Kasyno w Supraślu

Kasyno w Supraślu

 

   Oszukać w przedwojennym Białymstoku było stosunkowo łatwo. Niekiedy wykorzystywano międzynarodowe fortele, kiedy indziej wystarczyła prymitywna zagrywka. Miejscowi hochsztaplerzy pomysłów mieli co niemiara.
  Wiosną 1929 r. chodziły po mieście pary całkiem elegancko ubranych panów, którzy zbierali pieniądze na „Album ku czci Berka Joselewicza”. Publikację tę miał wydać niezbyt rozpoznawalny komitet wileński. Żydowska społeczność miasta przyjęła tę inicjatywę z dużym uznaniem. Owi emisariusze przedstawili okazały dokument z pieczęcią i podpisami prezesów. Była w nim mowa, że akcję popierają czynniki miarodajne w mieście, a w razie odmowy jej wsparcia, mogą być przykre konsekwencje. Prawie wszystkie firmy zaabonowały album. Miał on być dostarczony w ciągu miesiąca. Niestety, mijały kolejne terminy, a książki nikt nie otrzymał. Tygodnik „Prożektor” zdobył adres kankciarskiej firmy: Wilno, ul. Mickiewicza 12 m 8. Tam odesłał wszystkich, którzy nieopatrznie wpłacili gotówkę na album.
  Szczególnie wiele kantów miało miejsce przy pożyczaniu pieniędzy od znajomych przedsiębiorców, którym powodziło się nieco lepiej. Pożyczkobiorcy do oddawania długu nie byli skorzy. Taką oto rozmowę zanotował białostocki tygodnik w 1929 r.: Mam weksel pański, dziś płatny. Papa ist krank (chory) i nic z tego nie będzie. Co znaczy, nie będzie! To jest żadna odpowiedź! Pański papa jest dziś chory, a jutro może wyjechać do jakiegoś badu i będzie tam kilka miesięcy, to co będzie z wekslem?
 

   Na początku 1936 r. Białystok miał do czynienia z niesamowitą kaczką dziennikarską. Popularny tygodnik „Tempo”, powołując się na źródła warszawskie, zakomunikował ni mniej ni więcej, iż w Polsce bawił niedawno jeden z dyrektorów kasyna gry w Monte Carlo, Leon Rene, i szukał miejsca na założenie filii przybytku hazardu. Jego interesy miał reprezentować mieszkający na stałe w Wiedniu Cezary Segalini, pochodzący z Białegostoku. Miał on ponoć zaproponować na lokalizację kasyna miasteczko Supraśl. Oczywiście sprawa ta była mocno dęta. Polskie prawo nie zezwalało na prowadzenie publicznych gier hazardowych. Zwolennicy tego nałogu mogli co najwyżej jeździć do Sopotu, gdzie na terytorium Wolnego Miasta Gdańska działało oficjalne, cenione w ówczesnej Europie kasyno, lub korzystać z ulicznych czy podwórzowych szulerek. Jednak miejscowa prasa sprawę kasyna ciągnęła dalej. Choć nie był to sezon ogórkowy.
  W lutym 1936 r. pojawiła się informacja, że kasyno będzie miało lokum w supraskim pałacu Bucholtzów. Rozpowszechnił ją warszawski dziennik „ABC”. Oczywiście, przez dobrych kilka dni w kawiarniach i restauracjach było o czym mówić. Dyrekcja hotelu Ritz już planowała odnowienie swoich pokoi, dla spodziewanych gości zza granicy. Pani Grajerowa, która po śmierci Adeli Bucholtzowej, otrzymała pałac supraski w spadku, także przejęła się dziennikarską sensacją. Pono zażyczyła sobie od ewentualnych inwestorów 200 tys. zł gotówką, a także wyasfaltowanie drogi z Białegostoku do Supraśla, oraz naprawienie bruków w samym miasteczku. Poza tym urząd miejski miałby otrzymywać odsetki od obrotów domu gry. Ze skąpych mimo wszystko informacji prasowych trudno dzisiaj dociec komu zależało na tej gazetowej bzdurze. Po kilku miesiącach tygodnik „Tempo” napisał na swoich łamach: Monte Carlo w Supraślu – blamaż!

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Mobbing w fabryce

Mobbing w fabryce

 

  W niektórych przedwojennych fabrykach Białegostoku dola robotników była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie mężczyźni radzili sobie, jak mogli, natomiast robotnice przechodziły istną golgotę. W skandalicznym traktowaniu robotników, a zwłaszcza kobiet przodowała fabryka Wolfa Szlachtera, który dorobił się kapitału wyzyskiem i potem pracowników. Manufaktura białostockiego przemysłowca znajdowała się przy ulicy Mickiewicza.
   Jedna z jego pracownic, zatrudniona od kilku godzin przy maszynie, zaczepiana była przez jurnego „chlebodawcę”. Mizdrzenie się do robotnicy, zalewającej się potem, wywołało oburzenie innych pracowniczek. Obojętność napastowanej kobiety i oburzenie współtowarzyszek doprowadziło Szlachtera do szewskiej pasji. Bez namysłu, człowiek-zwierzę począł okładać swą ofiarę pięściami, targając za włosy. Bierność maltretowanej rozzuchwaliła nieopanowanego fabrykanta tak dalece, że począł ją kopać w jamę brzuszną. Nie wiadomo, jak zakończyłoby się bestialskie traktowanie, gdyby nie pomoc nadbiegłych robotnic. Szloch pobitej kobiety wywołał ponowny atak furii Szlachtera. Schwyciwszy pobitą za kołnierz, rozgniewany fabrykant wyrzucił swą ofiarę za bramę, krzycząc: „precz z pracy!”.
 

   Tydzień po tym zdarzeniu, na wiecu robotniczym jedna z mówczyń opowiedziała o tym godnym pożałowania zajściu. Przestraszony Szlachter natychmiast zjawił się w mieszkaniu zmaltretowanej robotnicy, namawiając ją, by nie robiła z tej historii użytku. Za cenę milczenia łaskawy chlebodawca chciał zaofiarować pracę pobitej kobiecie. Czyż nie był to szczyt bezczelności?
  Władze prokuratorskie i administracyjne rychło zainteresowały się niesamowitymi praktykami Szlachterów. Także tutejszy Związek Przemysłowców, cieszący się ogólnym szacunkiem białostoczan, obiecał zająć się „parszywą owcą”, zatruwającą zdrową atmosferę białostockiego przemysłu.

Partnerzy portalu:

Śmierć przy Sienkiewicza

Śmierć przy Sienkiewicza

 

   Złodzieje, którzy podczas kradzieży mordują swoje ofiary, byli w międzywojennym Białymstoku, wśród tamtejszych, zawodowych przestępców, w dużej pogardzie. Ukraść, oszukać – to tak, ale popełnić taką zbrodnię – nigdy!
  Był rok 1925. Przy ulicy Sienkiewicza, róg Brudnej, obok magazynu kapeluszniczego Proppa stał jednopiętrowy dom z nr 17. Na piętrze mieszkała Józefina Knoefel, 70-letnia wdowa po współwłaścicielu sklepu z akcesoriami pogrzebowymi przy Rynku Kościuszki 2. Zajmował się nim jej syn Otton, ale kobieta codziennie odwiedzała dawny interes męża. 19 marca, w swoje imieniny nie zamierzała też zrezygnować z tego zwyczaju. Rano przyjęła życzenia od synowej i zapowiedziała swoją wizytę w sklepie. O trzeciej po popołudniu syn z żoną zaczęli się niepokoić nieobecnością matki. Otto postanowił odwiedzić rodzicielkę. Drzwi otworzył bez trudu, nie były zamknięte na klucz. Matka leżała na podłodze, miała zakneblowane usta i cała była ubroczona krwią. Wypadł na zewnątrz i zaczął przeraźliwie krzyczeć: matkę zabili! Lekarz stwierdził śmierć Józefiny. Została uduszona. Krew pochodziła z ran zadanych przez zabójcę na oślep nożem kuchennym. Ofiara musiała się wszystkimi siłami bronić.
  Morderstwo zostało dokonane dla zysku. Pani Józefina dostawała ostatnio z Niemiec całkiem spore sumy marek. Było to odszkodowanie za sklep zniszczony w czasie wojny. Wiedzieli o tym nieliczni, przede wszystkim najbliżsi krewni. Informacje te musiał posiąść też złodziej – morderca. Śledztwo prowadzone z dużą energią przez agentów policyjnych nie dało rezultatów. Morderstwo Józefiny Knoefel pozostało nie rozwiązane.
  Dziesięć lat później, również przy ul. Sienkiewicza, doszło znowu do zabójstwa starszej pani. Pod nr 38 mieściła się trafika, czyli niewielki sklep z tytoniem i papierosami. Jego właścicielką była 60-letnia Rachela Mojzel, również wdowa. Mieszkała w tym samym budynku razem z córką i zięciem. 7 lipca, późnym wieczorem, gdy powracali oni do domu z pracy, nie potrafili otworzyć drzwi od podwórza. Zawsze były w nich klucze. Zauważyli, że w mieszkaniu pali się światło. Długo pukali, ale nikt nie odpowiadał. W końcu z pomocą obudzonego stróża przy użyciu wytrycha weszli do środka. Mojzelowa leżała na podłodze. Na szyi miała zaciśnięty sznur. Podejrzenie o samobójstwo szybko upadło. Na ciele kobiety odkryto bowiem ślady uderzeń tępym narzędziem. Pobita była zwłaszcza głowa. Prowadzący śledztwo policjanci doszli do wniosku, że powróz na szyi został zaciśnięty tylko dla pozoru.
  Agenci z Wydziału Śledczego starali się zrekonstruować ostatnie godziny życia ofiary. Mojzelową widziano w mieście jeszcze o dziesiątej wieczorem. Morderca musiał czekać na nią w pobliżu mieszkania. Pobił ją śmiertelnie, a dla odwrócenia uwagi policji i zasugerowania samobójstwa zawiązał jej na szyi sznurek. Potem zaczął plądrować sklepik z papierosami. Pozostawił po sobie duży bałagan. Łup nie był jednak duży. Utarg trafiki Mojzelowej mógł przynosić co najwyżej 40 zł dziennie. Opuszczając miejsce zbrodni zabójca zamknął drzwi na klucz, który później wyrzucił. Policja podejrzewała o zbrodniczy czyn teścia ofiary, Hirsza Halpera. Nie udało się mu jednak niczego udowodnić. Zabójca pozostał nieznany.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

W kawiarence przy Mazowieckiej

W kawiarence przy Mazowieckiej

 

  Gwarny i tłoczny plac targowy oraz miła i przytulna kawiarenka – to dwa szczególnie ulubione miejsca przedwojennych białostockich złodziejaszków, oszustów, sutenerów i awanturników. Na rynku przy ul. Mazowieckiej, tuż obok hali targowej istniał prawdziwy Kercelak warszawski. Jakich tam nie spotykano typów i czego tam nie sprzedawano i nie kupowano!  Na przykład zubożały ziemianin oferował swoje medale, zdobyte w obronie ojczyzny. Jakiś emeryt wyniósł na sprzedaż miedziane rondle. Obok nich tęga paniusia szukała nabywcy na swój sfatygowany żakiet. Zaś nerwowy jegomość próbował opchnąć zdarte już dobrze buty konduktorki.
  Oczywiście między tą całą publicznością uwijali się złodziejaszkowie i osobnicy o dosyć mętnym wyglądzie. U nich można było kupić zegarki, zapalniczki, sztuki materiału, a w razie potrzeby całkiem znośne palta czy marynarki. Na białostockim Kercelaku spotykała się cała chanajkowska bieda, no i przestępcy. Można było ujrzeć człowieka, który dla ratowania głodującej rodziny, zdejmował na mrozie paltot i sprzedawał go za 3 zł. Nędznie odziana panienka handlowała książkami, po 15 – 20 groszy za sztukę.
  Rzecz jasna nie uświadczyło się tutaj raczej głównych białostockich macherów od kradzieży i przekrętów, ale bywali ich pomniejsi pomagierzy. Trzeba było trzymać rękę na pulsie. Nawet biedny rynek mógł przyjąć kradziony towar.
 

  Kiedy ktoś przypadkiem zaszedł do którejś z białostockich kawiarenek, mógł zobaczyć taki widok: na ladzie dwie cytryny, dwa śledzie, kilka kwaszonych ogórków i parę plasterków kiełbasy. W lokalu pustawo. Jak właściciel takiego interesu mógł wiązać koniec z końcem?
To pytanie wcale na miejscu. Z czego właściwie żyli owi kawiarniani handlowcy? Przecież musieli płacić podatki, uiszczać komorne za lokal, światło, gaz? Gdy przyjrzał się im przedwojenny dziennikarz, stwierdził, że na pewno nie głodują. Każdy z nich bowiem wyglądał solidnie, niektórzy nawet ze sporymi brzuchami. A i personel takiej kawiarenki nie przypominał wychudzonych szkieletów.
  Tymczasem wiele z owych niepozornych kawiarenek było po prostu miejscem handlowania alkoholem z nielegalnego wyszynku. Dochód był z tego duży. Oczywiście musieli dopisywać konsumenci. Ale od czego była ferajna chłopaków, nie tylko z Chanajek, ale i z Piasków, Wygody czy Antoniuka.
  Poza tym atrakcją kawiarenek były też kelnerki, których moralność pozostawiała wiele do życzenia. Były one magnesem dla klienta, zarówno złodzieja, jak też porządnego ojca rodziny, który od czasu do czasu też lubił się zabawić. Jeśli zaś któraś z panienek okazywała się oporna i nie chciała umilić czas hojnemu biesiadnikowi, wylatywała momentalnie na bruk. Na jej miejsce właściciel przyjmował następną Marysię czy Stasię.
 

Władze dostrzegały problem w istnieniu owych, podejrzanych przybytków. Wprowadzono nawet przymusowe badanie lekarskie kelnerek.  Walka z takimi kawiarenkami była niestety trudna. Co pewien czas odbywały się co prawda przed sądem rozprawy za potajemny wyszynk, niekiedy skrzywdzona kelnerka występowała ze skargą przeciwko właścicielowi lokalu o złe traktowanie. Ujawniała przy tym jego machlojki, paserstwo i powiązania z miejscowymi opryszkami, ale to niewiele dawało.
  Chciwość, chęć wzbogacenia się brały górę. Kawiarenki istniały nadal. A i pojawiały się nowe zarówno w śródmieściu, jak i na peryferiach. Bazar też działał nadal. A wszędzie tam można było spotkać typków astralnych, czyli spod ciemnej gwiazdy.

Włodzimierz Jarmolik 

Partnerzy portalu:

Białostocki „Barbershop”

Białostocki „Barbershop”

 

   Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym :
” Kto chce niech wierzy ,Lecz fryzjerzy ,To szczególnie  miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie,To golenie Mycie głowy i fryzurki ,Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub  Henryki – To  chłopczyki  . Wielce psotne, A wesołe, a obrotne . Brać fryzjerska niech nam żyje,Niech nam goli łby po szyję! „
   Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp. Jego zakład mieścił się w samym Ritzu. Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on „trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji”. Pierwszy aparat elektryczny spiralny, „nadawał włosom fale bez układania”. Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że „obawa spalenia włosów jest wykluczona” i w ogóle cała elektryczno -parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała „specjalistka” przeszkolona w Ameryce! Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił „miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach”. Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było.
  W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie „o zakładach fryzjerskich”. To, że „fryzjernie” miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. „Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę”. A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że „nie wolno dmuchać na klienta”, to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć? Albo zarządzili, że „nie wolno wprowadzać psów”, a na dodatek kazano napisać, że „uprasza się o wycieranie obuwia”.

   To szewc, czy fryzjer? A dalej, że „pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta”. To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując „twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki”, oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania. Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma „czyste i obcięte paznokcie”. Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc „przy drzwiach zamkniętych”. W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się „do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy”. Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Nowe pokolenie bandytów

Nowe pokolenie bandytów

 

  W pierwszej połowie lat 30. ub. wieku odeszli z zaułków Chanajek tuzy miejscowego świata przestępczego: Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel. Pierwszego zabił ten drugi, sam zaś uciekł aż do Hondurasu. Do głosu doszli nowi. Za granicę, do Ameryki Południowej, wyemigrował też główny paser złodziei – Ela Mowszowski, więzienne mury skryły doświadczonego kasiarza Mejera Krynickiego, zaś ziemia na cmentarzu przy ul. Sosnowej króla doliniarzy Szmula Zawińskiego.
  W Chanajkach nastąpiła zmiana warty. Do głosu doszli młodzi, agresywni i prymitywni bandziorzy, nie szanujący tradycji ani złodziejskich fachowości. Ich głównym zajęciem były dzikie awantury i pijatyki w knajpach. Starzy złodzieje nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego.
  W latach 1935-38 na uliczkach Chanajek rządziła rodzina Edelsztajnów. Byli to Feliks i Brocha – rodzice, oraz ich synalkowie – Zelik i Alter. Mieszkali oni przy króciutkiej uliczce Pieszej, odchodzącej od Sosnowej, pod nr 4. Naprzeciwko, pod 3, zamieszkiwał ich krewniak – Chaim Edelsztajn. Brocha przy wydatnej pomocy swego męża prowadziła w swoim domu nielegalną noclegownię i oczywiście tajny wyszynk. Zatrzymywali się tam różni rajzerzy, nawet ze Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a nawet dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja znała ten przybytek. Były zatrzymania. Sąd grodzki skazywał właścicieli na krótki areszt.
  Tymczasem trójka młodych Edelsztajnów buszowała po miejscowych uliczkach i miejscach, gdzie można było się napić i zabawić. Ich sylwetki widywane były stale na Krakowskiej, Marmurowej czy Brukowej. Specjalnością braciszków było wymuszanie pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli szpadryną albo majchrem. Zniknęła więc dawna solidarność dzielnicy. 4 komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych Edelsztajnów.
  5 kwietnia 1937 r. „Echo Białostockie” odnotowało taką oto skargę, którą na policji zgłosił Zelik Cywes (Krakowska 18). „Spotkali mnie na Brukowej. Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem”.
 

  W tym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego „Jankieczkie”, który właśnie wyszedł z więzienia i starał się przejąć kontrolę nad interesami ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi po prostu zdębiał. Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarcza im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty, obita twarz i podarta marynarka.
  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewski odmówił. Poszły w ruch pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala. Później zgłosił się na policję i złożył skargę na napastników.
  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem Edelsztajnów. W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawiała się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na policję, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Złodziej i włamywacz

Złodziej i włamywacz

 

 Jankiel Rozengarten, pseudo Jankieczkie, poza licznymi przestępczymi umiejętnościami, był znany też z organizowania dużych skoków na składy białostockich manufakturzystów.Na początku marca 1922 r. Jankieczkie przygotował włam do składu manufaktury Braci Wisznia i Tenenbaum. W składzie tym było do wzięcia mnóstwo bel materiału o łącznej wartości 6 milionów marek.
Najpierw jednak Rozengarten skompletował grupę włamywaczy. Do udziału w robocie nakłonił znanego złodzieja – Karnosza, który ukrywał się w ruderach Chanajek przed policją, ścigającą go za różne sprawki.
   Drugim pomagierem Jankieczkie został furman Sybirski, znany pod przydomkiem Lalka, z którego usług chętnie korzystali inni złodziejaszkowie. Lalka był solidny w robocie, znał wszystkie meliny paserskie. W składzie B-ci Wisznia i Tenenbaum wszystko poszło gładko. Złodzieje przez piwnicę sąsiedniego budynku, a później dziurę w murze dotarli do celu.
   W ciągu kilku godzin skład kupców został dokumentnie oczyszczony. Lalka zawiózł swoim furgonem cały łup do pewnego ogrodu w Chanajkach, gdzie czekał już specjalny dół. Część towaru Jankieczkie zabrał jednak od razu do siebie. Miał już na niego kupców – drobnych paserów z Łap i Knyszyna, którzy często zaopatrywali się u swoich białostockich koleżków.
Choć po włamaniu złodzieje starannie zacierali ślady, policja w końcu wpadła na ich trop. Siedzieć poszli jednak tylko Karnosz i Sybirski. Organizator skoku – Rozengarten, wykręcił się od kary. Wspólnicy go nie wydali, a fałszywi świadkowie zapewnili żelazne alibi.
  Kolejny głośny wyczyn Rozengartena stanowiło przygotowanie i przeprowadzenie włamania składów manufaktury kupców Jelina i Rudomina, mieszczących się przy ul. Nowy Świat 7. Miało to miejsce w marcu 1925 r. Tym razem towarzyszem Jankieczkie w czasie roboty był szwagier Szmul Gorfinkiel, czyli chanajkowski Kokoszkie. Bele sukna wartości ok. 2 tys. złotych, miał wozić na melinę nikt inny, tylko Lalka Sybirski, który już zdążył wrócić zza kratek.
Wszystko poszło sprawnie i gładko. Ekspozytura Urzędu Śledczego domyślała się, kto stoi za tym zuchwałym włamaniem. Nie miała jednak dowodów.
  Szwagrowie z Orlańskiej pozostawali więc na wolności i dalej zajmowali się swoimi ciemnymi sprawkami. Dopiero kilkanaście miesięcy później, latem 1926 r. podczas rutynowej rewizji w mieszkaniu Rozengartena, wywiadowcy policyjni znaleźli dowód wcześniejszej kradzieży. Były to dwa garnitury męskie, uszyte ze skradzionego Jelinowi i Rudominowi materiału. Musiał więc Jankieczkie wędrować na ul. Warszawską do siedziby EUS, i tam po raz kolejny składać zeznanie na okoliczność posiadania trefnych ubrań. Przy okazji zgarnięto w tym samym celu szwagra Gorfinkiela. Po drodze nastąpił ciekawy incydent. Oto żony zatrzymanych, Rachela i Małka, ruszyły w ślad ze eskortowanymi przez policjantów małżonkami i usiłowały dawać im jakieś znaki. Gdy stały się zbyt natarczywe, policjanci zatrzymali je również i zabrali ze sobą. Dopiero teraz niewiasty urządziły prawdziwy koncert krzyków, lamentów i narzekań.
  Jak było do przewidzenia, Rozengarten i Gorfinkiel znowu wykręcili się sianem. Zakwestionowane garnitury okazały się bowiem niewystarczającym dowodem ich udziału we włamaniu do kupieckiego składu. Sąd grodzki nie mogąc nic na to poradzić, z dużą satysfakcją wlepił po miesiącu aresztu żonom obu gangsterów za zakłócanie spokoju publicznego i opór wobec władzy.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Bandycka dzielnica

Bandycka dzielnica

 

    Zaułki białostockie były zawsze mroczne i tajemnicze. Żyły swoim własnym życiem. Czasem były pełne krzyku i bólu, czasem słychać było w nich echa wystrzałów, a najczęściej zaś migotały błyski noży.
   Ówczesny Tygodnik „Reflektor”  wydrukował ciekawą charakterystykę Chanajek – dzielnicy miejscowego półświatka. W zaułkach – jak pisał ówczesny dziennikarz – załatwiano wszelkie porachunki, likwidowano zadawnione spory, płacono otwarcie za zdradę i za miłość. Nocna pora kryła wszystko. Dzień zaś odsłaniał od czasu do czasu ofiary owych dramatów. Najważniejsza była ferajna.To ona karała za zdradę i nagradzała za wierność. Gdy była robota i kumpel zachachmęcił część łupu lub za nagrodę wydał innych salcesonom (policjantom), wtedy właśnie głos zabierała ferajna. Zbierał się złodziejski sąd, zwany dintojrą. Nie było żadnych adwokatów czy obrońców. Żadnych łagodzących okoliczności. Zdradził! Musi za to zapłacić! A zapłatę gwarantował dobry fiński nóż albo kula z brauninga.
   Swoje miejsce w zaułkach Chanajek zajmowały kobiety. Gdy kochanek rzucił dotychczasową miłość dla innej, wzgardził jej szczerym uczuciem, mógł spodziewać się zemsty. Dziewczyna z chanajkowskiego zaułka umiała pomścić siebie. Potrafiła chlusnąć w oczy żrącym płynem. Nigdy nie odchodziła w pokorze i ze łzami. Wiadomo było, że dwóch nie może kochać się w jednej. I wszystko jedno kim byłaby ta dziewczyna. W Chanajkach to rozumiano dokładnie. Jeden z kawalerów musiał ustąpić. Ale nie tak od razu. Konkurenci musieli się ze sobą spotkać. Najczęściej odbywało się to o zmroku, gdzieś pod latarnią. Każdy przyprowadzał swego sekundanta, lub nawet kilku. Wiernych kamratów, którzy go nie opuszczą w żadnej biedzie. Taka bitka musiała dać wynik. Rzadko jednak zdarzało się tak, że pojedynek dwóch zakochanych chanajkowców był należycie przygotowany. Zwykle rywale brali się za bary gdzie bądź – na ulicy, w knajpie, a nawet podczas pogrzebu kumpla. Gdzie tylko zetknęli się po raz pierwszy. Oni się pojedynkowali – a ona? Jak to określił dziennikarz „Reflektora” – princessita zaułków, czekała z niedbałym uśmiechem na tego, kto zostanie zwycięzcą. To nic, że ręce będzie miał splamione krwią. Taki adorator nawet zyskiwał w oczach dziewczyny. Walczył dla niej. Z miłości gotów był na śmierć.
 

   W zaułkach Chanajek walczono nie tylko o dziewczyny. Duża pokusą była też chęć posiadania władzy nad innymi złodziejaszkami. Zostać wodzem, hersztem bandy – to było to!
   W zaułkach skrupułów nikt nie uznawał. Krew albo i śmierć – to zwykła cena władzy. Łzami i łagodnością nikt niczego nie zwojował. Mazgajstwo wywoływało uśmiech politowania. Solidny majcher, umiejętny podstęp, a w niektórych przypadkach nawet trucizna, to były właściwe etapy do wybicia się z pospolitego tłumu żydowskich tragarzy, zachudzonych krawców czy pracowników cmentarnych. Gdy ktoś zostawał już hersztem złodziejskiej szajki – to na niego przypadała największa część łupów, zdobytych podczas organizowanych skoków. Szef gangu nigdy nie był wystawiony na sztych. Zawsze był kryty. Chyba, że sam się nieumiejętnie zasypał. No i oczywiście „całują go i pieszczą brzany – kochanki złodziejów. Jest władcą ich ciał, krwi, żądz i zmysłów”.
   Na koniec jeszcze refleksja dziennikarza „Reflektora” na temat legendarnych Chanajek: „Nocna pieśń zaułków. O światła latarń tłuką się słowa prośby czy łaski. Ostre brutalne słowa. Czasem słychać rozmowy brauningów, czasem błyśnie nóż. To jest właśnie pieśń zaułków białostockich. Zwykła piosenka mroku i przestępców”.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Rejzla ! Ty musisz być moja !

Rejzla ! Ty musisz być moja !

 

  Przedwojenna prasa białostocka  publikowała bardzo  popularne rubryki w których opisywano co się wydarzyło  ciekawego  w mieście.Takie małe sensacje  były bardzo popularne . Każdy  najpierw zaglądał na – ostatnią  stronę oczywiście. Do dziś  niewiele się w tym temacie  zmieniło .

   Niejaki p.Abram kagan zakochał się w nadobnej Rejzli Lewin i postanowił się z nią ożenić.Ale piękna i bogata panna Rejzla nie śpieszyła się wyjść za niego, choć od czasu koiła jego męskie tęsknoty.
  Szukała poważnego ,bogatego kupca ,któryby jej zapewnił beztroski byt na tym padole płaczu.
  Pewnego ranka p.Abram zjawiła się w jej i kategorycznie zażądał aby wyszła za niego. Spotkał się jednak nieszczęśnik z obmową. Chodił muślał gryzł  paznokcie ,aż wreszcie wymyślał niezawodny sposób  na oporna dziewicę.
  Zwrócił się  do zawodowego złodzieja imć pana  Bielawskiego, słynnego ze swego kunsztu i zaproponował mu aby okradł mieszkanie panny Rejzly. Kombinował,że ggdy będzie w posiadaniu jej rzeczy , wówczas będzie zmuszona wyjśc za niego.
  Mistrz  Bielawski mieszkanie – oczyścił – lecz łupu nie chciał zwrócić p.Abramowi. Rozgoryczony p.Abram zwrócił sie ze skargą do policji ,która przymkneła  do „ula” mistrza Bielawskiego jak również pana Abrama.
  Obydwaj panowie zasiedli na ławie oskarżonych w sądzie grodzkim.Abram przed sądem tłumaczył się że do namowy okradzenia mieszkania skłoniła go miłość ,a Bielawski ,że działał z namowy Abrama.
  Mistrz Bielawski skazany został na 1 rok więzienia, a p.Abram na 8 miesięcy za nakłanianie do kradzieży.

Gwałciciele pod kluczem

  Onegdaj zdarzył się na terenie województwa przykry wypadek świadczący o demoralizacji panującej wśród niektórych sfer społeczeństwa.Mianowicie dwóch mieszkańców niejaki M.S i W.F spotkali na ulicy dwie dziewczyny w wieku 14 i 17 lat,którym zaproponowali spacer. Po uzyskaniu zgody zaprowadzili dziewczęta na cmentarz gdzie po uprzednim spojeniu dokonali na nich gwałtu w stanie kompletnego opilstwa. Dziewczęta z powodu nadmiernego uzycia alkoholu zasnęły i przeleżały na cmentarzu do rana. Badania lekarski potwierdziły fakt gwałtu.Obaj sprawcy zostali zatrzymani w więzieniu.

Święty Boże nie pomoże- Siedzieć trzeba

  Znany złodziej recydywista Kalinowski Aleksander skradł ubiegłego roku Szmulowi Sapożnikowi garderobę wart. 175 zł. oraz gotówkę w kwocie 70 zł. Sąd  grodzki skazał go na 10 mies.więzienia.Kalinowski odwołał się od tego wyroku i wczoraj odzyskał w Sądzie Okręgowym zmniejszenie kary do 6 mies. które jednak musi odsiedzieć, bez względu na amnestię ,której sad nie zastosował do niego jako recydywisty . Oskarżonego bronił adwokat Tilleman.

Partnerzy portalu:

Opowieść spod latarni

Opowieść spod latarni

 

  Żadne, miejskie środowisko przestępcze nie mogło się obyć bez kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. Przedwojenny Białystok nie był pod tym względem wyjątkowy. Szczególnie wiele o pladze prostytucji w Białymstoku w latach 30. ubiegłego wieku pisał tygodnik „Tempo”. Dla służby Afrodyty najlepszą porą były godziny podwieczorne. Wówczas to, kiedy zapłonęły latarnie, na ulice zwłaszcza śródmieścia, wychodziły ze swoich „nor i krokodylówek” różne ślicznotki, nazywane też florydami lub po prostu panienkami spod latarni.
  Niektóre były już notowane w kartotekach policyjnych albo w przychodni wenerycznej.Niektóre dopiero startowały. Służące domowe, pochodzące zwykle spod białostockich miasteczek, fordanserki z nocnych lokali, znudzone gimnazjalistki, a nawet panienki z całkiem szacownych domów. Niektóre nie skończyły nawet 15 lat. Prostytucji sprzyjały panujący od lat kryzys ekonomiczny, bezrobocie i duża nędza ludności. Nierząd więc kwitł, oczywiście pod opieką miejscowych opryszków.
  Po pewnym czasie dziewczęta z „czarną książeczką” (obowiązkowy dokument zarejestrowanej prostytutki) stawały się balastem dla władz miasta i społeczeństwa. Zapełniały szpitale i cele więzienne. W trakcie swojej pracy naprzykrzały się przechodniom na Rynku Kościuszki, ul. Sienkiewicza czy J. Piłsudskiego, nie mówiąc o przyległych, mniejszych uliczkach. Zalegalizowanych domów nierządu w Białymstoku nie było. W mieście działało natomiast wiele mleczarni, piwiarni czy kawiarni, które w rzeczywistości były potajemnymi domami publicznymi, w których w biały dzień serwowano wyszynk i panienkę do towarzystwa.
 

A teraz cytat, który oddaje dramaturgię dziewczyn zmuszanych zarabiać na ulicy…
  „Pójdziemy? Wyświechtany zwrot, powtarzany wielokrotnie przez zmordowane, ukarminowane i spękane wargi. Brzmi on jak nędzny i wieczny refren, o jednakowych zawsze tonach. Mężczyzna poszedł dalej, nie oglądając się nawet za mówiącą. Kobieta nie poczuła żadnego żalu, najmniejszej złości. Przyzwyczaiła się już do tego. Jej spojrzenie, bez śladu życia, znowu utkwiło w czarnym bruku ulicy.”
  Trudno jest ustalić dokładną liczbę prostytutek w międzywojennym Białymstoku. Oczywiście poza zarejestrowanymi. Córy Koryntu rekrutowały się bowiem nie z zawodowych ulicznic, które uprawiały swój proceder jawnie i bez skrupułów. Było ich kilka setek. Natomiast blisko 400 – 500 dziewczyn dorabiało w podobny sposób. Były wśród nich prostytutki „lepsze”, które świadczyły swe usługi zwykle dla małej garstki wtajemniczonych mężczyzn. Ale, jak podał reporter „Tempa”, blisko 50 proc. robotnic fabrycznych również parało się nierządem. Opłacały za to lichy pokoik, kupowały jedzenie, spłacały zaległy dług u pazernego sklepikarza, a nawet – co było już dużą ekstrawagancją – kupowały sobie modny kapelusz. I oczywiście pomagały rodzinie – niektóre miały dzieci.
  Centrum zabawowo-rozrywkowym w Białymstoku były Chanajki. Lupanary znajdowały się w co drugim domu. Szczególnie znane było te z ul. Krakowskiej, Marmurowej czy Orlańskiej. Białostocka policja i urząd sanitarno-obyczajowy co i rusz prowadziły nagonki na te przybytki. Karano właścicieli, zatrzymywano prostytutki. Nic to nie dawało. Na miejsce zamkniętych spelunek pojawiały się nowe. Chanajkowskie gejsze miały zawsze powodzenie.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Białostocki „Whitecheapel”

Białostocki „Whitecheapel”

 

  Chanajki – północno wschodnia charakterystyczna dla Białegostoku dzielnica – wywiera dziwne , przygnębiające  wrażenie.może wskutek widoku mieszkańców o bladych , pomarszczonych twarzach, wolno i sennie snujących się po ulicach, a może ponure  barwy domów i otoczenia wywołują taki nastrój,a być może dzieje się to pod wpływem opowiadań o tej dzielnicy.
  Chanajki – Sa tam spelunki przestępców, gnieżdżą się tam najgorsze choroby ,wszechwładnie panuje brud,nędza i przestępstwo.
Nie mogą nie panować wśród licho płatnych robotników fabrycznych, wśród bezrobotnych ,wśród chłupników ,zrujnowanych sklepikarzy ,niezliczonej rzeszy- niepotrzebnych ludzi,wśród dzieci które ojca nie znają, bo o świcie wychodzi z domu,wraca zaś późnym wieczorem ,gdy wszyscy śpią.
  Młodzierz z Chanajek przeważnie uczy się w chederach ,gdzie stary mełamed wykłada Gemarę  ,Myszne i Tanach.Po ukończeniu chederu, młodzieniec zarabia na rodzinę w fabryce.Tak robi większość.Tylko nielicznym udaje się wyrwać z Chanajek.Mogą wyjechać do jeszywy, jeśli rodzice odkryją w nich talent talmudyczny i zechcą wysłać za ostatni grosz , mogą wygrać na loterii lub otrzymać spadek z Ameryki,mogą wreszcie wyjechać do Palestyny.
  Pozostałych- Chanajki trzymaja mocno i troskliwie-na głodnym wikcie,bez przyszłości w ciągłej niepewności,aż do niezawodnej pewnej śmierci.
  Nędza panująca wśród bezrobotnych na peryferiach naszego miasta-jest ponura i straszna…
Przejdzcie się ,panowie po peryferiach Białegostoku,zajrzyjcie w domki i chałupki zamieszkałej  tam biedoty,spójrzcie co tam sie dzieje -wtenczas dopiero będziecie mieli przed sobą obraz tej strasznej białostockiej nędzy i rozpaczy.
 

  Mieszkańcy domków i chałupek na peryferiach Białegostoku żyją zupełnie jak ludziej jaskiniowi. Żywność zbierają na śmietnikach.Jedzą wszystko,co wpadnie w ręce – obierzyny z ziemniaków zaprawiane solą i octem,główki śledzi,różne odpadki.
  Niektórzy z tych biedaków polują na psy ,twierdząc,że mięso psie jest tak samo dobre jak zajęce,jeśli je utuchyć naprzykład z cebulką, a smalec psi -to przecież bardzo zdrowy,na lekarstwo biorą go nawet apteki.Ponura i okropnie straszna nędza panuje na peryferiach stolicy województwa.
    na przedmieściach białostockich ,w dzielnicy tzw Piasków,także czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas,wyczekujących oddawna pracy i zmiany na lepsze.Brudne domki ,odrapane kamienice i nawpół zgniłe rudery,jakby naprężone w oczekiwaniu czegoś groźnego,tworzą z nędzą bezrobotnych jakąś jednolitą, monotonną i beznadziejną całość.
  W dzielnicach tych,zamieszkałych przez wszelką biedotę , wyrastają bakterie idei wywrotowych i czai się nienawiść-ślepa i bezmyślna-do wszystkiego i wszystkich.
  Głodujący szynowaie Izraela,zamieszkujący dzielnicę zwaną- Argentyną – białostocką,myszkują po zaułkach dzielnicy w poszukiwaniu resztek.Ręce ich otulone są w kawałki materii,głowy wciśnięte w ramiona młotem nędzy.Włóczą sie przez cały boży dzień,do późnego wieczora,bezczynni zadumani.
  …Gniew mój nie będzie trwał wiecznie… A jednak gniew Twój – o Panie !- przeciwko Izraelowi trwa w Białymstoku po dziś dzień

„Reportaż z Chanajek”
Tempo nr. 16 ,16 maja 1936
         

Partnerzy portalu:

Zdrajców przed sąd

Zdrajców przed sąd

 

  Kilkadziesiąt lat temu groza wojny nie była żadną polityką, tylko codziennym życiem i taka historia mająca swój początek w 1920 r.  ,a której epilog nastąpił dopiero w grudniu 1925 r. na sali sądowej.
  Nacierający bolszewicy zajęli Białystok 28 lipca 1920 r. Już 30 lipca miasto stało się siedzibą Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski. Był to komunistyczny rząd, który w perspektywie miał rezydować w Warszawie. Ale póki co dobrze zainstalował się w Białymstoku.
  Jednym z jego sympatyków był mieszkający przy Sosnowej 36 Icko Kapłan. Najeźdźcy przydzielili mu „ważne stanowisko kontroli oraz dyspozycji robotnikami na młynach w Białymstoku”. Kapłan, gdy tylko poczuł siłę władzy, stał się postrachem okolicy.
Zdarzyło się, że na pobliskim cmentarzu, w gęstych zaroślach ukryło się czterech polskich żołnierzy. Zauważył ich niejaki Czubiński. Powiedział o tym sąsiadowi Rozengartenowi. Ustalili, że żołnierze nie mogą tam się ukrywać.
  Rozengarten podjął decyzję, schowa ich u siebie w domu. Obaj poszli więc na cmentarz, znaleźli kryjówkę żołnierzy i gdy nastał wieczór, ukradkiem przemknęli wszyscy na Sosnową. Minęły trzy dni i wydawać by się mogło, że akcja powiodła się.
Traf chciał, że gdy jeden z żołnierzy musiał wyjść za potrzebą, zauważyła go Chaja Przedrzecka. „Przerażona widokiem polskiego żołnierza narobiła krzyku”. Wieść o zajściu szybko dotarła do Kapłana. On już wiedział jak ma postąpić. Wkrótce do Rezengartena „przybyła patrol bolszewicka i zabrała ukrytych. Dokąd? Nikt dotychczas o tym nie wie”. Bolszewicy prawdopodobnie rozstrzelali Polaków. 22 sierpnia 1920 r. przepędzono bolszewików z Białegostoku. Icek Kapłan wystraszony zszedł ludziom z oczu. Wydawało mu się, że zapomniano o nim. Ale się przeliczył.
  3 grudnia 1925 r. przed sądem rozpoczął się niecodzienny proces. Sądzono oskarżonego o zdradę stanu Icka Kapłana. Oskarżał jeden z najwybitniejszych białostockich prokuratorów, Klank. Mówił, że jest on „komunistą, względnie komunizującym bolszewikiem, który musiał posiadać pełne zaufanie bolszewików, jeżeli powierzyli mu tak ważne funkcje”. Wydanie czterech żołnierzy prokurator zakwalifikował jako zbrodnię i zażądał dla Kapłana kary śmierci przez rozstrzelanie. Obrony oskarżonego podjął się adwokat Wacław Sławiński. Wspomagał go przybyły z Warszawy mecenas Perzyński. „Obydwaj obrońcy, po obszernych, rzeczowych i pełnych treści prawnej wywodach, zbili ciężkie oskarżenie prokuratora”. Sąd skazał Kapłana na 8 lat ciężkiego więzienia.
  Grudzień, 1925 r. był obfity w echa wydarzeń z sierpnia 1920 r. Bohaterem kolejnego z nich był zastępca Juliana Marchlewskiego, niejaki Kulikowski vel Stefański. Ten prymitywny psychopata, w imieniu swego mocodawcy w Białymstoku wydawał masowe wyroki śmierci. Skazanych przetrzymywano w starym więzieniu na rogu Sienkiewicza i Ogrodowej i w nowym wiezieniu na Kopernika.
  Pewnego sierpniowego dnia przed oblicze Kulikowskiego doprowadzono rannego oficera. Wyrok był – razstrielat. Ale nadszedł dzień 22 sierpnia. Bolszewicy sami musieli ratować swoją skórę i tak szczęśliwie oficer uszedł z życiem. W wolnym Białymstoku wstąpił do policji. W grudniowy dzień 1925 r. miał służbę na dworcu PKP. Właśnie przyjechał pociąg z Warszawy, który za kilka minut miał ruszyć dalej, do Wilna. Pasażerowie korzystając z postoju chętnie wychodzili na peron lub do dworcowego bufetu.
Wśród nich policjant rozpoznał Kulikowskiego. Podszedł do bolszewika i głośno, tak aby słychać go było na peronie krzyknął: „Aresztuję pana, to pan wydałeś na mnie wyrok śmierci!” Kulikowski oniemiał. Próbował zaprzeczać. Na próżno.
  Osadzonego w areszcie okazano kilku osobom. Wszyscy byli pewni. Przed nimi stał Kulikowski, zastępca Juliana Marchlewskiego.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Historia z przybytku płatnej miłości

Historia z przybytku płatnej miłości

Przybytki płatnej miłości przy ulicy Orlańskiej pozostające pod opieką białostockich gangsterów Rozengartena i Gorfinkiela szczególnie ostro piętnowali duchowni żydowscy, zwłaszcza zarząd synagogi z ul. Jerozolimskiej (obecnie bloki przy Kalinowskiego).

Pomimo ciągłych skarg na hałaśliwe sąsiedztwo owego przybytku do władz administracyjnych i na policję, nic nie pomagało. Dziewczęta pracujące dla Jankieczkie i Kokoszkie, jak nazywano gangsterów, były oficjalnie zameldowane w ich domach i każda posiadała oddzielny pokój. Jako legalna lokatorka płacąca regularnie komorne, mogła przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Właściciele obu tych tajnych domów publicznych nie mieli nic przeciwko temu. A nawet starali się, aby odwiedzających ich lokatorki było jak najwięcej.

Kryzys gospodarczy, który na przełomie lat 20. i 30. ogarnął niemal cały świat, dotarł również na Orlańską. Funkcjonujące tam dotąd wcale dobrze burdeliki zaczęły przynosić ich właścicielom coraz mniejsze dochody. Pomiędzy prostytutkami rozpoczęła się ostra walka o klienta.

Szwagrowie Rozengarten i Gorfinkiel, których łączyło tak wiele wspólnie przeprowadzonych afer i kradzieży, stali się teraz bezwzględnymi rywalami. Na porządku dziennym było więc terroryzowanie i bicie pensjonariuszek z konkurencyjnego lokalu, przeciąganie ich na swoją stronę obietnicą sprawiedliwego podziału zarobków.

W tym właśnie czasie jedna ze sponiewieranych przez Jankieczkie prostytutek, która przeprowadziła się od niego do domu Gorfinkiela, oskarżyła przed sędzią byłego pracodawcę o brutalne zmuszanie do nierządu. Rozpoczęło się dochodzenie, w trakcie którego wyszły na jaw jeszcze inne, ciemne sprawki Rozengartena.

W ten sposób, pod koniec 1932 r. król chanajkowskich zaułków trafił po raz kolejny za kratki. Pomimo licznych zarzutów Jankieczkie po kilku tygodniach był już na wolności. Sprawiła to kaucja złożona przez jego rodzinę. Miał jednak siedzieć w domu i czekać na pierwszą rozprawę sądową o sutenerstwo. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Prostytutka, od pobicia której wszystko się zaczęło, pomimo różnych perswazji nie chciała wycofać skargi.

Znajdującemu się w tarapatach ojcu postanowił przyjść z pomocą syn, 18-letni Połtyjer Rozengarten. 4 lutego 1933 r., gdy panienka lekkich obyczajów wracała z kolejnego przesłuchania w sądzie, młody Rozengarten zaczaił się na nią u wylotu Orlańskiej na Krakowską i dotkliwie pobił.

Posiniaczona i płacząca dziewczyna pobiegła czym prędzej do swojego obecnego opiekuna Szmula Gorfinkiela. Ten, nie zastanawiając się długo wysłał ją z żoną Małką na policję, aby złożyła skargę. Zaszedł im drogę sam Jankieczkie, który po wyczynie synalka, wiedział czym może się zrewanżować wredny szwagier.

Od słowa do słowa między Małką a mężem jej siostry Racheli zaczęła się kłótnia, szybko przemieniona w bójkę. Rozengarten przeliczył się jednak z siłami. Jego potężna pięść nie potrafiła powstrzymać dwóch rozwydrzonych kobiet, uzbrojonych w ostre paznokcie. Nie chcąc opuścić w niesławie pola walki, sięgnął po nóż. Głośny krzyk Gorfinkielowej, której ramienia sięgnął sprężynowiec chanajkowskiego zabijaki, zaalarmował jej męża Szmula. Ten nadbiegł czym prędzej na ratunek żonie. Wywiązała się bezpardonowa bitka między szwagrami. Ciosy padały gęsto z obu stron. Wreszcie Gorfinkielowi udało się trafić Rozengartena nożem w pierś. Za pierwszym celnym pchnięciem poszły następne. Jankieczkie, brocząc obficie krwią zwalił się na bruk.

Jego przeciwnik rzucił się do ucieczki. Na nic zdały się starania lekarzy ze szpitala św. Rocha, do którego szybko przewieziono pokłutego Rozengartena. Rany okazały się śmiertelne. W nocy z 6 na 7 lutego osławiony król Chanajek wyzionął ducha.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Zemsta za śmierć ojca

Zemsta za śmierć ojca

 

  W marcu 1933 r. przy ul. Orlańskiej doszło do samosądu. Syn zabitego głośnego przestępcy Jankiela Rozengartena – Połtyjer, postrzelił groźnie swoją ciotkę Małkę Gorfinkiel, żonę zabójcy swojego ojca. Wieść o tym, że syn nieżyjącego króla Chanajek staje przed sądem, zelektryzowała miejscowe podziemie.
  Salę rozpraw sądu okręgowego przy ul. Mickiewicza zapełniły tłumy hałaśliwej publiczności: panienki z domów publicznych prowadzonych przez obie powaśnione rodziny Rozengartenów i Gorfinkielów, złodzieje kieszonkowi, stali klienci sędziów śledczych i urzędu prokuratorskiego oraz mnóstwo innych podejrzanych typków.
  Przewodniczący rozprawie, wiceprezes sądu Tadeusz Giedroić z namaszczeniem odczytał akt oskarżenia. Połtyjer Rozengarten nie próbował nawet zaprzeczać. Wiedział, że fakty są przeciwko niemu. Poinstruowany przez adwokata Gruszkiewicza przedstawił ostatnią rozmowę z umierającym ojcem. Jankieczkie, jak nazywano króla rzezimieszków z Chanajek, czując zbliżającą się śmierć kazał przysiąc synowi, że dokona zemsty.
  Połtyjer opowiedział też, jak to Gorfinkiel, zadając ciosy nożem, wykrzykiwał słowa: To samo czeka całą twoją rodzinę! Rewolwer, z którego strzelał później do ciotki, Połtyjer również otrzymał od umierającego ojca. Wezwani na rozprawę świadkowie, poza poszkodowaną Gorfinkielową, nie mieli wiele do powiedzenia. Nikt nie chciał dostać nożem od chanajkowskich chojraków, koleżków oskarżonego. Niektórzy zmienili nawet swoje wcześniejsze zeznania, złożone w śledztwie.
  Ogólną wesołość na sali wzbudził rzeźnik, którego jatka mieściła się w pobliżu miejsca krwawej wendety. Przewodniczący sądu zwrócił uwagę, że mówi teraz co innego niż u sędziego śledczego. Ten zaś wyjaśnił z powagą, iż właśnie u pana śledczego był niedokładny, ponieważ w dniu przesłuchania nie mógł się skupić z powodu wielkiego zmartwienia. Jak się okazało, zmartwieniem tym była rewizja w jatce świadka i konfiskata mięsa z potajemnego uboju.
   Pod koniec rozprawy obrońca oskarżonego wystąpił z wnioskiem, ażeby jego klienta zbadał psychiatra. Sąd zgodził się na to i dwaj lekarze, biegli sądowi, wzięli Połtyjera w obroty. Niedługo potem ogłosili diagnozę: u oskarżonego brak co prawda oznak choroby psychicznej, jednak śmierć ojca mogła oddziałać na niego ujemnie. Po wypowiedzi lekarzy młody Rozengarten poweselał. Rozprawa zbliżała się do końca. Przyszła kolej na ostatnie wystąpienia prokuratora i obrońcy. Wszyscy wiedzieli z góry co powie prokurator: winien, wymierzyć najsurowszą karę!
  Znacznie bardziej urozmaicona była oracja mecenasa Gruszkiewicza. Powołał się on na haniebne warunki, w jakich przyszło żyć oskarżonemu, jego młody wiek i to, że działał pod wpływem silnego wzruszenia i żalu po zabitym ojcu. Obrońca domagał się zmiany kwalifikacji czynu, a przez to zmniejszenia kary. Po naradzie sędziowie ogłosili wyrok. Połtyjer skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa w stanie wzruszenia.
  Argumenty obrony wzięto więc pod uwagę. Nie chcąc nadużywać wyrozumiałości wymiaru sprawiedliwości, uradowany niskim wyrokiem, młodzian z Chanajek zrezygnował z przysługującej mu apelacji. O dziwo, również prokurator nie zapowiedział odwołania się od wyroku.
  Z wyroku niezbyt rada była tylko Małka Gorfinkielowa. Co prawda, jej prześladowca znalazł się za kratkami, jednak, jak gadano wśród wychodzącej z gmachu sądu publiki, z Ameryki wrócił ponoć starszy syn Rozengartena. Ktoś nawet słyszał, że wyrażał się o ciotce bardzo nieładnie.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Shoping po białostocku

Shoping po białostocku

Szła jesień 1935 r. Co przezorniejsi już dawno obszyli się w jesionki, zimowe pelisy i nieodzowne przy tych kreacjach wełniane czapki i szaliki. Ale na zapominalskich czekały promocje. Na Lipowej tuż przy Rynku, pod dwójką, miała sklep z wełną i włóczką niejaka Kapłanowa. Pewnego listopadowego dnia wywiesiła ona na swoim sklepie ogłoszenie, które wprawiło białostoczan w zdumienie. Wypisała bowiem, że „przy kupnie pokazuje wszystkie gatunki bezpłatnie”. Miejscowi dowcipnisie podchwycili wnet tę myśl zapytując, czy przed tą promocją Kapłanowa kazała płacić za oglądanie towaru. Jeśli tak, to „Słuchajcie, słuchajcie. Wielka okazja w sklepie p. Kapłanowej!”

 

Równie ekscytujący w nowoczesnym podejściu do handlu był Adolf Krauze. Prowadził on Zakład Elektro-Mechaniczny przy Kilińskiego 6, w budynku stojącym w podwórzu za pałacykiem gościnnym. Otóż tenże Krauze w listopadzie 1935 r. wprowadził do Białegostoku światowo brzmiący „shoping”. Zdziwionym mieszkańcom tłumaczył, że „wielkie magazyny New Yorku wyznaczają pewne godziny trzy razy w tygodniu na tak zwany shoping – na zwiedzanie i oglądanie towarów bez obowiązku kupna”. W tych to godzinach sprzedaż była wstrzymywana, a ekspedienci tylko pokazywali i demonstrowali towar zdejmowany z półek.

 

Nic Krauze nie wspominał o stoiskach monopolowych. Czy tam też wprowadzano nowoczesne metody promocji? Sam sprzedawał radioodbiorniki. Na inaugurację białostockiego shopingu sprowadził partię najnowszych modeli aparatów Telefunkena – Ambasador i Specjal. U Krauzego hasłem reklamowym było „Radjonabywcy! W imię własnego interesu powinniście wypróbować szereg aparatów”. No i interes się kręcił.
 

Na jeszcze lepszy pomysł wpadł Izrael Fajgin. Na upalne lato 1936 r. wyszykował lodonośny samochód anonsowany też jako „Lodo-car”. Wziął Fajgin półciężarówkę Berliet. Na platformie urządził coś w rodzaju budki z lodami. Miała kolorowe szyby i umieszczony po obu stronach napis:”Lody maszynowe i napoje chłodzące”. Zamysłem Fajgina, oprócz krążenia po centrum miasta, było dostarczanie „słodkich, a chłodzących specjałów” na plaże w Jurowcach i na Dojlidach, do Zwierzyńca i do popularnych podmiejskich letnisk. Białostoczanie z miejsca zaakceptowali ten sposób sprzedaży. Szczególną popularnością cieszyły się „prasowane lody w opakowaniu papierowym”.

 

Pojawienie się tego kolorowego samochodu na ulicach Białegostoku wzbudzało „zrozumiałą sensację i skupiało dookoła siebie chmary gapowiczów”. Zawistnie na taką konkurencję na kółkach patrzyli właściciele sklepów. A było o co się bić. Jak obliczono, mieszkańcy Białegostoku w upalne dni wypijali 4 tysiące litrów rozmaitych napoi chłodzących i zjadali 2 tysiące porcji lodów. Ale prawdziwa sensacja w marketingu dopiero miała nadejść. Wiosną 1936 r. Białystok obiegła wiadomość, że „wkrótce ma powstać magazyn typu tzw. a prix uniques”. Niezorientowanym w światowych trendach tłumaczono, że w sklepach takowych wszystkie towary są „po cenie jednolitej”. Czyli to, co i dziś, takie „wszystko po 5 zł”. Ale 75 lat temu ta nowość szokowała białostoczan. Pisano, że „system ten został rozwinięty do maximum w Ameryce, gdzie słynne Woolworth posiadają tysiące filii, w Anglii Max i Spencer, w Niemczech Ka-We-De, w Paryżu i na Riwierze”. Ale pomimo tych światowych rekomendacji żywione były pewne obawy, że w Białymstoku „magazyn taki prawdopodobnie od razu zbankrutuje”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Pewnego razu na Piaskach

Pewnego razu na Piaskach

 

  Nie ma wątpliwości, że przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski. No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.
  Na posiłki do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego), pijakami jednak gardzono, i ci o tym wiedzieli. A całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej („żywiło się tu pół Białegostoku”), lub „Pod kogutem” (flaczki i pyzy palce lizać).
  Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie i dopiero w PRL zaczęło się z bidy picie pod trzęsące się nóżki (galaretkę), lub wymokłego śledzika, a luksusem od święta był inwalida, czyli tatar z jednym jajkiem.  
  Z kroniki szkolnej. Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki.
  Atrakcją, o której wspominano latami, była beczka strachu, montowana w rejonie obecnego Centralu , magik jeździł motorem (motocyklem) po ścianach tejże beczki. A propos żulików…jak zawiesili ją na płocie, ale nie ma o to urazu. „Żywe byli”, dla swoich niegroźni, gorzej jak trafił się kawaler z innej dzielnicy. Na te odległe mówili z wyższością – za przeproszeniem – wysranki.

 
  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi spod białostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z „Kurym” na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.
  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało.
  Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Im głośniej i częściej się kłócili, tym serwis był bogatszy.
  Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6. To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe „apartamenty” znajdowały się na piętrze i poddaszu. Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe – niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) – w części z okapami, balkony.
  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul. Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła  bardzo ważną tajemnicę: ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.

Adam Czesław Dobroński

Partnerzy portalu:

Szajka złodziei kolejowych

Szajka złodziei kolejowych

 

  W  lutym 1924 r. do sprawdzania towarów na stojących na torach składów pociągowych zabrał się kierownik komisariatu kolejowego, Franciszek Pierso.  Doniesienia strażników były wprost porażające.
  Ginęło wszystko. Bezczelność złodziei sięgała nawet takich chwytów, jak poczęstowanie kolejarza w mundurze drogim papierosem, zabawienie rozmową, podczas gdy wspólnicy wynosili z wagonów rozmaite skrzynie i paki, które wędrując z rąk do rąk trafiały na furkę i mknęły w bezpieczne miejsce.
  Pierso zabrał się do śledztwa bardzo profesjonalnie. Obok okradzionego ostatnio składu towarowego pozostały na śniegu ślady stóp. Ciągnęły się one wzdłuż toru, aż do ulicy Grunwaldzkiej, a potem Pokornej. Idąc tym świeżym tropem, policjanci przepytywali napotkane osoby. Niektóre przypomniały sobie, że często spotykały, zawsze dość późną porą, wałęsających się jakby bez celu młodzieńców. Opisane ich sylwetki okazały się znane policyjnym agentom. Silna ekipa mundurowych i po cywilnemu udała się pod ustalone adresy, a to co odkryto w złodziejskich melinach przeszło najśmielsze oczekiwania.
  I tak w chatynce braci Piotra i Józefa Święcickich przy Grunwaldzkiej znaleziono pół worka cukru i kilkadziesiąt kilogramów mięsa wołowego, pochodzącego z ostatniego skoku na torach.
  Jeszcze bardziej udanie wypadła wizyta u Władysława Abramowicza na ul. Pokornej. W przemyślnej skrytce w piwnicy przeszukujący znaleźli dwie, nierozpieczętowane skrzynie z papierosami. Przy dalszym szukaniu znaleziono i inne łupy. Pary butów, pasy wojskowe, karabin francuski oraz rewolwer systemu „Buldog” (atrapa) do złudzenia przypominający prawdziwą broń. Na koniec, w niepozornej szafce odkryto 6 garniturów uszytych z kradzionego materiału. Młodzi złodziejaszkowie zostali aresztowani. Za innymi, ujawnionymi przy okazji złodziejami i paserami policja wszczęła intensywne poszukiwania.

  Przy badaniu już w policyjnym areszcie doszło do ważnego ustalenia. Świadek Gellert, kierownik „Ogniska” kolejowego rozpoznał w Abramowiczu osobnika, który przed rokiem zastąpił mu drogę z rewolwerem w ręku. Było to o około 23. na Szosie Żółtkowskiej. Chciał zabrać portfel, w którym znajdowało się 10 milionów marek. Rabunkowi zapobiegł uzbrojony strażnik kolejowy, który przechodził w pobliżu.
  6 maja 1924 r. w „Dzienniku Białostockim”, w rubryce kryminalnej pojawiła się notatka pod dosyć długim tytułem „Szajka złodziei kolejowych przed sądem. Na sprawę stawiło się 11, a jeden zbiegł”. Przypomniano w niej o wykryciu przez V komisariat PP grasujących uporczywie amatorów zawartości wagonowych składów, przez co skarb państwa tracił wiele miliardów marek. Orzekającym w tej sprawie był mecenas Sławiński. Złodzieje też nie byli bezbronni. W ich imieniu szukali przesłanek łagodzących tacy znani białostoccy adwokaci, jak: Gdański, Kaczorowski i Otto.
  Sąd przesłuchał kilkunastu świadków. Starał się ustalić rozmiary winy poszczególnych oskarżonych. W końcu, po długiej naradzie orzekł, co następuje: Józef Święcicki, Aleksander Ostapczuk i Antoni Łukaszewicz – 1 rok więzienia i po 40 zł opłat sądowych. Pozostali od 8 do 1 miesiąca na więziennym wikcie. Dwóch uniewinnił. Tylko Piotr Święcicki, który uznał za niestosowne stawać przed wymiarem sprawiedliwości, uniknął, tymczasowo, kary. Rozesłano za nim listy gończe.
  Trzeba przypomnieć, że w tym samym sławetnym roku 1924, policja odkryła „szczurów” kolejowych wśród samych kolejarzy. I znowu popisał się nieustępliwy, jeśli idzie o wizerunek prawa na dworcu, komendant Franciszek Pierso. Prowodyrzy szajki, bracia Jakubowscy, pracujący jako siła fizyczna przy ładowaniu towarów zostali ujęci.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Śmierć dorożkarza

Śmierć dorożkarza

 

  Pijani przyjezdni na dworcu, aroganccy wojskowi, również pod gazem, wreszcie miejscowa żulia z przedmieść przyczyniali białostockim dorożkarzom dużo kłopotów i powodów do strachu o własne życie.
  Osiemnastego maja 1933 r. dwóch chłopców od krów znalazło zwłoki mężczyzny w dorożkarskim uniformie. Leżały one w zaroślach na siódmym kilometrze szosy Białystok – Zabłudów, na poboczu drogi.
  Na miejsce przybył naczelnik urzędu śledczego komisarz Łabiak, a wraz z nim ekipa doświadczonych wywiadowców. Policję od dawna niepokoił wzrost napadów na dorożkarzy. Tym razem ofiarą zamachu padł Abram Blumsztajn z ulicy Cygańskiej, a powoził dorożką o numerze 141. Zginął od uderzenia tępym narzędziem. W kieszeniach dorożkarskiego płaszcza znaleziono 5 zł, co wykluczało zabójstwo na tle rabunkowym.
  Co zatem się stało? Koledzy widzieli Blumsztajna około drugiej w nocy przed dworcem. Podobno ktoś mu zaproponował jazdę za miasto, ale nie chciał zapłacić z góry. Chyba jednak udało się dojść do porozumienia. Inni dorożkarze zapamiętali, że o trzeciej Blumsztajn wiózł pasażera na tylnym siedzeniu. Policja podejrzewała, że klient nie miał pieniędzy i doszło do kłótni.
  Nie była to pierwsza ofiara śmiertelna, i niestety nie ostatnia. W 1927 r. na szosie między Białymstokiem a Wysokim Stoczkiem znaleziono zwłoki 17-letniego dorożkarza. Następnego roku strzał w tył głowy pozbawił życia Chaima Krukowskiego. W obu przypadkach sprawców wykryto i skazano. Czego chcieli mordercy? Chyba nie pieniędzy, bo dorożkarzom w Białymstoku wiodło się kiepsko. Taki Blumsztajn całe życie jeździł na cudzych dorożkach. Dopiero na 5 lat przed tragiczną śmiercią kupił sobie własną. Mimo to żył bardzo nędznie. Miał na utrzymaniu żonę, pięcioro dzieci, no i oczywiście konie.
  Do października 1923 r. białostoccy dorożkarze wyglądali jak przebierańcy. Każdy nosił odzież jaką chciał, albo raczej na jaką go było stać. Teraz władze miasta wydały polecenie, ażeby każdy dorożkarz miał obowiązkowo granatową liberię oraz okrągłą czapkę z ceraty, bo inaczej straci prawo jazdy. Jakby tego było mało, dorożki podlegały surowym przeglądom. Stanowiły przecież wizytówkę miasta. Sprawdzano oświetlenie, czystość, sprawność techniczną, a za najmniejsze uchybienia policja kropiła solidne mandaty.

  „Dziennik Białostocki” z 1935 r. opisał następującą scenkę z realiów miejskiego życia ulicznego. W kierunku dworca podąża obładowany pakunkami jegomość. – Siadaj pan, podwiozę za 60 groszy – woła jadący obok dorożkarz. Facet nie reaguje, biegnie dalej, choć już ledwo dyszy. – Podwiozę za 30 groszy – prawie prosi dorożkarz. Znowu nic. W ten sposób dorożkarz dojechał na dworzec na pusto. A oto co przytrafiło się Mojżeszowi Pudryckiemu 9 stycznia 1936 r. Wiózł on z restauracji „Perskie Oko” mocno wstawionego sierżanta 42 pułku piechoty, Alojzego Malinowskiego. Kiedy dorożka dotarła na miejsce, pijany sierżant rzucił Pudryckiemu 50 groszy i wysiadł. Ten zaczął się domagać jeszcze 30 groszy. Malinowski tylko odburknął i poszedł w kierunku domu. Pudrycki ruszył za wojskowym z batem w ręku. No i nastąpiła kolejna tragedia. Trzy strzały pozbawiły życia dorożkarza.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Deweloper fałszował pieniądze

Deweloper fałszował pieniądze

 

  Salomon Janielew, właściciel firmy budowlano-remontowej, lepiej był znany pod ksywą Rudy. Jego robotnicy budowali domki , klecili jakieś mury.Tymczasem on zajmował się fałszowaniem dolarów.
  Sprawa się rypła w drugiej połowie 1924 r. Oto jeden z sezonowych murarzy, niejaki Berko Lew, o niezbyt imponującym przydomku „Koza”, szperając w szopie Janielewa przy Częstochowskiej, trafił na skrytkę na dnie beczki, a w niej na paczkę 20-dolarowych banknotów. Radość była krótka. Pieniądze okazały się fałszywe. Mimo to „Koza” postanowił ze znalezionych dolarów skorzystać.
  W melinie przy Cichej przegrał szybko kilka 20-dolarówek do kumpla po fachu Borucha Lichcera. Ten, świadom trefności wygranej, nie przejął się tym zbytnio. Puścił zdobytą walutę dalej. Pomagała mu w tym małżonka Liza. Również Judes Lew, żona Berka, obdarowana przez męża kupką zielonych puściła się w wir zakupów. Żeby było prędzej połowica „Kozy” dobrała sobie do towarzystwa Abrama Gorfinkiela, pokątnego handlarza staroci z Rynku Siennego.
  Wraz z nim odwiedzała sklepiki i składy, zamawiając wszystko co wpadło jej w oko. Sam Berko Lew także nie próżnował. Odrzucił w kąt kielnię i młotek i zajął się beztroską degustacją alkoholi, wędrując od knajpy do knajpy po całych Chanajkach i okolicy.
  Salomon Janielew, który szybko się zorientował w swojej stracie, odwiedził Kozę w domu i kategorycznie zażądał zwrotu dolarów. Wystraszony Berko Lew, chociaż bojąc się dintojry chanajkowskich rzezimieszków, uparcie twierdził, że nie ma już ani jednego banknotu. Część rozdał znajomym, a resztę po prostu spalił. Janielew nie bardzo w to wierzył, ale „Koza” szedł w zaparte. Przed dalszym ciągiem sporu pomiędzy „Rudym” a „Kozą” tego ostatniego uchroniła policja.

  W styczniu 1925 r. bowiem, kierownik I komisariatu Jarnicki, a nieco później nieustraszony tropiciel przekręctw dolarowych na dworcu, Franciszek Pierso, trafili na ślad fałszerskiej afery. Idąc po nitce do kłębka, od ujawnionych podróbek dolarów do ich kolporterów, szybko przeprowadzili rewizję, konfiskaty i w końcu aresztowania. Pod klucz trafiły małżeństwa Lwów i Lichcerów, Abram Gorfinkiel, no i oczywiście, głoszący swoją niewinność , bardzo wzburzony Salomon Janielew. Śledztwo miało trwać jeszcze kilka miesięcy.
  W październiku 1926 r. sąd okręgowy pod przewodnictwem sędziego R. Moszyńskiego i przy udziale prokuratora K. Wolisza rozpoczął pierwszą sesję w powyższej sprawie. Oskarżeni mieli odpowiadać z art. 427 i 430 kodeksu karnego za usiłowanie puszczenia w obieg fałszywych dolarów.
  Obrony podjęli się z urzędu znani białostoccy adwokaci: Otto, Gruszkiewicz i Gdański. Ogłoszony wyrok był surowy. Berko Lew i Boruch Lichcer zarobili po 4 lata ciężkiego więzienia, Abram Gorfinkiel 2,5 roku, zaś Judes Lew, ona „Kozy” rok pobytu za kratkami.
  I tylko główny twórca procederu z fałszowaniem dolarów „Rudy” Janielew został uniewinniony. Sąd uwierzył, że on sam padł ofiarą oszustów, którzy zapłacili mu podrobionymi pieniędzmi. Jak się wkrótce okaże, owa wiara zostanie mocno nadwyrężona, kiedy Salomon Janielew zasiądzie ponownie na ławie oskarżonych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Atak bombowy na Białystok

Atak bombowy na Białystok

 

 
  Było pogodne niedzielne popołudnie, 24 czerwca 1923 roku. O tej porze, po Lipowej zawsze przechadzał się tłumek białostoczan. Kilka minut po 17 nagle na ulicy zaroiło się od policji i wojska. Momentalnie wśród przechodniów rozniosła się zatrważająca wieść. W podwórzu Powiatowej Komendy Uzupełnień, mieszczącej się w stylowej kamieniczce ozdobionej kariatydami, znaleziono bombę. Była „wielkich rozmiarów” i na szczęście „z niewyjaśnionych przyczyn, pomimo wszelkich przygotowań do wybuchu nie eksplodowała”.
  Przybyli na miejsce starosta i komendant policji zarządzili ostrożne przewiezienie bomby do „miejscowego arsenału artylerii”. Zebrany wokół tłum jeszcze długo rozprawiał, co by to mogło się stać, gdyby bomba jednak wybuchła. Po kilku dniach białostoczan zelektryzowała wieść, że tej samej niedzieli, podobną bombę znaleziono w PKU w Częstochowie. Ciekawe. Pomimo wysiłków policji nie udało się schwytać sprawców zamachu.
  Całkiem inna pirotechniczna historia zdarzyła się w styczniu 1924 roku. W cieszącym się doskonałą opinią gimnazjum Druskina, które znajdowało się przy ulicy Szlacheckiej, w jednej z sal prowadzona była lekcja. Początkowa wersja głosiła, że była to fizyka. Później okazało się, że był to „gabinet fizykalny”, ale lekcja była z chemii. Mniejsza o to. Był wieczór.
Nauczyciel, profesor Friede postanowił zademonstrować uczniom jedno z chemicznych doświadczeń. Zgromadzeni wokół katedry chłopcy z uwagą obserwowali jak chemik skrzętnie miesza wysypywane ze szklanych słoi substancje. Już miał się zbliżać do końca eksperymentu, gdy w pewnym momencie nastąpił silny wybuch.
  „Eksplozja gazów była tak wielka, że szyby w oknach gabinetu wypadły z ram, a przyrządy leżące na stole zostały rozrzucone po całej sali”. Kłęby dymu „pogrążyły oszołomionych uczniów w jakieś przedpiekle, z którego szukali ucieczki w panicznym popłochu”. Jeden z chłopców, Amiel, został dotkliwie poparzony. Groziła mu nawet utrata wzroku. Tylko dzięki natychmiastowej interwencji znakomitego białostockiego okulisty, doktora Borysa Pinesa, nie został okaleczony na całe życie.
  Dyrektor szkoły W. Oszkowski próbował zbagatelizować całe zajście. Tłumaczył, że to było więcej strachu niż zagrożenia, i że Amielowi nic poważnego się nie stało. W wydanym oświadczeniu stwierdził nawet, że w szkole nie prowadzono żadnych doświadczeń z gazami, więc jak mogły one wybuchnąć. Tak pogrążając się w kompromitujących go tłumaczeniach, dyrektor utwierdził tylko zainteresowanych, że groziło im ogromne niebezpieczeństwo.
  Ale prawdziwe bombardowanie urządził w Białymstoku Franciszek Gilewski. Był ślusarzem. Zakład swój miał przy Dąbrowskiego 2, w podwórzu. W czwartek 17 czerwca 1926 roku przywieziono mu 5 dużych beczek wykonanych z ocynkowanej blachy. Były one własnością Monopolu Spirytusowego i wymagały pilnej naprawy. Były dziurawe.
  Następnego dnia Gilewski od rana zabrał się za monopolowe beczki. „Zaczął nagrzewać je w celu lutowania dziur przy pomocy tak zwanego Schweitz aparatu”. Nie pomyślał przy tym, że w beczkach mogą być jeszcze resztki spirytusu. Te pod wpływem temperatury zamieniły się w gaz, który w miarę podgrzewania wybuchł. Najpierw znienacka wybuchła pierwsza beczka. Rozerwało ją tak nieszczęśliwie, że jej kawałki raniły znajdującą się w zakładzie dziewiętnastoletnią dziewczynę.
  Zanim ktokolwiek zorientował się co się dzieje, to eksplodowała druga beczka. W niej gazy wyrwały denko, a reszta cylindra niczym rakieta z ogromną prędkością pofrunęła w niebo. Przeleciała ponad piętrowa kamienicą i wyrżnęła w sam środek podwórza Powiatowej Komendy Uzupełnień przy Lipowej. Cudem, w ostatnim momencie, Gilewski zdążył drągiem zepchnąć z ognia trzy następne beczki, które już szykowały się do dalszego ostrzału okolicy.
  Szlachecka, Dąbrowskiego, Lipowa, to wszystko o rzut beretem. Czyżby to był taki białostocki bombowy trójkąt bermudzki.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Sodówkowa prohibicja

Sodówkowa prohibicja

 

  Hitem lat międzywojennych była woda sodowa i lemoniada. Z wodą sodową wiązała się sprawa polityczna. No nie w tym sensie, żebym opisywał komu uderzyła ona do głowy, o tym można przeczytać na innych stronach. Polityką było też to, w jakich godzinach można było sodówkę sprzedawać.Godziny otwarcia sklepów regulowały przepisy, wedle których o 19. z handlem był tak zwany szlus.
  Latem specjalną ustawą -o wodzie sodowej- ustalono, że budki z sodówką mogą być otwarte aż do godziny 23. Tyle, że w Białymstoku w tamtych latach nie było takich budek. Sklepikarze i producenci wody sodowej poczuli się pokrzywdzeni. Rej wśród nich wodził Mosze Jabłoński, właściciel wytwórni na Wilczej 7. Ta nieistniejąca już uliczka prowadziła przez dzisiejsze podwórze na zapleczu hotelu Cristal. Tak więc u Jabłońskiego zebrała się delegacja zainteresowanych.
  Postanowiono podjąć sodową interwencję u miejscowego posła. Ten obiecał, że w sprawie sodówki odbędzie konferencję w Warszawie. Rozpoczął od MSW. Z sukcesem. Idąc za ciosem ruszył do ministra przemysłu i handlu i ministra skarbu, u których też zdrowy rozsądek wziął górę nad wodą sodową. Już zdawało się, że białostoczanie będą mogli pić świeżą sodówkę przed zaśnięciem, gdy nieoczekiwanie minister pracy i opieki społecznej stwierdził kategorycznie, „że nie można sklepikarzom zezwalać na dłuższy handel”.

  Cóż było robić. Pozostawało jedynie być przezornym i pamiętając, że w Białymstoku po 19. panowała sodówkowa prohibicja, kupić wodę zawczasu. Dopiero po 1930 r. na ulicach pojawiły się budki z wodą sodową. Sklepikarze nadal sarkali, lecz stracili ważnego sprzymierzeńca – producentów. Tym było wszystko jedno komu, byle sprzedać. Ale i producentom dobrano się do skóry za stan sanitarny wytwórni. Oględnie rzecz ujmując to nawet nie był stan.
  Tymczasem w 1937 r. wprowadzono przepisy, podług których „napełnianie balonów i syfonów wodą sodową, winno odbywać się w wytwórniach posiadających osobne pomieszczenia do mycia i płukania tych naczyń”. Na producentów padł blady strach. Co tu mówić o urządzeniach do mycia naczyń napełnianych wodą sodową, kiedy nawet oddzielnych pomieszczeń w tych lichych fabryczkach nie było.
 

  W tym też samym 1937 r., przygotowując się do letniego sezonu, w „niektórych sodowiarniach” zamontowano nowe aparaty, które umożliwiały picie napoju na miejscu. Co sprytniejsi właściciele, chcąc ominąć przepisy przerabiali więc te swoje aparaty tak, że niby tylko mogły one napełniać butelki, ale z ukrytego kranika szedł balon za balonem. Że brudne? A od czego brudne, od wody sodowej? Ta wlana do żołądka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A ta w głowie? Ta nawet powinna być brudna!
  Zgoła inne kłopoty miała Chana Rozenblum, właścicielka sklepu spożywczego z Sienkiewicza 28. Poszło o lemoniadę, albo raczej o to, co z tej lemoniady wynikło. W upalną sobotę, 14 lipca 1923 r. do jej sklepu weszła młoda wieśniaczka. Kobieta poprosiła o butelkę lemoniady. Wypiła ją duszkiem, po czym zwróciła się do sprzedawczyni z prośbą, czy nie mogłaby zostawić na pewien czas walizki, z którą nie chce się nosić po mieście. Rozenblum zgodziła się. Minęło kilka kwadransów, gdy wieśniaczka pojawiła się w sklepie po walizkę. Wzięła ją, podziękowała i wyszła.
   Po chwili wpadła z powrotem krzycząc: „Gdzie są moje dokumenty? Zrobiło się zamieszanie. Na komisariacie policji, do którego zaprowadzono obie kobiety „pretensje poszkodowanej jeszcze się zwiększyły”. Przypomniała ona sobie, że oprócz dokumentów miała w walizce bilet okrętowy do Nowego Jorku i 85 tysięcy marek. Była więc to z pewnością najdroższa w dziejach Białegostoku butelka lemoniady.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Skok na kasę

Skok na kasę

 

  Nastawały dni żydowskiego święta Pesach, zbliżone w czasie, chociaż dłuższe od chrześcijańskiej Wielkanocy. Była to wymarzona pora dla złodziejaszków. Odczuł to Josel Gelberg, który po 20 latach nieobecności wrócił z Nowego Jorku.
  Gelberg przywiózł ze Stanów spory plik dolarów i swój kapitalik chciał zainwestować w jakiś pewny i dochodowy interes.   Pierwsza jednak była sprawa kupna domu. Sentyment kazał mu szukać lokum w Chanajkach, dzielnicy swego biednego dzieciństwa i ubogiej młodości. Wybór padł na świeżo pomalowany domek, za wysokim parkanem na ul. Pieszej 2. Taka transakcja nie mogła ujść uwadze miejscowych opryszków.
  Jako pierwszy do akcji ruszył Szmul Gorfinkiel.Ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczęli obserwować Gelberga. Doszli do wniosku, że ma on jeszcze sporo gotówki, którą nosi przy sobie. Najpierw Gorfinkiel zaczął proponować Gelbergowi różne interesy. Nic nie wskórał. Właściciel wypchanego portfela był ostrożny w rozmowach z podejrzanym, według niego osobnikiem. Przestępcom pozostała tylko kradzież.
 
Do skoku przygotowali się starannie. W kwietniowy wieczór 1927 r., kiedy trwały już dni żydowskiej Paschy, Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W domu starannie zamknął drzwi na klucz, po czym zaczął rozbierać się do snu. Nagle – gdzieś między kamizelką a spodniami poczuł się słabo i wpół przytomny osunął się na podłogę. Usłyszał w pokoju męskie głosy, ktoś przytknął mu do nosa cuchnącą szmatę i Gelberg stracił resztki świadomości.
  Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie zauważył braki w garderobie. Zniknęła kamizelka, a z nią tysiąc ukrytych dolarów i złoty zegarek z dewizką. Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga wydział śledczy przysłał na Pieszą swoich agentów. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia był chloroform sprytnie rozpylony przez otwór w drzwiach.
  Zaczęły się poszukiwania sprawców pomysłowego napadu. Pomimo dużych starań dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, Gelberg szukał swoich prześladowców też na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach i na początku stycznia, w piwiarni przy ul. Krakowskiej, usłyszał przypadkowe zdanie, że „Amerykańca dziobnął Kokoszkie z Orlańskiej”.
Powiadomiona o tym policja miała już z górki. Bez kłopotów ustalono, że przezwisko należy do Szmula Gorfinkiela. Gelberg po obejrzeniu fotografii „Kokoszkie” w albumie przestępców, rozpoznał w nim osobnika proponującego mu parokrotnie różne spółki. Wskazał na niego też przy bezpośredniej konfrontacji.
  Sędzia śledczy odesłał „Kokoszkie” do aresztu. Do akcji ruszył wspólnik Gorfinkiela – Pener. Próbował parokrotnie zastraszyć Gelberga. Małka, żona złodzieja, starała się namówić poszkodowanego na sąd rabina. To też nic nie dało. Ostatnim argumentem chanajkowskiej hewry było pobicie upartego Gelberga.
  Ostatecznie w sierpniu 1928 r. sprawa znalazła się przed sądem okręgowym. Niepoprawny „Kokoszkie” zainkasował swój kolejny wyrok – dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Kokaina bez recepty

Kokaina bez recepty

 

W 1922 roku władze Białegostoku zakazały aptekom sprzedaży bez recepty kokainy . Miejscowi narkomani jakoś sobie radzili. Fałszerstwem lub przekupstwem potrafili zaspokoić swój nałóg. Aż wybuchła afera.
  W międzywojennej Polsce sięganie po iluzje narkotyczne nie było masowym zjawiskiem. Proceder oczywiście istniał. Opium, kokaina czy morfina pojawiały się w sferach artystycznych, wojskowych, urzędniczych albo lekarskich jako zastępnik i tak nie zastąpionej gorzałki. Narkotyki miały rzecz jasna swoją cenę. Sprowadzane w latach 30. głównie z Niemiec (Hamburg) do Gdańska, a później do Warszawy – kosztowały około 8 tys. zł za kilogram. Bezpośredni użytkownicy musieli płacić 10 złotych za gram białego proszku. Chyba, że ten i ów postarał się o receptę od zaprzyjaźnionego lekarza.

  Prasa białostocka z owego czasu pisała często o aptekarskich wyłudzaczach. Głośna afera miała miejsce w 1936 roku. Policja zaczęła otrzymywać donosy, że w Ubezpieczalni Społecznej nad wyraz dużo zużywa się morfiny.
  Wszystkie ślady prowadziły do Marty Michalskiej, sekretarki naczelnego lekarza. Ta młoda osóbka znana była z nieprzyjemnego charakteru, personel jej nie lubił, ale czuł respekt, w końcu była to prawa ręka szefa, czyli dr. Jana Szymańskiego. Agentów śledczych zastanowił fakt, że Szymański wystawia na nazwisko swojej sekretarki dużo recept na morfinę. Trwało to już tak długo, że w końcu musiało się wydać.
 

  Co się okazało – naczelny lekarz i jego sekretarka byli zatwardziałymi narkomanami. Gdy spostrzegli, że wypisywanie recept na jedno nazwisko zaczyna budzić podejrzenie, wyłudzali recepty od innych lekarzy, bądź po prostu kradli. Michalska obchodziła rejonowe placówki Ubezpieczalni i wyjmowała morfinę z podręcznych apteczek. Dyżurujące pielęgniarki bały się cokolwiek powiedzieć. Wszechwładna sekretarka wzbudzała w nich paniczny strach. Zdarzało się i tak, że lekarz wezwany do nagłego przypadku nie znajdował w apteczce środka przeciwbólowego. Kiedy dwojgu narkomanów zaczął palić się grunt pod nogami, postanowili wyjechać do Częstochowy. Zanim jednak doszło do przeprowadzki, dr Szymański trafił do aresztu.
  Rok później Białystok miał kolejną, narkotykową aferę. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiadło 13 osób. Pozew brzmiał – wyrób i sprzedaż środków odurzających. Winowajcami byli okoliczni farmaceuci i felczerzy.
  Sprawa rozpoczęła się od rewizji w mieszkaniu Floriana Godlewskiego, właściciela apteki w Wasilkowie. W jego domu przy ul. Mazowieckiej wykryto nielegalne laboratorium i hurtowy skład materiałów aptecznych. Były to przede wszystkim środki odurzające i pigułki przeciwbólowe. Akt oskarżenia zarzucił Godlewskiemu wytwarzanie specyfików o charakterze narkotycznym i ich rozpowszechnianie za pośrednictwem właścicieli aptek.
  Oskarżenie było poważne, jednak sądowi zabrakło zdecydowanych argumentów prawnych. 12 aresztowanych zostało więc uniewinnionych, zaś Godlewskiemu sąd polecił zapłacić 500 zł grzywny za niezarejestrowany skład medyczny i brak książki rozchodów.
  Przy okazji procesu wyszło, że Wojewódzki Inspektor Farmacji wiedział o dodatkowym zajęciu Godlewskiego, a nawet miał udział w jego interesie.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Naciągaczki

Naciągaczki

 

 
  Mojżesz Margolis, właściciel sklepu z manufakturą przy ul. Sienkiewicza 15 znał się na ludziach. Klienta, który przekraczał próg jego interesu, oceniał natychmiast, po co wstąpił. Aż do czasu, gdy okradła go pewna dama.
  Gdy pewnego październikowego ranka 1926 r. do sklepu weszła młoda, ładna kobieta w szykownym pluszowym palcie, pan Mojżesz pomyślał, że może sprzeda coś z droższych towarów. Rzeczywiście, elegancka dama chciała obejrzeć najlepsze gatunki jedwabiu. Właściciel szybko zasłał ladę kuponami materiałów.
 Takiego towaru nie znajdzie pani u Gronostajskiego na Żydowskiej, ani u Gurwicza na Kupieckiej, ani nawet w magazynie Rubinsztejna i Spółki na Giełdowej – przekonywał. Zaczęło się oglądanie i wybieranie. Tymczasem w sklepie pojawiła się nowa klientka – panienka o wyglądzie służącej.

  Rozejrzała się po półkach i poprosiła o pokazanie grubego granatowego sukna. Pan Mojżesz niechętnie opuścił atrakcyjną kupującą, wdrapał się na najwyższą półkę i ściągnął stamtąd odpowiedni materiał. Służąca powybrzydzała tylko i wyszła. Kupiec wrócił czym prędzej do lady i dalej zachwalał jedwabne tkaniny. Robił co mógł, ale i ta klientka nic nie kupiła. Zawiedziony pan Margolis zaczął na powrót wpychać materiały na swoje miejsce. Tu spotkała go bardzo przykra niespodzianka. Z lady zniknęły dwa drogie kupony aksamitu. Sprawczynią kradzieży mogła być tylko ta solidnie wyglądająca damulka. Kupiec, któremu tak pechowo zaczął się dzień, zamknął swój interes i poszedł na ul. Warszawską pod nr 6 do Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  To był zwyczajny szopenfeld – tymi słowami policjant dyżurny podsumował opowieść Mojżesza Margolisa. Następnie wydobył z szafy album ze zdjęciami złodziei białostockich i dał do przejrzenia handlarzowi, może kogoś rozpozna. Ponieważ pan Mojżesz wciąż nie mógł uwierzyć w swoją nietrafną ocenę klientki, policjant, który nie miał akurat pilnej roboty, zaczął wyjaśniać mu, na czym polega działanie szopenfeldziarzy.
  Szopenfeldem w manufakturach zajmują się przeważnie kobiety. Pracują zazwyczaj w grupkach, po dwie, trzy, a nawet więcej. Czasami biorą do pomocy niepozornego mężczyznę albo sprytne dziecko. Do sklepu wchodzą pojedynczo, zwykle po otwarciu, kiedy personel nie jest jeszcze kompletny albo przed samym zamknięciem, gdy za ladą tkwi subiekt zmęczony całodzienną pracą.
  Jedna z nich to „robotnica”, druga to „bajerantka”. W roli pierwszej występuje zazwyczaj dobrze ubrana, elegancka paniusia, o której nikt by nawet nie pomyślał: złodziejka. „Bajerantka” z kolei już samym wyglądem budzi mało solidne wrażenie. O to jednak chodzi. Każdy sprzedawca, bez podejrzeń odejdzie na chwilę od bogatej klientki, żeby jak najszybciej pozbyć się biednej. Ta natomiast tak długo zawraca mu głowę różnymi błahostkami, aż jej koleżanka po fachu, spośród licznych towarów, ukradnie najbardziej wartościowy. Potem następuje umiejętny odwrót. Najpierw wychodzi „robotnica”, po niej pogrymasiwszy jeszcze trochę znika „bajerantka”.
  Po wysłuchaniu policjanta, Mojżesza Margolisa ciekawiła już tylko jedna sprawa. W jaki sposób szopenfeldziarka, która odwiedziła jego sklep, wyniosła ukradzione materiały. Nie miała przecież przy sobie torby. Ale okazało się, że główną pomocą przy uprawianiu szopenfeldu jest po prostu ubranie złodzieja. Obszerny płaszcz czy palto to zbiór schowków, specjalnie wszytych wewnątrz kieszeni, doczepionych worków. Odtąd Mojżesz Margolis bardzo podejrzliwie przyglądał się swoim klientkom, zwłaszcza tym dostatnio ubranym.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Służącą pilnie zatrudnię

Służącą pilnie zatrudnię

Przed wojną służące cieszyły się złą sławą, często okradały swoich pracodawców. Niektóre z nich były wyjątkowo zuchwałe w swoich zbójeckich praktykach. W statystykach policyjnych lat 20. i 30. ub. wieku obejmujących różne kategorie sprawców kradzieży, pomoc domowa figurowała wysoko. Służące potrafiły ukraść swoim pracodawcom niemal wszystko. Jedne czyniły to w sposób prosty, wręcz ordynarny, inne starały się o dyskrecję i umiar. Większość panienek od sprzątania i bawienia dzieci natychmiast po dokonaniu kradzieży wypowiadała pracę swoim gospodarzom. Zdarzały się jednak i takie, które pozostawały na miejscu przestępstwa, próbując oddalić od siebie ewentualne podejrzenia.

 

Historia, która wydarzyła się w 1923 roku jest przykładem tego drugiego postępowania. Sara Goldberg, mieszkająca wraz z dwójką dzieci przy ul. Kupieckiej, przyjęła młodą służącą Rozalię Żandarmczuk. Okazała się ona pracowitą i posłuszną. Gospodyni zaczęła nawet myśleć o podwyższeniu jej pensji. I być może doszłoby do tego, gdyby nie pewne zdarzenie. 7 marca o godz. 6 rano do drzwi mieszkania Goldbergowej ktoś zapukał. Właścicielki nie było w domu. Poprzedniego dnia wyjechała w odwiedziny do siostry, aż pod Wołkowysk. Zaspana służąca zapytała: Kto tam? Słysząc groźne: Policja! Otwierać! natychmiast przekręciła klucz. Przerażenie jej nie miało granic (tak później zeznawała, gdy zamiast mundurów zobaczyła ludzi w czarnych maskach na twarzy.

 

Bandyci natychmiast związali pannę Żandarmczuk i zakneblowali. To samo zrobili z rozbudzonymi dziećmi. Potem cała trójka została zapakowana do szafy. Po pozbyciu się świadków złodzieje przystąpili do przetrząsania zakamarków w poszukiwaniu złota, biżuterii i dolarów. Splądrowawszy dokładnie mieszkanie unieśli ze sobą łup wartości wielu milionów marek. Dopiero w godzinę później sąsiad pani Goldbergowej zwrócił uwagę na niedomknięte drzwi i leżącą na progu czapkę. Zajrzał ostrożnie do środka. Usłyszał głuche stukanie. Wszedł dalej. Po chwili uwolnił na wpół żywe dzieci i służącą. Niebawem w domu przy ul. Kupieckiej pojawiła się ekipa śledczych. Wywiadowcy rozpoczęli dochodzenie od przesłuchania służącej. Opowieść panny Żandarmczuk o zamaskowanych bandytach nie bardzo im się podobała, więc zaczęli zadawać podchwytliwe pytania. I nagle po jednym z nich służąca się rozpłakała. Okazało się, że to sama Rozalia Żandarmczuk była główną organizatorką napadu. Z zamiarem takim nosiła się niemal od początku służby. Namówiła do tego swojego narzeczonego, Adolfa Wróblewskiego i dwie koleżanki służące – Mariannę i Anastazję. Czekano tylko na odpowiednią okazję.

 

Miesiąc później cała czwórka stanęła przed sądem doraźnym pod zarzutem napadu bandyckiego. Przyznali się oni do winy. Adwokaci broniący pomysłowa Rozalię i jej wspólników postarali się o przeniesienie sprawy do sądu zwyczajnego. Szło o to, że sąd doraźny ferował bardzo wysokie wyroki za napad, z karą śmierci włącznie. Na sali sądowej, w której zebrało się wiele służących z całego miasta, żeby popatrzeć na swoje „sławne” koleżanki po fachu, było gwarno. Sędzia, co chwila musiał prosić o spokój. Jedna ze służących rzekła do drugiej: Nie rozumiem o co ten szum, przecież to był tylko zwykły żart. Ta odparła:- A jednak szkoda przestraszonych dzieci.

Włodzimierz Jarmolik

 

Partnerzy portalu:

Zemsta kelnera

Zemsta kelnera

 

  W latach 30. ubiegłego wieku popularną restauracją białostocką był Savoy przy Kilińskiego 6. Blisko hotelu Ritz, chętnie uczęszczany przez miejscowych i przyjezdnych gości.
Tam też pewnego razu polała się krew. Interes przy Kilińskiego należał do małżeństwa Mieczysława i Karoliny Wićków. Szedł całkiem dobrze. Goście mieli do dyspozycji na parterze przestronną salę restauracyjną, urozmaicone menu, no i oczywiście obowiązkowy dancing. Na pięterku zaś królował rozległy bufet z rozmaitą wódecznością i kolorowymi drinkami.
  Gdzieś na początku 1937 r. Wićko zatrudnił nowego kelnera. Był to Józef Filipowicz, młody bezrobotny, pracujący do tej pory jako kierowca w wojewódzkim sekretariacie Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Przyjął się całkiem dobrze – był uprzejmy i szybki w obsłudze, polubili go koledzy, spodobał się klientom. Może tylko się nadto denerwował.
  Filipowicz jednak nie przepracował nawet roku, gdy jego stosunki z szefem wyraźnie uległy ochłodzeniu. Właściciel zarzucał mu zbyt wielką pewność siebie, skłonności do kieliszka, a nawet posądził go o kradzież dwóch butelek gatunkowej wódki. Atmosfera wśród personelu Savoyu stawała się coraz bardzie napięta. Kelner Józio, przystojny młodzian miał po swojej stronie zauroczone nim barmanki i fordansjerki. Krążyła też uporczywa plotka, że żona właściciela darzy go wyraźną sympatią. Słysząc szepty o romansie z szefową Filipowicz denerwował się jeszcze bardziej i częściej sięgał po butelkę. W połowie lutego 1938 r. Wićko zawiadomił Filipowicza, że zwalnia go z posady. Ale nie wyrzuca na bruk, bo załatwił mu pracę w restauracji na kresach. Jednak Filipowcz nie chciał przeprowadzać się z rodziną aż do Łucka na Wołyniu.
  Po upływie wypowiedzenia, 27 lutego Filipowicz postanowił jeszcze raz porozmawiać z szefem. Bez rezultatu. Wrócił do domu, wypił z bratem pół litra i przed północą zjawił się w firmie. Przy bufecie wychylił jeszcze kilka kolejek i wzmocniony alkoholem ponownie zaczął nagabywać Wićkę o zmianę decyzji. Ten był nieustępliwy.
  W pewnej chwili w ręku Filipowicza pojawił się nożyk do krojenia owoców. Pijany kelner pchnął swego pracodawcę w brzuch, ten próbował się bronić taboretem przed dalszymi ciosami. Personel i klienci przy barze obezwładnili napastnika. Zrazu napadnięty nie zdawał sobie sprawy z odniesionych ran. Dopiero po kilkunastu minutach poczuł pod palcami krew, która kapała coraz bardziej na podłogę. Zemdlał. Wezwane pogotowie odwiozło go do szpitala św. Rocha.
  5 sierpnia 1938 r. doszło do rozprawy w sądzie okręgowym. Proces podzielił opinię publiczną na dwa obozy. Brały w tym udział także miejscowe gazety. „Dziennik Białostocki” uważał Filipowicza za pijanego awanturnika, który targnął się na życie swego chlebodawcy. Z kolei czytelnicy konkurencyjnego „Echa Białostockiego” skłonni byli wierzyć, że kelner został zwolniony złośliwie przez zazdrosnego męża. I to sprowokowało go do tak spontanicznej reakcji. Filipowicz próbował się oczywiście bronić. Twierdził, że pogodził się już ze zwolnieniem. Pragnął tylko odejść bez podejrzeń o związek z panią Karoliną.
Zareagował natomiast na słowa szefa: „tak trudno panu rozstać się z dyrektorową.
  Nerwowy kelner dostał pięć lat więzienia. Jak na skutki czynu kara była wysoka. Pan Wićko postanowił odtąd staranniej dobierać personel.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Na rynku

Na rynku

 
  Kamieniczki przy białostockim rynku skrywały niezwykły labirynt. Około 1930 r. w 49 budynkach było blisko 500 sklepów, zakładów rzemieślniczych, restauracji, cukierni, piwiarni. Niektóre z tych kamienic powinny tworzyć, gdyby istniały, legendę dawnego Białegostoku. Ot chociażby niewielka kamieniczka należąca do znanej rodziny Baraszów.
  W kamieniczce tej znajdującej się pod numerem 26 pomieszczenia na sklepy wynajmowali szanowani mieszczanie: Lipszycowie, Braunrotowie, Jabłońscy, Kacowie. W latach między wojnami wielu białostoczan stołowało się w urządzonej tu popularnej jadłodajni Mordki Szmurło. Do wspomnianej legendy, tyle że czarnej wprowadził tę kamieniczkę nieznany anarchista, który w październikowy wieczór 1903 r. przed jej frontem postrzelił w pośladek, oczywiście mierzył poważniej, rosyjskiego policmajstra Matlenkę.
  Autorem białej legendy kamienicy Baraszów był natomiast Biso Pejkow, który wkrótce po 1919 r. otworzył tu wyśmienitą buznę. Bywało i tak, że zamiast jechać do Wilna czy Warszawy można było, zaglądając do Baraszów, zrobić zakupy w składzie wileńskiego Domu Handlowego Gramsa i Świątkowskiego oraz w warszawskim magazynie Supieńskiego i Wisłockiego.
W cieniu tych światowych firm, „od dawnych czasów” funkcjonował sklep z żelazem Chaima Mejera Kantorowicza. Handel żelazem był w owych latach niezwykle dochodowy. Nic przeto dziwnego, że jeszcze przed pierwszą wojną, przy rynku, z dużym powodzeniem działały trzy inne sklepy żelazne prowadzone przez Gwirca, Rozena i Szapiro.
  Niestety każda koniunktura ma też i swój koniec. W ostatnich miesiącach 1926 r. nadszedł kryzys. W Białymstoku szalała drożyzna i bezrobocie. Wielu miejscowych kupców wobec zastoju w handlu zaczęło borykać się ze spłatą podatków. Pojawiła się plaga pożarów. Ich przyczyną nie był zły stan zabezpieczeń pożarowych, choć i ten pozostawiał wiele do życzenia. Białostoccy bankruci w podpalaniu własnych majątków upatrywali szansę uzyskania odszkodowań.
  Kryzys dotknął też branżę żelazną. Kantorowicz próbował się jeszcze ratować. Znalazł wspólnika Jakuba Gurwicza. Ale i to nie rozwiązało jego problemów. Sklep przynosił same straty, a do zapłacenia pozostawały coraz to większe zaległe podatki. Tymczasem Kantorowicz miał duże wydatki. Na jego utrzymaniu pozostawała cała rodzina. W domu, na Zamenhofa 5, mieszkał niepracujący syn z żoną oraz córka z mężem i trójką dzieci. Utrzymanie rodziny było ponad siły 65-letniego kupca. Kantorowicz z dnia na dzień pochmurniał, zamykał się w sobie.
  Aż nadszedł poniedziałek 14 lutego 1927 r. Chaim Mejer jak zwykle rano otworzył swój sklep. Stanął za kontuarem i wpatrywał się w drzwi. Ale klientów nie było. Po zapadnięciu zmroku przybity ze zgryzoty kupiec zamknął sklep i udał się do domu. Po kolacji, około godziny 20, cała rodzina ułożyła się do snu. Po chwili Chaim Mejer słyszał już miarowy oddech swych dzieci i wnuków.
  Straszne myśli musiały krążyć mu po głowie, ale jeszcze przez chwilę chciał być z najbliższymi, którym poświęcił całe życie. Pół godziny przed północą wiedział, że to już koniec. Cicho wstał, otworzył okno i z drugiego piętra „rzucił się w bieliźnie na podwórze, ponosząc śmierć na miejscu”. Wszystko odbyło się w przerażającej ciszy. Dopiero po pewnym czasie, było już dobrze po północy, chłód dostający się do mieszkania przez otwarte okno obudził dzieci Kantorowicza. Szybko zauważyły zniknięcie ojca. W kamienicy powstało zamieszanie i lament. Ktoś pobiegł po mieszkającego w pobliżu, na Zamenhofa 25, doktora Dawida Kagana. Ten stwierdził, że nic tu po nim. Następnego dnia Chaim Mejer Kantorowicz spoczął na białostockim kirkucie.   Potem przyszła wojna i zmiotła kamienicę Baraszów, Kantorowicza, Lipszyców, Kaców i cały tamten świat.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Brudna robota

Brudna robota

 

Dla złodzieja miejscem ciekawym do odwiedzenia są zwykle strychy. Również międzywojenny Białystok słynął ze swoich zwinnych pajęczarzy. Zwłaszcza z młodzików uczących się zawodowego szlifu.

  Głośno było zwłaszcza o Abremie Kukawce. W wieku 16 lat, miał on już na koncie ze dwie dziesiątki sprytnie oczyszczonych bieliźnianych sznurów i trzy krótkie wyroki. Dobrał sobie małolata Rubina Siedleckiego i nieco ociężałego umysłowo, ale za to silnego jak tur Jankiela Winnika.
  I ta trójka grasowała długo bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych i ostrzeganie wspólników przed niebezpieczeństwem. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną. Szef złodziejskiego trio, Abram Kukawka, wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie pajęczarza oraz umiejętność posługiwania się klawiszami, czyli wytrychami. Z bandą współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdą przyniesioną sztukę bielizny.

  Nawet najdłuższy fart musi się jednak kiedyś złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka w 1936 r., i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małoletnim Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali. Za jego zawartość, pochodzącą ze strychu przy Legionowej, sąd grodzki skazał Kukawkę na 6 miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.
Przed pójściem do paki Kukawce znowu powinęła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając pieniędzy sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne 8 miesięcy. Jankiel Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary.

 

Wiosną 1938 r. Abram znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżały się chrześcijańskie święta wielkanocne i żydowskie święto Pesach. W wielu domach trwało pranie, strychy pęczniały od suszącej się na sznurach bielizny.
  Na tę chwilę pajęczarze czekają cały rok. Triumfalny pochód Kukawka wraz z Winnikiem rozpoczęli od strychu przy ulicy Zalewnej, potem obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Po każdej kradzieży Kukawka starannie zacierał ślady. Policjanci jednak nie dali się wyprowadzić w pole. Szybko skojarzyli to spustoszenie na poddaszach z wypuszczeniem na wolność Kukawki. Do akcji ruszyli wywiadowcy i ich konfidenci. Ustalono, że Abram Kukawka bywa ostatnio często u Bejli Kleinsztein, o której każde chanajkowskie dziecko wiedziało, że skupuje kradzioną garderobę i bieliznę.
  Rewizja w domu paserki przy ul. Cichej przyniosła nadspodziewane rezultaty. Pod łóżkiem, na którym spał rozmemłany małżonek gospodyni, policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej.

  Kleinsztajnowa nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się wkrótce w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkich, dokonanych ostatnio skoków. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok. Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał dwa lata więzienia. Jankiel Winnik miał spędzić za kratkami trzy miesiące. Tym razem opinia psychiatry mu nie pomogła.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

1 września 1939 r. w Białymstoku

1 września 1939 r. w Białymstoku

 
  Przemówienie Hitlera: „Bądźcie bez litości! Bądźcie brutalni! Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem.”
 
  O wybuchu wojny w naszym regionie najwcześniej dowiedzieli się mieszkańcy terenów graniczących z Prusami Wschodnimi.
  W Augustowie wachmistrz Józef Bobrowski ogniem ckm-u z wieżyczki ratuszowej zestrzelił maszynę niemiecką.
 
W koszarach kończono mobilizację, ale rzuty bojowe pułków w większości zajęły już pozycje na pierwszej linii obrony. Piechurzy białostockiego 42. pułku podjęli walkę w rejonie Myszyńca, do starć dochodziło w okolicach Szczuczyna i Grajewa. Narastała obawa przed działaniami dywersantów i szpiegów.
  Wprowadzono stan wojenny, wojewoda białostocki wydał też o godz.13 zarządzenie o oddaniu przez osoby cywilne broni palnej. Wojewódzki Obywatelski Komitet Pomocy Zimowej przekształcił się w Obywatelski Komitet Samopomocy Społecznej. Zapowiedziano, że szkoły „w miarę możliwości” będą uruchamiane 11 września.
  W Białymstoku włączono system alarmowy na wypadek nalotów. Przeciągły, dwuminutowy ryk syren fabrycznych przy ulicach: Jurowieckiej, Artyleryjskiej, Łąkowej, Wąskiej, Rabińskiej (koło Siennego Rynku) oznaczał początek nalotu.
Ponadto na wieży kościoła św. Rocha na znak alarmu wieczorem i nocą miały gasnąć światła, a w dzień zakrywano czarne tarcze z białym kwadratem w środku.
  Mało kto zdawał sobie jeszcze sprawę, w jak tragicznej sytuacji znalazła się Polska. Białostocczyzna z racji oddalenia od frontu zachodniego pierwszego dnia wojny nie ucierpiała zbyt wiele.

Partnerzy portalu:

Kasa pancerna z gwarancją

Kasa pancerna z gwarancją

 

  W dzień wigilii Bożego Narodzenia 1925 r. białostocki notariusz Stefan Bednarski zamknął wcześniej swoją kancelarię na Sienkiewicza 5. Około godziny 14 zlecił jednemu z aplikantów spakowanie do walizy dokumentów, weksli i innych ważnych papierów i odniesienie ich do depozytu bankowego. Sam zaś, już w świątecznym nastroju, udał się do domu na Kraszewskiego 21. Po wyjściu szefa aplikant zamknął kancelarię, miał jeszcze tylko krótką wizytę w banku i święta!
  Jednak nie dla wszystkich. Kancelarię notarialną od kilku godzin obserwowali warszawscy kasiarze. Gdy białostoczanie zasiadali do wigili, a na ulicach zrobiło się pusto, to przystąpili do pracy. Weszli do budynku od strony podwórza, od Żydowskiej (Białówny). Najpierw znaleźli się w lokalu hipoteki, a z niego „wtargnęli do biura p. rejenta”. Tu bez namysłu zajęli się pancerną kasą. Nie bawili się w żadne finezyjne metody. Nie interesował ich zamek, tym bardziej szyfr. Za pomocą tak zwanego raka rozpruli bok kasy i łupem ich padły 2 tysiące złotych oraz obce waluty warte drugie tyle.
  Włamanie odkryto dopiero po świętach. Policja była pewna, że ma „do czynienia z występem kasiarzy warszawskich, jedynych w swoim rodzaju specjalistów w tej branży złodziejskiej”. Warszawiaków posądzono też i o inną głośną kradzież, która wydarzyła się 26 lutego 1927 r.
 

  Było sobotnie popołudnie. Pracownicy kantoru fabryki sukna Trylling i Syn uporządkowali papiery, zamknęli biuro i w głowach mieli już tylko czekające ich karnawałowe szaleństwa. Wokół reprezentacyjnej, stojącej na rogu Lipowej i Nowego Świata, kamienicy Oswalda Tryllinga (mieścił się w niej ów kantor) zapadł zmrok.
  Pod jego zasłoną na podwórzu pojawiło się kilku mężczyzn. W milczeniu, sprawnie i szybko dostali się do piwnicy i zaczęli swoją pracę. Przebili się przez strop i już byli w kantorze. Tu „przy pomocy świdrów i raka rozpruli kasę”. Ich łupem padło 10 tysięcy złotych, 70 rubli w złocie, 500 franków francuskich oraz akcje bankowe warte grubo ponad tysiąc złotych. Włamanie wykryto dopiero w poniedziałek. Policja i tym razem zawyrokowała, że „sprawcy należą do typu specjalistów kasiarzy i przybyli prawdopodobnie z Warszawy na gościnne występy”.
  W przekonaniu tym utwierdziło stróżów porządku to, że po tygodniu, w stołecznym Banku Gospodarstwa Krajowego, zatrzymano dwóch mężczyzn usiłujących sprzedać tryllingowe akcje. Nie zdołano im jednak udowodnić, że są sprawcami włamania. Zatrzymani twierdzili, że papiery kupili na giełdzie i nigdy nie byli w Białymstoku.

  Dobra kasa pancerna nie zawsze była gwarancją spokojnego snu. W Białymstoku od końca XIX wieku działała niewielka, ale słynąca z jakości swych wyrobów fabryka kas. Znajdowała się na zapleczu Lipowej i Grochowej. Była tam niegdyś uliczka Berdyczowska.
  Od niej jeszcze odchodził zaułek zwany Berdyczowskim, choć i nazywano go też Lipowym. Tam to więc Bierko Kasz prowadził odlewnię żeliwa, w której masowo produkowano drzwiczki do pieców. Na wszystkich widniał markowy napis „Biełastok. Bierko Kasz”. Obok odlewni funkcjonował warsztat ślusarski. W nim produkowano metalowe drzwi do magazynów no i kasy. Kasz miał zawsze na składzie po jednym egzemplarzu, tak aby klient mógł wybrać potrzebny mu model. Można było jednak zamówić jakąś specjalną odmianę.
 

W 1890 r. na Lipowej, naprzeciw cerkwi, w kamienicy Jakuba Epsztejna, został otwarty sklep Josela Hermana. Tu po niskich cenach oferowano „niepalne kasy” znanych warszawskich firm. Tak więc w większości białostockich kantorów, banków, w bogatych domach miejscowych bourgeois stały kasy bądź od Kasza lub od Hermana. Kres działalności fabryki Kasza przyniosła I wojna światowa. Herman natomiast zajął się po wojnie wyłącznie sprzedażą mebli.
  W 1919 r. popyt na nowe kasy zdecydowanie wzrósł. W mieście powstawały urzędy i instytucje. Pewną popularnością cieszyły się w Białymstoku, znane jeszcze przed wojną, wyroby warszawskiej fabryki kas S. Baumgarta. Firma ta założona w 1863 roku, specjalizowała się w produkcji niewielkich, a zatem i stosunkowo niedrogich kas.
  Jedna z nich została kupiona do otwartego w 1919 r. Gimnazjum Hebrajskiego. Mieściło się ono na Sienkiewicza 79 (obecnie w budynku tym jest szpital miejski). Kasa przetrwała całą naszą historyczną zawieruchę. Dziś możemy oglądać ją  w Muzeum Historycznym.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Max Weber

Max Weber

 

W XIX w. Białystok był jednym z miast wielonarodowych, diaspora żydowska zaś należała do najliczniejszych. Nic więc dziwnego, że w naszym mieście przyszła na świat liczna grupa artystów pochodzenia żydowskiego, którzy zyskali sławę w Europie lub Stanach Zjednoczonych. Wielu z nich jest dziś zupełnie nieznanych lub niesłusznie zapomnianych w swym rodzinnym mieście. Ich prace także nie zachowały się w Białymstoku do naszych czasów.

Do najwybitniejszych w tej grupie należy zupełnie nieznany w rodzinnym mieście malarz Max Weber. Artysta urodził się 18 kwietnia 1881 r. w Białymstoku w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej Moryca i Julii Weberów. W 1891 r. z matką i starszym bratem Izraelem wyemigrował do USA, gdzie razem z ojcem zamieszkali w części Brooklynu zwanej Williamsburgiem.
  W latach 1899-1900 studiował pod kierunkiem Artura Wesleya Dowa w Pratt Institute w Brooklynie. W 1905 r. wyjechał do Paryża, gdzie uczył się malarstwa w Académie Julian. Tam zetknął się z malarską awangardą tych czasów, m.in. z Picassem i Cezannem i Henri Matisse  których dzieła kopiował.
 
  Po powrocie z Paryża (1908 r.) do Stanów Zjednoczonych stał się jednym z pierwszych propagatorów kubizmu w Ameryce. Po powrocie z Paryża Weber przez cztery lata uczył tu historii sztuki i krytyki artystycznej. Jego wykłady, na których wprowadził pojęcie modernizmu w sztuce, zostały opublikowane w 1916 r. w zbiorze “Eseje o sztuce”.
  W swej twórczości nawiązywał do założeń fowizmu i kubizmu, z biegiem czasu skłaniał się coraz bardziej ku ekspresjonizmowi i abstrakcji, wykorzystywał też motywy fantastyczne.
 

Wykłady te wywarły znaczący wpływ na pierwszą generację nowoczesnych fotografików amerykańskich. Po śmierci rodziców w 1918 r. Weber na krótko odszedł od sztuki nowoczesnej, a w latach 20. Rozpoczął badania dotyczące tematyki żydowskiej. Malował wówczas pełne liryzmu sceny z życia Żydów, będące reminiscencją lat dziecinnych.
  Max Weber uważany jest za  pierwszego amerykańskiego kubistę. W 1948 r.został wybrany do grona 10 najwybitniejszych artystów amerykańskich, ustępując tylko Johnowi Marinowi, a jego prace są przechowywane w najważniejszych muzeach amerykańskich i zbiorach na całym świecie, m.in. w zbiorach watykańskich w Rzymie oraz w Museum of Art w Tel Awiwie.
  Artysta zmarł 4 października 1961 r. w Great Neck w USA.

Partnerzy portalu:

Złodziej i wieczny uciekinier

Złodziej i wieczny uciekinier

 

Po raz pierwszy Antoni Grygieniec został aresztowany w 1921 roku jako dezerter z wojska. Następnego dnia jednak już uciekł. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Od tej pory ucieczki z aresztów i więzień stały się jego specjalnością.
O dzieciństwie zuchwałego Antka nic nie wiadomo. Za to fakty z jego krótkiej, burzliwej młodości były znane białostockim policjantom i prokuratorom. Po raz drugi został aresztowany w styczniu 1922 r. Wpadł tak jak poprzednio, podczas nocnej obławy. Był już wtedy znanym koniokradem. Uciekł jednak ponownie. Nie gardził żadnym łupem, równie chętnie kradł mięso, jak i znalezione w jakimś chlewiku grabie i stare buty.
  W marcu 1924 r. wraz z kompanem, Władysławem Grygorowiczem, włamał się do świetlicy policyjnej. Bezczelni złodzieje zabrali naczynia stołowe i kuchenne, a ponieważ byli pijani, większość z nich potłukli.
  Policja potraktowała to jako wyzwanie. Sprawcy zostali wkrótce schwytani. Grygieniec musiał pewnie znowu zbiec zza kratek, bo już w grudniu 1925 r. lokalna prasa donosiła o włamaniu do sklepu Wspólna Praca przy ul. Warszawskiej 30. Ekspozytura Wydziału Śledczego działała jednak błyskawicznie. Wywiadowcy Sznekenberg, Keller i Tomczak ujęli Grygieńca już w noc sylwestrową, przy ul. Mariampolskiej (Bema), gdzie bandyta miał swoją metę. Tym razem trafił do aresztu przy Komendzie Powiatowej PP. Długo nie posiedział. Pewnego ranka zarzucił na głowę dyżurującego policjanta własne palto i spokojnie wyszedł na ulicę.
  Tego już było za wiele. Prasa podniosła krzyk. „Społeczeństwo białostockie ma prawo domagać się, aby z aresztów policyjnych nie zmykali niebezpieczni złoczyńcy” – pisał tygodnik „Prożektor”.
  A Antoni Grygieniec dał znać o sobie już dziesięć dni później. Wraz z nowym wspólnikiem, Alfonsem Nierodzińskim, okradli kupca Berko Młotkowskiego. Nieszczęsny handlarz zasnął zbyt mocno podczas podróży z Białegostoku do Szczuczyna. Gdy obudził się niedaleko Knyszyna stwierdził z rozpaczą, że na wozie ubyło 15 nowiutkich palt przeznaczonych na sprzedaż.
  Tym razem Grygieńca schwytano bez trudu. Dostał trzy lata odsiadki. Czy karę w całości odbył za kratkami? Rubryki kryminalne miejscowej prasy o tym milczą. W każdym razie na początku 1929 r. należał do najbardziej poszukiwanych przestępców na Białostocczyźnie. Jego portrety wisiały na każdym komisariacie, mieli je w pamięci wszyscy funkcjonariusze Wydziału Śledczego.
  Grygieńcowi dopisywało szczęście. Nie na darmo wyrobił sobie markę zatwardziałego złodzieja. Stawał się coraz bardziej groźny. Zaczął nosić przy sobie broń i nie wahał się jej wydobywać podczas kolejnych skoków.
  Ale do czasu. Pewnego, mroźnego poranka 1929 r. Grygieniec szedł ze swoją kochanką ul. Mariampolska (Bema). Tuż za nim podążało jego dwóch kumpli. Wszyscy, poza dziewczyną, byli uzbrojeni. Niespodziewanie z domu wyszedł znający bandziora wywiadowca policyjny. Wyciągnął błyskawicznie rewolwer i wezwał Grygieńca do podniesienia rąk. Ten też sięgnął po pistolet. Padły dwa strzały. Jeden był celny – kula ugodziła złodzieja w brzuch.
  Wszystko rozegrało się tak szybko, że kolesie Grygieńca nie zdążyli przyjść z pomocą hersztowi. Tym bardziej, że z bocznej uliczki wybiegł patrol policji zwabiony hukiem wystrzałów. Bandyci, korzystając z szarówki, zniknęli w zaułku. Na ulicy pozostało tylko ciało ciężko rannego przestępcy i histeryzująca kobieta.
  Grygieniec zmarł w szpitalu. Policja odetchnęła z ulgą, że bandyta nie będzie już jej kompromitował, uciekając ze wszystkich możliwych aresztów i więzień.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Gang wymuszał fałszywe zeznania

Gang wymuszał fałszywe zeznania

 

W sądzie dla pozwanego i dla powoda zawsze potrzebny jest świadek. W latach 30. minionego wieku białostoccy kombinatorzy wymyślili sposób, jak zarobić na tej instytucji.
  Polska tkwiła akurat w światowym kryzysie gospodarczym, kiedy kilku bezrobotnych z Białegostoku postanowiło założyć oryginalną spółkę.
  Jej zadaniem było terroryzowanie świadków występujących w procesach sądowych i zmuszanie ich do składania fałszywych zeznań. Paczka na czele z Adolfem Zawadzkim trzymała sztamę w światku podziemnym. Ilekroć jakiś przestępca chciał wykręcić się od odsiadki, zwracał się z prośbą do tejże spółki, a ta za opłatą, potrafiła zamknąć usta niewygodnemu świadkowi.
  W 1934 r. policja położyła jednak kres terrorystycznej działalności Zawadzkiego i jego kompanów. Wszyscy znaleźli się pod kluczem, a sąd wlepił im wyroki od 1 do 3 lat. Zeznający w różnych sprawach świadkowie poczuli się jakby bezpieczniej. Nie na długo.
  Po kilku miesiącach interes objęła nowa szajka. W jej skład wchodzili: Szloma Fin, Izaak Kantor i Izaak Dynowicz. Teraz oni groźbami i biciem wymuszali fałszywe zeznania ze wskazanych osób. Byli przy tym tak bezwzględni, że zastraszeni świadkowie szybko odwoływali wcześniejsze oświadczenia lub mówili tylko te, co im kazano. Jak to zwykle bywa, tym opryszkom także powinęła się noga. Wszystko zaczęło się niewinnie. Między właścicielem domu Szwarcem a jego lokatorem Notowiczem wynikł spór na tle płatności komornego. Ponieważ nie potrafiono go polubownie załatwić, sprawa trafiła do sądu.
  Jednym z ważniejszych świadków był pracownik Centralnego Związku Właścicieli Realności o nazwisku Gryc. Gdy czekał on w wyznaczonym dniu przed salą rozpraw, podszedł do niego z groźną miną Izaak Kantor i oświadczył grobowym głosem, że jeśli powie choć słówko przeciwko Notowiczowi, to zostanie „bez płuc i wątroby”. Podobne zapowiedzi w razie przegranej Notowicza jego „adwokaci” skierowali do kamienicznika Szwarca.
  Gryc, pomimo niewybrednej przestrogi, zeznał przed sądem prawdę o wiadomym konflikcie. Opryszkowie także okazali się słowni. Już na drugi dzień obili solidnie nieposłusznego świadka. Chociaż Gryc bał się dalszych szykan, złożył skargę do prokuratora.
  Wkrótce w dzienniku „Echo Białostockie” pojawił się artykuł pt. „Systemem Czarnej Ręki”, w którym opisano fakt pojawienia się w Białymstoku nowej bandy wymuszaczy i szantażystów. Wymieniony w artykule z imienia i nazwiska Szloma Fin, prowodyr oprychów, poczuł się wielce obrażony. Ni mniej nic więcej tylko zaskarżył o zniesławienie kierującego gazetą redaktora Faranowskiego. Kiedy jednak przyszedł termin rozprawy, Fin i jego kompani nie stawili się w sądzie. Sprawa była jeszcze kilka razy odraczana, aż szantażyści znaleźli się za kratkami.

Proces szajki terrorystów rozpoczął się 6 listopada 1935 r. Trwał dwa dni. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie, że zabrakło miejsca na sali rozpraw dla publiczności. Koronnym świadkiem oskarżenia był oczywiście Gryc. Opowiedział on dokładnie swoje perypetie z Finem i spółką. Niejaki Pławskin mówił o próbie nakłaniania go (za pieniądze) do fałszywych zeznań w sprawie podpalenia składów „Warrantu”. Gdy odmówił, zaczęły się prześladowania jego i rodziny. Adwokaci oskarżonych (jeden z Warszawy) także nie próżnowali. Wynaleźli nawet dwóch osobników, którzy oświadczyli, że to właśnie Pławskin namawiał ich do niekorzystnych zeznań przeciwko Finowi i reszcie.
  Pod koniec drugiego dnia rozpraw przewodniczący sądu ogłosił wyrok. Pięć miesięcy więzienia z zawieszeniem kary na 3 lata. Wszyscy byli zdziwieni. A Izaak Kantor manifestacyjnie zapowiedział nawet apelację.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Fabryka dolarów

Fabryka dolarów

Fałszowanie pieniędzy to poważne przestępstwo. Fałszerze najczęściej próbują podrobić dolary amerykańskie. Pod koniec 1932 roku przyjechał z Wilna do Białegostoku Hersz Gutelon, człek przedsiębiorczy i ze sporym zapasem gotówki. Chciał założyć tu jakiś interes. Traf chciał, że spotkał swojego dawnego kompana Chaima Ginsburga.

Przyjaciele padli sobie w objęcia, wypili po parę wódek, zakąsili śledziem i zaczęli zastanawiać się, co w kryzysie mogą robić ludzie z głową. Kiedy Ginsburg zorientował się, że przybysz z Wilna dysponuje pokaźną sumą dolarów, nie bacząc na dawne sentymenty postanowił go nieco oskubać.

Zaproponował Gutelonowi przystąpienie do przedsięwzięcia polegającego na… podrobieniu dolarów. Mam – powiedział kumpla-inżyniera, który skonstruował niezawodną maszynkę do powielania banknotów dolarowych. Wszystko jest gotowe do produkcji, zabrakło tylko forsy na zagraniczne chemikalia oraz papier.

Demonstracja maszynki odbyła się w jednej z melin przy ul. Marmurowej. Był obecny sam genialny konstruktor. Wilnianin, kiedy zobaczył podrobionego „lincolna”, był zachwycony: banknot niczym nie różnił się od prawdziwego. Nawet nie chciał sprawdzić jego prawdziwości w banku. Nie domyślał się biedak, że jest to oryginał, umiejętnie podsunięty przez oszusta. Szybko została sporządzona umowa między trójką wspólników, zaś Gutelon wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komponenty do produkcji.

Kiedy mężczyźni wyszli na ulicę, wokół nich powstało raptem zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelona również dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo. Wieczorem w kawiarni na ulicy Krakowskiej Hersz Gutelon natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał bardzo zatroskaną minę.

Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też zainstalowaną w melinie przy Marmurowej fabryczkę fałszywych dolarów. – Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu – dowodził chanajkowski cwaniak. Inaczej wzięty w krzyżowy ogień pytań, gotów wszystko wyśpiewać. Na mojej ulicy mieszka pewien adwokat, który ma duże stosunki w sądzie i na policji. Chodźmy do niego. Może co poradzi.

Owym adwokatem okazał się zwykły pokątny doradca, jakich w owym czasie było wielu w Białymstoku, Mojżesz Kupa. Wysłuchał on z namaszczeniem całej sprawy i odrzekł, że da się ją załatwić, tylko będzie to kosztowało 100 dolarów. Skołowany i wystraszony Gutelon wyciągnął z portfela następną partię zielonych, i zapłacił. Według słów obrotnego Kupy, aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz rano.

Dopiero po kilku dniach i nocach pełnych rozmyślań, Hersz Gutelon z Wilna, który przyjechał do Białegostoku zrobić dobry interes, doszedł do słusznego wniosku, że został ordynarnie nabity w butelkę. Ta cała afera z kantmaszynką, aresztowaniem i adwokatem była po prostu zwykłą lipą, zmontowaną przez byłego już przyjaciela, Hersza Ginsburga. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się więc na policję i wszystko opowiedział.

Wkrótce Ginsburg i Kupa znaleźli się pod kluczem. Do kompletu brakowało tylko trzeciego oszusta. Ale i on niebawem dołączył do swoich kolesiów. Gutelon natomiast powrócił jak niepyszny do Wilna. Nie tylko nie pomnożył swojego kapitału, ale jeszcze stracił kilkaset dolarów. Pomimo zatrzymania oszustów pieniędzy bowiem nie odzyskał.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Zdemobilizowani bandyci

Zdemobilizowani bandyci

 

  Pierwsze miesiące po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. wcale nie przyniosły mieszkańcom Białegostok upragnionego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Działania wojenne zostały teraz zastąpione bandyckimi wyczynami zdemobilizowanych żołnierzy. Oczywiście nie wszyscy byli poborowi przeistaczali się po powrocie do domu w rabusiów i złodziei, zjawisko to jednak przybrało niepokojące rozmiary. Choć policja białostocka podjęła walkę z szerzącym się bandytyzmem, w wielu przypadkach była po prostu bezradna. Jeden z takich właśnie żołnierskich wyczynów zdarzył się 6 lutego 1921 r. przy ul. Fabrycznej 49.
  Zbliżał się wieczór. W mieszkaniu fabrykanta Hirsza Beniamowicza trwała właśnie kolacja. Przy stole, jak zwykle zebrała się cała rodzina, brakowało tylko szwagra, Irmy Marosza, którego zatrzymały w mieście sprawy handlowe.
Wtem, do pokoju stołowego, od strony kuchni, wtargnęło pięciu osobników uzbrojonych w karabiny i rewolwery. Wszyscy mieli na sobie uniformy wojskowe. Pod ścianę! Rewizja! – rozległo się od progu. Posilający się właśnie kawałkiem kury Beniamowicz, jak też wszyscy pozostali domownicy, zamarli w przerażeniu. Szczególny przestrach wzbudził u nich jeden z napastników, który w obu rękach trzymał granaty.
 
Napad przygotowany i przeprowadzony był bardzo fachowo. Bandyci, zanim wtargnęli do mieszkania przy ul. Fabrycznej, wystawili wokół domu swoje warty. Następnie, zamknąwszy drzwi kuchni na klucz, zapędzili domowników do małego pokoju. Znaleźli się w nim zarówno Hirsz Beniamowicz z całą rodziną i siostrą Dwojrą Marosz, jak też służąca Lewińska oraz przypadkowo obecna w czasie napadu sąsiadka – Rita Szapiro.
  Uczyniwszy to bandyci, pod groźbą śmierci wszystkich, zażądali 150 tys. marek okupu. Beniamowicz odpowiedział, że nie ma w domu pieniędzy. Bandyci zaczęli znęcać się nad kobietami i dziećmi, ponawiając żądanie. Zażądali kluczy od kasy pancernej stojącej w gabinecie, a także od wszystkich szuflad i szaf. Ale jedyną gotówką było 950 marek w portfelu Beniamowicza.
  W tym czasie, stojący na zewnątrz wartownik zaalarmował o nadejściu mieszkającego w domu przy ul. Fabrycznej 49, Irmy Marosza. Spłoszeni bandyci wypadli z mieszkania i od razu zaczęli strzelać w kierunku przybysza. Irma Marosz został trafiony. Śmierć nastąpiła natychmiast, gdyż kula utkwiła w skroni. Po wyjściu bandytów z mieszkania, na odgłos strzału dobiegających z ulicy, Dwojra Marosz wyskoczyła przez główne wejście i zaczęła wzywać pomocy. Nie wiedziała jeszcze, że od bandyckiej kuli zginął jej mąż. Uciekający złoczyńcy oddali kilka strzałów jej stronę. Jeden z nich trafił ją lekko w nogę.
  Białostocka policja kryminalna rozpoczęła natychmiast śledztwo. Początkowo poszukiwania bandytów nie dały rezultatów. Przyszedł jej z pomocą referat defensywy, czyli wywiad wojskowy. Przy udziale żandarmerii udało się ująć kilku członków grasującej bandy rabusiów przebranych w mundury.
  Na jej czele stał niejaki Tarkowski, były podporucznik. Podczas ucieczki został postrzelony w szyję. Miał przy sobie gotowy do użycia granat oraz załadowany rewolwer. Prócz tego znaleziono przy nim cały pakiet fałszywych dokumentów osobistych oraz czystych blankietów przepustek z różnymi pieczątkami. Tarkowski i jego kompani byli tak pewni swojej bezkarności, że nawet nie kryli się specjalnie z uprawianym przez siebie procederem. W białostockich restauracjach szastali na prawo i na lewo zrabowanymi pieniędzmi, zaś noszone przez nich mundury, np. kaprala huzarów czy ułanów przyciągały oczy, a później całą resztę rozmaitych panienek.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Fałszerze paszportów

Fałszerze paszportów

  W kwietniu 1927 roku aresztowano Chaima Rabinowicza i Jeszuę Teichera. Za fałszowanie dokumentów, a szczególnie paszportów. Interes był bardzo dochodowy, policja przez długi czas nie mogła trafić na trop przestępców, ponieważ ich wyroby były nie do wykrycia. Zdradził ich przypadek.
  Chaim Rabinowicz był kierownikiem białostockiej filii Bałtycko-Amerykańskiej linii okrętowej. Ale jak każdy, chciał dorobić do pensji. I wymyślił, że będzie ułatwiał ludziom wyjazd z kraju. Przydatne okazały się liczne kontakty Rabinowicza. Do załatwienia niektórych spraw potrzebował jednak pomocy wspólnika.
  Postanowił wciągnąć do interesu Teichera. Panowie załatwili sobie autentyczne blankiety paszportowe (skradzione z urzędu) oraz niezbędne narzędzia i pieczątki. Teraz wystarczyło tylko dobrze się zareklamować. W tym celu wspólnicy puścili po mieście famę, że pewne biuro okrętowe pomaga potrzebującym osobom. Oferta była skierowana do nieszczęśników, których los zmusił do opuszczenia kraju, a którzy nie mogli tego zrobić oficjalnie. Szybko okazało się, że chętnych na lewe paszporty jest wielu. Najlepszymi klientami Rabinowicza i Teichera byli poborowi, uchylający się od służby wojskowej. Ale nie brakowało również emigrantów z Wołynia, którzy na Zachodzie pragnęli znaleźć szczęście.
  Nielegalna spółka się rozrastała. W różnych miastach powstawały punkty informacyjne. Ich zadaniem było kierowanie interesantów do głównej siedziby firmy w Białymstoku.
 

Ale jak to bywa, dobra passa fałszerzy paszportów zaczęła się kończyć. Policja warszawska dostała cynk od anonimowego informatora, że pewien jegomość podróżuje z podrobionym paszportem. Mimo zakrojonej na szeroką skalę akcji podejrzany mężczyzna zdołał się wymknąć. Mundurowi zarządzili obserwację i natrafili na gorący jeszcze trop.
  Do towarzystwa okrętowego „Królewsko-Holenderski Lloyd” zgłosił się pasażer z podejrzanym paszportem. Przyciśnięty przez funkcjonariuszy szybko wskazał miejsce, w którym nabył lewy dokument. Teraz stróże prawa bez problemu ustalili tożsamość fałszerzy paszportów. Gdy ci załatwiali swoje ciemne sprawy w Warszawie, zostali poddani wnikliwej obserwacji. Policjanci czekali tylko na odpowiedni moment i zgarnęli przestępców.

Kamil Śleszyński

Partnerzy portalu:

Białostoczanie zdemolowali kino

Białostoczanie zdemolowali kino

 

W styczniu 1927 r. doszło do konfliktu medialnego. Sprawcą całego i co istotne niejednego trzęsienia ziemi był redaktor Izrael Sztejnsapir. W założonym w 1926 r. dzienniku „Jidysze Kurier” bezpardonowo walczył z mentorem białostockiego dziennikarstwa, Pejsachem Kapłanem i z jego gazetą „Dos Naje Łebn”.
  Sposobność do stoczenia decydującej batalii nadarzyła się 3 stycznia 1927 r. Na ten zimowy poniedziałek, zapowiedziana została premiera „najlepszego, najdroższego, największego” filmu „Ben Hur” w kinie Apollo przy Sienkiewicza 22. Jego dyrektorem był Beniamin Wajnsztat, krewny Kapłana.
  Sztejnsapir szybko skalkulował. Jeden atak, dwie ofiary, i przypuścił szturm. Na łamach „Jidysze Kuriera” podniósł larum, że Wajnsztat w Apollo wyświetla „misjonarski film”, który został wyklęty przez lwowski rabinat. Ekranizacja powieści Lewisa Wallace`a w opinii rabinów, przytaczanej przez Sztejnsapira, obrażała godność Żydów. Raniła ich uczucia religijne.
  Wobec tego Wajnsztat, w „Dos Naje Łebn”, odpowiedział, że rozpowszechniany przez niego film z wielkim powodzeniem grany jest od 8 miesięcy w Nowym Jorku. Od 6 miesięcy berlińska publiczność wali do kin jak w dym, a londyńczycy oglądają ekranizację od 4 miesięcy i jakoś nikt o protestach rabinów nie słyszał.
  Dalej swoje trzy grosze dorzucił Pejsach Kapłan, kpiąc z zaściankowej moralności i braku wyrobienia kulturalnego red. Jidysze Kuriera. Tymczasem premiera „Ben Hura” w Białymstoku (trzy seanse!) stała się niebywałym sukcesem. Następnego dnia znów był komplet widzów. Sztejnsapir kipiał ze złości, ale i nie próżnował.

  Minęło kilka dni i w warszawskim „Kurierze Czerwonym” ukazał się artykuł zatytułowany „Zdemolowanie kina w Białymstoku”. Czy to z inspiracji Sztejnsapira, czy z własnej fantazji warszawski dziennikarz pisał, że białostocki rabinat potępił „Ben Hura”. I zwrócił się do Wajnsztata z kategorycznym apelem o natychmiastowe zdjęcie filmu z afisza. A dalej warszawski żurnalista to już pędził na grzbiecie dziennikarskiej kaczki. Opisywał, jak to tłum białostoczan zdemolował kino i obił Wajnsztata na kwaśne jabłko. Temat z miejsca podchwyciły żydowskie gazety w całej Polsce.
  Łódzka Freie Press wielkimi literami na pierwszej stronie obwieszczała „Ein Skandal! Des Lichtspielhauses Apollo demolierte!” W tym samym duchu opisywał całe zajście krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Sztejsapir początkowo zacierał ręce. Wydawało się, że Kapłan i jego krewniak załatwieni są raz na zawsze. A tu tymczasem na wszystkich seansach dzień w dzień były komplety widzów.

  Na publiczności wielkie wrażenie robiła tytułowa kreacja Romano Navaro. Filmowi towarzyszyła też opinia, że to „najgenialniejsza realizacja, największy triumf kinematografii”. W towarzyskich rozmowach powtarzano sobie, że budżet filmu zamknął się niewyobrażalną kwotą 4 milionów dolarów. Z podziwem mówiono, że do jego realizacji zaangażowano 100 tysięcy statystów. Ku wielkiej radości widzów dyrekcja Apolla wprowadziła nadprogram, w którym występowała niezwykle popularna i lubiana w Białymstoku pieśniarka i tancerka, Katia Masłowa. Jednym słowem, znów sukces! Tymczasem prasowa afera zdążyła już wyjść poza granice.

  W jednym z berlińskich dzienników opisano, jakie to straszne zajścia były w Białymstoku, jak rozwścieczeni białostoczanie, nie chcąc dopuścić do wyświetlania obrazoburczego filmu, spalili taśmę. Od niej zajął się gmach kina i też spłonął. Sam Wajnsztat, ciężko poparzony, ledwo uszedł z życiem. I nie wiadomo kto, gdzie i co pisałby o Białymstoku. Niestety już się nie dowiemy dokąd pognałaby białostocko-warszawsko-berlińska dziennikarska kaczka.
  10 stycznia 1927 r. Wajnsztatowi wygasła bowiem licencja na projekcję „Ben Hura”. W ten właśnie poniedziałkowy wieczór, „nieodwołalnie po raz ostatni, po 8 dniach rekordowego powodzenie” publiczność zasiadła w wygodnych fotelach kina Apollo. Najpierw zaśpiewała Katia Masłowa, a później rozpoczął się ostatni seans.

A nasi bohaterowie? „Jidysze Kurier” wkrótce upadł. Sztejnsapir został zastępcą redaktora Kapłana w „Dos Naje Łebn”. W 1931 r. pokłócili się tak, że i ta gazeta upadła. Ale to już inna historia.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Nocna apteka

Nocna apteka

 

  Była piękna majowa noc 1927 roku. Ulice Białegostoku już dawno opustoszały. Wszędzie panowała cisza i spokój.
Ale, jak to w życiu bywa, gdzieś tam byli ludzie chorzy, dla których jedyną nadzieją mogła okazać się kamfora, tlen oraz inne doraźne środki podtrzymania życia. Niestety mało kto posiadał takie rzeczy w domu. Całe szczęście, że w nocy dyżur pełniła apteka Moskalewskiego przy Rynku Kościuszki.
  Około godziny 1.30 pod składem lekarstw spotkało się przypadkowo kilka osób. Byli to krewni i znajomi białostoczan, którym tej nocy nagle pogorszył się stan zdrowia. Wśród nich znajdowali się Bronsztejn z Siennego Rynku 3, Waldman z Legionowej 13, Szor z Mickiewicza 9, Bejrachowicz z Kupieckiej 26. Wszyscy rzucili się do drzwi apteki, aby czym prędzej nabyć lekarstwa. Zaczęli nerwowo pukać, ale nie było żadnej reakcji.
 Po półgodzinnym dobijaniu się poprosili o pomoc przechodzącego właśnie policjanta. Reszta oczekujących sprowadziła drugiego funkcjonariusza. Dwaj stróże prawa na początku interwencji zabłysnęli nie lada inteligencją. Ustalili bowiem, że aptekarz jest wewnątrz. Świadczyło o tym widoczne przez szybę światło lampki oraz klucz siedzący w drzwiach od środka. Policjanci polecili, aby ktoś z zebranych obudził stróża domu. W końcu nie wiadomo było, czy aptekarz przypadkiem nie zasłabł.
  Ponownie rozpoczęło się dobijanie. Stróż z małżonką walili w drzwi od podwórza, zgromadzeni białostoczanie wraz z policjantem dobijali się do drzwi i okien od ulicy. Drugi funkcjonariusz udał się natomiast do restauracji Mandelbauma i stamtąd dzwonił do apteki przez telefon. Niestety nadal nie było odzewu.
  Zebrani pod składem leków Moskalewskiego ludzie powoli się wykruszali. Nie mogli dłużej czekać. Bali się o znajomych i krewnych pozostawionych w domu. Poszli szukać pomocy gdzie indziej. Kilka osób jednak pozostało na miejscu. Postanowili, że dostaną się do środka za wszelką cenę.
  Dobijanie się trwało do wpół do czwartej rano. W końcu dyżurny apteki Moskalewskiego otworzył drzwi. Jak się okazało był cały i zdrowy. Po prostu spał tak twardym snem, że nic nie słyszał.

Kamil Śleszyński

Partnerzy portalu:

Upalny lipiec

Upalny lipiec

 

  W 1928 roku po Białymstoku w lipcu mimo lejącego się z nieba żaru „miasto się remontowało”. W kinach szła „letnia tandeta” i pustki na widowniach. Teatr  Palace „zupełnie zasnął”. Nawet w restauracjach serwowano „ogórkowe” potrawy. Mendelbaum w Akwarium na Rynku Kościuszki „karmił swych gości truskawkami ze śmietaną i bułeczką”.
  W Luxie na Sienkiewicza zaprzestano nawet dancingów, a w Ritzu za tłumem gości „tęskniła samotnie orkiestra”. Wzmożony ruch widać było natomiast, co wieczór, w Rozkoszy, czyli letnich restauracjach w Zwierzyńcu. Tu białostoczanie mimo upałów „tańczyli charlestona z szansonistkami, jedli sznycle, popijali czarną kawę z likierami i … nie płacili rachunków”.
  Przez kilka upalnych dni w Rozkoszy zjedzono i wypito za ponad 600 zł na krechę. Spiekota spowodowała, że na „ulicach białostockich prawie nie ma publiczności. Pozostali w mieście obywatele w godzinach poobiednich ciągną do Ogrodu Miejskiego lub do lasu Zwierzynieckiego gdzie łaskawie pozwalają naturze pieścić siebie publicznie.”
  I jak to w sezonie ogórkowym, najważniejszymi doniesieniami były te oznajmiające kto właśnie udał się na urlop bądź z niego już powrócił. Oto i najświeższy serwis A.D. 1926. „Komendant policji państwowej w Białymstoku, p. Skalski w dniu 17 b.m. (tzn. lipca) rozpoczął urlop wypoczynkowy… Wicewojewoda p. Skrzyński wrócił 16 b.m. (nadal lipiec) z urlopu 5-tygodniowego i objął urzędowanie. Starosta białostocki p. M. Bilek rozpoczął urlop wypoczynkowy”.
 

  W 1929 roku lipiec znów przyniósł rekordowe upały. Białostoczanie, oczywiście ci majętniejsi, ruszyli na zagraniczne wojaże. Działająca w Białymstoku Liga Samowystarczalności Gospodarczej gorąco apelowała, aby zaniechać tego obyczaju. Przecież pieniądze „urlopowe” powinny zostać u nas. „Setki, tysiące, miliony złotych wywozimy bezprodukcyjnie, wzbogacając obce bady i kurorty. Piękno naszych Tatr, rozległe pola mazowieckie, urok i czar Bałtyku wzgardzane są przez ludzi nierozumnych lub złej woli”.
  W 1929 roku to „w letniskach podmiejskich i zamiejskich jak: w Zwierzyńcu, Supraślu, Ignatkach, Horodnianach, Dobrzyniewie itp. jest gwarno i rojno od letnikowiczów szczególnie w dnie świąteczne”.
  Z ulgą stwierdzano, że z Białegostoku wyjechały wszystkie „grube ryby”. Dzięki temu i o dorożkę łatwiej i w teatrze się to nie rozpycha nie mówiąc już o restauracjach i kawiarniach.
  W te upały, w „zupełną bezczynność” popadła biblioteka miejska. W związku z tym jej dyrektor Filip Echeński postanowił zarządzić w niej „stan nieuczynności”. Sezon ogórkowy w sennie od upału snującym się mieście najlepiej opisał felietonista ukrywający się pod literką „h”.
 

  Pisał ni mniej ni więcej tylko o ogórkach. „Na Siennym Rynku targ. Ogórki, ogórki, ogórki. Tu są tanie ogórki. Proszę kupować – będą smakować. (…) Piekielnie gorąco. Lipiec. Przed sklepikami wystają stroskani handlowcy, zapraszając przechodniów i wzdychając. Oj, ogórkowe czasy, ciężkie czasy. Ulicą Suraską suną wozy chłopskie, autobusy i zgrzani, spoceni ludzie pchają przed sobą dwukołowe wózki z bryłami lodu i miedzianymi syfonami wody sodowej. Chodnikiem śpieszą przechodnie, przekupki z koszami pełnymi jaj, serów, masła i handlarze lemoniady i obwarzanków. Wszyscy spoceni, zgrzani i zmęczeni (…)
  Patrzę i ja na Rynek Kościuszki. Biblioteka bliska „zupełnej bezczynności”, przekupek z serami i masłem to już dawno tu nie ma. Wiele się zmieniło przez te 90 lat. Jedno czasem się powtarza -białostocki upalny lipiec.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Na uliczce Pieszej

Na uliczce Pieszej

 

Na uliczce Pieszej, odchodzącej od Brukowej, a kończącej się niezabudowanymi parcelami, dla przedwojennej policji liczyły się tylko cztery pierwsze numery.
To tutaj mieszkali jej potencjalni klienci. Od zatwardziałych bandziorów poczynając, a na sprytnych małolatach kończąc. Obrodzili tu zwłaszcza doliniarze, czyli kieszonkowcy.
Pod jedynką mieszkał Szmul Zawinski. Jako 16-latek w czasach carskich bywał w Moskwie, Kijowie i Rostowie, gdzie miał swoją doliniarską ferajnę. Na początku lat 20. powrócił do niepodległej już Rzeczypospolitej. Osiadł w białostockich Chanajkach.
  Dla zmylenia władz często zmieniał adresy – Suraska, Orlańska, Krótka , no i Piesza. Chyba że zdarzyło mu się odsiadywać kolejne wyroki w wiezieniu miejskim przy Baranowickiej.
Pod numerem 2 gwiazdą samą dla siebie był Josel Zylbersztajn. W połowie lat 30. prowadził on nielegalną praktykę lekarską.
Z jego pomocy korzystali wszyscy potrzebujący, od rannych w porachunkach rzezimieszków, po damy lekkich obyczajów, zarażone tzw. francuską chorobą. No a pod numerem 3 to było dopiero ciekawe towarzystwo.
  Dom prowadził klan rodzinny Edelsztejnów. Na czele stała Brocha Edelsztejn, która przy pomocy męża Feliksa utrzymywała w niezbyt higienicznych pomieszczeniach niezarejestrowany dom noclegowy dla wyjętych spod prawa rejzerów z różnych stron Polski. Ukrywali się tu nawet znani doliniarze ze Lwowa. Z procederem wiązała się oczywiście potajemka z nielegalną wódką, handel mięsem z zakazanego uboju, no, i jakże mogło być inaczej, uniwersalne na Chanajkach paserstwo.
Synalkowie i kuzyni Brochy – Chaim, Aster i Zelik, chojracy z ul. Krakowskiej i okolic trudnili się prymitywnym wymuszaniem.
  Zwłaszcza drobnych kwot na pożądany przez nich codziennie alkohol. Do roboty doliniarskiej raczej brakowało im smykałki.   Nadzieje chanajkowskiego półświatka stanowili mieszkańcy budynku przy Pieszej 4. Niejaki Icko Drazin współpracował z koleżką o przydomku Kuziel. Ten ostatni po pewnej robocie na Rynku Siennym w 1935 r. zatrzymał tylko dla siebie 30 zł.
  Nie obyło się bez mordobicia i sprawa trafiła na wokandę sądu. Swoją działkę mieli też złodziej Szmul Cywe oraz rodzeństwo Mila i Milek. Ci ostatni mieli dopiero 16 i 12 lat, ale już sprawnie cerowali w obcych kieszeniach, w okolicach poczt i kościołów.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Więzienny lekarz i łapówki

Więzienny lekarz i łapówki

 

W lecie 1915 r. Rosjanie opuszczali Białystok. Nikt nie przypuszczał wówczas, że część z nich, z jeszcze większym strachem, za dwa, trzy lata będzie uciekała z Rosji do Polski, przed bolszewikami. Tak też i było z doktorem Sergiuszem Andrijewskim.   Zjawił się on w Białymstoku zaraz po 1919 r.. W mieście brakowało lekarzy, a on był chirurgiem – istny skarb! Początkowo zamieszkał na Sienkiewicza 53, lecz wkrótce przeniósł się na ulicę Warszawską pod 4.
  W 1921 r. Andrijewski zatrudniony został w Szpitalu Miejskim, w którym przez rok był ordynatorem oddziału chirurgicznego. Nie zyskał jednak zbyt dobrej opinii. W porównaniu ze świetnymi chirurgami Salomonem Rozentalem czy Konradem Fiedorowiczem był co najwyżej przeciętnym lekarzem. Odszedł więc z tego szpitala, jego miejsce zajął dr Fiedorowicz.
  Andrijewski zatrudnił się w niewielkim, kilkułóżkowym szpitalu działającym, przy białostockim więzieniu przy Szosie Południowej, jak wówczas nazywała się ulica Kopernika. Nie była to intratna posadka, więc doktor dorabiał do więziennej pensyjki w Przychodni Pogotowia Lekarskiego „Linas Hacedek” na Różańskiej 3.
  Praca była jego jedynym zajęciem. Nie uczestniczył ani w życiu towarzyskim, ani naukowym swojego środowiska. Ot, niby wszyscy go znali, ale tak jakby go nie było. I nagle w 1936 r. cały Białystok przypomniał sobie o istnieniu doktora
Sergiusza Andrijewskiego. Ale nie stało się to za sprawą jakiegoś medycznego sukcesu.
  Otóż od pewnego czasu naczelnik więzienia okręgowego zaczął mieć coraz większe podejrzenia dotyczące chorób niektórych więźniów. Polecił więc personelowi aby dyskretnie zaczęto się przyglądać „metodom leczniczym” doktora. I tak po nitce do kłębka, okazało się, że od 1930 r. Andrijewski brał pieniądze od wszystkich. Gdy więzień naprawdę zachorował i zaniepokojona rodzina chciała dowiedzieć się o jego stan zdrowia, to za tę informację miała płacić i już! W trakcie niejednej rozmowy z rodzinami więźniów Andrijewski z dobrze udawaną troską mówił, że i owszem choroba może i ciężka nie jest, ale nieleczona może doprowadzić do najgorszego.

Po takiej diagnozie oświadczał przygnębionej rodzinie, żeby się nie martwiła. Przecież on jest w stanie należycie zająć się pacjentem, należy mu to jednak umożliwić, to znaczy płacić dalej. No i pieniążki szły. Gdy któryś z więźniów chciał zniknąć z celi, to za odpowiednią opłatą doktor Andrijewski kładł go w swoim szpitaliku i wynajdywał jakąś chorobę.
  Doszło do tego, że jednemu z więźniów załatwił przerwę w odbywaniu kary, motywując ją złym stanem zdrowia. Innemu kryminaliście doktor wystawił zaświadczenie, w którym pisał, że dalszy pobyt w więzieniu zagraża jego zdrowiu, a może i życiu. Z tą dziwną chorobą doktor wyraźnie przesadził. Czy czuł się aż tak bezkarny? W sierpniu 1936 roku wydał bowiem takie zaświadczenie młodemu, zdrowemu jak byk zbirowi, na którego już wcześniej oko mieli strażnicy więzienni. Gdy zobaczyli, że w opinii doktora jest on słaniającym się z wycieńczenia chuchrem, to niezwłocznie powiadomili o wszystkim naczelnika. Ten nie podzielił troski o stan zdrowia więźnia i powiadomił prokuratora. Rozpoczęło się śledztwo, które trwało blisko rok. Paramedyczne wyczyny Andrijewskiego opisano na 600 stronach akt.
  Pod koniec kwietnia 1937 r. przed Sądem Okręgowym w Białymstoku rozpoczął się sensacyjny proces. W roli biegłych, których opinie obciążały Sergiusza Andrijewskiego, wystąpili doktorzy Zabłocki i Ryter. Przez salę rozpraw przewinęło się 53 świadków. Wszyscy potwierdzali fakty ustalone w śledztwie. W ich świetle wyłaniał się obraz starzejącego się, zgorzkniałego człowieka, który nie miał żadnej satysfakcji z wykonywanego zawodu. Jedynym jego celem było zarabianie pieniędzy. A że inaczej nie mógł ich zdobyć, przeto brał łapówki.
  Cóż miał zrobić sąd. Wydać bezprecedensowy wyrok, na mocy którego Andrijewski zasiadłby w jednej celi ze swymi dotychczasowymi podopiecznymi i klientami? Wzięto pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, a także to, że każdy wyrok skazujący kończył karierę doktora. Andrijewski skazany został na półtora roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat i 500 zł grzywny. Otoczony niesławą chirurg wyjechał z Białegostoku i tyle go widziano.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Złodzieje z Chanajek nie gardzili papierosami

Złodzieje z Chanajek nie gardzili papierosami

 

  W złodziejskich melinach Chanajek urzędujący tam podejrzane indywidua, którym akurat wyszedł skok, dużo jedli, ostro pili i jeszcze więcej palili. Gdy brakło papierosów, szli w miasto, ale przecież nie po to, by je kupować.
  Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.
  Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.
  Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie – 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce – mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy. Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe – sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.
 

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.
  Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.
  Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.
Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.
  Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.
Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata – 2 tys. zł.
  W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.
  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk „Plutos” przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42.
  Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

 

Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom.
Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić.
  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei.
  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki – współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega.

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie – zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów.
  Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera – ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa.
Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho.
  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i „opiekowali” się kobietami pobierając za to pieniądze.
Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy.

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny.
  Wśród sutenerów działała też jedna kobieta – Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy.
Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku.
Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła.
  Byli też inni złodzieje – Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów.
  Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami.
Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku.
  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel.
  Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis – awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów.
  Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy.
Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej.

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia.
Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów.
  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić.
Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Ulica Stołeczna

Ulica Stołeczna

 

  Ulica Stołeczna znana była w przedwojennych Chanajkach z licznych, zakonspirowanych przybytków płatnej miłości. Udatnie konkurowała pod tym względem z pobliskimi Sukienną, Marmurową czy Krakowską. Jej sutenerów dobrze znali policjanci z IV komisariatu, lecz w pierwszej połowie lat 20. niewiele mogli im zrobić.
  Kiedy zimą 1922 r. jeden z potentatów tej branży z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy. Wścibska prasa dostrzegła też kilku miejscowych inteligentów. Zabawa trwała do rana, zaś władze porządkowe, uprzedzone zawczasu o imprezie, pozostały głuche na głośne wrzaski rozochoconych balowiczów.
  Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom,jak Szmul Gorfinkiel z ul.Orlańskiej czy Abram Azji z ul.Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
 

Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop.
  Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu.
Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
  Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków – Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok – wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp.
  Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Uliczne dziewczęta

Uliczne dziewczęta

 

  Prostytucja w II RP była bardzo rozpowszechniona .Sytuacja „ulicznych dziewcząt” była na ogół katastrofalna. Wykorzystywane bezwzględnie  żyły w skrajnej nędzy.  dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,5 –  2 zł .
  Czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk papierosów lub litr śmietany.
Nawet z tak skromnej sumy dla samej prostytutki nie zostawało wiele.Większość prostytutek popadała w alkoholizm, cierpiała na choroby weneryczne i szybko marniała.Szokujący jest fakt, że do zawodu dziewczęta były wdrażane, nawet gdy skończyły tylko 13 lat.Najczęściej jechały z prowincjonalnych miasteczek, wiosek -do  wiekiego Białegostoku z nadzieją na poprawienie swojego bytu.Wpadały niemal natychmiast w miejska pułapkę. Ogarniała je natychmiast pajęczyna bezlitosnych alfonsów.
  Jejne Winograd, Szmul Trebel, Hersz Juchnicki to tylko niektórzy z tych, którzy w latach 30. siłą i gwałtem zmuszali kobiety do nierządu.Jedno im jednak trzeba chyba oddać – zarobek uzyskany przez lekką panienkę dzielili po połowie. Połówka ta była niekiedy całkiem spora. Tej połówkowej zasady nie przestrzegała wcale para z ul. Brukowej.
  Fajga i Mendel Garberowie. W latach 30. trzymali oni na rogu ul. Brukowej i Krakowskiej kiosk z wodą sodową,slodyczami.
Po kryjomu oczywiście handlowali wódką i kradzionymi papierosami.Dziewczęta przez nich przygarnięte, „z dobrego serca” nie tylko miały oddawać połowę swoich, zarobionych z trudem pieniędzy, ale też osobno płacić komorne w,a także dawać na koszmarne jedzenie .W końcu panny zbuntowały się. Zofia Chudzińska i Franciszka Getlibówna poszły na IV komisariat. Opowiedziały o swoich przygodach do policyjnego przewowodnika. Choć zastraszone  nie wyparły się swoich słów w obliczu sędziów.
Sąd Okręgowy skazał parę z ul. Brukowej na dwa lata więzienia.
  Panienki lekkich obyczajów miały w dawnym Białymstoku swoją , bezpieczniejszą przystań.Była to Komisja sanitarno obyczajowa, mieszcząca się przy ul. św. Rocha. Obok znajdował się szpital chorób wenerycznych. Czy to coś pomogło? Raczej nie. Dramaty, wynikające z bezwzględnego traktowania , popychały nawet do strasznych kroków – samobójstwa.
Zdesperowane, jak lubiła nazywać prostytutki prasa białostocka, sięgały zwykle po jakikolwiek preparat trujący.
  W 1933 roku 20-letnia Helena Szadurska z ul. Wąskiej, notowana w rejestrze urzędu sanitarno-obyczajowego, podjęła próbę samobójczą w swoim mieszkaniu, łykając większą ilość tabletek nasennych.Znalazła ją koleżanka .Przybyło zaraz pogotowie i ofiara trafiła do szpitala żydowskiego.
  Tam również w 1935 roku przewieziono Marię Sienkiewiczównę, która próbowała struć się jodyną w herbaciarni Dwojry Rozenberg przy ul. Sosnowej 3. Po płukaniu żołądka jej życiu przestało zagrażać niebezpieczeństwo. Z kolei, w 1936 roku do tegoż szpitala  trafiła Czesława Masalska z ul. Marmurowej,lekarze nie mogli już pomóc. Kobieta wypiła większą ilość esencji octowej. Zmarła nie odzyskawszy przytomności. Miała 23 lata.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Czarny rynek wiecznie żywy

Czarny rynek wiecznie żywy

 

Zawsze znajdą się osoby które omijają wszelkie podatki czy akcyzy. Sprowadzaniem towaru i dystrybucją trudnili się zarówno rekiny miejscowego, czarnego rynku,jak też mało przemytnicze mrówki. Polem do popisu zaradnym krajanom naszego regionu były w tym okresie Litwa i Prusy Wschodnie.Właśnie stamtąd szła do Białegostoku rzeka zakazanych produktów.
  Jak  pisze  przedwojenna prasa -taki Hepner,od roku 1919 rozpoczął, przemytnicze inwestycje i żywot zamożnego przedsiębiorcy. Finansował kontrabandzistów. Zarabiał setki tysięcy złotych.
Ze względu na różnicę w cenach opłacało się szmuglować z Prus np. jedwabie czy koronki,a zwłaszcza futra. Przez miejscowości Raczki czy Wiżajny przechodziły, zakazane transporty. Niektóre z nich według śledztwa prowadzonego w 1930 roku warte były nawet 25 tysięcy dolarów.
  Przemycane towary były w Białymstoku rozdzielane na potrzeby miejscowych odbiorców. Kupcy przyjmowali każdą ilość nawet nieznanego pochodzenia materiałów. Przez granicę z Prusami Wschodnimi przewożone po kryjomu w różnych schowkach towary jak tytoń, gotowe papierosy, kamienie do zapalniczek,a nawet narkotyki. Te ostatnie w latach 30. ubiegłego wieku poszukiwane nie tylko w sferach artystycznych czy urzędniczych Warszawy- w samym Białymstoku znajdowali się spragnieni kokainy nabywcy.
  Oczywiście rozprowadzanie narkotyków było ryzykowne, w razie wpadki można było zainkasować nawet pięcioletni wyrok.
Przemytnicy, którzy operowali na granicy z Litwą, majątki zawdzięczali przede wszystkim przepędowi do Polski stad bydła.
  Zaczeło się już w 1919 roku. Niestabilna sytuacja państwowa, pozwalała sprytnym oszustom udawać dostawców wojskowych ,a mając pliki podrobionych papierów ,potwierdzało ich rzekomo legalną działalność. Tą drogą, oprócz bydła, szły w nasze strony także całe stada koni.Potrzebowała ich mocno zdewastowana wieś,a i Białystok też miał z tego korzyść,zwłaszcza miejscowi transportowcy i dorożkarzy.
  Przemytnicy szukali niedostatku na rynku i natychmiast na nie reagowali. Było to widać zwłaszcza w kryzysowych w latach 30.
W 1932 roku  brygada kontroli przy Izbie Skarbowej w Białymstoku rozpracowała grupę sprowadzającą z Niemiec duże ilości spirytusu . W latach następnych wpadali w Białymstoku ryzykanci z wagonami przemycanych z Gdańska szprotek, czy igieł z Prus lub ton pieprzu z Litwy. Tą ostatnią kontrabandą kierował fryzjer Miller.
  Na początku lat 20 brak było wspecjalnych służb  granicznych. Udawało się jednak od czasu do czasu unieszkodliwić grubego aferzystę. We wrześniu 1919 roku w pociągu z Białegostoku do Brześcia, dzięki konduktorowi, wpadli dwaj osobnicy ze 125 kg tytoniu. Oczywiście gdzie sprawa dotyczyła nielegalnych interesów, nie mogło obyć się bez korumpowania  urzędników odpowiadających za przestrzeganie obowiązującego prawa.
  Łapówki były czymś nagminnym. Jedynie żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza okazywali się niepodatni na pokusę złożoną z pliku banknotów, często zielonych.

Partnerzy portalu: