaprotestował, otrzymał kilka tęgich ciosów w twarz i zwalił się z fury na dół. Teraz szuka ratunku u władzy.
  Dyżurny policjant nie zdążył jeszcze zakończyć protokołu ze zgłaszanego napadu, kiedy na posterunek wpadł 19-letni Aron Brodach, również z Sokółki. Jego też około godz. 22.30 zatrzymało w tym samym miejscu 3 podejrzanych typów (czwarty zapewne potargał zrabowane wcześniej mydło do kryjówki). Ponieważ nie znaleźli na furze nic wartościowego, to dla porządku, zdzielili słabo oponującego woźnicę przez łeb i zniknęli. Pokrzywdzony Aron nie dokończył jeszcze swojej opowieści, kiedy przed obliczem posterunkowego stanął 21-letni lejba Epsztejn z Krynek. Jego także zatrzymali koło cmentarza jacyś ludzie. Młodzieniec wiózł akurat worek z towarem obstalowanym w Białymstoku przez kupca Straszkowskiego z Krynek. Rabusie przecięli nożem worek, wyjęli z niego dużą paczkę. A kiedy Lejba zaczął bronić, nie swojej zresztą własności, znalazł się na ziemi i został silnie pobity i skopany.
  Zdawało się, że to już koniec nocnych wizyt na wasilkowskim posterunku policji. Ależ skąd! Tuż przed godziną 23 w drzwiach stanął 36-letni Władysław Barcewicz, gospodarz ze wsi Lipiny w gm. sokólskiej. Jego spotkał ten sam los co poprzedników. Zatrzymany w tym samym miejscu przez tych samych, jak należy domniemywać, osobników, stracił z wozu worek z mąką. Na odjezdnym został jeszcze potraktowany siarczystym policzkiem.
  W ciągu godziny, w tym samym miejscu, jedna szajka zdołała dokonać czterech identycznych napadów. Czy to był rekord? Trudno wyrokować. Opryszki z Wygody, mając do dyspozycji tak świetne schronienie, jak pobliski cmentarz, niemal co noc wyprawiali się na złodziejski połów i nigdy nie wracali do meliny z pustymi rękami.
  Zresztą na wozy i furmanki wygodzkie cwaniaki polowali i za dnia. Ten proceder miał nawet swoją nazwę – potokarstwo (potok – wóz). Dzienni potokarze „robiący” na rogatce wasilkowskiej rekrutowali się głównie z chłopaków z ul. Sandomierskiej, zwinnych i szybkich w nogach. Na swoim terenie królowali oni niepodzielnie i przepędzali innych chętnych do podobnych kradzieży, zwłaszcza tych z miasta.
  Bandy potokarzy oblegały jadące z dużą prędkością fury i ściągały z nich co popadnie. Ręce złodziejaszków mogły przylepić się do leżącego koło woźnicy kożucha, wystającego roweru czy zawieszonych nieopatrznie na boku wozu, butów. Byli jednak i tacy ryzykanci, którzy nie zważając na uderzenia batem, wyrywali z pojazdów paczki gwoździ, worki ze skórami, a nawet skrzynki z wódką.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Autorytety chanajkowskiej ferajny

Autorytety chanajkowskiej ferajny

„Mnie nazywają Złoty Kaziuk, mam talent pewny, po fachu Złotej Rączki wnuk, po szansach dalszy krewny.” Tak śpiewał niegdyś o środowisku warszawskich doliniarzy piosenkarz Jarema Stępowski. Białystok miał także swoją Złotą Rączkę.

Miano wszechstronnego kieszonkowca w międzywojennym Białymstoku zyskał niejaki Szmul Zawiński, mieszkaniec Chanajek. Zawiński rozpoczął złodziejską karierę jeszcze przed I wojną światową, jako 16-letni chłopak. W czasie wojny stracił w niewyjaśnionych okolicznościach lewą rękę. Pozostała mu prawa, ale za to jakże sprawna. Miał swoją wspomagającą ekipę i kradł z powodzeniem przez cały okres międzywojenny. Od czasu do czasu szedł za kratki, jednak to jeszcze bardziej gruntowało jego autorytet wśród chanajkowskiej ferajny.

Byli też i inni wyróżniający się specjaliści od cudzych kieszeni, ot choćby Abram Duczyński, niezrównany w robotach autobusowych. Wspomagała go w tym żona Rachela. Był elegancki przybysz z Petersburga, Szmul Chajtowicz, którego interesowali zwłaszcza klienci poczt i banków. No i jeszcze warto wymienić Mońka Złoto, pochodzącego z Białegostoku absolwenta paryskiej szkoły doliniarzy, który działał zwłaszcza w Warszawie i był sprawcą dziesiątek, jeśli nie setek kradzieży portfeli, zegarków czy papierośnic z kieszeni gości wszystkich, luksusowych hoteli stołecznych. To arystokracja fachu doliniarskiego.

Jednak jeśli przyjrzeć się bardzo licznym wzmiankom zamieszczonym w kronikach kryminalnych białostockich gazet między rokiem 1919 a 1939, okazuje się, że większość doliniarskich występów była po stronie najczęściej bezimiennego, złodziejskiego proletariatu. Ta wielka grupa osobników z lepkimi palcami działała niemal wszędzie. Pracowali w pojedynkę i w zespołach. W mieście i na prowincji. Wobec pojedynczej ofiary, jak i w tłoku. Oczywiście nie były to banki, hotele czy eleganckie restauracje. Na ich obecność tam zwrócono by zaraz uwagę. No, ale były też inne, interesujące miejsca, gdzie czuli się jak w domu.

Głównym miejscem urzędowania tych złodziejaszków były głównie ul. Lipowa, Rynek Kościuszki i Kilińskiego. Tutaj potrafili dokonywać bardzo sprytnych kradzieży, snuli się w pobliżu sklepów, pod oknami, obok ratusza i obserwowali. Ich ofiarami padali najczęściej gapowaci przyjezdni z prowincji, rozkojarzeni atrakcjami dużego miasta. Oto kilka przykładów kieszonkowych historii w powyższym stylu.

W lutym 1922 roku pewna wieśniaczka spod Białegostoku z ogromnym zaciekawieniem oglądała fotosy pod kinem Modern, w kieszeni palta miała w chusteczce kilkaset marek, została popchnięta przez jakiegoś młodzieniaszka i pieniądze zniknęły. Z kolei włościanin Górasinowicz z okolic Zabłudowa stracił w 1923 roku na Rynku Kościuszki portfel z 15 mln marek. Nie zapiął kurtki i to wystarczyło dla sprytnego doliniarza. W maju 1925 roku tuż po południu, również Rynkiem Kościuszki promenował Józef Jędrych przybyły z majątku Garbowo. Nie upilnował kieszeni marynarki, stracił więc portfel z dokumentami i 43 zł gotówki.

W 1931 roku Konstanty Perkowski, gość z Gdańska, postanowił zrelaksować się na wieczornym seansie w kinie „Apollo”. Przed wejściem do przybytku X muzy, w sztucznym tłoku, postradał portmonetkę z blisko 40 złotymi. Najlepszym pomocnikiem kieszonkowców był tłum i ścisk ludzi. Wtedy działali niemal na pewniaka.

Podczas pogrzebów na białostockich cmentarzach, na meczach piłkarskich klubów Jagiellonii czy Makabi, w tłumie ludzi na jarmarku św. Jana kieszonkowcy operowali bardzo gorliwie i plon był zawsze obfity. Potrafili wykorzystać np. tłumy zgromadzone w sierpniu 1921 roku witające w Białymstoku marszałka Józefa Piłsudskiego, defiladę odbywającą się rok rocznie dla uczczenia święta 3 Maja, czy nawet, jak to było w 1928 roku, nabożeństwo w synagodze przy ul. Szkolnej z udziałem słynnego kantora Nowego Jorku Rozenblatta. W tym ostatnim tłumie swój portfel utracił bezpowrotnie Abram Bereziński z ul. Rabińskiej. Było w nim 8 dolarów i 120 złotych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Hochsztaplerzy, kanciarze i naciągacze

Hochsztaplerzy, kanciarze i naciągacze

 

Pozbawić kogoś jego własności można było na różne sposoby. Brutalną przemocą, zuchwałą kradzieżą bądź też sprytnym oszustwem. Wszystkie te metody znane były bardzo dobrze na przedwojennym bruku białostockim.

 

Zacznijmy od szczególnie groźnej i bezczelnej mistyfikacji, kiedy to oszuści wcielali się w funkcjonariuszy policji albo udawali przedstawicieli państwowych urzędów. Na początku lat 20. ubiegłego wieku grasował w Białymstoku niejaki S.Szmulkiewicz. Mieszkał on sobie spokojnie na ul. Wilczej, w dzień. Zaś wieczorami przemieniał się w tajnego agenta policji i posługując się byle jak spreparowaną legitymacją, dokonywał bezprawnych rewizji. Rzecz jasna wybierał co zamożniejszych białostoczan. Jego śladem poszedł w 1925 roku Leon Rabinowicz z ul. Branickiego. Ten z kolei udawał wywiadowcę z Ekspozytury Urzędu Śledczego i w zamian za swoje rzekomo duże możliwości wyłudzał od naiwnych kupców i straganiarzy kilkuzłotowe datki.

 

Małe miłe zdarzenie przytrafiło się w styczniu 1935 roku Teodorowi Abramowiczowi z ul. Sienkiewicza. Odwiedzili go dwaj mężczyźni, którzy przedstawili się jako kontrolerzy papierów wartościowych z ramienia Banku Polskiego. Zażądali okazania posiadanych obligacji. Abramowicz nie podejrzewając nic złego wręczył im posiadane papiery wartościowe. Jeden z kontrolerów, przejrzawszy numery obligacji stwierdził, że padła na nie duża premia, 10 tys. złotych, którą można odebrać w kasie Banku Polskiego.

 

Oszuści zwrócili grzecznie swojej ofierze kopertę ze szczęśliwymi bonami. Dopiero nazajutrz, wybierając się do banku spotkało Abramowicza duże rozczarowanie. W kopercie bowiem znalazł zamiast papierów wartościowych bezwartościowe druki reklamowe. Ponieważ policja otrzymała jeszcze kilka zawiadomień o podobnych wyłudzeniach, Bank Polski oficjalnie ogłosił, że nie delegował żadnych kontrolerów do sprawdzania numerów obligacji. Pieniądze od naiwnych wyłudzano zresztą na przeróżne sposoby. Oto na przykład w 1923 roku pewien przemyślny staruszek odwiedzał co najbogatsze domy i uniżenie prosił o pożyczkę „na koszta operacji swej córki akuszerki, która przy zabiegu położniczym jednej ze swych pacjentek doznała zakażenia”. Na ową kombinację dał się nabrać nawet Ł. Jankowski, znany na białostockim bruku króla papierosów.

 

Z kolei w latach 30. modne były wizyty przyjezdnych akwizytorów, rozprowadzających nigdy nieistniejące czasopisma. Brali zadatki i czym prędzej się ulatniali. Na nienowy, ale zwykle skuteczny pomysł wpadł niejaki Henryk Stachowicz. Ubrał się w sutannę i zaczął zbierać datki na budowę wymyślonego przez siebie kościoła. Oczywiście policja szybko aresztowała rzekomego kwestarza, odebrała mu fałszywe zezwolenie od władz kościelnych i duchowy przyodziewek.

 

Zimą 1921 roku szczególną bezczelnością popisał się natomiast Aleksander Zakrzewski. Przyszedł on do redakcji „Nowego Dziennika Białostockiego” i przedstawił się jako powstaniec górnośląski i poprosił o wsparcie albo nawet zatrudnienie. Został przyjęty na próbę. Wkrótce awansował na rachmistrza. No i tutaj zaczęły się kombinacje. Najpierw Zakrzewski sprawił sobie gustowną wizytówkę z tytułem sekretarza administracyjnego, a do nazwiska dodał jeszcze herb Jastrzębiec. Następnie zaczął podbierać z redakcyjnej kasy mniejsze lub większe sumki. Pieniądze były mu niezbędne , gdyż poznał akurat rozkoszną panienkę, musiał mieć więc sporo marek na dorożkę (jak na dżentelmena przystało odwoził swoją wybrankę do domu), zamówiony stolik w restauracji, bilety do kina czy do teatru. Wkrótce jednak machlojki pana Aleksandra wyszły na jaw. Na ogólnym zebraniu wszystkich pracowników redakcji przyznał się on do kilku „omyłek” w prowadzonych przezeń rachunkach. Obiecał poprawę i pozostał na posadzie.

 

Ostatniego fałszywego powstańca rozszyfrowała prawdziwa EUS. Okazał się on zwykłym dezerterem z wojska, który uciekł z więzienia. Poszukiwany był też za zabójstwo. A teraz miał jeszcze odpowiadać za defraudację pół miliona marek.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Pożar na Kolejowej

Pożar na Kolejowej

W 1926 roku, 23 października, tuż po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego „Warrant” przy ul. Kolejowej 12. Pierwsze oznaki pożaru zauważył Aleksander Kozłowski, palacz z sąsiedniej fabryki dykty. Zaraz powiadomił o tym pryncypała Bruna, a ten z kolei natychmiast zadzwonił do straży ogniowej. Walka z pożarem trwała blisko trzy godziny. Strażacy pracowali jeszcze do prawie szóstej rano. Zabezpieczali sąsiednie budynki przed zachłannym ogniem. Niebawem na miejsce katastrofy przybyła poważna delegacja miejska, składająca się z panów: Filipowicza – prezesa Rady Miejskiej, Sobocińskiego – komendanta powiatowego Policji Państwowej i Makarewicza – szefa Urzędu Śledczego. Rozpoczęło się dochodzenie, które miało trwać blisko sześć lat.

 

Firma „Warrant” stanowiła własność kilku wspólników: braci Mejera i Tewela Krugmanów, Lejzera Kugla i Abela Furmana. Budynek, który zajmowała należał do Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek. Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, tłuszcz, kalifonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców.

 

Według późniejszych zeznań właścicieli spalonego dobytku wart był on w sumie około miliona złotych (100 tys. dolarów). Alter Greeberg, kupiec branży skórzanej oświadczył, że trzymał w „Warrancie” dziewięć koszów skórek tchórzy, soboli, wiewiórek, lisów i gronostajów. Ich ubezpieczenie wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową za swoje skóry zgłosił Berel Lis, właściciel największej w Białymstoku firmy obuwniczej. Pretensje wnieśli też inni kupcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych futer. Wszyscy byli wysoko ubezpieczeni. Bardzo szybko po mieście zaczęły krążyć najróżniejsze plotki na temat spalenia się „Warranta”. Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej, pechowej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego kupcy składujący w „Warrancie” swój towar, ubezpieczali go na różne sposoby w odległych często towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na to i inne pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekliwość miejscowej prokuratury.

 

Dopiero w październiku 1932 roku nastąpił finał sprawy pożaru „Warranta”. Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej premii asekuracyjnej. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Białymstoku zasiadło 11 osób, w tym m. in. Lejzer Kugiel, Berel Lis, Chona Janowski i Chackiel Geldsztejn. Obok zajęli również miejsca Jankiel Najdorf i Izaak Kantor, wyróżniające się na Chanajkach osobistości świata przestępczego, którzy mieli odpowiadać za osobiste podpalenie składów „Warranta”. Przewód sądowy ciągnął się bardzo długo. Zeznawało blisko 250 świadków. Niektórzy mówili bez ładu i składu, powołując się na niepamięć o wydarzeniach sprzed sześciu lat. Powołanych dziewięciu biegłych sądowych zastanawiało się drobiazgowo, dlaczego tak ogromna ilość drogich skór i futer zostawiła w pogorzelisku tylko 20 centymetrów popiołu, a nie jak powinno być – półtora metra.

 

Obrona oczywiście upierała się przy tym, że pożar wybuchł samoistnie. Bez złej woli jej klientów. 9 grudnia 1932 roku sąd ogłosił wyrok: Furman, Guzowski, Kugiel i Lis za zorganizowanie podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia zostali skazani na cztery lata więzienia. Kilku oskarżonych dostało po roku, a resztę uniewinniono. Sprawa oczywiście na tym się nie skończyła. Nastąpiły odwołania. W 1934 roku Sąd Apelacyjny w Białymstoku wszystkich „warrantowców” uniewinnił. Teraz przyszła kolej na stolicę. Sąd Najwyższy podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał trzy lata więzienia. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzer Kugiel. Był sierpień 1938 rok.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Cwany paser z ul. Św. Rocha

Cwany paser z ul. Św. Rocha

 

   Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. Św. Rocha. Jaszkie, jak nazywano Połtera w przestępczych kręgach, kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy, cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale był bardzo przydatny chanajkowskim złodziejaszkom. Nadawał im dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, służył pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.
  W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Jaszkiego powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należących do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt „na pomyłkę”. Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju szła zawiadomić swojego pryncypała o przybyszu, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.
  Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.
Innym trikiem białostockich szpryngowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznanie poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie.
  W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy. A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas tam z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.
  Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego bardzo wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił protektor Zundel Połter, zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa znalazła się przed białostockim Sądem Grodzkim. Cwany paser i Maria Głuszczak dostali po roku więzienia, a pozostali delikwenci poszli za kratki na pół roku.
  Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w jej luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro. Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Z kroniki policyjnej

Z kroniki policyjnej

 

   W przedwojennej prasie popularne były różnego rodzaju kroniki kryminalne. W 1925 r. Dziennik Białostocki opublikował materiał pt. „Nowy typ niebieskiego ptaka”. Jego autor stwierdził, że przez żadne bodaj miasto prowincjonalne nie przewinęło się tyle tzw. niebieskich ptaszków, wszelkiego rodzaju i gatunku, co przez Białystok. Przez pewien czas grasowali tutaj rozmaici „wydawcy” i „redaktorzy”, mający na celu ordynarny szantaż, albo zdobycie od łatwowiernych kupców i fabrykantów ogłoszeń. Później pojawili się „finansiści” od robienia interesów w drzewie, konopiach, kartoflach, kocach itp. Aż się roiło od tego tałatajstwa. Z czasem przybyli agenci i reprezentanci firm istniejących przeważnie na papierze. Ostatnio pojawił się nowy typ oszusta – fotografa. Już od stycznia odwiedzał domy agent Franciszek Więckowski. Dostatni ubiór, płynna wymowa i spryt, uosabiały przychylnie do agenta, który proponował za opłatą bajecznie niską powiększenie fotografii. Zamówienia posypały się jak z rogu obfitości, za nimi zaliczki. Gdy już większość klientów wpłaciła gotówkę, oszust ulotnił się. Tymczasem firma faktycznie wykonała portrety i nadesłała je za zaliczeniem pocztowym. Rzecz jasna, że amatorzy powiększonych zdjęć ślubnych po prostu ich nie wykupili. W porę wdała się w całą sprawę Ekspozytura Urzędu Śledczego i osadziła przedsiębiorczego „fotografika” za kratkami.
  Z kolei w 1937 r. „Echo Białostockie” opisało ze szczegółami następującą historię: „Szmul Cywes podejrzany był o paserstwo, gdyż podczas dokonywania u niego rewizji zakwestionowano dwie kurtki niewiadomego pochodzenia. Co prawda on twierdził uparcie, że to jego własność, ale pomogło mu to tyle, co umarłemu kadzidło. Policja kurtki zabrała. Zgłosił się wtedy do Cywesa niejaki Duczyński Abram, gość wielce szacowny, którego fotografie z całą pieczołowitością przechowywane są w albumach policyjnych, a którego wywiadowcy białostoccy lepiej pilnują niż Scotland Yard – króla Jerzego VI. Duczyński oświadczył, że za odpowiednim wynagrodzeniem podejmuje się jego sprawę pozytywnie wyjaśnić. – Bądź pan spokojny, ja w policji jestem bardzo dobrze znany. Sam komisarz zwraca się do mnie per „ty”. – zapewniał Cywesa. Cywesowi zależało na owych kurtkach, dlatego też wręczył Duczyńskiemu 45 zł na „koszta manipulacyjne”, i czekał. Policja jednak kurtek nie zwracała. Trudno. Cywes sam poszedł na komisariat. Rozpytał się o wszystko. Dowiedział się wówczas, że Duczyński nabił go po prostu w butelkę. I po co to wszystko panu było – spytał policjant Cywesa – skoro kurtki miały nie pochodzić z kradzieży? Widocznie jednak coś z nimi nie tak”.
  Wiosną 1939 r. „Wiadomości Białostockie” zamieściły w kronice kryminalnej relację noszącą tytuł: „Ulica Brukowa – centrum brudu”. Rzecz jednak wcale nie dotyczyła sprzątania, lecz bandytyzmu. „Sąd Okręgowy rozpatrzył sprawę Jana Matejaka i Stanisława Olszyny oskarżonych o to, że 3 grudnia 1938 r. pod groźbą użycia siły zrabowali Stanisławowi Panasewiczowi litr wódki, krążek kiełbasy i 16 złotych gotówką. Okazało się też, że Jan Matejak ma już na swoim koncie 11 wyroków skazujących go w sumie na 18 lat więzienia. Ciekawe było też ostatnie słowo oskarżonego. Nie przyznając się do zarzucanego mu czynu, całą winę za swoją przeszłość zrzucił na ulicę Brukową. „Mieszkam – powiedział – na Brukowej, w centrum brudu i demoralizacji. Nic więc dziwnego, że stąd tak łatwo trafić do więzienia”.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Ulica Brukowa 8

Ulica Brukowa 8

 

   Ulica ta leżała w samym środku przestępczych Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.
  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.
  Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.
  Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.
  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.
 

   Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.
  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.
  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.
  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał … ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Z Chicago do Chanajek

Z Chicago do Chanajek

 

  Pierwsze kroki w gangsterskim fachu stawiał  na ulicach Chicago białostocki chojrak Chaim Sarowski. W 1925 r. Sarowski powrócił do Białegostoku. Nie wiadomo, co stało się tego przyczyną. Może była to ciągła wojna bimbrowników i liczne trupy odnajdywane w chicagowskich zaułkach, a może nostalgia za rodzinnymi stronami. W każdym razie opryszek z Chicago szybko znalazł się w miejscowych kronikach kryminalnych. Z grupką pomagierów zaczął siać terror wśród chanajkowskich paserów, sutenerów i prostytutek. Imponował kamratom amerykańskim obywatelstwem i dolarami. Dorobił się nawet przydomku króla Chanajek. Latem 1926 r. Sarowski z wiernym adiutantem Jankielem Kapickim zajmowali się szantażowaniem sklepikarzy z ul. Sosnowej i Suraskiej.
  Ci zanieśli skargę na IV komisariat przy ul. Grunwaldzkiej. Z interwencją pośpieszył przodownik Zadrożny. Naśladowca Al Capone nie pękał jednak przed policją. Nie tylko nawymyślał posterunkowemu, ale też oberwał mu dystynkcję, wyrwał szablę i zaczął formalnie dusić za gardło. Zakapior Kapicki dzielnie sekundował. 22 września odbyła się rozprawa i krewki „Amerykaniec” dostał 2 miesiące bezwzględnego więzienia. Zanim jednak trafił za kratki, wdał się w kolejną bójkę nożową na ul. Krakowskiej. No i zdrowo się naciął. Niejaki Wacław Cieśluk lepiej władał majchrem i Sarowski wylądował w szpitalu, a dopiero później w szarym domu przy Szosie Baranowickiej.
  Przed wojną białostockie powroty z emigracji zdarzały się nie tylko ze Stanów Zjednoczonych. Ot choćby przykład Marii Gołdeszczuk. W 1934 r. zjechała ona do rodzinnego miasta prosto z … Paryża. Do Francji trafiła 10 lat wcześniej i tam, do spółki z mężem, uprawiała wydatnie kradzieże mieszkaniowe. Po odsiedzeniu kilku lat w więzieniu paryskim została wydalona znad Loary. W Białymstoku natychmiast wróciła do złodziejskiej specjalności. Był to tzw. szpryng, czyli okradanie przedpokoi, zwłaszcza z futer i cennych drobiazgów. Gołdeszczuk zmontowała szajkę „skokierów” i ruszyła na podbój białostockich mieszkań.
  Obok niej ważne miejsce w bandzie zajmował Zundel Połter, zwany Jaszkie, paser z ul. Św. Rocha, a także siostra Zofia Filauer. Po licznych kradzieżach doszło do wpadki. Wszystko zaczęło się od kłótni Gołdeszczukowej z paserem Połterem na tle podziału łupów. Wkrótce do aresztu trafili kolejni członkowie szajki. Pod koniec 1935 r. odbyła się rozprawa sądowa. „Francuzka” otrzymała rok więzienia i jeszcze 5 lat domu poprawy. Paser Jaszkie dostał to samo. Na początku następnego roku Marii Gołdeszczuk dołożono jeszcze 10 miesięcy za obrazę sądu. Baba miała niewyparzoną gębę.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Policyjne porządki

Policyjne porządki

 

   Jednym ze sposobów policyjnych w walce ze światkiem przestępczym w międzywojennym Białymstoku były obławy i rewizje przeprowadzane przez Urząd Śledczy i komisariaty policji w złodziejskich melinach i kryjówkach. Szczególną plagą w pierwszych latach niepodległej Polski był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i w okolicy grasowały liczne szajki zbrojne, zdemoralizowane czasami wojennymi. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józef Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i oddziały żołnierzy. W ten sposób rozbita została m.in. w 1921 roku groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego, będąca postrachem podbiałostockich osad.
  W latach 20. a i później, obławy w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie zapracowane były III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co działo się na Rybnym Rynku, drugiemu z kolei podlegały groźne zawsze Chanajki, Piaski i Skorupy. Podczas takich akcji do aresztu trafiało często po około 60 osobników, podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano, w sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Tak oto wiosną 1931 roku znalazł się w niej Icek Segał, ukrywający się w naszym mieście znany złodziej z Brześcia nad Bugiem.
  Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów miał V komisariat, mieszczący się na dworcu kolejowym. Wiele energii poświęcał temu jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki jego zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów i podejrzanych włóczęgów.
  Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta z potencjalnych złodziei i rozmaitych mętów. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym, popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do miasta szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza z Warszawy, a i miejscowi kieszonkowcy, tombakowi oszuści, loteryjni naciągacze czy szulerzy od trzech kart z utęsknieniem czekali na to świąteczne wydarzenie.
 

   Obławy odbywały się w dzień, ale zwłaszcza w nocy. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były silnie udokumentowane, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji. Tak była na przykład przed Wielkanocą 1935 roku. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to oczywiście dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godzinie 21., a zakończono o 1. po północy. Kierowało nią dwóch doświadczonych oficerów Policji. W ręce władz trafiło 33 podejrzanych osobników, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w różnych dzielnicach Białegostoku. Byli wśród nich zarówno 17-letni Bolesław Szczygielski, jak też trzydziestoparoletnie małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Tych ostatnich od dawna poszukiwała policja za wcześniejsze, brzydkie występki.
  Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście, jak też w pościgu za szczególnie groźnym kryminalistą. Tę pierwszą niech zilustruje wydarzenie z 1937 roku. Obrabowany został wówczas sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów. Wydział śledczy zarządził natychmiast przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak: Nochim Abolewicz, Abram Duczyński, Icek Golsztein, Abram Kolew czy Władysław Paradowicz. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało, jubilera obrobili ich koledzy po fachu z miasta Wilna.
  W 1938 roku białostoccy policjanci urządzili dużą obławę na jednego, ale za to zatwardziałego bandytę, Władysława Szejdę. Uciekł on właśnie z więzienia w Łomży, gdzie odbywał długi wyrok. Za zbiegiem ruszył cały oddział mundurowych. Po wielogodzinnym pościgu po okolicznych lasach, a później poddaszach białostockich domów, Szejda trafił w końcu w ręce władz.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Napad w centrum miasta

Napad w centrum miasta

 

  Chodzenie o zmroku ulicami powojennego Białegostoku było ryzykowne, a nawet lekkomyślne. Brak dostatecznego oświetlenia i mała liczba policyjnych patroli pobudzały do działania drobnych rabusiów szukających łatwego zysku. Na spotkanie z bezczelnymi typkami, kryjącymi twarz pod mocno nasuniętą czapką w pierwszej kolejności narażone były samotne kobiety, powracające późno do swoich domów. Wśród międzywojennych, ulicznych bandziorów stało się modne pytanie przechodniów o czas na zegarku.
  Wrześniowym półmroczem 1921 roku wracała do domu panna Bekerminówna. W pewnym momencie podszedł do niej nieznany młodzieniec i zapytał grzecznie, która może być aktualnie godzina? Ponieważ było już ciemnawo, zapóźniona panienka nie mogła właściwie odpowiedzieć. Zakłopotany chłopak poświecił jej wydobytą z kieszeni małą latarką. Nie patrząc na wskazówki zerwał szybko z ręki zegarek ze złotą bransoletką i zbiegł. Wartość utraconego czasomierza wynosiła 40 tys. marek.
  Zegarkowych przygód nie brakowało też w tym czasie i mężczyznom. Ot na przykład w nocy z 4 na 5 maja 1922 roku na ul. Kraszewskiego zatrzymany został Jakub Fajens. Pytanie brzmiało krótko: która godzina? Gdy ten sięgnął do kieszeni po swoją cymę, poczuł cudzą rękę, która starała się wyrwać zegarek. Całe szczęście, że pojawili się inni przechodnie, którzy spłoszyli napastnika.
  Miesiąc później na ul. Kraszewskiego, być może ten sam złodziejaszek próbował ukraść zegarek z ręki R. Bernera. O godzinę zapytał po niemiecku. Podstęp się nie udał dzięki refleksowi towarzyszącego Bernerowi kolegi. Opryszek musiał wziąć nogi za pas.
Innym sposobem miejskich rabusiów na dokonanie prostej kradzieży, było zaczepianie przechodniów z prośbą o papierosa lub zapałki. Jeśli te słowa wypowiedziane były w sposób kulturalny a powierzchowność zafrasowanego palacza nie wzbudzała podejrzeń, zagadnięty zamożny – sądząc po odzieniu – obywatel przystawał. Wyciągał srebrną papierośnicę czy też pozłacaną zapalniczkę. O to przecież szło! Zwinny złodziejaszek wyrywał z ręki dobrodusznego białostoczanina cenny przedmiot i znikał w najbliższej bramie.
  Kiedy w sierpniu 1921 roku na ul. Szkolnej zaczepiony został w ten sposób niepalący muzyk F. Fidler, także nie obyło się bez straty. Nachalny drab sięgnął po prostu po tkwiące pod pachą muzykanta skrzypce. Do tego nastąpiło jeszcze silne uderzenie pięścią w głowę ofiary.
  Szczególnie niebezpiecznie było spacerować nocą po ul. św. Rocha. Była to najkrótsza droga prowadząca z dworca kolejowego do centrum miasta, gęsto uczęszczana przez przyjezdnych z nocnych pociągów, którzy nie chcieli wykosztowywać się na dorożkę. Tutaj padały zwykle z ust wyłaniającego się z mroku dużego typa dwa proste słowa: dawaj portfel! Typ ów miał zwykle w ręku solidną pałkę, czy też gazrurkę.
  W ten sposób w maju 1923 roku straciła blisko 200 tys. marek Halina Derfasztejn, w październiku tegoż roku teczkę z 5 mln marek postradał Bronisław Ciechowski, zaś nieco później napadnięta została uboga przyjezdna z Ostrołęki, Apolinia Napiórkowska, którą opryszek pozbawił torebki z sześcioma złotymi. Tego akurat amatora łatwego zarobku udało się policji schwytać. Okazał się nim Chil Malsowicz, znany w tym rejonie złodziej i zabijaka.
  Na możliwość ulicznego rabunku narażone były również dzieci. Szczególnie wtedy kiedy rano szły do szkoły. Wiosną 1922 roku policja białostocka zlikwidowała szajkę wyrostków, którzy zaczepiali uczniów pytaniem: co dostałeś na śniadanie? Jeśli któryś był oporny, sami przetrząsali tornister i zabierali co im się podobało.
  Uliczne rabunki odbywały się nagminnie i w dalszych latach międzywojnia. Niektóre z nich były wręcz kuriozalne, ale równie niebezpieczne.
  Oto przykładowo zimą 1927 roku na ul. Fabrycznej dwóch oprychów, Paweł Gertner i Konstanty Sacharke, mający za sobą bogatą przeszłość kryminalną, a aktualnie czujący nieprzepartą chęć wypicia kolejnej butelki wódki, zabrali przygodnemu przechodniowi tylko tyle, ile było im potrzeba na alkohol i zakąskę – 2 zł i 50 groszy.  Sąd jednak nie uznał tego minimalizmu i skazał obu z art. 51 i 589 kodeksu karnego na cały rok więzienia.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złote ruble i futro z jedwabną podszewką

Złote ruble i futro z jedwabną podszewką

 

   Złodziejowi, który włamał się późną nocą 3 kwietnia 1919 roku do mieszkania T. Bucholca przy ul.Skorupskiej 40, szło głównie o ubrania i bieliznę. Wtedy, w nędzy powojennej, to był towar wielce pożądany. Białostoczanie w tym czasie chodzili mocno obdarci.   Przemysł tekstylny dopiero odbudowywał swoją, wcześniejszą potęgę. Więcej możliwości na zakup potrzebnej garderoby zapewniał zakamarek ze starszyzną mieszczący się tuż przy Rynku Siennym. Głównymi jego zaopatrzeniowcami byli oczywiście miejscowi fachowcy od złomu i wytrycha. Największe zapotrzebowanie klientów, zwłaszcza przyjezdnych włościan było na palta.
  Tak przykrego, popołudniowego, majowego dnia 1923 roku pani Grynberg nie spodziewała się. Mieszkała przy ul. Sienkiewicza 39. Akurat zajmowała się pitraszeniem w kuchni, a gdy weszła na chwilę do przedpokoju, spostrzegła z przerażeniem, że wieszak ze znajdującą się tam całą rodzinną garderobą został całkowicie ogołocony. Zeznając później przed policjantem oceniła swoją stratę na 1 milion ówczesnych marek polskich.
  Kiedy w październikowy wieczór tego samego roku Michał Szuszyński z Białegostoczku wszedł do stajni też omal nie zemdlał. Nie było w niej konia, uprzęży i wiszącego na kołku palta. Gniadego szybko odzyskał, a po skradzione wierzchnie okrycie musiał zgłosić się na komisariat.
  W komisariacie siedział już Maciej Paniucho z ul. Kozłowej, który próbował przy Siennym Rynku sprzedać skradzione palto, na czym przyłapał go agent policyjny. Szczęście miał również Józef Mazur, któremu gwizdnięto palto w mroźnym styczniu 1924 roku. Było ono prawie nowe, warte 25 mln marek. Szloma Frydenberg, sprawca tej kradzieży, nie zdążył nawet wynieść towaru na sprzedaż. Policja nakryła go z różnymi fantami w mieszkaniu przy ul. Składowej.
  Szczególny pociąg do konfekcji męskiej i damskiej miał niejaki Stefan Kornholf z ul. Baranowickiej. Zagarniał ją z prywatnych mieszkań, jak i sklepów, biur i urzędów. Kiedy jednak połakomił się na kostium damski w sklepie Jenty Benbaum przy Rynku Kościuszki 8, został nakryty przez ekspedientkę. Ucieczka nic nie dała. Wkrótce trafił za kratki.
  Przedpokoje, gdzie zwykle pozostawiano grubszą odzież, stanowiły pole do popisu dla sprytnych szpringowców. Wchodzili tam pod byle pretekstem, jako omyłkowi goście, roznosiciele gazet, komiwojażerzy z walizeczką tanich perfum, krawatów czy lepu na muchy. Rzut oka na wieszaki i wiadomo już było, co można przy okazji wynieść za drzwi i schować do specjalnego worka.
  W ten sposób w maju 1925 roku stracił swoje palto Maldryk Morgolis z ul. Fabrycznej 13, a nieco później Kazimierz Ryniejski ze Skorupskiej. Ten był bardzo poszkodowany, bowiem w kieszeniach jego palta, jak zeznał później, znajdowało się 15 złotych rubli i pozłacany medalion z łańcuszkiem. Czy była to prawda, kto wie?
  Nieźle trafił natomiast złodziejaszek, który w styczniu 1935 roku puknął lekko w niezamknięte drzwi do mieszkania Mojżesza Duńczyka przy ul. Sienkiewicza 41. Według relacji zamieszczonej w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” z przedpokoju zniknęło futro karakułowe, długie, z czarną, jedwabną podszewką i dużym futrzanym kołnierzem ze srebrnego lisa – warte, bagatelka 3500 zł.
  Paltowego pecha zaliczyli również w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku Ajzyk Kobyliński z ul. Różańskiej i Izaak Motylski z ul. Warszawskiej. Do pierwszego zawitał jakiś niepozorny Żyd w celu wynajmu pokoju. Kiedy gospodarz na chwilę pozostawił go samego, ten natychmiast zniknął, a wraz z nim wyparował z wieszaka całkiem zdatny kożuszek i do niego jeszcze dwa srebrne lichtarze.
  Z kolei pana Motylskiego odwiedził starszawy żebrak, prosząc o wsparcie. Kiedy ten wyszedł z przedpokoju po jakąś drobną monetę, mężczyzna zabrał z wieszaka kurtkę wartą 30 zł.
  Dziwna natomiast była kradzież, której dokonała niejaka Anna Falkiewicz, zawodowa żebraczka. Zimą 1927 roku w domu przy ul. Orzeszkowej, w jej rękach, a później torbie znalazła się pstrokatą spódniczka. Jej właścicielem okazał się, ku zaskoczeniu, mężczyzna – Michał Daniłowicz.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Wielki skok

Wielki skok

 

   Kasiarz, kasaor, pudlarz, to osobnicy tego samego, przestępczego fachu. Jego najsłynniejszym, acz mocno pechowym przedstawicielem w II Rzeczypospolitej był niewątpliwie Stanisław Cichocki, z zawodu fryzjer, znany  z pierwszych stron gazet jako Szpicbródka. Jego złodziejskie ekipy robiły podkopy pod różne banki Warszawy, Częstochowy czy Łodzi. Przeważnie jednak kończyło się to klapą oraz kilkuletnim pobytem za kratkami.
  Tuż przed II wojną światową swój ostatni wyrok Szpicbródka odsiadywał w więzieniu białostockim. W naszym mieście jego występów nie odnotowano, ale i tak w Białymstoku nie brakowało spryciarzy, którzy przy pomocy bora, raka, bądź palnika acetylenowego próbowali dobrać się do pancernych skarbców, znajdujących się w bankach, urzędach i prywatnych mieszkaniach. Tu spotykał ich często głęboki zawód.
  Szczególnie niepomyślne dla białostockich kasiarzy były kryzysowe lata 30. Ogólna bieda, brak zagranicznych inwestycji, odpływ kapitału z kraju. Kasy pancerne nie były więc przepełnione. Mimo to śmiałków, żeby do nich po kryjomu zajrzeć, kusiły.
  W marcu 1931 roku nocną porą trzech włamywaczy próbowało dobrać się do Banku Właścicieli Nieruchomości przy Rynku Kościuszki 17. Rabusiów spłoszył jednak czujny dozorca. Równie uważny policjant podczas pościgu postrzelił jednego z nich. W śledztwie okazało się, że był on znanym złodziejem, działającym w Białymstoku i w Warszawie. Opryszkom nie udało się nic ukraść – za to uciekając w popłochu, pozostawili w pobliżu banku cały komplet drogich narzędzi do prucia sejfów.
  Z kolei w sierpniu 1924 roku obiektem zainteresowania włamywaczy stała się kasa stojąca spokojnie jak dotąd w mieszkaniu fabrykanta włókienniczego Józefa Złotnikowa przy ul. Polnej 21. Jej właściciel bawił beztrosko na letnisku w Ignatkach. Zaś jego prawdopodobne zasoby skusiły białostockich kasiarzy. Do mieszkania dostali się za pomoc podrobionego klucza, zaś kasę ogniotrwałą rozpruli klasycznymi dla tej operacji środkami – borem i rakiem. Wewnątrz pancernego pudła z gotówki był tylko jeden funt angielski, a poza tym damski zegarek ze złota i skromniutki łańcuszek również z tego samego kruszcu. Trudno tutaj mówić o wielkim sukcesie nieproszonych gości.
  Nie obłowiła się też szajka, która dokonała w styczniu 1935 roku włamu do biura fabryki produktów chemicznych J. Rajskiego przy ul. Białostoczańskiej 6. W rozbitym sejfie znaleźli gotowizny coś około 20 zł bilonem, złotą monetę 7,5 rublową oraz małą, srebrną skarbonkę. Rozczarowani przestępcy zabrali więc swoje złodziejskie przybory i ulotnili się jak niepyszni. Poważniej zapowiadało się włamanie do komunalnej Kasy Oszczędności pow. białostockiego, mieszczącej się przy ul. Sienkiewicza 28.
  Dokonane o typowej dla tego typu robót, w nocy z piątku na sobotę. Złodzieje dostali się przy pomocy sznurowej drabiny na balkon I piętra od podwórza, następnie wyjęli szybę i zabrali się natychmiast do prucia aparatem acetylenowym podręcznej kasy znajdującej się w pierwszym pokoju. Zawiedli się srodze, kasa była całkiem pusta. Następnie przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdował się główny sejf KKO. Ale tutaj nic nie wskórali. Sejf miał specjalną konstrukcję, a nie było już wiele czasu na dokonanie kradzieży. Gdyby pancerz ustąpił, opryszków i tak by czekała niespodzianka. Były w niej bowiem nieznaczne pieniądze, przewidziane do obsługi tylko następnego dnia i to rano. Włamywacze zostawili więc rozbabraną robotę wraz z aparatem, butlami tlenowymi i drabinką sznurową, i dali drapaka.
  Również niewiele straty w 1933 roku po rozpruciu ich sejfów ponieśli Owsiej Welpern, właściciel fabryki waty (Fabryczna 9) i W. i I. Charin, posiadacze fabryki kopert (Jurowiecka 25). I kto by pomyślał coś takiego o kasiarzach, taki nakład sił i środków, a rezultat szkoda gadać!

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Wyrodne matki

Wyrodne matki

 

   Mizeria codziennego życia, bądź inne, równie dramatyczne powody sprawiały, że w okresie międzywojennym niektóre młode dziewczyny pozbywały się swoich, urodzonych dopiero co dzieci.
  Głównym miejscem dokąd trafiały porzucone przez matki bezbronne, najczęściej nieślubne niemowlaki, był miejski zakład opiekuńczo-wychowawczy „Żłobek” przy ul. Dąbrowskiego 2. Ochronka ta przyjmowała wszystkie dzieci bez względu na wyznanie. Niektóre podrzucano w pobliże samego zakładu, inne z kolei znajdowano w różnych rejonach miasta. Były to najczęściej niemowlęta 4 -6-tygodniowe. Oto tylko wybrane przykłady bezradności i braku instynktu opiekuńczego dawnych, młodych kobiet.
  W styczniu 1925 roku w bramie domu przy ul. Kilińskiego 16 dozorca znalazł dziewczynkę mającą około półtora tygodnia. Do lichych pieluszek miała przypiętą kartkę z informacją, że jest to dziecko polskie, nieochrzczone. Niemowlę szybko trafiło do „Żłobka”. Miesiąc później na ul. Pułkowej pod nr 10 lokator tego domu, wracając późno z pracy, natknął się na zawiniątko opatulające też około dwutygodniowego chłopca. Zawiadomiona natychmiast ochronka natychmiast pośpieszyła z interwencją. W tym akurat przypadku, co zdarzało się raczej rzadko, sprawczyni podrzucenia została rozpoznana. Była nią Joanna Burzyńska, lat 22, służąca, pochodząca ze wsi Niewiarowo w gminie Trzcianne. Po wyjściu ze szpitala położniczego nie mając żadnych widoków na pracę, ani kąta do spania, zdecydowała się na ten rozpaczliwy czyn.
  Kilka miesięcy później tegoż 1925 roku, tuż przed północą, na podwórzu przy ul. Nadrzecznej 12, ktoś z domowników usłyszał ciche piski. Szybko odnaleziono tam noworodka. Był przy nim również karteluszek napisany w języku żydowskim o treści: „Opuszczam dziecko dlatego, że jest z nieprawego łoża”. Z kolei na początku 1933 roku w sieni siedziby „Żłobka” podrzucono jednomiesięczną dziewczynkę. Dochodzenie ustaliło, że zrobiła to Maria Kłosowska, mieszkanka Tykocina.
 

   Oprócz ochronki przy ul. Dąbrowskiego podrzutków przyjmował także dom sierot ulokowany przy ul. Jurowieckiej 7. Tutaj również nieszczęśliwe albo wyrodne matki porzucały swoje maleństwa bezpośrednio w korytarzu tego zakładu. Tak było np. w marcu 1924 roku z kilkutygodniowym chłopczykiem. Niemowlaki trafiały tu również z różnych miejsc Białegostoku. W październiku 1933 roku przyniesiono na Jurowiecką kilkutygodniowego oseska, na którego natrafił stróż pilnujący synagogę żydowską przy ul. Bożniaczej.
  Malutkich podrzutków znajdowano niemal wszędzie: pod bramami domów, na korytarzach urzędów, w przychodni kasy chorych, poczekalni dworcowej klasy III, obok kuchni żydowskiej czy katolickiej plebanii. Dzięki litości ludzkiej trafiały one pod właściwą opiekę. Czy młode matki, które pozbywały się z różnych powodów swoich dzieci, były karane? Jeśli udało się ich tożsamość, to tak.
  W 1923 roku aresztowano i skazano na karę więzienia niejaką Aurelię Etinger, która urodziła dziecko w warunkach urągających wszelkim zasadom higieny, a zaraz po porodzie pozostawiła na niechybną śmierć.
  Dziesięć lat później Sąd Okręgowy skazał 20-letnią Julię Płoskowską na sześć miesięcy więzienia. Wyrok był stosunkowo niski, gdyż kilkumiesięczny chłopczyk położony został ostrożnie na samym progu ochronki. Natomiast tak oto wiadomość podał „Dziennik Białostocki” w czerwcu 1933 roku: „Przy ulicy Orzeszkowej 7 w Wilnie znaleziono podrzutka w wieku około 18 miesięcy, którego umieszczono w przytułku”. Jak wykazało policyjne śledztwo, matką dziecka była Judea Wiwerska z Białegostoku. Dzieci pozbywano się, jak widać i z dala od rodzinnego miasta.
  Najtragiczniejsze było jednak to, kiedy niemowlaków znajdowano martwych. Jakże drastycznie brzmiały słowa z gazetowej kroniki kryminalnej – trup dziecka znaleziony przy bramie cmentarnej, w Białce, czy szczególnie ohydne w kloace.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Ukształtowany kieszonkowiec

Ukształtowany kieszonkowiec

 

   Po I wojnie światowej ciągnęły do Białegostoku całe zastępy złodziei i oszustów, którym w Rosji bolszewickiej po piętach deptali agenci CzK. Z Petersburga wyniósł cało swoją głowę młody, ale ukształtowany kieszonkowiec, Szmul Chajtowicz.
  Był rok 1921. Uciekinier znad Newy otrzymał swój pierwszy wyrok od białostockiego sądu. Tylko dwa miesiące. Niedługo potem przyszła jednak kolejna odsiadka, dwa razy dłuższa. Z kolei w 1924 roku prokurator zażądał dla coraz zuchwalszego doliniarza jednego roku więzienia. Po wyjściu na wolność 22-letni Szmul nie widział już przed sobą innej kariery, jak tylko sięganie do cudzych kieszeni. W celi nasłuchał się wiele o sztuczkach stosowanych przez warszawskich worów i postanowił niektóre z nich włączyć do swego repertuaru.
  Na początek dokonał pewnych zmian w swoim dosyć pospolitym wyglądzie, który jednak już dobrze znali policjanci z miejskich komisariatów. Zwłaszcza zaś cywilni wywiadowcy z Ekspozytury Urzędu Śledczego. U chanajkowskiej paserki nabył przyzwoity, choć kradziony garnitur i buty lakierki, dopasował do tego okulary w eleganckiej oprawie, nawet zdecydował się na noszenie na przemian laski i czarnego parasola. Tak odmieniony zaczął uczęszczać do banków, kin i na poczty, które stały się teraz miejscem jego podstawowej działalności.
  Szczególną sympatią Szmula Chajtowicza cieszył się białostocki oddział Banku Polskiego, mieszczący się przy ul. Warszawskiej pod numerem 14. W odstępach kilkudniowych, ażeby nie wzbudzić podejrzeń woźnych bankowych, zjawiał się przed kasami i przyglądał się klientom, a raczej banknotom, które podejmowali. Gdy dostrzegł odpowiedni dla siebie obiekt, nie spuszczał już z niego oka. Dopiero kiedy zorientował się, gdzie jego przyszła ofiara chowa pieniądze, przystępował do misternej operacji kieszonkowej.
  Jeżeli złodziejaszkowi nie udało się dopaść swojego klienta bezpośrednio w banku czy też w drzwiach wyjściowych, podczas umyślnie spowodowanego, sztucznego tłoku, szedł wówczas za nim na ulicę i tam, wykorzystując jedną ze swoich licznych sztuczek, starał się dobrać do jego kieszeni. Ulubionym trikiem cwanego młodzieńca było rzucanie się w objęcia swojej ofierze, niby przypadkowo spotkanemu znajomemu sprzed lat.
  Oczywiście, po wyjaśnieniu pomyłki następowały serdeczne przeprosiny i szybkie ulotnienie się z wyciągniętymi zręcznie portfelem. Tak było w przypadku Berka Brochowskiego z ul. Mazowieckiej. Oprócz 20 dolarów i 200 złotych stracił on również przy okazji zegarek z amerykańskiego złota. U pracującego intensywnie doliniarza dobra passa nie trwa nigdy zbyt długo. Kolejna zasypa spotkała również i Szmula Chajtowicza. 10 czerwca 1926 roku okradł on w swoim ulubionym Banku Polskim przy Warszawskiej mieszkankę Łap – Bejlę Adelską. Ta jednak dobrze zapamiętała kręcącego się wokół niej osobnika i zgłaszając stratę 25 dolarów, podała w sekretariacie EUS dokładny jego rysopis.
  Idąc tym tropem po niecałych dwóch tygodniach wywiadowca Marian Czernik zatrzymał przed Bankiem Polskim mężczyznę odpowiadającego opisowi poszkodowanej łapianki. Był to oczywiście Szmul Chajtowicz. Co prawda początkowo twierdził, że nazywa się Boruch Rabinowicz, jednak gdy odnaleziono w archiwum EUS jego dossier, niechętnie przyznał się do swoich prawdziwych personaliów. Kradzieży jednak wypierał się do końca.
  Aby zejść z oczu białostockim glinom postanowił Szmul Chajtowicz na jakiś czas zmienić klimat i przewietrzyć się na prowincji. W okolicznych małych miasteczkach podlaskich i mazowieckich nagminnie odbywały się rozmaite jarmarki i targi, a także kościelne odpusty – po prostu raj dla wydrwigroszy.  Doświadczony kieszonkowiec ze stolicy województwa doskonale sobie radził wśród odświętnie odzianych włościan. Noga powinęła mu się dopiero w kwietniu 1927 roku na jarmarku w Goniądzu. Kilka miesięcy później, jako niepoprawny złodziej – recydywista, został Szmul Chajtowicz skazany na trzy lata więzienia. Jak na doliniarza był to wyrok całkiem

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Historia pewnego zegara

Historia pewnego zegara

 

   Cały ambaras z białostockimi zegarami rozpoczął się w październiku 1938 roku. A stało się to za przyczyną zegara zamontowanego wówczas na wieży kościoła ewangelickiego przy ulicy Warszawskiej. Zegar ten był na wskroś nowoczesny. Miał elektryczny napęd. Stał się wnet tematem krążącej po Białymstoku plotki. Powiadano, że to wcale nie zegar, ale szpiegowska radiostacja służąca do informowania niemieckiego wywiadu.  Pogłoska ta padała na podatny grunt przygotowany przez ówczesnego pastora ewangelickiej gminy, Benno Kreatera. Jego antypolskie nastawienie znane było w całym mieście i nie przysparzało mu zwolenników.
  Ale wracajmy do zegarów. W styczniu 1939 roku władze miejskie stwierdziły, że gdyby za Branickiego była elektryczność, to hetman z pewnością zamówiłby taki sam zegar, jaki ufundowali sobie ewangelicy. Był bowiem Branicki czuły na wszelkie nowości. Znane było jego polecenie, gdy w 1724 roku kazał kupić sobie w Warszawie odpowiedni czasomierz, „bo niepodobna być bez zegarka”. Elektryczności nie było w XVIII wieku, ale gości zjeżdżających do białostockiego pałacu witał zegar na bramie. Niestety psuł się często.
  W 1739 roku Branicki do jego kolejnej naprawy wezwał pewnego warszawskiego ślusarza. W 1749 roku przygotowując się do budowy nowej bramy wjazdowej zamówił hetman, tym razem u białostockiego majstra, nowy zegar. W Gdańsku zaś polecił odlać do niego dwa dzwony. Jeden wybijał godziny, a drugi dzielące je kwadranse.
  Kolejny białostocki zegar, pochodzący zapewne też z fundacji Branickiego, znajdował się na wieży parafialnego kościoła. Do dziś, pod hełmem ją przykrywającym widoczne są zamurowane okrągłe otwory. To w nich niegdyś umieszczone były cyferblaty.
  W 1790 roku i ten zegar zaczął szwankować. Władająca wówczas Białymstokiem Izabela Branicka wezwała na pomoc zegarmistrza warszawskiego, niejakiego Krukowskiego. Następny białostocki zegar pojawił się na ratuszowej wieży. W 1868 roku wykonał go „uczony zegarmistrz Trop”.
  To już były inne czasy. Nie trzeba było sprowadzać mędrków z Warszawy. Już bowiem w 1850 roku na Wasilkowskiej, wkrótce przemianowanej na Mikołajewską, czyli na Sienkiewicza, tuż przed mostem nad Białą, otworzył zakład zegarmistrzowski Baraks. To on pierwszy uzyskał w Białymstoku koncesję na sprzedaż słynnych szwajcarskich Omeg. Po nim swoje zakłady otworzyli Gotlib i Łapszyc. Sklep Łapszyca znajdował się przy ulicy Niemieckiej (Kilińskiego) w kamienicy Leona Zabłudowskiego.
 

   Gotlib oprócz zegarków w swoim magazynie przy Lipowej, naprzeciw cerkwi, sprzedawał maszyny do szycia. Ba, był oficjalnym przedstawicielem wybornej firmy Singer. Był też pionierem w prowadzeniu salonu rowerowego. To właśnie od warsztatu mechanicznego Gotliba zaczęła swoją historię późniejsza fabryka Przyrządów i Uchwytów.
  W sumie w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku w Białymstoku działało 5 zegarmistrzów. Żaden jednak nie miał smykałki do antyków. Tak więc do starego pałacowego zegara w latach 1880-1900 władze Instytutu Panien Szlacheckich, który mieścił się w pałacu, wzywały zegarmistrza z Grodna. Jego syn, po latach, gdy sprawa zegarów miejskich zainteresowała wszystkich, w 1937 roku opowiadał, że ojciec na dzwonach zamawianych do bramy widział datę – 1727. Nikt tego nie mógł już sprawdzić, bo dzwony w 1915 roku zarekwirowali Rosjanie i tyle je widziano. Zniknął też zegar z kościelnej wieży.Przypuszczalnie popsuty, został zdemontowany około 1900 roku gdy rozpoczęła się budowa neogotyckiej fary.
  W dobrej kondycji trwał natomiast ratuszowy zegar. W 1916 roku okupujący Białystok Niemcy odwrócili nawet proporcje tej nazwy. To już nie był ratuszowy zegar, tylko zegarowy ratusz, a raczej zegarowa wieża – Uhr Thurm.
  Tykały więc sobie te białostockie zegary, aż do tego wspomnianego stycznia 1939 roku. Magistrat postanowił wyrzucić zabytkowy mechanizm i zastąpić go nowym. W budżecie miejskim przewidziano na tę inwestycję 8 tysięcy złotych. Postanowiono przeprowadzić też „dokładne wyremontowanie zegara na wieży ratuszowej”.
  Zniweczyła wszystkie te plany historia, która miała się już wkrótce wydarzyć. Zegar „uczonego Tropa” zniknął wraz z ratuszem w 1940 roku za sprawą Sowietów. Znikł również zegar, sprawca całego zamieszania, z wieży kościoła św. Wojciecha. Elektrycznego napędu nie zastosowano też na pałacowej bramie. Dzięki temu zachowała nam się pamiątka po hetmanie, co to uważał, że bez zegarka żyć niepodobna.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Pajęczarz z bielizną pod pachą

Pajęczarz z bielizną pod pachą

 

   Pajęczarstwo w przestępczym światku nie było zajęciem zbyt prestiżowym ani też zyskownym. Cóż można było wynieść ze strychu. Tłumok suszącego się tam prania. Ale i takich złodziei w międzywojennym Białymstoku nie brakowało. Głównymi narzędziami pajęczarza podczas roboty były – tak jak w przypadku rasowego włamywacza – wytrychy do otwierania zamków oraz zgrabny rympałek, mały łom, ażeby wyrwać nim skobel z kłódką. Nieodzowny był także worek na łupy.
  W pierwszej połowie lat 20-tych minionego wieku dużą sławą w fachu pajęczarskim cieszył się dwudziestolatek Josel Zalmanowicz, zwany Sałatą.Był to młodzian szczególnie ambitny, a o jego licznych, strychowych wyczynach krążyły barwne opowieści, nie tylko na ulicy Cygańskiej, gdzie mieszkał, ale i w całych Chanajkach. Ta historia wydarzyła się wiosną 1923 roku.
  Łupem Joska Sałaty padła bielizna wartości 500 tys. marek wyniesiona ze strychu przy ul. Sienkiewicza. Było to jeszcze przed reformą Grabskiego, kiedy pół miliona kosztowało kilka podkoszulków i męskich gaci. Trofeum nie było więc zbyt obfite.  Za to właściciel skradzionej bielizny, niejaki Perl, okazał się człowiekiem zarozumiałym i nieostrożnym. Ogłosił on wszem i wobec, że pajęczarze pierwszy i ostatni raz dobrali się do jego strychu, który od tej pory chroniony będzie przez specjalne patentowe zabezpieczenie. Wieść o tym buńczucznym oświadczeniu szybko dotarła do Sałaty – złodziej postanowił podjąć wezwanie.
  Kilka miesięcy czekał na odpowiedni moment. Wreszcie, w pewną lipcową noc, gdy cały Białystok spał spokojnie przy otwartych oknach, złożył wizytę w domu pana Perla. Nazajutrz ten samochwała rwał sobie włosy z głowy. Mniejsza o stracony kosz świeżo upranych prześcieradeł i nawleczek, honor perlowy doznał poważnego uszczerbku, a to za sprawą kartki wetkniętej w otwór „antyzłodziejskiego” zamka. Według reportera „Dziennika Białostockiego” zawierała ona krótki wierszyk następującej treści:
  „Nasz połów jasno poucza, że kiedy złodziej nie cherla, nie ma dlań zamka ni klucza, nawet na zamku pana Perla”.  W tamtejszych czasach złodzieje mieli poczucie humoru.
  Kolejna, krótka odsiadka spotkała Joska Zelmanowicza w 1924 roku. Wyprawił się on pewnego, kwietniowego przedświtu na strych domu przy ul. Sosnowej 18. Swoją bieliznę stracił wówczas Mojżesz Guz, tamtejszy sublokator. Złodziejskiej wyprawie towarzyszyła Sałacie jego pomocnica Estra Bekowska z tejże Sosnowej. Właśnie ona, handlując później skradzionymi klamotami wpadła na Rynku Siennym w ręce agenta EUS i chcąc czy też nie chcąc zasypała wspólnika.
 

   Trzeba powiedzieć, że w tym czasie właśnie kobiety chętnie brały się do, jak to mówiono, wyrabiania pająków. Oto na przykład w lutym 1923 roku niejaka Janina Karpińska z dwoma wspólnikami oporządziła strych M. Wajera przy ul. Nowy Świat 28. Wartość skradzionej bielizny wyceniono na 800 tys. marek. Choć sprawców policja schwytała, cały, mokry jeszcze majdan przepadł bezpowrotnie. Z kolei dwa miesiące później na gorącym uczynku wpadła na strychu pani Sobieszczańskiej (Słonimska 37) nieletnia Katarzyna Kudriawcewa. Kiedy ją przesłuchiwano w biurze Ekspozytury US, z rozbrajającą niewinnością stwierdziła, że dlatego weszła na wspomniany stryszek, ponieważ drzwi do niego były uchylone.
  Sam Josek Zelmanowicz po wyjściu z więzienia postanowił sobie na razie odpuścić mieszczańskie poddasze. Zabrał się za bardziej bezpieczną, jak się wydawało, paserkę. Oficjalnie pracował jako tragarz, zaś po kryjomu pod nowym adresem zamieszkania – Stolarska 1, prowadził skup i sprzedaż rzeczy znalezionych przez złodziei. Wpadł w 1926 roku, kiedy to od notorycznej szpryngówki (kradzież z przedpokoju) Sury Szpiro nabył dwa lichtarze za 20 złotych, choć wiedział, że do niedawna były one własnością Tauby Edelsztejn. Sąd ocenił ten zakup na jeden rok więzienia.
  W latach trzydziestych Josel Zelmanowicz był znany w okolicach Rynku Siennego ze swoich nożowych rozpraw. Raz jego krajali, innym razem on szybciej posunął finką. Z jego powodu w marcu 1936 roku do szpitala św. Rocha trafił Oszer Gurwicz z ul. Marmurowej. Ponieważ rana była lekka, Sałata wywinął się od kratek.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złodziejaszki ze stolycy i okolycy

Złodziejaszki ze stolycy i okolycy

W listopadzie 1927 roku bawili krótko w Białymstoku Jankiel Rozenberg i Chil Rozen, fachowcy – włamywacze z miasta Łodzi. Odwiedzili zakład fryzjerski Zelmana Jezierskiego przy Rynku Kościuszki 3. Ale nie mieli zamiaru tam się strzyc. Białostocki mistrz grzebienia i nożyczek stracił narzędzie pracy warte co najmniej 600 zł. Dwaj złodzieje zostali ujęci dopiero po kilkunastu miesiącach w stolicy, przy daleko idącej współpracy policji białostockiej i warszawskiej. Skradzione rzeczy, a przynajmniej ich część, odnalazły się w sklepiku pasera z ul. Krochmalnej, Abrama Krauzego. W kwietniu 1929 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku odbyła się gruntowna rozprawa z Rozenbergiem i Rozenem. Zatwardziali kryminaliści zostali skazani na 4 i 4,5 roku więzienia. Kara została im jednak zmniejszona o jedną trzecią na mocy ustawy amnestyjnej.

Gościnne występy w przedwojennym Białymstoku w wykonaniu złodziejaszków z innych miast, takie jak ten przedstawiony powyżej, były normą. O takich zdarzeniach czytało się w miejscowej prasie niemal co kilka dni.  Do Białegostoku przybywali przestępcy o różnych specjalnościach, od zręcznych kieszonkowców poczynając, a na kasiarzach – rutyniarzach kończąc. Pochodzili oni przede wszystkim z Warszawy i Wilna. Pomocne było tutaj dogodne połączenie kolejowe. Po Białymstoku grasowali też opryszki z Grodna, Łodzi a nawet odległego bardzo Lwowa, który miał swoją słynną szkołę kradzieży. Wielu z nich szybkie i udane roboty uchodziły na sucho, choć policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego robili, co tylko mogli, ażeby schwytać sprawców.

Szczególnie niegościnnie zachował się w 1925 roku Judel Szmurkiewicz, zawodowy złodziej z Warszawy, który niemal na oczach wszystkich klientów Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej ściągnął sprzed okienka kasjerskiego 17 tysięcy złotych w grubych banknotach. Schwytano go dużo później, a sąd wlepił mu cztery lata pobytu w zakratowanym odosobnieniu.
Na początku 1928 roku pojawiła się w Białymstoku silna ekipa włamywaczy z Wilna. Byli w niej główny spec od mieszkaniowych zamków, Icek Szmulewicz, gość od ochrony Feliks Skoryński, używający też innych nazwisk, jak Nowak, Sakowicz czy Wille, no i wywiadowczyni grupy – Basia Galperowicz. Skwapliwie obrobili kilka mieszkań. Ostatnie należało do Konstantego Masyglińskiego. Trafili tam fantów na ponad dwa tysiące złotych. Kiedy chcieli już wyjechać z dworca do swojego rodzinnego miasta, zwinęła ich policja.

Z kolei zupełnie nieudany występ na bruku białostockim zanotowali w styczniu 1932 roku goście z Warszawy – Stanisław Bartoszewicz i Hieronim Stryjewski, bezrobotni złodzieje stołeczni. Kiedy o godzinie 3 minut 25 po północy wygruzili się z pociągu pośpiesznego relacji Warszawa – Wilno, policjanci z komisariatu dworcowego od razu wzięli ich na celownik. Jak się okazało podczas drobiazgowej rewizji, bagaż zatrzymanych zawierał: duży tasak kuchenny, latarki elektryczne, wytrychy (francuskie) do otwierania wszystkich zamków, żyletki do przecinania kieszeni w specjalnych drewnianych oprawkach i inne złodziejskie akcesoria. Zawiadomiony o zatrzymanych osobnikach Warszawski Urząd Śledczy pogratulował kolegom z Białegostoku dużego sukcesu.

Kryzys początku lat trzydziestych sprawił, że warszawska, złodziejska ferajna bardzo często przybywała w gości do Białegostoku. Próbowali tutaj poczęstunku, ale jakoś go nie skonsumowali tacy gwiazdorzy od złodziejskiej fuchy, jak: Jan Kuryłowicz, znany w całej II Rzeczypospolitej kasiarz, włamywacze Szmul Eksztejn i Milek Toplicki, a zwłaszcza wyjątkowo pechowy klawisznik Marian Szymanowski. Pracował on intensywnie przez kilka miesięcy 1933 roku w naszym mieście. Kradł przede wszystkim biżuterię i futra. Miał on na nie zamówienie od warszawskich paserów. Straty ponieśli wówczas m. in. mieszkańcy domów przy ul. Monopolowej i Wojskowej. Wpadł bardzo głupio. Podczas okazania policjantowi fałszywej legitymacji. Szybko został rozpoznany. Rok więzienia to był i tak dla niego duży prezent.

Żeby było sprawiedliwie, białostoccy złodzieje jeździli w gości do Warszawy i Wilna, ale nie wiodło się im tam najlepiej.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Wall Street na kocich łbach

Wall Street na kocich łbach

  
   W 1920 roku powstała w Białymstoku nielegalna czarna giełda. Nikt jednak z jej działalnością się nie krył.  Białostocka Wall Street ulokowała się w popularnej cukierni Karola Metza, przy Sienkiewicza 4. Ruszała codziennie o godzinie 19.  Już w 1912 roku na dziewięć istniejących w mieście kantorów bankierskich aż siedem znajdowało się właśnie na Sienkiewicza.   Najlepszą renomą cieszył się kantor Markusa i Perlisa. Niewiele ustępowały mu kantory Samuela Goldberga i Józefa Knyszyńskiego.  Ale kantory to dobre były za cara. Rubel stał mocno to i można było z niego żyć. W 1920 roku wszystko się zmieniło. Marka, która była wówczas polską walutą, nie była stabilna. Ten kto nie czuł praw ekonomii, rano mógł być milionerem aby wieczorem stać się bankrutem. Niewtajemniczeni w proceder goście cukierni przyglądali się zdumieni obserwując kilkudziesięciu mężczyzn, którzy „stali w miejscu i krzyczeli jednym głosem”. Postulowano, aby ukrócić te spekulacyjne praktyki.  Ale praw rynku walutowego nie da się stłumić ot tak sobie. Przeto białostocka Wall Street vel Sienkiewicza funkcjonowała w najlepsze.
  Pretendowała też ta ulica do miana jednego z cudów świata, zazdroszcząc antycznej sławy wiszącym ogrodom Semiramidy. Oszałamiających ogrodów przy Sienkiewicza nie było, ale za to był wiszący most.
  Oczywiście chodziło o most nad Białą. Po dżdżystej jesieni 1922 roku jego przyczółki zostały podmyte. Sam most stał więc na palach wbitych w dno rzeki, a pomiędzy nim a brzegami były pokaźne dziury. Taki most na środku rzeki, nawet tak niepozornych rozmiarów jak nasza, to żaden most, acz mógłby uchodzić za lokalną ciekawostkę. Magistraccy technicy postanowili połączyć go jednak ze stałym lądem. Uczynili to jednak na tyle nieporadnie, że deski przybite do jezdni mostu znalazły się ponad poziomem ulicy. Dzięki temu, jak żartowano sobie w mieście, z mostu zrobiono trampolinę.  Złośliwcy twierdzili, że „magistrat dbały o splendor miasta, celowo toleruje tę osobliwość w stylu babilońskim, aby odróżnić Wielki Białystok od różnych niewielkich Kozich Wólek i Baranich Rogów”.
  Miała też Sienkiewicza aspiracje do konkurowania z paryskimi Champs Elysees. Jeszcze na początku XX wieku dużym wysiłkiem władz miejskich, niewielki fragment Sienkiewicza, za jej skrzyżowaniem z Ogrodową, przebudowano tworząc w tym miejscu wielkomiejski bulwar. Robił naprawdę dobre wrażenie. Jezdnie rozdzielał szeroki trotuar, okolony barierami. Wzdłuż nich rosły starannie przycinane drzewka, stały proste ławki. Przez kilka lat było to modne, ulubione przez białostoczan miejsce spacerów. Niestety czas nie obszedł się z tym przeniesionym nad Białą paryskim sznytem dobrze.
  W połowie 1926 roku stan tej reprezentacyjnej promenady był opłakany. Pisano, że „cała prawa strona jezdni począwszy od Ogrodowej, a skończywszy przed torem dworca poleskiego przedstawia obraz nieprzebytych wprost przestrzeni. Karkołomne wyboje, bajury występujące na chodniki, zalewające podczas ulewy całe przestrzenie, kamień na kamieniu i goły szkielet toru tramwajowego, robią wrażenie terenu po groźnym trzęsieniu ziemi”. Magistrat dostrzegał fatalny stan było nie było jednej z najważniejszych ulic w mieście. Postanowił więc działać. Zadziwieni przechodnie obserwowali jak po owych bajurach telepały się fury wypełnione kamieniami brukarskimi. Jechały one w kierunku placu na rogu Sienkiewicza i Traugutta. Po kilku tygodniach w miejscu tym wyrosła ogromna pryzma „kocich łbów” i w tym momencie wszelkie prace ustały. Białystok aż kipiał od plotek. Zastanawiano się komu opłacało się zebrać wszystkie kamienie z całego powiatu i przywieść je na Sienkiewicza.
  Wkrótce okazało się, że w miejskiej kasie po zakupie kamieni zabrakło już pieniędzy na jego ułożenie. Krytyka skierowana pod adresem władz była druzgocąca. Co praktyczniejsi twierdzili, że zamiast planować nierealne inwestycje trzeba może zrobić mniej kosztowną naprawę powybijanych bruków. Dyskusja trwała, a tu zbliżała się kolejna słotna jesień, a bajury jak były tak były.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Kradzież i sąd honorowy

Kradzież i sąd honorowy

Herszon Zelikowicz zaprosił na spotkanie biznesowe Dawida Taszmana i Borysa Frenkla. Po wyjściu gości gospodarz ze zdumieniem stwierdził, że z kasetki na etażerce zniknął 100-dolarowy banknot. O kradzież oskarżył Frenkla. Ten urażony niesłusznym posądzeniem wezwał Zelikowicza na sąd honorowy. I Zelikowicz został skazany.

Na Częstochowskiej, pod jedynką mieszkał Herszon Zelikowicz. Zajmował się interesami w branży naftowej oraz prowadził przedsiębiorstwo komunikacji autobusowej. Pod koniec września 1925 r. Zelikowicz zaprosił do siebie na biznesoe spotkanie Dawida Taszmana i Borysa Frenkla. Taszman też od wielu lat działał w branży naftowej. Jego sukcesem było uzyskanie koncesji Galicyjskiego Towarzystwa Naftowego „Galicja”. Zajmował się również handlem smołą. Miał też fabryczkę „ręcznego wyrobu smarów”. Borys Frenkiel był zaś ex fabrykantem. Tuż przed wybuchem wojny przy Białostoczańskiej (Włókiennicza) uruchomił niewielką mechaniczną przędzalnię wełny. Zatrudniał w niej 20 robotników.

Jeszcze w pierwszych latach powojennych fabryczka jako tako funkcjonowała, ale pierwsza dekoniunktura była dla niej zabójcza. Frenkel zamknął ją i zaczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Herbatka u Zelikowicza przebiegała w miłej atmosferze. Po wyjściu gości gospodarz, z przyzwyczajenia zajrzał do kasetki na etażerce i ze zdumieniem stwierdził, że zniknął z niej 100-dolarowy banknot. Z grona podejrzanych gości wyeliminował Taszmana, który opływał w dostatki i na 100 dolarów by się nie połasił. Co innego Frenkiel. Dla niego to była gratka.  Zelikowicz z domu. Wiedział, że Frenkiel lubi przesiadywać w popularnej cukierni Karola Metza przy Sienkiewicza 4.

I rzeczywiście. Przez witrynę zobaczył jak Frenkiel rozsiadł się przy stoliku, zamówił herbatę i zaczął przeglądać gazety. Nie tracąc ani chwili pognał więc na Warszawską 6, do Ekspozytury Urzędu Śledczego. Tymczasem nieświadom niczego Frenkiel dokończył herbatę, odwiesił gazetę na wieszak i wyszedł z cukierni. Na to tylko czekał Zelikowicz z agentem.

Policjant dyskretnie podszedł do Frenkla, ujął go pod łokieć i cicho, aby uniknąć skandalu, na ulicy „zaprosił go do Ekspozytury”. Zdumiony ex fabrykant dał się bez przeszkód zaprowadzić na Warszawską. Cały czas, w pewnym oddaleniu, podążał za nimi Zelikowicz. Na Warszawskiej w biurze Ekspozytury „dokonano ścisłej rewizji osobistej przy czem Frenkla rozebrano do stroju adamowego”.

Jednak 100 dolarów nie odnaleziono. Zelikowicz nie ustępował, twierdził że złodziejem jest Frenkiel. Przepychanki trwały do północy. W końcu śledczy zrezygnowali i zwolnili podejrzanego do domu. Następnego dnia o skandalicznym postępku Zelikowicza wiedział już cały Białystok. Oburzenie było wielkie. Niesłusznie oskarżony „cieszył się bowiem opinią nieskazitelną”. Opowiadając sobie tę historię w kawiarniach, zadawano pytania czy banknot naprawdę zginął. W tej sytuacji Frenklowi nie pozostało nic innego niż wezwać Zelikowicza na sąd honorowy.

Niefortunny oskarżyciel na wieść o tym czym prędzej wydał stosowne oświadczenie. Stwierdzał w nim, że Taszmana i Frenkla wcale do siebie nie zapraszał, tylko oni sami odwiedzili go „z własnej inicjatywy we własnym interesie”. 100-dolarówkę miał, i leżała w kasetce, a po wyjściu gości już nie.

Na koniec listu przechodził do kwestii najdelikatniejszej. Pal licho te 100 dolarów gdy „cała ta historia jest dla mnie nad wyraz przykrą, że w wyżej opisanym stanie rzeczy uważałem za swój obowiązek zameldować władzom policyjnym o wypadku, że winy doznanej przez p. F. przykrości nie mogę brać na siebie, że jednak skoro pośrednio do tej przykrości przyczyniłem się, gotów jestem p. F. przeprosić, równocześnie zaś wyrażam swój żal z powodu powyższego zajścia”.

Mimo tego pojednawczego gestu w październiku 1925 r. zabrał się sąd honorowy. Uznał, że czyn Zelikowicza zasługuje na „najwyższej miary potępienie”. Wyrok był srogi. Zelikowicz musi przeprosić Frenkla. Zostaje skazany na 3 dni aresztu domowego. Oraz ma „przejąć na siebie miesięczny koszt utrzymania jednego dziecka w ochronce przy Jurowieckiej”. I na koniec sąd zażądał od obydwóch panów „nawiązania tych samych stosunków koleżeńskich i zupełnego zapomnienia tej przykrej sprawy”. To i po przeczytaniu też proszę o niej zapomnieć!

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Nielegalny hazard

Nielegalny hazard

 

   Gra w trzy karty była prosta. Wystarczyło wskazać tę właściwą spośród trzech stachlowanych przez ulicznego krupiera na prymitywnym stoliku. Stawka sto za sto robiła wrażenie. Oczywiście na frajerach. W międzywojennym Białymstoku kasyna pod chmurką działały intensywnie, bez względu na usilne starania sił policyjnych, ażeby udaremnić ten proceder. Zawodowi kanciarze zawsze znajdowali dla siebie naiwne audytorium z kilkoma złotymi do wyłudzenia. Na potrzeby oszustów pracowali liczni naganiacze, pozoranci wygrywający duże pieniądze, a także wyrostki ostrzegający przed zbliżającą się gliną. Najwięcej lotnych szulerek było oczywiście w pobliżu Rynku Siennego i Rybnego, zwłaszcza w dni targowe.
  Przenośne stoliki z trzema kartami, kostkami czy naparstkami mnożyły się na ulicach miasta i jego podwórzach, zwłaszcza wtedy, gdy pracujący białostoczanie otrzymywali wypłatę. Niektórzy z nich szli od razu na wódkę, inni zaś chcieli spróbować swojego szczęścia w nielegalnej loterii, ruletce czy kartach. Pomysł był to raczej lichy. Do domu, gdzie czekała żona i głodne niekiedy dzieci, docierały najczęściej resztki miesięcznego zarobku. Panoramę hazardowych zakątków reprezentował przede wszystkim placyk przy ul. Nadrzecznej 1, obok niezbyt miło pachnącej rzeczki Białej. Tutaj zwykle zatrzymywał się przyjezdny cyrk lub kręciły się karuzele lunaparku. Miejscem tym zawiadywali zarówno szulerzy białostoccy, jak też i przyjezdni.
 

   Latem 1937 r. niejaki Josel Zakin, łokietnik, który za tysiąc rzutów na swoim warsztackim krośnie zarabiał 8 – 9 groszy, przegrał w ciągu kilku minut 20 zł. Wręcz się rozpłakał. Oddajcie moje pieniądze – krzyczał – oszusty jedne! Bez skutku. Nieczuły szuler karciany nie chciał mu zwrócić nawet złotówki. Ponieważ pora była późna, hałasy z Nadrzecznej zwabiły policję. Kanciarze czmychnęli, zaś pan Zakin został zapisany do protokołu za zakłócanie spokoju publicznego.
  Pryncypialne ulice Białegostoku, takie jak Rynek Kościuszki, Lipowa czy Sienkiewicza także nie mogły pozbyć się amatorów szybkiego hazardu. Tutaj królowały zwłaszcza naparstki i trzy kostki. Ta ostatnia gierka była równie prosta jak trzy karty. Potrzebna do niej była tylko 9-polowa plansza z wypisanymi cyframi i przebicie postawionej stawki. Po pierwszych, szczęśliwych rzutach, kolejna ofiara hazardowych emocji zwykle przegrywała wszystko. Taki los spotkał m. in. jesienią 1934 r. Zygfryda Hosażewskiego z Łap. Postawił on parokrotnie, ostrożnie, dwa złote przy stoliku na Rynku Kościuszki. Na dobry początek wygrał 15 zł. Na końcu zaś stracił, według zeznania na policji, 147 zł i 57 gr.
  Oszuści prowadzący nielegalny biznes zostali zatrzymani. 34-letni Stanisław Borusewicz i 29-letni jego pomagier Edward Budkiewicz starali się wyjaśniać przed sądem grodzkim, że mają zezwolenia na prowadzenie ulicznych gier liczbowych. Ciekawe, że również inni, licznie prowadzący uliczne loterie i gry planszowe, także używali tego argumentu. Nigdy nie udało się jednak ustalić, który to urzędnik magistracki miał je wystawić.
  Pora roku i kapryśna niekiedy aura nie pozwalały często na hazard na świeżym powietrzu. Trzeba było szukać zacisznych zakątków. Późną jesienią 1935 r. , jak ujawnił „Dziennik Białostocki”, pewien rzemieślnik z Nowego Jorku założył w swoim warsztacie całodobową karciarnię. W końcu jego żona, która nie widziała od dawna męża na oczy, udała się na komisariat. Bank został rozbity, ale przez policję.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Samobójstwo dentystki

Samobójstwo dentystki

 

   Doskonale płatnym zajęciem był zawód dentysty. Pod koniec XIX wieku w Białymstoku praktykowało zaledwie sześciu stomatologów, a właśnie wtedy miasto dobijało do liczby 100 tysięcy mieszkańców. Wychodził więc prosty rachunek: jeden dentysta przypadał na blisko 17 tysięcy białostoczan.  Tamte lata miały swoje gwiazdy stomatologii. Byli to: Abram i Szarlota Jossemowie, Lew i Maria Makowscy, Cezary Mauermeister, Markus Abramski, Lew Miński, Dawid Natanson i Szymon Cytryn.
  Gdy wybuchła wojna, białostoccy stomatolodzy nieoczekiwanie stali się strategicznym elementem. Oto 14 stycznia 1916 r. nadburmistrz Białegostoku Lehman zarządził, że „wykonane z platyny i spławów platyny wszystkie stare sztuczne zęby pojedyncze, jak również całe nieużywane szczęki powinny być oddane jednemu z tutejszych dentystów dla sprzedaży. Dentyści zakupy te robią na rzecz stacji surowych materiałów, służących wojnie. Płaci się za gram platyny 4,5 mk., a za sztuczny ząb 25-35 fenigów. Nie oddane zapasy do 25 kwietnia 1916 r. zostają skonfiskowane. Oprócz tego uznana będzie kara pieniężna do 3000 marek lub kara więzienia do 6 miesięcy”. Na stomatologów padł blady strach. Co robić – oddawać zęby, czy też nie? Jeszcze bardziej hiobowe wieści krążyły po Białymstoku. Ewentualni pacjenci zastanawiali się czym też będą gryźli wielkanocne potrawy jak tu zęby skonfiskowali. Ale wkrótce wojna się skończyła i można było spokojnie żyć dalej.
  Krokiem milowym w białostockiej stomatologii było wprowadzenie w 1924 r. dentystów do szkół. Zawdzięczano to dr. Witoldowi Bajenkiewiczowi, ordynatorowi miejskiego szpitala. W tym samym roku miało w Białymstoku tragiczne wydarzenie, które lotem błyskawicy obiegło całe miasto.
 

   Przy ulicy Pięknej, pod dziewiątką, mieszkała młoda, 35 letnia, niezamężna dentystka Leja Rabinowicz. Pod koniec lutego tegoż roku zmarł jej ojciec Aron Rabinowicz. Leja mocno związana z ojcem, w sobotę 1 marca „w porywie nieutulonego żalu i rozpaczy zażyła trucizny i w kilkanaście minut zakończyła życie”. Przybita podwójnym nieszczęściem rodzina nie powiadomiła o tym dramacie władz, tylko w niedzielę, 2 marca „fakt samobójstwa zachowała w tajemnicy i dokonała pogrzebu zwłok desperatki”.
  Jednak nie udało się ukryć przyczyny śmierci dentystki. O wszystkim dowiedziała się policja, która zarządziła ekshumację. Opinia publiczna była po stronie Rabinowiczów. Uważano, że „w zgangrenowanych moralnie czasach powojennych, w dobie skrajnego materializmu ogólnego zaniku obyczajności, kiedy zewsząd słyszy się jeno o najwyuzdańszych występkach wstrząsających zbrodniach”, tak poruszający przykład miłości córki do ojca powinien zostać uszanowany.
  Tymczasem w mieście koniunktura stomatologiczna trwała w najlepsze. W 1932 r. praktykowało w Białymstoku 57 dentystów. Na jednego lekarza przypadało więc już tylko około 1700 potencjalnych pacjentów. Przez 40 lat udało się zmniejszyć ten współczynnik dziesięciokrotnie! Z tej stomatologicznej statystyki wynikało jeszcze i to, że w 1897 roku na 6 lekarzy 5 było Żydami. W 1913 r. na 22 nadal tylko jeden był chrześcijaninem, a w 1932 r. lekarzy żydowskich było 46.
   Najlepszymi dla stomatologii ulicami były przez te wszystkie lata Lipowa i Sienkiewicza. W 1897 r. połowa gabinetów była przy Lipowej. W 1913 r. nieznacznie na czoło wysunęła się Sienkiewicza z 7 gabinetami, a przy Lipowej było ich 6. W 1932 r. był sprawiedliwy remis – po 10 gabinetów na jednej i drugiej ulicy. A z nestorów, którzy przeżyli i pamiętali te wszystkie daty, adresy, cyfry pozostali już jedynie Markus Abramski i Szymon Cytryn. Obaj praktykowali jeszcze w 1938 r.

Andrzej Lechowski 

Partnerzy portalu:

Pyskówka, nóż i połamane krzesła

Pyskówka, nóż i połamane krzesła

 

   Powodów, żeby pokłócić się, było w międzywojennym Białymstoku bardzo dużo. Szczególnie kłótliwi okazywali się tragarze, dorożkarze i furmani, wstawieni żołnierze na przepustce, no i uliczni miłośnicy wszelkiej rozróby.Często takie awantury rozgrywały się wewnątrz małych sklepików, restauracyjek bądź piwiarni.
  Był marzec roku 1923. W buzie macedońskiej przy ul. Sienkiewicza pewien obywatel o inicjałach S. K. poprosił o szklankę wody. Gdy przyszło do płacenia, właściciel pijalnego przybytku zażyczył sobie 500 marek. Dla spragnionego mieszczucha cena ta wydała się zbyt wygórowana. Gospodarz obrzucił go wyzwiskami, ten nie był dłużny. Sprawa trafiła do sądu grodzkiego.
  Dziewięć lat później, również w buzie, ale tym razem przy ul. Piłsudskiego 16, której właścicielem był Temel Stajonowicz, odbyła się bardziej poważna awantura. Otóż, jak zeznał on później na policji, w jego interesie pojawiło się pewnego wieczoru sześciu nieznanych mu osobników. Rozsiedli się przy stole i zamówili chłodny napój i chałwę. Zachowywali się hałaśliwie i nieakuratnie. Wkrótce cały stół był mokry od buzy. Właściciel zwrócił więc im delikatnie uwagę. Wtedy owi chuligani rozbili mu gablotkę z ciastkami, rozpadła się również na kawałki szyba wystawowa. O zapłaceniu rachunku nie było mowy. Sprawcy szybko się ulotnili. Przechodnie będący w pobliżu buzy zatrzymali jednego z nich. Był to Icek Meller, jak się później okazało w sądzie, ordynarny tragarz z dworca kolejowego, mający już na swoim koncie podobne wybryki.
  Jeszcze groźniej miała się sprawa w lutym 1933 r. w piwiarni Józefa Pleskacza przy Sienkiewicza 80. Czterej podpici mężczyźni, którzy doń wstąpili, zażądali kwasu i przekąsek. Kiedy przyszło do płacenia okazało się, że żaden z nich nie ma pieniędzy. Rozpoczęła się więc najpierw pyskówka, a później całkiem poważna awantura. Niewypłacalni klienci zabrali się do tłuczenia zastawy i łamania krzeseł. Nawet sprowadzony migiem policjant nie potrafił opanować sytuacji. Wezwał posiłki i dopiero wtedy obezwładniono krewkich młodzieńców. Okazali się nimi bracia Zalewscy oraz Z. Gęślicki i A. Sokołowski. Zwłaszcza ten ostatni był znanym na bruku białostockim zabijaką i notorycznym bywalcem komisariatów i aresztu miejskiego.
  Szczególnie groźne były jednak awantury, w których za główny argument służył sprężynowiec lub nóż fiński. Odbywały się one w miejscach publicznych, jak i mieszkaniach prywatnych. Kiedy dochodziło do porachunków pomiędzy mieszkańcami białostockich przedmieść, były one szczególnie krwawe.
  W 1925 r. walczyły ze sobą Marczuk z Wysokim Stoczkiem. Były to zarówno porachunki osobiste, jak też dbanie o honor własnej dzielnicy. Ot choćby 11 czerwca, Stanisław Sawicki i Wacław Kuźniel natknęli się przypadkowo na Adolfa Rypsemona. Od słów doszło do czynów. Dwóch na jednego. Pokłuty nożami Rypsemon trafił do szpitala św. Rocha, jego prześladowców zatrzymała wkrótce policja.
  Z kolei w 1926 r. przed sądem okręgowym stanął Antoni Chańko, który już wcześniej trzykrotnie dostąpił tego wątpliwego zaszczytu. Powód: na zabawie w domu przy ul. Mickiewicza 12 zranił ciężko nożem Zygmunta Ozorowskiego. Tłumaczył się niepoczytalnością alkoholową. Sąd ocenił jego wyczyn na miesiąc aresztu.
  W lutym 1932 r. na Rynku Kościuszki, tuż obok ratusza, doszło do bójki dwóch grupek furmanów. W ruch poszły noże. W czasie kryzysu ekonomicznego walka z konkurencją szła na ostre. Na ziemi został jeden z wozaków, Szmul Szmierkie. Przywieziony do szpitala żydowskiego, zmarł, nie odzyskawszy przytomności.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złodziejska plaga

Złodziejska plaga

 

   Międzywojenny Białystok, ze swoimi licznymi kramami i sklepami był polem do popisu dla złodziei – miejscowych i przyjezdnych. Do Białegostoku na gościnne występy chętnie udawali się szopenfeldziarze z Wilna i Grodna. Wstępowali przede wszystkim do sklepów z materiałami i gotowymi ubraniami. Tutaj było najłatwiej zbajerować ekspedientkę, no i trafić jakiś kupon droższej tkaniny, modną spódnicę lub sweter.
  Jesienią 1926 r. przybyła do Białegostoku znad Willi parka doświadczonych szopenfeldziarek: 30-letnia Fryda Kapłan i o 10 lat młodsza Sonia Lewin. W ciągu dnia kobiety obeszły szereg sklepów. Największy łup trafił im się u tekstylarza Jakuba Łoszczyńskiego przy Rynku Kościuszki 6. Jak później ocenił właściciel na posterunku policji, strata wyniosła 350 zł. Zdobycz wilniczanek udało się jednak odzyskać. Miała je na przechowaniu paserka Rywka Segeł z ulicy Surażskiej 12.
  Lepiej obłowił się Józef Zuzel z Grodna, który w listopadzie 1926 r. zawitał do składu sukiennego kupca Margolisa przy Sienkiewicza 15. Korzystając z nieuwagi właściciela skradł 12-metrowy kupon materiału o wartości 500 zł. Uciekał z nim tak nieostrożnie, że na ul. Zamenhofa wpadł w ręce czujnego policjanta. Margolis, którego nagminnie okradali szopenfeldziarze, tym razem odzyskał swoją stratę.
  Wczesną wiosną 1935 r. zawitała z kolei do Białegostoku solidna ekipa specjalistów od podbierania ze sklepowej lady i półek, m.in. Boruch Gittis z Łodzi i małżeństwo Symche i Chai Segałów z Wilna. A pomagała im w robocie miejscowa „sklepikarka” Fryda Dukat z ul. Wersalskiej. W ciągu tygodnia ofiarami złodziei padło kilkanaście sklepów z manufakturą.  Wśród nich był oczywiście nieszczęsny Margolis z Sienkiewicza, a poza tym Ch. Kaszniewski (Rynek Kościuszki 15), Rafałowska (Giełdowa 2) czy też Sznajder (Kupiecka 5). Tym razem jednak policja i sąd grodzki stanęły na wysokości zadania. Złodzieje zainkasowali od 1 do 2 lat pobytu za kratkami. Nie tylko tekstylia leżały w kręgu zainteresowań złodziejaszków sklepowych.
 

   Handlowcom ginęły także buty, papierosy, wyroby cukiernicze. Korzystając z tłoku szopenfeldziarze, a przy okazji i doliniarze sięgali po rzeczy cenniejsze, jak choćby złote zegarki, papierośnice czy nawet pieniądze. I tak w czerwcu 1922 r. w sklepie tytoniowym przy ul. Sienkiewicza, jakiś porządnie odziany młodzian zażyczył sobie 5 pudełek drogich papierosów. Eleganckie palto położył na stole, obok kasetki z pieniędzmi. Gdy wyszedł, właściciel trafiki zobaczył tylko puste miejsce po swoim utargu.
  Innym sposobem na dokonanie przestępstwa było zdobycie zaufania właściciela stojącego za ladą. Wystarczyło zaproponować sprzedaż za niską cenę pakunku herbaty, pudełka z pończochami czy kilku nielegalnych zapalniczek. Kiedy kupiec wychodził na zaplecze z trefnym towarem, klienci znikali, a z nim wszystko to, co można było zagarnąć ze sklepu w parę minut.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Służba nie drużba

Służba nie drużba

 

   Zaraz po rewolucji bolszewickiej w Rosji, do Białegostoku spłynęły rzesze Polaków – uciekinierów wraz z rodzinami. Trzeba było sobie jakoś radzić. Wywiezione złote ruble i kosztowności w mieście powojennego kryzysu nie starczały na długo. O pracę było trudno. Nawet panienki z wyższych sfer Sankt Petersburga czy Moskwy musiały godzić się na rolę służących bądź opiekunek do dzieci. Mimo wszystko zamożni w miarę jeszcze fabrykanci żydowscy, obrotni, polscy kupcy czy wyżsi urzędnicy miejscy potrzebowali takiej pomocy. Zwłaszcza ich wygodne żony.
  Kiedy pod koniec roku 1921 pp. Poreccy z ul. Nowy Świat 7 przyjęli kolejną służącą, która przybyła z bolszewii, byli zadowoleni. Poprzednia okazała się wulgarna. Niestety nastąpił kolejny zawód. Nowa służba domowa wypowiedziała obowiązki po kilku dniach. Wraz z jej odejściem pani domu nie mogła doliczyć się tuzina koszul męża, 10 funtów cukru, 10 funtów mięsa i dorodnej gęsi. Poza tym owa schludna i potulna dziewczyna zdążyła też pożyczyć od krewnej Poreckich, w ich imieniu, karakułowe futro, niby dla swojej pani. A był to początek stycznia 1922 r., czyli pretekst całkiem usprawiedliwiony. Bolesna strata, w sumie 200 tys. marek nigdy nie została odzyskana.
  Kilka następnych również nie było zbyt optymistycznych co do uczciwości panienek na służbie. Oto np. w styczniu 1923 r. Blum Peszy z ul. Polnej 3 dostrzegł brak na swoim biurku srebrnego, pamiątkowego zegarka i złotego sygnetu – aresztowana służąca Stefania Grabowska przyznała się do winy. Wskazała też narzeczonego, który przejął te dobra. Wiosną tego samego roku agenci Urzędu Śledczego aż trzykrotnie musieli fatygować się do różnych mieszkań w Białymstoku, gdzie umiejętności złodziejskie demonstrowała Merka Borowicz, mająca zawsze solidne referencje.
  Ciekawe przykłady na lepkie ręce pomocy domowej można znaleźć w notatkach prasowych z 1925 r. Np. w kwietniu obywatel Bolesław Szemiok z ul. Warszawskiej 95, nieopatrznie pozostawił na widoku walizkę podróżną. Ledwo się obejrzał, jak zniknęło z niej kilkadziesiąt dolarów, a mieszkanie opuściła nagle służąca Jadwiga Nicówna. Wkrótce wpadła ona w ręce policji, ale oczywiście już bez skradzionych zielonych.
  Z kolei w grudniu zmartwienie mieli pp. Lewinowie. Służąca Tonia Łukaszuk wyszła z domu w pluszowym palcie swojej chlebodawczyni i nie wróciła. Niebawem pani Lewinowa otrzymała poufną wiadomość, że panienka bawi się w najlepsze na potańcówce w koszarach. Powiadomiono EUS. Tonia, zbierająca się właśnie do wyjścia w towarzystwie dwóch żołnierzy została zatrzymana. Choć było mroźno agenci policyjni rozebrali ją z kradzionego przyodziewku. Swój postępek panna Łukaszuk tłumaczyła chęcią zaimponowania znajomemu żołnierzowi z tej samej wsi.
  Inną metodę przyjęła służąca Anna Karpowicz. Pracowała ona właśnie u pp. Sokólskich (Sienkiewicza 39). W sprzyjającym momencie podebrała z kasetki pani domu kilka złotych precjozów. U pobliskiego jubilera Abrama Zyskinda, który prowadził interes przy Sienkiewicza 19 zaproponowała zamianę pary kolczyków na skromniejsze, z dopłatą kilku złotych. Złotnik stwierdził, że kolczyki mają wartość ok. 200 dolarów. Nabrał podejrzeń co do ich pochodzenia i do czasu wyjaśnienia personaliów sprzedającej, rzecz zatrzymał.
  Karpowiczówna zaczęła straszyć policją nachalnego jubilera. Ten odczekał do wieczora, a potem sam udał się do Urzędu Śledczego. Policja szybko ustaliła miejsce pobytu złodziejki. Jak się wkrótce okazało, skradła ona również złotą bransoletkę i zegarek ze złotą kopertą. Te trofea próbowała wymienić w sklepie jubilerskim przy Rynku Kościuszki 12. Aresztowana przyznała się do winy.

Włodzimierz Jarmolik 

Partnerzy portalu: