Dzień po dniu…

Dzień po dniu…

                                                                     
                                                            1929 r. Dziennik Białostocki

Partnerzy portalu:

Koszary przy ul. Nowoszosowej

Koszary przy ul. Nowoszosowej

   

   Pierwszy odcinek  przejazdu przez miasto obejmował  ul. Nowoszosową, czyli dzisiejszą ul. H. Dąbrowskiego. Nic więc dziwnego, że na ósmej karcie albumu spotykamy zdjęcie przedstawiające murowany, piętrowy obiekt na  rzucie litery „L”, wzniesiony przy użyciu żółtej i czerwonej cegły, ze spadzistym dachem i rytmicznie rozplanowanymi oknami, który przez autora został podpisany jako „koszary miejskie”. Znawcy i miłośnicy historii Białegostoku z pewnością łatwo rozpoznają ten budynek, mający dawniej adres  ul. H. Dąbrowskiego 10. Po II wojnie światowej edukacja wielu białostoczan odbywała się właśnie w tym gmachu.
  Początki tej posesji, wraz z sąsiednimi działkami, sięgają jeszcze XVIII w., gdy stanowiły własność miejscowej parafii rzymskokatolickiej. W okresie międzywojennym wspominano, że stały tu budynki gospodarcze księży misjonarzy, a później dziekanów białostockich, które około 1860 r. zgorzały w pożarze i dopiero po tej dacie działki te w niejasnych okolicznościach stały się własnością miasta. Zarząd miejski przeznaczył je na różne obiekty wojskowe i państwowe.
Widoczny na zdjęciu budynek stanął na początku lat 90. XIX w. przy zbiegu ulic Nowoszosowej i Artyleryjskiej.
  Nie udało ustalić się dokładnej daty jego budowy, ale jeszcze w 1887 r. stały tu wzniesione w latach 60. lub 70. XIX w. dwa drewniane gmachy, o wydłużonym rzucie, mieszczące w sobie koszary, a także trzy mniejsze budynki przeznaczone na stajnie. W 1875 r. została sformowana 4 dywizja kawalerii, której sztab został zlokalizowany w Białymstoku. Dywizja składała się z dwóch brygad i dywizjonu artylerii konnej. Pierwsza brygada dzieliła się na 4  Nowotroicko-Jekaterinosławski Pułk Dragonów (stacjonujący w Grajewie) i 4 Charkowski Pułk Ułanów (stacjonujący w Białymstoku), druga zaś dzieliła się na 4 Mariampolski Pułk Huzarów (stacjonujący w Białymstoku) i 4 Doński Pułk Kozaków (stacjonujący w Szczuczy- nie). Natomiast 4 dywizjon artylerii konnej składał się z 7 i 8 baterii artylerii konnej.

   To właśnie na potrzeby dwóch baterii artylerii konnej władze miasta wzniosły pierwsze drewniane obiekty przy ul. Nowoszosowej, które na początku lat 90. XIX w. częściowo zastąpiono budynkami murowanymi, z których główny, stojący na trasie przejazdu cara Mikołaja II, został uwieczniony na zdjęciu przez Józefa Sołowiejczyka.
Obiekty przy ul. Nowoszosowej użytkowane były przez wojsko rosyjskie do lata 1915 r., gdy Białystok został zajęty przez Niemców. Trudno powiedzieć, co działo się z zabudowaniami pokoszarowymi przed 1919 r., ale po odzyskaniu przez miasto niepodległości nieruchomości te wróciły do zasobów białostockiego magistratu.
  Dopiero w 1923 r. pojawiła się inicjatywa, aby budynek dawnych koszar artyleryjskich wyremontować i umieścić w nim wszystkie miejskie ochronki, żłobki i przytułki. W listopadzie 1923 r. uznano jednak, że „koszta koniecznego remontu nie stoją w proporcjonalnym stosunku do wartości starych i po części zmurszałych już murów”. Inicjatywę odłożono w czasie i powrócono do niej  w 1925 r.
  W budżecie miasta na ten rok znalazły się pieniądze na przebudowę gmachu przy ul. H. Dąbrowskiego 10. Remont i adaptacja trwały cały kolejny rok i dopiero w styczniu 1926 r. oficjalnie uruchomiono i wyświęcono lokale miejskich ochronek w pokoszarowym budynku. Do II wojny światowej funkcjonował tu Miejski Zakład Opiekuńczo-Wychowawczy nr 1, którego dyrektorem była w 1932 r. Julia Lewin, a personel składał się z Marii Ciborowskiej, Wincenty Kejne, Felicji Pieślak, Haliny Tomaszewicz i Otyli Starzyńskiej.
  Część budynków na tym placu przeznaczona była na działalność gospodarczą, gdzie swój tartak oraz sprzedaż i produkcję skrzyń oraz dykty miał Karol Pichler.  Budynek przy ul. Dąbrowskiego 10 przetrwał w nienaruszonym stanie okres II wojny światowej. W 1951 r. przeznaczono go na tymczasową siedzibę Technikum Mechanicznego.
  Był on jednak w bardzo złym stanie technicznym, a jego remont nie był możliwy z powodu jego przeznaczenia do rozbiórki w ramach przebudowy węzła komunikacyjnego naprzeciwko kościoła św. Rocha. W tym miejscu placówka funkcjonowała z wielkimi trudnościami przez dekadę, po czym została przeniesiona do nowoczesnej siedziby, którą zajmuje do dziś. Natomiast stary budynek jeszcze jakiś czas wykorzystywany był na potrzeby urzędów władz miejskich. Pokoszarowy budynek rozebrano na początku lat 70. XX w.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Uliczki Chanajek

Uliczki Chanajek

Kiedy zakończyła się I wojna światowa i do imperialnego dotąd Białegostoku zawitała polska niepodległość, nowa władza miejska zetknęła się z ogromnymi problemami. Od aprowizacji poczynając, a na oświetleniu ulic kończąc. Problemem był także odziedziczony po czasach carskich świat przestępczy i nierozerwalnie z nim związane lupanary, czyli domy publiczne, z ich sutenerami i prostytutkami. W 1919 r. decyzja magistratu była jasna – burdele zlikwidować, alfonsów posadzić, zaś wszystkie uliczne dziewki poddać sanitarnej kontroli.

W międzywojennym Białymstoku targowiskiem nierządu pozostawały oczywiście Chanajki. To właśnie tam – na ul.Stołecznej, Krakowskiej, Marmurowej, Orlańskiej, Cichej czy Siedleckiej gnieździły się liczne przybytki płatnej miłości. Nie wszyscy oczywiście mieli odwagę zapuszczać się w ciasne i brudne zaułki Chanajek, pełne różnego autoramentu żydowskich oprychów, ale śmiałków także nie brakowało. Kusiły jaskinie hazardu, noc ne spelunki z wyszynkiem, no i oczywiście cielesne uciechy.

W pierwszej połowie lat 20. policja wraz z urzędem sanitarno-obyczajowym z wielkim wysiłkiem tropiły i zamykały owe nielegalne przybytki. Jednak na miejsce zamkniętych pojawiały się natychmiast nowe i nierząd kwitł dalej. Sutenerzy i rajfurki  szybko znaleźli  sposób na policyjne obławy. Ich podopieczne zamiast przebywać po kilka w jednym pomieszczeniu, lokowane były w osobnych małych klitkach. Jako legalnie zameldowane lokatorki płaciły czynsz gospodarzowi i za jego zgodą mogły przyjmować u siebie kogo im się tylko podobało.  Od samego początku przygnębiające zjawisko prostytucji w mieście żywo interesowało opinię publiczną.

Miejscowa prasa z Dziennikiem Białostockim na czele regularnie podawała statystyki, tygodnik Prożektor, a później Tempo drukowały liczne artykuły na ten temat. Ich tytuły: „Na szlaku nierządu”, „W błyskach nocnych latarni” mówiły same za siebie.  Przyjrzyjmy się teraz liczbom. W 1919 r. rejestrem objętych zostało 308 prostytutek „pracujących” na ulicach białostockich. W późniejszych latach było ich zwykle mniej – od ok. 160 do 270. Smutną statystykę za rok 1925 zaprezentował w sierpniu 1926 r.  Dziennik Białostocki. W mieście było wówczas zarejestrowanych 94 zawodowych prostytutek, zaś 138 kobiet dorabiało nierządem do swojego właściwego zajęcia. Były wśród nich liczne robotnice, kelnerki, służące czy krawcowe. Zaczynały swoją profesję mając kilkanaście lat i ciągnęły aż do 50-dziesiątki. Większość z nich była chrześcijankami, dużo mniej wyznania mojżeszowego, a luteranki trafiały się całkiem rzadko. Jeśli idzie o przyczynę wyjścia na ulicę, podawano przede wszystkim brak pieniędzy, później zawiedzioną miłość i stratę pracy. Niektóre ankietowane prostytutki twierdziły, że robią to z własnej chęci, bo nie mają zamiaru zajmować się czymś innym.

Okazało się też, że połowa zarejestrowanych w 1925 r. nierządnic jest niepiśmienna. W mieście trwała mozolna walka z nierządem. Szczególną rolę do spełnienia miał zwłaszcza Urząd Sanitarno-Obyczajowy mieszczący się przy ul. św. Rocha 33. To tam właśnie „profesjonalistki” otrzymywały tzw. czarne książeczki, będące świadectwem ich zdrowotnej przydatności do uprawianego fachu. Badania lekarskie dla prostytutek były obowiązkowe.

Wiele z nich miało choroby weneryczne. Takie trafiały zwykle do szpitala św. Łazarza, mieszczącego się także na ul. św. Rocha 33. Urzędował tam dobrze znany w mieście dr Jan Walewski ze swoim nielicznym personelem. Z roku na rok w szpitalnym budynku zwiększała się liczba łóżek. Prostytutki nie chcące się poddać kuracji ścigała policja obyczajowa. Zarażenie syfilisem czy rzeżączką w przedwojennym Białymstoku było niemal tak powszechne, jak gruźlica. Lekarze chorób weneryc znych ciągle ogłaszali się na łamach gazet.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Kanciarz z ul.Głuchej

Kanciarz z ul.Głuchej

 

   Według faktów przedstawionych w kronice kryminalnej Dziennika Białostockiego historia ta wydarzyła się jesienią 1927 r. Pewnego, ciepłego jeszcze październikowego dnia, tuż przed południem, do kancelarii białostockiej Ekspozytury Urzędu Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 wszedł mocno pobudzony jegomość. Dyżurującemu policjantowi przedstawił się jako Szloma Mełamed, szanowany współwłaściciel kinematografu w Bielsku Podlaskim. Następnie, niemal płacząc i z wyrazistą gestykulacją oznajmił o stracie 300 dolarów, które, przed niespełna godziną, wyłudzili od niego dwaj nieznani mu bliżej mężczyźni.
  Siedzący za biurkiem policjant poprosił o szczegóły. Opowieść Mełameda musiała być długa i barwna, do protokołu trafiło jednak tylko jej streszczenie.  Oto co według słów prowincjonalnego przedsiębiorcy kinowego przytrafiło się mu w stolicy województwa.
  Do Białegostoku Szloma Mełamed przybył w ważnych sprawach osobistych. Po ich uregulowaniu, mając jeszcze nieco czasu do odjazdu pociągu, postanowił dowiedzieć się o aktualny kurs dolara. Miał przy sobie kilka banknotów z podobiznami prezydentów Stanów Zjednoczonych i chciał zamienić je korzystnie na bardziej potrzebne mu w tym momencie złotówki. Gdzie najlepiej było przeprowadzić taką operację? Oczywiście na ul. Giełdowej, na której stale urzędowali miejscowi, pokątni waluciarze.
  Już na samym rogu Lipowej i Giełdowej Mełameda Szloma zaczepił schludnie odziany młody człowiek z kozią bródką. Dopytywał się o dewizy. Szloma otwarcie przyznał, że ma do wymiany 300 „zielonych”. Młodzieniec natychmiast zaoferował ułatwienie kontaktu z właściwą osobą. Właściciel kina po chwili wahania zgodził się na propozycję uprzejmego waluciarza.   Poszli więc razem Lipową i dotarli do ul. Suraskiej. We wskazanej przez przewodnika bramie czekał już inny mężczyzna o dosyć przyjemnej powierzchowności. Ten od razu przystąpił do rzeczy. Najpierw dokładnie, jakby bał się oszustwa, obejrzał proponowane dolary, po czym włożył je do wyciągniętej z palta koperty i schował. Z drugiej kieszeni wydobył portfel i zaczął wyjmować polskie pieniądze. Niestety okazało się niebawem, że ma ich za mało. Przepraszając za swoje roztargnienie mężczyzna z bramy zwrócił Szlomie Mełamedowi kopertę z jego dolarami i prosząc o chwilę cierpliwości, udał się do pobliskiego domu po brakującą kwotę. Kiedy minęło pół godziny, a ten nie wracał, zniecierpliwiony kinowiec zrezygnował z dalszego czekania.
  Tknięty jednak dziwnym przeczuciem rozerwał trzymaną wciąż w ręku kopertę. Zamiast dolarów znalazł w niej równo pocięte kawałki papieru. Zrozumiał, że padł ofiarą kantu i czym prędzej pobiegł na policję. Pomimo dokładnego przejrzenia albumu z fizjonomiami znanych w mieście farmozonów i aferzystów, Szloma Mełamed nikogo nie rozpoznał. Zmartwiony poniesioną stratą powrócił do Bielska. Mało pocieszyły go słowa policjanta, że oszuści powinni dać jeszcze znać o sobie. Wówczas znając podane rysopisy wywiadowcy z EUS na pewno ich nakryją. 
  I tak się stało. W miesiąc po niefortunnej wyprawie Szlomy do Białegostoku jeden z oszustów znalazł się za kratkami. Okazał się nim wszechstronny kombinator Ignacy Galiński, stały bywalec chanajkowskich spelunek.
  Mieszkał przy ul. Głuchej, czyli tuż obok tak feralnej dla Mełameda Suraskiej. Sprzedawał fałszywą biżuterię, bywał nieuczciwym akwizytorem, szukał naiwnych prowincjuszy na dworcu i przed biurami podróży. Wpadł w ręce przedstawiciela władzy podczas wykonywania swojego popisowego numeru – nabierania frajera „na kantmaszynkę”. Było to pomysłowe oszustwo. Na czym polegało? O tym nieco później, w wykonaniu innego hochsztaplera z Chanajek – Chaima Ginsburga.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Most na ulicy Nowoszosowej

Most na ulicy Nowoszosowej

 

    Wśród wielu znanych i rozpoznawalnych do dziś zdjęć z albumu „Widoki miasta Białegostoku 1897” jedno z ważniejszych miejsc zajmuje fotografia przedstawiająca wiadukt na ul. Nowoszosowej. Jak wspomniałem  autor fotografii, Józef Sołowiejczyk, nieprzypadkowo poświęcił kilka pierwszych zdjęć w swoim dziele okolicom dworca kolejowego, który jako główny węzeł kolejowy odgrywał istotną rolę w życiu miasta.
   Był także miejscem, gdzie witano cara Mikołaja II po jego przyjeździe z Warszawy.  W „Kurierze Warszawskim” z 6 września 1897 r. tak opisywano ten moment: „na dworcu kolejowym oczekiwała warta honorowa ze 117 pułku jarosławskiego piechoty. U drzwi apartamentu cesarskiego znajdowali się: minister komunikacji, gubernator grodzieński Batiuszkow, marszałkowie szlachty, prezydent grodzieński Michalski oraz szlachta miejscowa z żonami.
   Tamże również stał zarząd miejski białostocki w pełnym komplecie, mając na czele prezydenta Reszetniewa. Nieco dalej stała deputacja od rzemieślników miasta Białegostoku i wójtów gmin. O  godzinie 5-ej pociąg cesarski stanął przy peronie. Jego cesarska mość najjaśniejszy pan, odebrawszy raport, przywitał się […]. Prezydent miasta Białegostoku również podał chleb i sól, poczem ich cesarskie mości opuścili dworzec kolei”.  Jednym z widoków rozciągających się z dworca kolejowego w kierunku północnym był właśnie most na ul. Nowoszosowej i okoliczna zabudowa, którą utrwalił na zdjęciu Sołowiejczyk.
   Tamtędy też car Mikołaj II udał się w kierunku majątku Dojlidy, gdzie czekał na niego nocleg w pałacu Rüdygierów. Ulica Nowoszosowa powstała najprawdopodobniej niedługo po wybudowaniu linii kolei petersbursko-warszawskiej oraz głównego dworca w Białymstoku. W związku z tym, że inwestycja ta przecięła u granic miasta oddaną do użytku w 1825 r. szosę warszawską, czyli ciąg dzisiejszych ulic św. Rocha i Zwycięstwa, pojawiła się pilna potrzeba reorganizacji ruchu w rejonie stacji kolejowej. Niestety, brakuje materiałów źródłowych, które ukazałyby więcej faktów z historii wiaduktu, ale przegląd starych map daje pewne wskazówki. 
   Jeszcze na planach Białegostoku z lat 70. i 80. XIX w. widoczny jest najstarszy przebieg ul. Nowoszosowej, która po rozwidleniu i ominięciu posesji kościelnej z cmentarzem św. Rocha biegła w linii prostej przez tory aż do ulicy położonej równolegle do torów kolejowych. Można z tego wnioskować, że mostu do końca lat 80. XIX w. po prostu nie było i poruszano się bezpośrednio przez torowiska. Ostatni raz brak wiaduktu został odnotowany na mapie z 1887 r., podczas gdy Józef Sołowiejczyk w 1897 r. uwiecznił już nową sytuację.
   Bardzo możliwe, że budowa wiaduktu nad torami wiązała się z inną, bardzo ważną inwestycją w zakresie infrastruktury komunalnej – budową i uruchomieniem linii tramwajów konnych.  O nich opowiem szerzej przy innej okazji, ale warto wspomnieć, że kontrakt z belgijską firmą zawarto w 1893 r., a pierwsze tramwaje wyjechały na ulice miasta dwa lata później.
   Data ta koresponduje z przypuszczeniem, że most na ul. Nowoszosowej powstał w pierwszych latach ostatniej dekady XIX w. Kolejny raz dochodzimy więc do wniosku, że kierując w tę stronę swój obiektyw, Sołowiejczyk z dumą utrwalał niedawną inwestycję miejską w postaci wiaduktu oraz świeżo uruchomionego tramwaju konnego, który z pewnością celowo został uchwycony w czasie jazdy po moście.  Obiekt ten został zniszczony w sierpniu 1915 r. przez wycofujących się Rosjan i niemal natychmiast odbudowany przez okupantów niemieckich.
 

   W tym stanie przetrwał do końca lat 30. XX w., kiedy to staraniem prezydenta Seweryna Nowakowskiego wybudowano nowoczesny wiadukt, którego następcą jest dzisiejszy obiekt. Warto jednak zwrócić uwagę, że z pierwszego wiaduktu z końca XIX w. ocalał do dziś jego zachodni przyczółek, widoczny wciąż z ul. Henryka Dąbrowskiego.
Ulica Nowoszosowa, jako główna ulica dojazdowa z dworca do centrum Białegostoku, była pod koniec XIX w. uznawana za prestiżową lokalizację, dlatego już wówczas wzdłuż jej północnej pierzei stał szereg domów należących do średniozamożnych mieszczan. 
   Na zdjęciu Sołowiejczyka widoczny jest nowy, dwupiętrowy narożny dom. W 1897 r. stanowił on własność Karola Augusta Moesa, jednego z największych miejscowych przemysłowców. Oba budynki po 1919 r. przyporządkowane było do ul. H. Dąbrowskiego 28 i 30. Karol August Moes sprzedał je na początku XX w. Karolowi i Helenie z Białeckich Warsenke, którzy pozostawali właścicielami tych nieruchomości jeszcze w okresie międzywojennym (Helena zm. w 1924 r.), po  czym prawa własności przeszły na ich syna Karola Władysława (w latach 30. XX w. mieszkał w Madrycie). Przed 1939 r. kamienica przy ul. Dąbrowskiego 28 została rozbudowana o dodatkową kondygnację. Obie kamienice pod nr 28 i 30 zostały znacznie uszkodzone w czasie wojny. Co ciekawe, narożny budynek rozebrano niedługo po 1944 r., ale okazały dom pod nr 28 odbudowano. Tak więc zachowana do dziś okazała kamienica przy ul. H. Dąbrowskiego 28, chociaż na pierwszy rzut oka wygląda na obiekt współczesny, ma znacznie wcześniejszą metrykę.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Piłka nożna w krainie disco polo

Piłka nożna w krainie disco polo

    Disco polo. Muzyka (za) lekka, (za) łatwa i (za) przyjemna. Jednym z głównych ośrodków tego gatunku muzycznego jest Białystok i okolice. Piłka nożna na Podlasiu rodziła się jednak w okolicznościach nie pasujących do płytkości charakterystycznej dla disco polo. Długie oczekiwanie na pełnoprawny okręg piłkarski, niestabilne kluby i wszelakie perypetie przed i w trakcie meczów. Tak wyglądał przedwojenny futbol na Podlasiu.

Piłka tylko dla żołnierzy
Pierwszy mecz piłki nożnej na Podlasiu rozegrano 21 lipca 1913 roku. Na placu ćwiczeń stacjonującego w Białymstoku 64. Kazańskiego Pułku Piechoty przy ul. Traugutta zmierzyli się ze sobą żołnierze niemieccy i rosyjscy. Mecz zakończył się remisem 2:2. Tamta konfrontacja była niejako zapowiedzią tego, co będzie dziać się w podlaskich rozgrywkach do momentu wybuchu II wojny światowej. Karty w tamtejszej lidze rozdawać będą wojskowe drużyny z Grodna i Białegostoku. Do momentu uformowania oficjalnych mistrzostw w piłkę grali przede wszystkim wojskowi: czy to w ramach towarzyskich meczów w Łomży (4. Pułk Piechoty Legionów w roku 1917), czy w ramach rozgrzewki przed walkami na froncie polsko-bolszewickim (Batalion Zapasowy 42. Pułku Piechoty pokonał 5:1 zespół o nazwie „Kresowiacy”).

Kluby powstawały już po działaniach wojennych z 1920 roku. Trzy miesiące po „Cudzie nad Wisłą” powstał WKS 42. Pułku Piechoty Białystok. Dwa lata później założono inną wojskową drużynę: 76. Pułk Piechoty Grodno, a w 1921 – Cresovię Grodno. Wszystkie kluby zniknęły z piłkarskiej mapy po II wojnie światowej, jednak do 1939 roku stanowiły o sile podlaskich rozgrywek. Jedynymi zespołami, które funkcjonują do dziś i pamiętają przedwojenne granie na Podlasiu są Warmia Grajewo (1924) i ŁKS Łomża (1926).

Pod skrzydłami Wilna i Warszawy
W 1924 roku Podlasie dorobiło się własnej jednostki organizacyjnej, jednak przez pierwsze pięć lat funkcjonowała ona jako Podokręg Białostocki. Do sierpnia 1927 roku wchodził on w skład Wileńskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Później do marca 1929 roku należał do Warszawskiego OZPN.

Podokręg Białostocki miał swoje Mistrzostw. Ich stawką była możliwość awansu z klasy B do klasy A. W dzisiejszych realiach brzmi to jak rywalizacja brzuchatych panów o prawo grania w następnym sezonie z nieco mniej brzuchatymi panami pod okiem kamery Kartoflisk, jednak wówczas oznaczało to po prostu granie na II i III poziomie rozgrywkowym. Dwóm drużynom udało się awansować do klasy A. Były to: WKS 42 PP Białystok (1925) i Cresovia Grodno (1926). Jak widać, podlascy piłkarze nie należeli do najsilniejszych w II RP. Dobitnie pokazało to tournée żydowskiej drużyny Haokah Wiedeń w latach 1924-1925. Reprezentacje Białegostoku i Grodna przegrywały z Austriakami odpowiednio 0:13 i 2:10.

Stadion Zwierzyniecki w Białymstoku – arena najważniejszych piłkarskich widowisk na Podlasiu (rok 1934)
Zanim na Podlasiu zabrano się za tworzenie samodzielnego okręgu piłkarskiego, pomyślano o budowie reprezentacyjnego stadionu. 5 września 1926 roku oddano do użytku białostocki Stadion Zwierzyniecki. Gościł on najważniejsze imprezy piłkarskie i lekkoatletyczne w regionie. Dwa lata później w Grodnie powstał obiekt położony przy ówczesnej ul. Sobieskiego 3.

Awanturniczy mistrz z Grodna
Pełną futbolową samodzielność Podlasie uzyskało 24 marca 1929 roku wraz z utworzeniem Białostockiego OZPN. Związek liczył 46 drużyn. Z kolejnymi latami ich liczebność rosła. Zespoły do 1939 roku rywalizowały w A klasie (6-10 zespołów), B klasie (z co najmniej dwiema grupami terytorialnymi) i C klasie (kilka grup). Pierwszą, historyczną kampanię A klasy stanowiły kluby z Białegostoku (WKS 42 PP, Żydowski Klub Sportowy Białystok i Makabi) oraz Grodna (Cresovia, Makabi i WKS 76 PP).

Podlaska ekstraklasa grała systemem wiosna – jesień. Od samego początku ligę zdominowała Cresovia Grodno i WKS 42 PP Białystok. Po dziesięciu kolejkach obie ekipy miały na swoim koncie siedemnaście punktów. O losach mistrzostwa zdecydował dodatkowy mecz. 10 sierpnia Cresovia pokonała w Grodnie WKS 42 PP 3:2. Zwycięską bramkę w 87. minucie strzelił Chojnoś. Zacięta rywalizacja między Białymstokiem a Grodnem odbywała się nie tylko na boisko, ale i w gabinetach związku. Mistrzem została Cresovia, jednak na pierwszego prezesa Białostockiego OZPN wybrano kapitana Antoniego Buchcika z WKS 42 PP. Kością niezgody był wybór siedziby związku. Ostatecznie drogą kompromisu zdecydowano, że siedziba będzie w Białymstoku, a Wydział Gier i Dyscypliny w Grodnie.

Cresovia Grodno – w 1929 roku zostali pierwszym mistrzem Białostockiego OZPN
W kolejnym roku mistrz zasłynął nie z dobrej gry, ale ze słabych wyników, brutalności na boisku i konfliktów z białostockim związkiem. W III kolejce Cresovia przegrała 2:3 z Makabi Grodno. Sędzia usunął z boiska Juliusza Balloska. Piłkarz został zawieszony na kilka spotkań, przeciwko czemu Cresovia zaprotestowała, grożąc wycofaniem się z rozgrywek. Skończyło się jedynie na oddaniu walkowerem meczu z WKS 42 PP Białystok i zajęciem ostatniego, ósmego miejsca. Cresovia nie opuściła jednak A klasy na mocy decyzji Białostockiego OZPN. W związku z tym promocji nie otrzymała najlepsza w B klasie Jutrznia Grodno.

Rewolwer na boisku
Od 1931 roku podlaską A klasę zdominował WKS 76 PP Grodno. W pierwszym mistrzowskim sezonie przegrali tylko jeden mecz. Rok później plany obrony tytułu próbował pokrzyżować im beniaminek… Jagiellonia. 27 stycznia 1932 roku klub z Białegostoku powstał w wyniku połączenia WKS 42 PP i Związku Młodzieży Wiejskiej. Jagiellonia chciała osiągać sukcesy nie tylko w piłce nożnej, ale i lekkoatletyce, stąd pomysł połączenia dwóch klubów posiadających sekcje atletyczne.

Widząc ambitne plany białostocczan, mistrzowie z Grodna zaczęli posiłkować się zawodnikami mogącymi odbyć służbę wojskową w mieście, a przy okazji pomóc w obronie miana najlepszego zespołu A klasy. Linię ataku WKS 76 PP wzmocnił Jerzy Hasselbusch z Warszawianki. Gole nowego napastnika przyczyniły się do drugiego z rzędu wygrania ligi. WKS zgromadził 26 punktów, zaś Jagiellonia – 23. Najciekawszym wydarzeniem kampanii z 1932 roku nie był jednak wynik końcowy, a incydent podczas jednego z kilku derbów Grodna. W meczu Makabi z Kraftem jeden z piłkarzy miał zastrzeżenia, co do pracy sędziego. Arbiter potraktował więc adwersarza policzkiem. Zawodnik zrewanżował się kopniakiem, na co w rekontrze sędzia wyciągnął… rewolwer. Na szczęście skończyło się tylko na wymachiwaniu bronią.

(Nie) wszystkie drogi prowadzą do Grajewa
W kolejnych latach zmieniano format rozgrywek, ale nie przeszkadzało to piłkarzom WKS 76 PP w zdobywaniu następnych tytułów. Rozgrywki z 1933 roku liczyły osiem zespołów podzielonych na dwie grupy. W finałowym dwumeczu rywalami graczy z Grodna był ŻKS Białystok. Oba mecze wygrali dwukrotni mistrzowie białostockiej A klasy. W całym sezonie nie przegrali ani razu, remisując zaledwie jedno z ośmiu spotkań. Podlaską piłkę zaczęto coraz poważniej traktować w pozostałych regionach Polski. Juliusz Ballosek trafił z Cresovii do Ogniska Wilno. Po latach zagrał w I lidze w barwach WKS Śmigły Wilno. Z kolei napastnik Jagiellonii Antoni Komendo-Borowski opuścił Białystok na rzecz grającej w elicie Pogoni Lwów. Piłkarz zagrał nawet jeden mecz w reprezentacji, uświetniony golem (15 września 1935 roku przeciwko Łotwie). Komendo-Borowski był pierwszym podlaskim piłkarzem, który wystąpił w I lidze i drużynie narodowej. Koledzy nazywali go „Sarenka”, podobnie jak legendarnego Kazimierza Górskiego.

Mapa rozgrywek A klasy w okręgu białostockiego
Od 1934 roku panujący od trzech lat mistrzowie zmienili nazwę na WKS Grodno. Rok później rywale w końcu przerwali ich zwycięski marsz. Zwycięzcą białostockiej A klasy okazała się Warmia Grajewo. W finałowym dwumeczu pokonali hegemona. W Grodnie Warmia wygrała 2:1, natomiast u siebie 1:0. Klub z Grajewa jedno ze spotkań grupowych wygrał główni dzięki nadgorliwości dróżnika PKP z Knyszyna. Stwierdził on, że podróżujący do Grajewa autobusem piłkarze Hapoelu Białystok nie mają stosownego zezwolenia na poruszanie się drogą podlegającą kolejowej jurysdykcji. Hapoel musiał więc jechać objazdem, przez co spóźnił się na mecz z Warmią i przegrał walkowerem.

Reprezentanci na pomoc
WKS Grodno przystępował do rozgrywek 1936 z jednym planem – odzyskać panowanie na Podlasiu. Służba wojskowa w 76. Pułku Piechoty okazała się znakomitą kartą przetargową w pozyskaniu trzech reprezentantów Polski, grających dotychczas w I lidze: Konstanty Haliszka (Garbarnia Kraków), Antoni Piasecki (ŁKS Łódź) i Piotr Jędrzejczyk (Wisła Kraków). Zespół z Grodna prezentował się znakomicie. Od wielu lat w klubie grali już niespokrewnieni ze sobą Tadeusz i Eugeniusz Adamczykowie, który łącznie zdobyli po osiem tytułów w białostockiej A klasie. W WKS grało też dwóch lekkoatletów. Obrońca Wacław Sidorowicz reprezentował Polskę w biegach na 800 i 1500 m, natomiast Aleksander Joczys po przejściu do KPW Katowice został rekordzistą kraju w biegu na 100 m przez płotki.

W drodze po piąte mistrzostwo wojskowy klub musiał przebyć drogę przez zmieniony system. Najpierw w swojej grupie odprawił dwa kluby o nazwie Makabi: z Suwałk i Grodna. Później w grupie finałowej mierzył z ŻKS Makabi Białystok i broniącą tytułu Warmią Grajewo. Po czterech kolejkach WKS i Warmia miały po tyle samo punktów. O mistrzostwie decydował więc dodatkowy mecz. 2 sierpnia 1936 roku na mogącym pomieścić ponad tysiąc osób Stadionie Zwierzynieckim WKS Grodno rozgromiło Warmię Grajewo 4:0. W kolejnych latach wojskowy zespół ciągle nie miał sobie równych. Od 1936 roku zmieniono system rozgrywek na jesień/wiosna. Tuż przed 1939 WKS zaczął odmładzać skład, jednak II WŚ sprawiła, że fiaskiem zakończyła się nie tylko przebudowa drużyny, ale i dalsze istnienie klubu.

Zaproszenie na mecz WKS Grodno – Makabi Łomża. Uwagę zwraca osobliwy komunikat ,,Mecz odbędzie się bez względu na pogodę”
WKS Grodno zdominował regionalne rozgrywki, jednak ani razu nie udało mu się przebić na szczebel centralny. Porażki w tym aspekcie notowali również inni podlascy mistrzowie: Cresovia i Warmia Grajewo. Niemal za każdym razem na drodze zwycięzców A klasy Białostockiego OZPN stawały na drodze kluby wileńskie.

Powojenna rzeczywistość podlaskiego futbolu była już znacznie inna. Przestały istnieć kluby żydowskie, mocno reprezentowane na różnych szczeblach w latach 1929-1939. Przede wszystkim w strukturach nie było już WKS Grodno, odłączonego od państwa polskiego. Regionalne rozgrywki zdominowały kluby białostockie, a niemal każdy sukces klubowy na skalę ogólnopolską kojarzony będzie już tylko z Jagiellonią.

SEBASTIAN CHROSTOWSKI

Partnerzy portalu:

Fabryka Antoniego Wieczorka

Fabryka Antoniego Wieczorka

   

   Po ogólnym widoku miasta Białystok, fotograf Józef Sołowiejczyk, autor zdjęć do albumu ofiarowanego carowi Mikołajowi II w 1897 r. – swój obiektyw skierował na jeden z najważniejszych gmachów ówczesnego miasta: dworzec główny kolei żelaznej petersbursko-warszawskiej. Uruchomienie w 1863 r. połączenia kolejowego między stolicami Królestwa Polskiego i Rosji miało przemożny wpływ na rozwój gospodarczy Białegostoku w kolejnych dekadach. Bez względu na to, czy drugie zdjęcie w albumie jest efektem samodzielnego wyboru Sołowiejczyka, czy też jego wykonanie ustaliła Rada Miejska jako zamawiający, obie strony doskonale rozumiały znaczenie kolejowego dworca oraz sens jego uwiecznienia w carskim albumie.    Warto podkreślić fakt, że Sołow iejczyk początkową część swego dzieła poświecił właśnie głównej stacji kolejowej oraz jego najbliższym okolicom. Pamiętając, że car przybył do Białegostoku właśnie koleją, można uznać, że Sołowiejczyk rozpoczął prezentację miasta od pierwszych widoków, jakie Mikołaj II mógł ujrzeć z okna pociągu oraz wiozącego go ze stacji powozu. Dlatego też kolejne zdjęcia przedstawiają nowy most na ul. Nowoszosowej, fragment ul. Staroszosowej (dziś św. Rocha), fabrykę Rudolfa Commichau oraz nasyp wiodący na most na ul. Nowoszosowej w kierunku dworca i znajdującej się na jego zapleczu jednej z największych fabryk Białegostoku – zakładu odlewniczego i budowy maszyn Antoniego Wieczorka. Fabryka Antoniego Wie czork a przy ul. Nowoszosowej (dziś ul. Kolejowa) powstała w latach 1885-1888, ale metryka przedsiębiorstwa jest znacznie starsza.
  Wieczorek przybył do Białegostoku na początku lat 70. XIX w. Początkowo razem z A. Święcickim wydzierżawił zakład budowy maszyn parowych Meinera i Nitnera w uroczysku Krzywa w dobrach dojlidzkich. Wieczorek i Święcicki kontynuowali działalność poprzedników, ale osiągnęli na polu odlewnictwa i budowy maszyn znacznie większy sukces. Wspólnicy, a od 1878 r. sam Wieczorek, produkowali maszyny parowe, warsztaty tkackie, sprzęt i maszyny na potrzeby kolei, wszelkiego rodzaju maszyny rolnicze oraz drobniejsze wyroby, takie jak metalowa galanteria, ogrodzenia czy krzyże nagrobne (tych zachowało się najwięcej).
  Rozwój zakładu i stale rosnący popyt na produkty zmusił Wieczorka do przeniesienia fabryki w sąsiedztwo głównej linii kolejowej Białegostoku oraz budowy własnej bocznicy. W 1880 r. przedsiębiorstwo zatrudniało ponad 60 wykwalifikowanych robotników, a produkcja osiągała wartość blisko 60 tys. rubli. 
  Od 1888 r. zakład Antoniego Wieczorka działał już w nowym miejscu i przy ul. Kolejowej funkcjonował do II wojny światowej. Fotografia Sołowiejczyka ukazuje więc fabrykę odlewniczą dekadę od jej uruchomienia. W kolejnych latach fabrykant poszerzał powierzchnię zakładu, a na początku XX w. składał się on z budynku biurowego i kantoru (widocznego na zdjęciu Sołowiejczyka z dużym szyldem fabryki), ogromnego murowanego piętrowego gmachu budowy maszyn, parterowego budynku warsztatowego, pomieszczeń z maszynami i kotłami parowymi oraz wysokim kominem.
  Wszystkie budynki miały podłączenie do miejskiego wodociągu, gwarantującego bezpieczeństwo przeciwpożarowe. W narożniku posesji stała dwukondygnacyjna rezydencja właściciela fabryki, otoczona ogrodem i odcięta od zakładu szpalerem wysokich drzew. W 1910 r. majątek Wieczorka był najwyżej wycenioną nieruchomość w Białymstoku, wartą 137 500 rubli.   Fabryka Wieczorka, jednego z największych pracodawców w mieście, na początku XX w. była miejscem aktywnej działalności politycznej wszelkich ruchów popierających postulaty robotnicze, a kryzysy ekonomiczne odczuwano w niej szczególnie mocno. Duże strajki u Wieczorka miały miejsce w 1895, 1903 i 1905 r. Tego też roku Wieczorek i jego rodzina stali się obiektem ataku bombowego Białostockiej Grupy Anarchistów-Komunistów. 
  Antoni Wieczorek był dwukrotnie żonaty. W 1876 r. ożenił się w Supraślu z Anną Hildą Jansen, z którą doczekał się dwójki dzieci: Haliny Antoniny (ur. 1877) i Romana Alfreda (ur. 1878). Anna Jansen zmarła w 1879 r., a w 1881 r. fabrykant wstąpił ponownie w związek małżeński – jego wybranką została Julia Kunc, córka właściciela dużego browaru w Grodnie. Ze związku Antoniego i Julii na świat przyszły trzy córki: Stefania (ur. 1882), Zofia (ur. 1886) i Julia (ur. 1888) oraz dwóch synów: Antoni (ur. 1889) i Alfred (ur. 18892). 
  Wieczorek był człowiekiem poważanym i wpływ owym. Zasiadał w zarządzie Białostockiego Komitetu Handlu i Manufaktur, z ramienia którego reprezentował interesy białostockie w Gubernialnym Urzędzie do Spraw Fabrycznych. Nadzorował działalność Szkoły Handlowej, uczestniczył w organizacji Towarzystwa Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej, razem z żoną wspierał instytucje dobroczynne. Wreszcie aktywnie zaangażował się w budowę nowej neogotyckiej świątyni rzymskokatolickiej w Białymstoku.
  Zmarł w 1906 r. i spoczął na Cmentarzu Farnym. Fabryka po jego śmierci została przekształcona w spółkę akcyjną. W tej formie przetrwała do II wojny światowej, w trakcie której wszystkie zabudowania zakładu uległy zniszczeniu. Dziś w tym miejscu znajduje się częściowo Galeria Madro  oraz gmachy dawnego Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Tekstylno-Odzieżowego. (Po więcej szczegółów odsyłam do artykułu autorstwa Marty Wróbel, poświęconego Antoniemu Wieczorkowi opublikowanego w 19 tomie „Rocznika Białostockiego”).

Wiesław Wróbel

Partnerzy portalu:

Kasiarz  Chaim Garber

Kasiarz Chaim Garber

   

     Na szczycie hierarchii wszystkich złodziejskich specjalności praktykowanych przez przedwojennych przestępców lokowali się oczywiście kasiarze. Nazywano ich wówczas także kaseorami albo pudlarzami. Pojawili się oni już w połowie XIX w. wraz z wynalezieniem w Anglii kasy pancernej z prawdziwego zdarzenia.
  W II Rzeczypospolitej słynęli zwłaszcza kasiarze warszawscy z carskim jeszcze dorobkiem, którym przewodził Stanisław Cichocki, słynny Szpicbródka. Podziemny Białystok także miał zaszczyt posiadania kilku wyróżniających się speców od raka i bora, czyli podstawowych narzędzi do rozcinania blach.
  Jednym z nich był Chaim Garber, zamieszkały na ul. Wesołej 4, ale częściej widywany i poszukiwany przez policję w zakamarkach Chanajek. Kiedy wiosną 1927 r. złodzieje włamali się do biura białostockiej spółki Trilling i Syn i rozpruli pomyślnie sejf, agenci z Urzędu Śledczego w pierwszej kolejności zajęli się miejscowymi kaseorami. Zatrzymani zostali do wyjaśnienia m.in. Chaim Garber, a także jego kom pan Jankiel Frydland rodem z Brześcia Litewskiego.  Szybko jednak okazało się, że Tryllinga „zrobili” kasiarze z Warszawy, bawiący u nas na gościnnych występach. Białostoczanie byli niewinni. Odzyskali więc swobodę. Ale do czasu. 
  W nocy z 5 na 6 kwietnia 1928 r. miało miejsce włamanie do Żydowskiego Banku Rzemieślniczego przy ul. Lipowej 4. Złodzieje wykorzystali fakt, że ze względu na święta wielkanocne, bank został zamknięty na kilka dni. Ogromnie sprzyjający moment na jego nieformalne odwiedziny.
 

     Jak później ustaliło śledztwo, włamywacze dostali się za pomocą podrobionych kluczy do sąsiadującego z Żydowskim Bankiem Rzemieślniczym składu papieru firmy Serok. W składzie
tym usunęli z półek towar, znaleźli za nim ukryte drzwi, wycięli w nich otwór i już byli na korytarzu bankowym. Dalsza ich działalność była widoczna gołym okiem. Stojąca w kącie pokoju buchaltera kasa pancerna rozpruta została za pomocą raka, niczym puszka sardynek i całkowicie opróżniona.
  Według dyrektora banku, który pierwszy dowiedział się o wizycie złodziei, ich łupem padło 600 dolarów i 700 zł. Policję zastanowiło tylko, dlaczego przestępcy nie zabrali nic z towarów nagromadzonych w składzie Seroka. Może nie chcieli się przemęczać tobołami? I znowu śledczy z Warszawskiej zaczęli od sprawdzania alibi kasiarzy z własnej kartoteki. Chaim Garber i Jankiel Frydland nie czekali na taką okoliczność. To oni byli bowiem sprawcami opisanego powyżej skoku. Postanowili na jakiś czas zniknąć z miasta.
  Nie miał to być jednak zasłużony urlop na jakimś letnisku, lecz ciężka praca w prowincjonalnych miasteczkach posiadających placówki bankowe i do tego niezbyt dobrze zabezpieczone. W ciągu kilku miesięcy dobrana para spenetrowała szereg takich obiektów, m.in. w Suwałkach i Grodnie. Latem Chaim Garber zatęsknił za Białymstokiem. Przyjechał w odwiedziny na Wesołą i, jak to często w takich przypadkach z poszukiwanymi przestępcami bywa, wpadł w ręce czekających na niego z utęsknieniem agentów policyjnych.
  12 lipca powędrował dziarsko pod eskortą posterunkowego na dworzec, skąd miał trafić do Suwałk dla dokonania konfrontacji ze świadkami. Po drodze próbował uciekać. W krótkim pościgu został ujęty. Nie obyło się przy tym bez kilku strzałów na postrach.
  A taką oto notatkę pt. „Kasiarze w potrzasku” zamieścił na początku 1932 r. Dziennik Białostocki: „W związku z kradzieżą w Banku Żydowskim w Śniadowie zatrzymano w Białymstoku jako podejrzanych kasiarza warszawskiego Henryka Gebauera oraz kasiarza białostockiego Chaima Garbera, przedterminowo zwolnionego z więzienia”.  Jak widać pruł nasz Chaimek na potęgę!

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Koronkowa robota na ul. Pieszej 2

Koronkowa robota na ul. Pieszej 2

 

    Ameryka dla wielu mieszkańców Europy jawiła się od zawsze jako Ziemia Obiecana. Ciągnęli do niej ze Starego Kontynentu ludzie ubodzy i prześladowani. Całymi rodzinami. Wydając na podróż ostatnie pieniądze, często nawet tracąc przy tym życie. Na przełomie XIX i XX w. emigracją ratowali się zwłaszcza Włosi (Sycylia), Irlandczycy i Żydzi z zachodnich połaci Cesarstwa Rosyjskiego. Ci ostatni pochodzili także z ówczesnego Białegostoku. Uciekali przed pogromami Czarnej Sotni. Szukali lepszego jutra dla siebie, a przede wszystkim dla swoich dzieci. Po jakimś czasie niektórzy z Żydów –  białostoczan wracali do rodzinnego miasta. A tutaj mogły czekać na nich różne przykre niespodzianki. Zwłaszcza w takim miejscu jak Chanajki.
  Po 20 latach nieobecności powrócił do Białegostoku z Nowego Jorku 52-letni Josel Gelberg. Przywiózł ze sobą nieduży „zielony” kapitalik i myślał o jakiejś trafnej inwestycji. Pierwej zajęła go jednak sprawa kupna kawałka domu. Wybrał tańsze  Chanajki, gdzie na ul. Pieszej pod 2,  za wysokim parkanem stał całkiem jeszcze przyzwoity budynek. Nowy sąsiad zwrócił natychmiast uwagę miejscowych opryszków. Zainteresował się nim oczywiście i znany z poprzedniego odcinka Szmul Gorfinkiel z pobliskiej Orlańskiej. Razem ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczął uważnie obserwować poczynania Gelberga w mieście. Wkrótce doszli do wniosku – gość ma jeszcze sporo dolarów! Najpierw Kokoszkie, jak przezywano Gorfinkiela w zaułkach, zaczął proponować Gelber- gowi git geszefty. Ten był jednak ostrożny i nie wdawał się w dłuższe rozmowy z podejrzanym indywiduum. Złodziejom pozostała więc tylko kradzież. Do skoku przygotowali się starannie. W pewien kwietniowy dzień 1927 r.
  Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W mieszkaniu zamknął starannie drzwi na klucz, pokrzątał się nieco między kuchnią i pokojem, poczym zaczął się rozbierać. Nagle zakręciło mu się w głowie. Wpół przytomny osunął się na ziemię. Usłyszał obok siebie męskie głosy, przytknięto mu do nosa cuchnącą szmatę. Gelberg stracił resztki świadomości. Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie, zauważył straty. Znikła kamizelka, a z nią tysiąc dolarów, przepadł również złoty zegarek z dewizką.  Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga Urząd Śledczy przysłał na Pieszą swoich fachowców. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia była duża dawka chloroformu sprytnie rozpylonego przez szparę w drzwiach.
 

Rozpoczęto oczywiście poszukiwania sprawców tej koronkowej roboty. Pomimo dużych strat dochodzenie policji kryminalnej utkwiło w martwym punkcie. Gelberg zaczął więc szukać swoich łupieżców na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach, przysłuchiwał się rozmowom, podpatrywał. Na początku stycznia 1928 r. w piwiarni przy ul. Krakowskiej usłyszał przypadkowo, że w napadzie na „Amerykańca” maczał palce Kokoszkie.
  Teraz do akcji wróciła policji. Na Warszawskiej 6 Gelberg obejrzał fotografie białostockich włamywaczy i rozpoznał typa proponującego mu parokrotnie różne spółki. Później wskazał Gorfinkiela w bezpośredniej konfrontacji. Kokoszkie trafił do aresztu. Pener, wspólnik Gorf inkiela od kradzieży, a później jego żona Małka próbowali wymusić na Gelbergu wycofanie oskarżenia. Grożono mu nawet sądem rabina. Eksnowojorczyk upierał się twardo przy swoim. 
  W sierpniu 1928 r. Szmul Gorfinkiel stanął po raz kolejny przed Sądem Okręgowym. Tym razem zainkasował 2 lata mamra. Może natknął się tam na swojego szwagra Jankieczkie Rozengartena, który w „szarym domu” przy Baranow ickiej odsiadywał 4-letni wyrok.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Dom Janikowskich

Dom Janikowskich

   

    Album „Widoki miasta Białystok 1897”, podarowany przez władze miasta carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w Białymstoku, do którego zdjęcia wykonał Józef Sołowiejczyk, jeden z najlepszych miejscowych fotografów, zachował się do naszych czasów w dwóch egzemplarzach.
  Pierwsza fotografia przedstawia „ogólny widok Białegostoku”. Sołowieczyk ustawił się gdzieś w pobliżu terenu kolejowego, w miejscu dziś położonym między ul. Poleską a ul. Artyleryjską. Uwiecznił w ten sposób zabudowania części ul. Lipowej oraz przede wszystkim tych ulic, które odchodziły od  ul. Lipowej w kierunku północnym. Na pierwszym planie widoczne są tylne elewacje i pod wórza posesji przy ul. Polnej, a więc dziś ul. L. Waryńskiego, mniej więcej na odcinku od ul. Lipowej do współczesnej al. Józefa Piłsudskiego. Nad dwu- i trzykondygnacyjną zabudową górowały w tym czasie przede wszystkim wieża kościoła parafialnego pw. Wniebowzięcia NMP, kopuła cerkwi św. Mikołaja oraz wieża ratuszowa z plat formą obserwacyjną białostockiego Towarzystwa Ogniowego. Dużą część zdjęcia zajmują ogrody, wcześniej uprawiane przez mieszczan. 
  Warto jednak zwrócić uwagę na widoczny po prawej parterowy dom, stojący najbliżej fotografa. Dziś chciałbym przedstawić historię tego budynku. Działka do lat 90. XIX w. należała do przedstawiciela starej białostockiej rodziny mieszczańskiej Linowskich, którzy już w czasach Branickich posiadali własny dom przy ul. Kupieckiej (dziś ul. Malmeda).   W 1896 r. pas ziemi przy drodze wiodącej do wsi Białostoczek, czyli późniejszej ul. Artyleryjskiej, należał do Michała Linowskiego (otrzymał ją w spadku po ojcu Józefie). Ogród ten był od  jakiegoś czasu w zastawie, a niespłacony dług spowodował sekwestr i wystawienie gruntu na publiczną licytację. 14 sierpnia 1896 r. nabył go Franciszek Malinowski, wybitny białostoczanin, pełniący przez dwie dekady funkcję prezydenta miasta. Już 18 października 1896 r. odsprzedał
ją podpułkownikowi Konstantemu Janikowskiemu. To on jeszcze tego samego roku zbudował na pustej posesji parterowy dom z poddaszem, który uwiecznił na swojej fotografii Sołowiejczyk.
 

Według oficjalnych spisów urzędników państwowych, Konstanty Janikowski był naczelnikiem zarządu policyjnego dróg żelaznych (wydział białostocki). Na tym stanowisku pracował od 1887 r. Wiadomo, że ukończył Szkołę Kawaleryjską w Elizawietgradzie. Janikowski pod zastaw swojej nowej nieruchomość wziął pożyczkę w Wileńskim Banku Ziemskim, dzięki czemu do dziś zachowały się szczegółowe rysunki i plany domu.  W marcu 1899 r. Janikowski, zapewne z powodu przeniesienia na inne stanowisko poza Białystok, postanowił sprzedać swój majątek innemu rosyjskiemu wojskowemu – dymisjonowanemu generałmajorowi Konstantynowi Frybesowi. Notabene Janikowskiego reprezentował wówczas Malinowski, który od Frybesa wydzierżawił jego majątek ziemski Ostrówki w powiecie bielskim.
  W dokumentach kupnasprzedaży wymieniono drewniany dom z oficyną, w której mieściła się pralnia, wozownia i stajnia. Od początku XX w. sąsiednie, puste jeszcze nieruchomości, zaczął skupować Juliusz Zommer. Wywodził się on z Kalisza i był od dłuższego czasu zarządcą fabryki Antoniego Wieczorka, działającej przy stacji kolejowej.
  W latach 1903 – 1905 zdołał wykupić majątek Frybesa z interesującym nas domem, po czym w 1909 r. nieruchomość odsprzedał Edwardowi i Helenie Sztejnhagenom. Nowi nabywcy, a później ich dzieci, pozostawali właścicielami domu i placu przy ul. Artyleryjskiej 2 aż do II wojny światowej.
  O Sztejnhagenach póki co mamy ledwie garść informacji. W 1913 r. Edward był już radnym miejskim. Na co dzień pracował w Białostockim Banku Handlowym, skupiającym we władzach wielu wpływowych białostoczan.  Zasiadał też w zarządzie białostockiego Towarzystwa Dobroczynności, zaś jego żona udzielała się w żeńskim Towarzystwie Dobroczynności „Żłobek”.  Edward i Helena zmarli przed 1923 r., a ich spadkobiercami zostali Artur, Helena, Konrad i Antonina Jadwiga (dwoje pierwszych mieszkało przy ul. Artyleryjskiej 2, a pozostali w Warszawie).
 

W latach 19261932 wyprzedali oni fragmenty nieruchomości od strony ul. Artyleryjskej dając początek nowym nieruchomościom, cześciowo tylko zachowanym do dziś, w tym przy ul. Artyleryjskiej 2/2a oraz 2/2, gdzie do niedawna stał dom Józefa Zaczeniuka, stanowiący ciekawy przykład drewnianego modernizmu z lat 30. XX wieku. 
  Być może dla wielu czytelników zaskoczeniem będzie informacja, że opisywany historyczny dom Konstantego Janikowskiego stoi do dzisiaj  przy ul. Artyleryjskiej 2. Zachęcam wszystkich pasjonatów lokalnej historii do jego odnalezienia w przestrzeni miejskiej. Porównując go oraz jego otoczenie ze zdjęciem Soło- wiejczyka z 1897 r. warto zwrócić uwagę na ogrom zmian, jakie dokonały się w tej części Białegostoku w ciągu ostatniego stuleci.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Tramwaje w Białymstoku

Tramwaje w Białymstoku

 

    Istniejąca od 1895 r. Konka przestała wozić pasażerów już w 1915 r., ale tory i wagony nadal istniały.  W Białymstoku po odzyskaniu niepodległości panował doskwierający głód. Mieszkańcy wyczekiwali transportów mąki, cukru i ziemniaków. Transporty żywności przyjeżdżały na dworzec poleski przy ulicy Towarowej.
  I właśnie tam wieczorem 7 maja 1919 r., na końcowy przystanek nieczynnej Konki, niby widmo zajechał zaprzężony w dwa wychudzone konie wagon tramwajowy. W oka mgnieniu załadowany został workami kartofli i ruszył w stronę miasta. Z Sienkiewicza skręcił w Warszawską i zatrzymał się na rogu Elektrycznej gdzie łup został, równie błyskawicznie rozładowany i wniesiony do niewielkiego sklepu. Całe to wydarzenie zauważył przechodzący Warszawską żołnierz. Natychmiast o wszystkim powiadomił policję.
  Ale co tam kartofle. Najważniejsza w tej historii była Konka. Przez następne lata władze Białegostoku podejmowały próby przywrócenia tramwaju miejskiego. Rozmawiano rzecz jasna o tramwaju elektrycznym. Została nawet podpisana umowa z Belgami, którzy zobowiązywali się założyć go w Białymstoku.
  Jednak w 1924 r. na „wskutek niedotrzymania przez Akcyjne T-wo Tramwajów Białostockich umowy koncesyjnej” została ona zerwana. Przystąpiono do licytacji majątku po i tak nieczynnej konce. Po zerwaniu tej umowy władze miejskie nie zrezygnowały jednak z planów realizacji tej inwestycji.
 

Nadal działała powołana już wcześniej Komisja Tramwajowa.   Zwróciła się ona do władz Torunia, Grudziądza, Bielska Białej i Łodzi o nadesłanie umów, na mocy których w tych miastach zorganizowano komunikację tramwajową. Poproszono też dyrektora warszawskich tramwajów miejskich inżyniera Kühna o pomoc. W mieście panowało przekonanie, że „już może w niedługim czasie nie będziemy mówić o tramwajach lecz naprawdę nimi jeździć”. Kluczową rolę w tej przeciągającej się sprawie odgrywał dyrektor białostockiej elektrowni Kazimierz Riegert, który był jednocześnie pełnomocnikiem belgijskiego towarzystwa eksploatacji tramwajów.
  Towarzystwo to, będące od 1895 r. głównym akcjonariuszem Konki, skutecznie blokowało wszelkie poczynania władz Białegostoku. A że projektowany tramwaj miał być elektryczny, więc Riegert rozdawał w tej rozgrywce karty. W mieście panowała opinia, że „sprawa tramwajów posuwa się w żółwim tempie i zdaje się kwestią dalekiej przyszłości”. I sprawa faktycznie ciągnęła się w nieskończoność. Pomimo zerwania umowy w 1924 r., koncesja Belgów okazała się nadal obowiązująca. Do Brukseli jeździli więc kolejni przedstawiciele magistratu. I tak na początku 1927 r. z tramwajową misją udał się tam radny Endelman. Niestety i ta wizyta niczego nie przyniosła.
  Tymczasem Białystok przeżywał ogromne trudności z zorganizowaniem komunikacji publicznej. W 1929 r. koncesję na zorganizowanie komunikacji autobusowej otrzymała firma Samochód.
  Jej usługi wywoływały falę krytyki. Pisano, że „autobusy są niewygodne, obsadzone na zbyt wysokich podwoziach, trzęsą, kopcą i utrzymane są w stanie arcyniehigienicznym. Wnętrza brudne, siedzenia odrapane, podłoga stale zabłocona, obsługa ciężka, ubrana niechlujnie i często niesforna wobec publiczności”.
 

Pomimo tych niedostatków Samochód, jak szacowano, przewoził pół miliona pasażerów rocznie, co przynosiło mu 100 tysięcy złotych czystego zysku.
  Opinia publiczna podnosiła więc po raz kolejny kwestię tramwajów. Upatrywano w nich i dochód dla miasta i wygodę dla pasażerów. Proponowano, że najbardziej opłacalnym będzie udzielenie koncesji aż do 1965 r.! Tramwaje miałyby kursować od godziny 7 rano do 23.
  Proponowano trzy linie, które były zmodyfikowaną trasą Konki. Linia 1 zaczynać miałaby się na dworcu kolejowym i dalej przebiegać Lipową, Rynkiem Kościuszki, Kilińskiego, Pałacową i kończyć się na Mickiewicza.
  Linia 2 startowałaby z Rynku i przez Sienkiewicza dochodzić miała do dworca poleskiego. Linia 3 uruchamiana miała być na czas letni i prowadziłaby ze Świętojańskiej do Zwierzyńca. Proponowano też „przerzucenie linii tramwajowej” do Supraśla i Wasilkowa.
  Pomysłodawcy podkreślali walory komunikacji tramwajowej. Jej bezawaryjność, punktualność i brak spalin. Niestety, lata w których dyskutowano w Białymstoku o tramwajach nie sprzyjały tej inwestycji.
 

Pierwsza dekada po odzyskaniu niepodległości była okresem stałego borykania się z niedostatkiem. Gdy już wydawało się, że Białystok stabilizuje się to na wszystkich zwalił się światowy kryzys gospodarczy. To on skutecznie przeciął dyskusję o budowie tramwaju.
  W PRL-u o tramwajach mówiło się w Białymstoku jak o fantazji. I tak budując szeroką Aleję 1 Maja (Piłsudskiego), zamiast przygotować na niej torowiska snuto mrzonki o tunelu pod Lipową. Gdy modernizowano układ komunikacyjny Białegostoku w okresie tak zwanego białostockiego przyspieszenia, to też nie dostrzeżono szansy budowy tramwajowej trakcji.
  I dziś, gdy tramwaj w Europie przezywa swój renesans my nie podejmujemy żadnych działań, żeby wprowadzić go u siebie. Ciekawe czy kiedykolwiek doczekamy się tramwajowego Białegostoku. Może na 200 lecie Konki? Ale to dopiero w 2095 roku!

Andrzej Lechowski 

Partnerzy portalu:

Nasza Wędrowniczka

Nasza Wędrowniczka

 

   Fontanna na rynku pojawiła się około 1892 r. Przez lata towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. W maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Zaś od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle.
  Nadzwyczaj ciepły początek maja obudził we mnie tęsknotę za wodą. Spotęgowała się ona na widok fontanny na Rynku Kościuszki. Niestety przeminęła ona jak w starym dowcipie z PRL-u, gdy sprawozdawca pierwszomajowego pochodu w Warszawie gromkim głosem wykrzykiwał – przeszły już Wola i Ochota. Na mnie zaś podziałała groźnie wyglądająca, urzędowa tablica przy fontannie: „Zakaz kąpieli w fontannie. Woda niezdatna do spożycia”. Po chwili refleksji uświadomiłem sobie, że postawienie tej, na pierwszy rzut oka, absurdalnej tablicy ma jednak swoje historyczne uzasadnienie.
  Ale po kolei. Białostocka fontanna, raczej niepozorna, doczekała się jednak stosunkowo bogatej literatury. Sam w Przewodniku Historycznym poświęciłem jej osobny rozdzialik. Pisał o niej też obecny miejski konserwator zabytków Dariusz Stankiewicz przytaczając bodaj najważniejszy powód dla którego Białystok posiadł fontannę. Otóż gdy 14 maja 1890 r. zasłużony dla miasta Franciszek Malinowski w imieniu Rady Miasta podpisał z Michałem Ałtuchowem kontrakt na budowę wodociągu, to zaznaczał, że „aby nie dać się zdystansować guberni [to znaczy stolicy guberni – Grodnu], umowa polecała wybudowanie dwu fontann, nie gorszych niż w mieście Grodnie”.
 
Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, które z miast wyszło obronną ręką z tego pojedynku. Trudno też powiedzieć, co stało się z tą drugą fontanną. Wiadomo jednak, że około 1892 r. na białostockim rynku pojawiła się fontanna. Musiała być traktowana prestiżowo skoro określano, że uruchamiana ma być, jak pisał D. Stankiewicz „po 2 godziny w dni świąteczne i na specjalne polecenie przewodniczącego Rady Miejskiej”. Prawdę powiedziawszy nie robiła jednak specjalnie wielkiego wrażenia.

W wydanym w 1897 roku albumie fotograficznym Józefa Sołowiejczyka – „Vidy goroda Bielostoka” widać ją na dwóch fotografiach, ale nie jest ich centralnym punktem. Bo i co było fotografować – betonową okrągłą nieckę z centralnie umieszczoną, sterczącą pionowo rurą? Tak, tak, bo dopiero około 1900 r. fontannę ozdobił charakterystyczny wodotrysk. Przedstawia on alegoryczną grupę trzech chłopców (młodzieńców), którzy symbolizują rolników, rybaków i muzyków. Jak te postaci mają się do Białegostoku – na to pytanie też trudno odpowiedzieć bez puszczania wodzy fantazji. Alegorię natomiast wypełniła sama historia fontanny. Można bowiem zaryzykować stwierdzenie, że każda z tych przedstawionych profesji ma w sobie zapisany ruch. No i sama fontanna przez to też stała się ruchliwa. Raz znajdowała się u wylotu ulicy Sienkiewicza (wówczas Mikołajewskiej). A to wylądowała później w krzakach przed ratuszem, aby ponownie przenieść się w pobliże swojej pierwotnej lokalizacji.

  Ale nie tylko na wędrowaniu zasadza się fenomen białostockiej fontanny. Towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. Już w 1905 r., 22 czerwca, fontanna zaistniała w białostockich annałach. Pewnie usłyszano o niej aż w samym Petersburgu. Otóż tego dnia, około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali beztrosko nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. To był niedopuszczalny błąd. Białystok bowiem był w tym czasie jednym z najniebezpieczniejszych miast, w którym zamachy anarchistów były na porządku dziennym. Nieuwagę policjantów wykorzystał zamachowiec rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.
  Ale dosyć tych okropności, bo jeszcze wystraszę nimi białostoczan, którzy zaczną unikać otoczenia fontanny. Tak więc dla odmiany nieco lżejsza historyjka. Rozpoczynała się niedziela 5 sierpnia 1934 r. Było dobrze po północy, gdy z restauracji Aquarium przy Rynku Kościuszki 6 wraz z towarzystwem wyszedł inżynier Kazimierz Riegert, dyrektor białostockiej elektrowni. Panowie podeszli do fontanny. W tym samym momencie od strony Suraskiej rozległy się nieartykułowane okrzyki.

Dżentelmeni odwrócili się w ich kierunku i ujrzeli jak przez rynek „pędzi ku fontannie jakaś młoda dziewoja, ścigana przez kilku wyrostków”. Gdy napastnicy zobaczyli grupkę mężczyzn wyraźnie im się przyglądających, natychmiast zaprzestali pościgu i znikli jak kamfora. Wówczas dziewczyna jednym ruchem zerwała z siebie sukienkę i naga zaczęła tańczyć wokół oniemiałych panów. „Bezceremonialnie demonstrowała swoje wdzięki, nucąc przy tem piosenkę, słów której w druku powtórzyć nie można”. Popląsawszy gołkiem, dziewczę zaśmiało się i pobiegło w ulicę Sienkiewicza. W następnych dniach gadka po mieście szła, „że pan dyrektor ze zdziwienia tak szeroko rozwarł gębę, że binokle spadły mu z nosa na chodnik i potłukły się”.
  Innym razem, w maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle. Wszystkiemu przyglądał się policjant stojący na „kamiennej balijce”, jak nazywali białostoczanie okrągłe podwyższenie, które znajdowało się u wylotu ulicy Sienkiewicza. Stróż prawa oniemiał. Co robić ? Wiać czy interweniować. Nim cokolwiek pomyślał, oba pojazdy zderzyły się. Huk był ponoć przeraźliwy. Z kół dorożki to nawet gumy poodpadały. Icek Robotnik, niczym ptak frunął nad Rynkiem i po chwili jęczał poobijany o bruk. Dorożkarska szkapa czując wreszcie wolność, wykorzystała ten moment i… wskoczyła do fontanny.
  Powojenne lata pisały dalszą historię fontanny. W 1957 r. w Gazecie Białostockiej pojawił się o niej wierszyk Stanisława Szydłowskiego.

„Trzy żałosne figury
Moczy i moczy woda.
Widać, że lubią się moczyć,
Więc mi ich wcale nie szkoda.
Że woda ku ziemi strzyka,
Nie ma się czego pysznić
Przepraszam, taka fontanna,
To nie fontanna, to prysznic.
Na Rynku wszyscy mieszkańcy
Muszą choć raz być na co dzień,
By spojrzeć na te figury,
Czy jeszcze moczą się w wodzie.
W niedzielę zaś obowiązkowo
Pędzę na Rynek Kościuszki
Posłuchać najświeższych nowin,
Popatrzeć na ładne nóżki.
A że jest na co popatrzeć
Pędzę na Rynek ochoczo.
A te figury w tej wodzie
Moczą się, moczą i moczą”.
 

   Jednak to moczenie się w wodzie nieobce było tylko żelaznym figurom. Oto historyjka, która nadaje, według mnie, historyczne uzasadnienie obecnie wystawionej tablicy zabraniającej kąpieli w fontannie. Czerwiec 1953 r. był upalny. Uwagę felietonisty GB przykuła więc fontanna. Pisał: „Poczciwa, stara białostocka fontanna w maleńki krąg dookoła siebie wysyła tysiące chłodnych kropelek. Kiedy się zbliżysz, oprzesz o zimną, kamienną balustradę i kapnie ci parę takich kropelek na twarz czy ręce, już jakoś lżej”. Ale tyle tej sielanki. Zbliżenie się do fontanny było problemem, jak to autor felietonu określił „równie ciężkim jak kupienie odzieży dla niemowląt”. Powodem było okupowanie fontanny przez łobuzów, a raczej przez brewerie jakie przy niej wyprawiali. „Pół nago, albo wręcz nago – stosują zabawy, które nie bardzo przystają nawet na plaży.
 
Nie wspominając już o nurkowaniu i wrzucaniu pustych butelek do basenu, trudno pominąć takie momenty, jak skakanie z wody wprost na przechodniów lub oblewanie ich wodą, co ze względu na upał nie jest wprawdzie przykre, jednak nabiera charakteru rzeczy bardzo nieprzyjemnej ze względu na ubranie”. Na tych nagusów wyskakujących znienacka z fontanny felietonista miał jedną radę – apel do Milicji Obywatelskiej, który sformułował refleksyjnie. „Towarzysze, weźcie za uszy tych <> i zabrońcie urządzania kąpieli w śródmieściu”.
 Kończył historiozoficznie – „Niech stara, dobra fontanna służy nadal swym tradycyjnym <> celom”. W 1994 r. fontanna została uszkodzona. Zdemontowany wodotrysk przewieziono do miejskiego magazynu przy ulicy Wiewiórczej. Tam leżał, aż w 1996 r. stwierdzono, że go w magazynie nie ma. Jak pisał D. Stankiewicz „ sprawców kradzieży nie ustalono i nie odzyskano skradzionych rzeźb”. Ale białostocki rynek bez fontanny już nie mógł funkcjonować – trzeba było wykonać kopię blisko stuletniej rzeźby.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Białystok Fabryczny
1926 r.Dziennik Białostocki

Białystok Fabryczny

Dziś nazwa tej stacji to archaizm. Ani dworca, ani fabryk, ani nawet pociągów. Historia zaczęła się w 1886 roku, kiedy to w ramach rozbudowy białostockiego węzła kolejowego uruchomiona została linia łącząca Białystok z Moskwą.

Trasa wiodła przez Baranowicze, Wołkowysk, a dalej przez Mińsk i Smoleńsk. Nazwano ją koleją poleską, a na budynku dworca umieszczono tablicę „Poleskij wakzał”. Linia ta miała znaczenie wybitnie strategiczne. Ruch pasażerski był na niej raczej nikły. W 1895 r. z usług kolei poleskiej na odcinku Białystok – Baranowicze skorzystało zaledwie 304 podróżnych. Jeszcze mniej wyjechało do Moskwy, bo zaledwie 192 osoby. Byli to najczęściej miejscowi przemysłowcy, urzędnicy i wojskowi. No właśnie – wojsko.

W 1884 r., a więc jeszcze przed uruchomieniem kolei poleskiej w bezpośrednim sąsiedztwie planowanego dworca wybudowano duże koszary. Przeznaczone były dla Kazańskiego Pułku Piechoty.Zlokalizowane były poza miastem. Na wytyczonej regularnej, prostokątnej parceli w ciągu kilkunastu lat wzniesiono ponad 60 rozmaitych budynków. Od strony obecnej ulicy Wasilkowskiej w ich kierunku prowadziła wytyczona specjalnie droga, która jeszcze w 1919 r. nie miała żadnej nazwy. Dopiero, bodaj w rocznicę powstania styczniowego w 1923 r., nazwano ją imieniem dyktatora powstania – Romualda Traugutta. Jedną z ostatnich budowli wzniesionych za „carskich czasów” w kazańskich koszarach była cerkiew Matki Bożej Kazańskiej.

Nie można oprzeć się wrażeniu, że właśnie koszary carskich piechurów zdecydowały o lokalizacji dworca kolei poleskiej. Budynek ten został wzniesiony właśnie w 1886 r..Stylistycznie nie różnił się od dworca w Białymstoku. Był jednak znacznie od niego mniejszy. Ciekawostką jest to, że w odróżnieniu od głównej stacji nie był zaznaczany na rosyjskich planach miasta wykonanych przed 1915 rokiem. Czyżby tajno-wojenna konspiracja? Jeśli tak, to nieskuteczna, bo w 1897 r. M. Miłakowski w swoim „Szkicu o Białymstoku” w końcowych uwagach pisał, że „w Białymstoku jest jeden centralny dworzec Sankt Petersburskiej kolei. Znajduje się on w samym mieście na Szosowej ulicy. Północno-Zachodni (towarowy) dworzec znajduje się niedaleko od Centralnego, a Poleski (towarowy) w przeciwległej stronie miasta, na końcu ulicy Wasilkowskiej, niedaleko koszar kazańskiego pułku”.

Wraz z budową stacji kolei poleskiej, wzdłuż torowiska, od strony ulicy Wasilkowskiej wybudowano kolonię drewnianych parterowych domów. Nie były to proste, typowe budynki. Zgodnie z ówczesną modą ich elewacje ozdobione były misternymi detalami. Wsporniki dachów, ozdobne naroża, okiennice i ganki nadawały tym budynkom reprezentacyjnego charakteru. Było nie było, mieszkała w nich elita, za którą uchodzili wówczas pracownicy kolei. W jednym z tych domów znajdowała się kolejowa szkoła.
Dworzec poleski to była najprawdziwsza, ruchliwa stacja, na której pracowała rzesza ludzi. Aż wierzyć się nie chce oceniając jej dzisiejszy stan, że 100 lat temu było tu rojno i gwarno. Naczelnikiem stacji był Konstanty Rozental. Jej rewizorem (jakby z Gogola) był Aleksander Pawłowski. Mieli aż czterech pomocników. Zatrudniano tam też oddzielnych kasjerów od odprawiania towarów i od ich przyjmowania. Byli również specjalnie przeszkoleni agenci od sprzedaży drobnicy, kontrolerzy załadunku, biuraliści, „kantorszczyki”. Samych telegrafistów było aż 7. Ba, było nawet dwóch felczerów, którzy dbali o zdrowie poleskich kolejarzy.

Po odzyskaniu niepodległości białostocki węzeł kolejowy stracił to znaczenie jakim obdarzyły go władze zaborcze. Przestał, z oczywistych względów, istnieć strategiczny kierunek na Moskwę. Dodatkowo zapaść białostockiego przemysłu spowodowała, że i towarów do przywiezienia i wywozu było znacznie mniej. Białystok podporządkowany wileńskiej dyrekcji kolei nie był już tak ważny. W związku z tym pod koniec 1930 r. nastąpiła istotna zmiana w organizacji miejscowych stacji. Znacznie ograniczone zostało miejsce przeładunków towarowych, które dotychczas usytuowane było nieopodal stacji głównej. Funkcje te przeniesione zostały na dworzec poleski przy Traugutta. Na skutek tego nastąpiła też zmiana nazw białostockich dworców.

Na Kolejowej był dumnie brzmiący „Białystok Centralny”. Na Traugutta po raz pierwszy pojawiła się tablica „Białystok Fabryczny”. Pomimo tej zmiany białostoczanie jeszcze długo używali starej nazwy – poleski. W uzasadnieniu tej decyzji pisano, że „pod względem dogodności i dłuższego czasu na ładowanie i wyładowanie towarów stacja Białystok Fabryczny więcej odpowiada interesom nadawców i odbiorców i na niej głównie koncentruje się ruch towarowy naszego miasta”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Idiotyczna inwestycja trwa. Zamykają drogę na 5 dni

Idiotyczna inwestycja trwa. Zamykają drogę na 5 dni

Od środy (9.05) do poniedziałku nie będzie możliwe dojechanie z Białegostoku do Supraśla. Jedyna droga prowadzić będzie przez Wasilków tuż przy samym rezerwacie przyrody. Wszystko przez najbardziej idiotyczną decyzję Podlaskiego Zarządu Dróg Wojewódzkich w Białymstoku. Droga do Supraśla z Białegostoku jest właśnie remontowana. Można by było przyklasnąć tej decyzji, gdyby nie sposób wykonania. Otóż nie jest to jakoś wyjątkowo ruchliwa droga – bo korki tworzą się tam co najwyżej w weekendy, gdy nadmiar turystów chce wjechać z Białegostoku lub wrócić z Supraśla. 

 

Tymczasem inwestor (Podlaski Zarząd Dróg Wojewódzkich) postanowił wydać swoich pieniędzy jak najmniej kosztem przyrody i krajobrazu. Wszystko po to by zawyżyć wartość projektu dofinansowania unijnego (i dzięki temu je otrzymać). W efekcie dostaniemy bardzo szeroką drogę w środku Puszczy Knyszyńskiej, ale jakby tego było mało budowana jest wielka estakada, która w tym miejscu wygląda komicznie. Gigantyczne, betonowe kloce, a na nich droga. Wszystko na poziomie czubków drzew. Często w takich sytuacjach mówi się, że sam Bareja by tego nie wymyślił. 

 

Kto normalny stawia wielkie betonowe kloce w środku Puszczy? Na dodatek w miejscu, gdzie ruch nie jest zbyt wielki i odnowiona nawierzchnia by w zupełności wystarczyła. Żeby estakadę można było zbudować w całości trzeba więc zamknąć drogę całkowicie na 5 dni, a że innej nie ma? Że trzeba będzie jechać z Białegostoku albo przez Sokółkę (zamiast 10 km robiąc 100 km) albo przez leśną drogę (nie możemy się doczekać aż spadnie duży deszcz) Ale kogo to interesuje? Na pewno nie urzędników. Najważniejszy jest przecież fakt, że dostali dofinansowanie, więc muszą wydać unijne pieniądze. Bo jak Unia daje, to trzeba brać, nieważne że nasze dzieło jest idiotyczne, a my ośmieszyliśmy sami siebie. Trzeba brać!

 

P.S inwestycja ma kosztować 120 mln zł (z kasy unijnej dostaniemy 100 mln zł). Cieszycie się?

Partnerzy portalu:

Szwagier dla szwagra na fujarce zagra

Szwagier dla szwagra na fujarce zagra

 

   Jankiel Rozengarten, jego szwagier i sąsiad z ul. Orlańskiej  Szmul Gorfinkiel, znany powszechnie w Chanajkach jako Kokoszkie, nie próżnował. Zajmował się tym, co od młodych lat najlepiej mu wychodziło, czyli włamaniami mieszkaniowymi.
  Na początek przypomnijmy taką oto notatkę, którą w 1922 r. zamieścił Dziennik Białostocki: „W nocy z 8 na 9 czerwca nieznani sprawcy przedostali się do mieszkania Mikołaja Dejny na ul. Kaczej 3 i za pomocą podrobionego klucza skradli 22 dolary i 50 tysięcy marek.
  Policja ustaliła, że sprawcą kradzieży jest Szmul Gorfinkiel, którego aresztowano. W drodze do komisariatu Gorfinkiel próbował zbiec. Policjanci oddali za uciekinierem parę strzałów. Jeden z nich był celny. Ranny Gorfinkiel odtransportowany został do szpitala miejskiego”. Pomimo bolesnego postrzału, a później rocznej odsiadki, klawisznik z Orlańskiej nie zamierzał porzucać swojego procederu.
  Podobnie jak szwagier Jankieczkie, Kokoszkie szczególnie pracowicie spędził lato 1926 r. Jako doświadczony złodziej wiedział dobrze, że o tej porze jest w mieście dużo mieszkań, których właściciele bawią na podbiałostockich letniskach, albo i dalej. Pewnej nocy postanowił zwizytować mieszkanie Gitli  Lewinson, znajdujące się na parterze domu przy ul. Odeskiej.
  Wśród chanajkowskiej ferajny krążyły słuchy, że Gitla otrzymuje wcale pokaźne sumy od rodziny z Ameryki. Ponieważ bawiła właśnie z córką w popularnych Druskiennikach, gdzie kurował się zwykle sam marszałek Józef Piłsudski, można było przekonać się jak jest naprawdę. Prosta droga do pomieszczeń zajmowanych przez Lewinsonową prowadziła przez okno. Gorfinkiel, pracujący jak zwykle ze swoim kompanem od wódki, kart i skoków, Noske Penerem, zlikwidowali najpierw solidne okiennice, wzmocnione żelazną sztabą, wycięli po cichu otwór w szybie i już byli w środku.
  Jak zeznała później poszkodowana letniczka, zawiadomiona telegraficznie o włamaniu, złodzieje wynieśli futro karakułowe, palto z ciepłym kołnierzem oraz garść złotej i srebrnej biżuterii. Wszystkiego łącznie na sumę 3259 zł. Nawet bez spodziewanych dolarów był to wcale pokaźny kusz (złodziejski łup).
  Dwa tygodnie później, kiedy o kradzieży na Odeskiej przestano już mówić na chanajkowskich uliczkach i podwórkach, pewien wywiadowca z Ekspozytury Urzędu Śledczego dostrzegł na ul. Sosnowej znanego sobie z kartotek policyjnych,
a poszukiwanego za jakieś sprawki opryszka. Był to oczywiście Szmul Gorfinkiel. Wracał on właśnie do domu od pasera Mowszowskiego i spotkanie z przedstawicielem władzy wcale mu nie odpowiadało. Spróbował uciekać. Wywiadowca był jednak szybszy, dopędził zbiega i zatrzymał.
  Podczas rewizji w siedzibie EUS na ul. Warszawskiej policjanci znaleźli przy Gorfinkielu złoty zegarek i złoty pierścionek z brylantami. Złodziej został osadzony w areszcie. Po opublikowaniu w prasie komunikatu o odzyskanych przedmiotach, do kancelarii EUS zgłaszali się wszyscy ci, którym ostatnio zginęły jakieś cenności.
  Przyszła również Gitla Lewinson. Ku wielkiej uciesze rozpoznała swój pierścionek. Kokoszkie stanął przed sądem i zainkasował swój kolejny wyrok.
  W 1927 r. widzimy Szmula Gorfinkiela znowu jednak na wolności. Tym razem wystąpił ze swoim repertuarem na prowincji, a dokładnie w miasteczku Boćki. Tam również wykorzystując okno, odwiedził mieszkanie pp. Goldwasserów i nie zakłócając im snu, wyszedł z niego ze znaczną sumą dolarów i garścią złota.
  Kilka miesięcy później policjanci w kolejnej gonitwie dopadli niepoprawnego złodzieja, zrewidowali i oczywiście zabrali do aresztu.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

1925 r. Wycinki z życia

1925 r. Wycinki z życia

Białostocka  wieza ciśnień

Budowa wieży ciśnień na Pietraszach w latach 1923-1925 ©ze zbiorów Wodociągów Białostockich sp. z o. o.
                                               
1925 r. Dziennik Białostocki

Partnerzy portalu:

Bandzior Jankieczkie

Bandzior Jankieczkie

   W lutym 1926 r. Dziennik Białostocki zamieścił na swoich łamach krótką notatkę: „Fałszywe 20-złotówki pojawiły się w Białymstoku. Mimo energicznych działań organów policyjnych nie wykryto dotychczas sprawców fałszowania banknotów. Radzimy dokładnie oglądać”. Tylko tyle. Niedługo potem wykluła się jednak z tej niepozornej informacji całkiem interesująca historia z Jankielem Rozengartenem, wspomnianym już w tej rubryce gangsterem chanajkowskim w roli
głównej.
  Na początku lipca 1926 r. Rozengarten, znany w pół- światku kryminalnym miasta pod przezwiskiem Jankieczkie
wszedł w posiadanie pliku fał- szywych 20-złotówek. Trudno byłoby pytać wytrawnego pasera skąd je wytrzasnął. Może
przegrał je w karty w jego nielegalnym kompleksie rozrwkowo-hazardowym któryś z klientów? A może odkupił jeza bezcen od fałszerzy likwidujących swój interes pod naciskiempolicji? W każdym razie trzeba było zamienić lipne pieniądze na prawdziwe.
  Jankieczkie miał na to swoje sposoby. Tym razem postanowił użyć… konia. Mechanizm operacji był prosty. Na jarmarku odbywającym się co i rusz w którymś z miasteczek województwa białostockiego trzeba było kupić od chłopa konia i zapłacić fałszywymi banknotami. Następnie znaleźć szybko chętnego, który odkupiłby dorodną klacz czy ogiera, za nieco mniejsze pieniądze, lecz za to autentyczne. Sztuczkę można było powtarzać wielokrotnie. Należało tylko uważać z wyborem
miejsca zakupu i zbycie zwierzęcia. Na szczęście jarmarków było mnóstwo.
  W lutym 1927 r. Jankiel Rozengarten wybrał się na świą teczną, handlową niedzielę w miejscowości Piaski, w powiecie wołkowyskim. Tam upatrzył konia, a raczej jego właściciela, Bronisława Bachura z Mostów. Po obowiązkowym targu o cenę stanęło na 240 złotych. Rozen – garten zaproponował wręczenie gotówki w jednej z bocznych uliczek. Chociaż Bachur wyglądał ofermowato, dostrzegł jednak, że żydowski kupiec wciska mu do garści podejrzanie nowiutkie 20-złotówki.    Zauważył też, że tamten ma ich znacznie więcej. Obudziło to jego zaniepokojenie. Kto z taką masą forsy kręci się po biednym miasteczku, nawet w jarmarczny dzień. Podniósł alarm. Jankieczkie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie zdążył się wycofać, jak został przytrzymany za ręce przez tęgich parobczaków.
  Niebawem zjawił się policjant i zagarnął Rozen – gartena na posterunek. Epilog niefortunnej wyprawy chanajkowskiego bandziora na prowincję miał miejsce pół roku później w Wołkowysku. Odbyła się tam sesja wyjazdowa wydziału karnego Sądu Okręgowego z Grodna. Rozengarten do końca nie przyznawał się do podrabiania i rozprowadzania fałszywych banknotów. Twierdził z uporem, że trefne pieniądze otrzymał za konia, którego sprzedał wcześniej na tym samym jarmarku w Piaskach. Niestety, strażnicy w areszcie przejęli dwa grypsy Jankieczkie ze wskazówkami dla żony Racheli.
  Miała ona wyszukać dobrze prezentujących się świadków, którzy potwierdziliby jego słowa. Owe, nieporadnie sklecone zdania stały się ważnym dowodem przeciwko niewinności Rozengartena. Duże znaczenie miała także jego dotychczasowa kartoteka przestępcy, wypełniona kradzieżami, oszustwami, paserką i sutenerstwem.
  Ostatecznie sąd wlepił gangsterowi z Chanajek 4 lata ciężkiego więzienia. W tym samym czasie Sąd Okręgowy w Białymstoku także nie próżnował. Na jego wokandzie znalazł się sprawa grupki cwaniaków oskarżonych z art. 430 o puszczanie w obieg fałszywych dolarów. Byli to m.in. Boruch Lichcer, Judel Lis, Jochel Jenielew i Berek Lew. Ten ostatni znał się wyśmienicie z Jankielem Rozengartenem, gdyż całymi dniami przesiadywał w jego szulerni przy Orlańskiej. Lew, zwany przez chłopaków z ferajny „Kozą”, także z woli są- du trafił na 4 lata do „kozy”.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Powojenny Białystok

Powojenny Białystok

 

   Pod koniec czerwca 1944 r. na północnym odcinku frontu wschodniego zaczęła się ofensywa wojsk sowieckich pod kryptonimem „Bagration”. W jej wyniku Armia Czerwona rozbiła wojska niemieckiej Armii Środek, zmuszając ją do odwrotu.
  W połowie lipca 1944 r. Rosjanie dotarli do wschodnich granic przedwojennego województwa białostockiego. Już 19 lipca przystąpili oni do kolejnego natarcia celem zajęcia Białostocczyzny. Dowództwo niemieckie nie zamierzało bronić Białegostoku. Po tygodniu żołnierze Armii Czerwonej bez większych problemów wkroczyli (doszło do kilku potyczek) do Białegostoku.
  Białystok był zrujnowany. Wycofujące się oddziały wojskach niemieckich od 23 lipca 1944 r. przeprowadzały systematyczne podpalanie i wysadzanie budynków mieszkalnych, fabryk, budynków samorządowych, magazynów.
  W wyniku tych działań zostały zniszczone: Dworzec Główny, Pałac Branickich, Seminarium Nauczycielskie, koszary 42 pułku piechoty, ulice Piłsudskiego, Sienkiewicza, Kilińskiego, Warszawska, Kupiecka, Zamenhofa, Równoległa, Rynek Kościuszki, fabryka tytoniu, fabryka Bekiera, fabryka wyrobów drzewnych, fabryki włókiennicze przy ul. Sosnowej i Mickiewicza. Niemcy zdemontowali i wywieźli niemal wszystkie zakłady przemysłowe.
  Centrum miasta było zburzone w około 80 procentach i praktycznie przestało istnieć. W kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (fara) i w starym kościele wypadły tylko szyby z okien. Także kościół św. Rocha i cerkiew św. Mikołaja szczęśliwie przetrwały apokalipsę i górowały ponad centrum Białegostoku.

Przy Rynku Kościuszki nie było też ratusza, który władze sowieckie zburzyły w 1940 r. Uwagę zwracała leżąca na ziemi pogięta kopuła wielkiej synagogi. Zniknęła dzielnica żydowska Chanajki, Schulhof (dzielnica żydowska położona pomiędzy ul. Legionową i Suraską). Zabudowania getta zostały spalone w czasie jego likwidacji w 1943 roku. Miasto niszczyły także sowieckie bombowce.
  Maria Kolendo (w czasie okupacji niemieckiej organizatorka tajnego nauczania w Białymstoku) w swoim pamiętniku przechowywanym w zasobie Archiwum Państwowego w Białymstoku zapisała: „sobota 22 lipca 1944 r. : Przeżyliśmy z piątku na sobotę, a więc dzisiejszej nocy jeden z najstraszniejszych nalotów na Białystok, wynikiem którego jest pożar dzielnicy Złotej, róg Sienkiewicza oraz ulicy Lipowej. Z kierunków detonacji i pożarów wnioskujemy, że rozwalone są wszystkie szkolne budynki, urzędy, historyczny pałac Branickich, wszystkie obiekty kolejowe, fabryki w całym mieście płoną. Jednym słowem Białystok w gruzach. Okropne czasy przeżywamy: dręczy nas jeden wróg na ziemi (Niemcy), podpala miasto, rozsadza największe i najlepsze budynki publiczne i prywatne, płoną łuny pożarne przez noc całą, a jednocześnie drugi wróg zagraża nam z powietrza (lotnictwo sowieckie). Łuny krwawe otaczają całe miasto, systematycznie podpalane”
  W sierpniu 1944 r. władzę w Białymstoku przejęli przedstawiciele Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który miał poparcie Józefa Stalina. Utworzona została Miejska Rada Narodowa i Urząd Miejski w Białymstoku.
  W sierpniu 1945 r. Andrzej Krzewniak pełniący obowiązki prezydenta Białegostoku ogłosił rejestrację szkód wojennych. Obejmowały one utratę życia przez członków rodziny, zdrowia, zdolności do pracy, szkody w nieruchomościach, ruchomościach, inwentarzy, utratę przedsiębiorstw, czy firm, oraz straty w wolnych zawodach. Mieszkańcy Białegostoku złożyli kilka tysięcy kwestionariuszy imiennych rejestrujących szkody wojenne. Władze sporządziły także rejestr zniszczeń wojennych w budynkach gospodarczych, przemysłowych i użyteczności publicznej położonych w granicach administracyjnych Białegostoku, a także drogach i obiektach drogowych przy poszczególnych ulicach miasta. Spisy start pokazują ogrom nieszczęścia mieszkańców Białegostoku i strat, jakie ponieśli w czasie działań wojennych. W zasadzie ocalały tylko obrzeża Białegostoku.
 

Kwestionariusze zgrupowane są zespole archiwalnym Zarząd Miejski w Białymstoku 1944-1950. Archiwum Państwowe w Białymstoku planuje w bieżącym roku zindeksować kwestionariusze dotyczące strat i zamieścić je w internecie, tak aby były dostępne dla wszystkich zainteresowanych. Poniżej przytaczam kilka przykładowych dokumentów:
  Spisy imienne osób, które złożyły kwestionariusze dotyczące rejestracji szkód wojennych:
  1. Oświadczenie księdza Adama Abramowicza – proboszcza parafii św. Rocha: w lipcu 1944 r. podminowano most kolejowy przy ul. Dąbrowskiego i tor kolejowy. W kościele św. Rocha zniszczone zostały szyby, kopuła, wieża. Szyby – 12000 zł, kopuła – 14000 zł, wieża – 19500 zł, łączna kwota strat – 45500 zł.
  2. Dyrekcja Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Kupieckiego Polskiego Towarzystwa Krzewienia Wiedzy Handlowej i Ekonomicznej Białystok, ul. Fabryczna1: w lipcu 1944 r., świadome niszczenie mienia przez władze wojskowe niemieckie. Zniszczenie budynku 100%, niewypłacenie poborów, zniszczenie biblioteki 5000 tomów i wyposażenia szkoły. Pełen wykaz szczegółowy utraconych sprzętów szkolnych sporządzony został przez dyrektora Kazimierza Sawickiego.
  3. Oświadczenie Józefa Guszkiewicza, dziekana prawosławnego w Białymstoku: zniszczone mienie parafii prawosławnej w lipcu 1944 r. w Białymstoku, zniszczenie domu czynszowego (4 mieszkania, 12 izb w 90%), zniszczenie zabudowań gospodarczych. Łączna wartość szkód 33570.
  4. Oświadczenie Ety Buszkaniec: Odlewnia Żelaza i Fabryka Maszyn Jowiela Gotliba, ul. Łąkowa 3, demontaż wywiezienie wyposażenie przez Niemców, zburzenie budynków.
 

   5. Oświadczenie Heleny Malinowskiej: aresztowanie przez Niemców 17 września 1943 r. i pobyt w więzieniu jako zakładniczki, męża Mikołaja Malinowskiego, syna Eugeniusza Malinowskiego, utrata ruchomości w tym radio, wysiedlenie z domu czynszowego.
  6. Oświadczenie Księdza Arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego – Metropolity Wileńskiego: utrata ruchomości (w tym 80 ksiąg), utrata dzierżawy z majątków Krzyżaki i Ponary, utrata domu, pobyt w więzieniu w Mariampolu na Litwie 31 miesięcy.

Marek Kietliński, Archiwum Państwowe

Partnerzy portalu:

Esperantyści z całego świata

Esperantyści z całego świata

 

Esperantyści na podwórzu przy domu Ludwika Zamenhofa w 1927 r. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego

   Przed ponad stu laty zmarł znamienity białostoczanin Ludwik Zamenhof, twórca esperanta. Już za jego życia miłośnicy owego uniwersalnego języka odbywali regularne, międzynarodowe zjazdy. Latem 1927 r. XIX kongres miał miejsce w Gdańsku. Stąd wielu esperantystów udało się do Białegostoku, ażeby odwiedzić miasto Zamenhofa i wziąć udział w poświęconych mistrzowi uroczystościach.
  Zjazd gdański rozpoczął się pod koniec lipca. Wśród blisko 900 gości z całego świata wzięli w nim także udział reprezentanci białostockiego Towarzystwa Esperantystów – prezes Jakub Szapiro i sekretarz Filip Kuriański. Bardzo mocno agitowali za uzupełnieniem zjazdu o pobyt w Białymstoku. Minęła wszak 10 rocznica śmierci Zamenhofa, przygotowano specjalną tablicę pamiątkową z czarnego granitu według projektu malarza Kryckiego, która miała być umieszczona na jego domu rodzinnym. Chętnych do wizyty w mieście nad Białą było wielu. Organizatorzy zjazdu w Gdańsku uruchomili specjalny punkt informacyjny. Prezes Szapiro dawał wywiady w miejscowym radiu.
  7 sierpnia, w niedzielne popołudnie, na dworzec białostocki wtoczył się pociąg z Warszawy. Na przyjeżdżających esperantystów czekała na peronie licznie zgromadzona publiczność z przedstawicielami władz miasta. Najpierw orkiestra pułku strzelców konnych wykonała hymn „Esperanto”, później były oczywiście wzniosłe przemówienia. „Bonvenon, karaj gastoj!” (Witajcie mili goście!) Tak się zaczynały. Mowę trzymał m.in. reprezentujący wojewodę Rembowskiego dr Wittek. Głos zabrał także komendant policji Skalski. Niebawem goście i gospodarze ruszyli z dworca w kierunku centrum, gdzie na ul. Zamenhofa przygotowana była pierwsza z oficjalnych uroczystości – odsłonięcie tablicy pamiątkowej. O godz. 14 dokonał tego wojewoda Marian Rembowski w obecności kilku tysięcy widzów. Wygłoszono kolejne przemowy. Najpierw oczywiście mówił wojewoda, później głos zabierali prezydent Bolesław Szymański i Abram Tytkin, prezes białostockiej gminy żydowskiej. W imieniu gości dziękował prof. Otto Bujwid z Krakowa. Następnie przybyłym esperantystom zafundowano obiad w reprezentacyjnym Ritzu, a po nim klasycznie przy takich wizytach, nastąpiło oglądanie miejscowych zabytków. I to wcale nie było wszystko, co organizatorzy zaplanowali na ten dzień.
  O godz. 18 do akcji wkroczył ponownie wojewoda Rembowski, zapraszając gości na raut w salach pałacu Branickich. Była to jednak raczej akademia niż biesiada. Grano i śpiewano hymn esperantystów, nie zabrakło też chętnych do wygłaszania okazjonalnych przemówień. Jako jeden z pierwszych głos zabrał, czujący się właściwym gospodarzem, prezes Szapiro. Później wypowiadali się w języku rodzimym lub w esperanto przedstawiciele różnych narodowości. A było ich obecnych wielu. Z Australii, Anglii, Estonii, Finlandii, Francji, Japonii, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, no i oczywiście z całej Polski. Na późny wieczór gospodarze także zadbali o atrakcje dla swoich gości. Ich miejscem stał się park w Zwierzyńcu. Najpierw odbyła się wspólna kolacja, a o godz. 20 rozpoczęła się zabawa taneczna. Obowiązywały stroje narodowe. Owe radosne, „internacjonalistyczne” pląsania przeciągnęły się do późnej nocy. Ich uczestnicy mieli prawo być na następny dzień nieco zmęczeni. Gospodarze jednak nadal nie ustępowali w swojej gościnności. 8 sierpnia zorganizowali jeszcze przy pomocy członków miejscowego oddziału PTK wycieczkę do Białowieży. Jak później zapewniali uczestnicy, udała się ona nadzwyczajnie. No cóż, nie każdy widział przecież na własne oczy żywe żubry!

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Ulica Warszawska taka porządna

Ulica Warszawska taka porządna

 

   Porządku na ulicach przedwojennego Białegostoku, jak i domowego ładu jego mieszkańców strzegła duża rzesza policjantów. Mundurowi przodownicy z czterech komisariatów (piąty ochraniał dworzec) oraz agenci Urzędu Śledczego, odziani po cywilnemu. Ze skutecznością tej opieki bywało rozmaicie. Gdyby jednak wskazać najbardziej bezpieczny kawałek miasta, to padłoby z pewnością na ul. Warszawską, w 1934 r. przemianowaną na im. B. Pierackiego.
  Tutaj lokowały się bowiem wszystkie najważniejsze agendy Policji Państwowej. Pod nr 3 znajdował się I komisariat, a obok pod 6 jego oddział śledczy. Dalej, pod nr 11, urzędowali wywiadowcy z wojewódzkiego Urzędu Śledczego. Z kolei budynki nr 50 i 62 okupowała lokalna wierchuszka PP – Komenda Wojewódzka i Komenda Powiatowa.
  O skuteczności Warszawskiej mogły świadczyć także inne instytucje i urzędy publiczne przy niej położone. Był to m. in. Sąd Okręgowy, zanim nie przeprowadził się na początku lat 30. na ul. Mickiewicza, oddział Banku Polskiego, Szpital PCK czy gmach Zarządu Miejskiego. Nie było za to żadnego hotelu, kina albo popularnych restauracji. Obiektów przyciągających rozbawione towarzystwo i podejrzane indywidua. Na ulicy granatowej od mundurów policyjnych nie szukały również swoich klientów panienki lekkich obyczajów, z rzadka pojawiali się żebracy, okupujący tak licznie inne ulice białostockie. Czy jednak na pewno nie działo się tutaj nic nagannego albo przestępczego? Warto się przypatrzeć!
  Zacznijmy od spraw lżejszego kalibru. Przy ul. Warszawskiej mieszkało wielu szacownych obywateli miasta – kupców, lekarzy i adwokatów. Rodziny owe miały zwykle służące, te zaś lepkie ręce. Na początku 1933 r. mecenas Stanisław Reinhard zamieszkały pod nr 10 zgłosił w pobliskim Urzędzie Śledczym, że służąca Michalina Sulżycka, porzucając pracę, wyniosła z mieszkania dolary i różne wartościowe przedmioty na sumę ponad 1 tys. zł. Za złodziejką rozesłano listy gończe. Wpadła dopiero latem w Krakowie. Za wszystkie ujawnione sprawki trafiła na dwa lata za kratki.
  Plagą, która nie ominęła ul. Warszawskiej były znikające rowery. Białostoczanie chętnie z nich korzystali. Przemyślni złodzieje potrafili uprowadzić pojazdy nie tylko spod bramy czy domowego korytarza, ale też ze strychu, a nawet balkonu. Szczególnie dużo kradzieży zdarzało się na sąsiadującej z Warszawską ul. Kościelnej, obok poczty. Wiosną 1932 r. policja zmuszona była umieścić tam swoje zakonspirowane czujki. Wpadło kilku niepoprawnych złodziejaszków – cyklistów.
  Z kolei dużym wyzwaniem dla białostockich kieszonkowców był Bank Polski przy Warszawskiej 14. Zwłaszcza kieszenie jego klientów. Tutaj w różnym czasie myszkowały takie doliniarskie tuzy, jak Icek Chutoriański czy Szmul Chajtowicz.
  Wszystkich jednak przebił 1 kwietnia 1925 r. bawiący na gościnnych występach złodziej z Warszawy – Judka Sznurkiewicz. Zwinął on spod ręki skarbnika sądowego Pawła Wawryka 17 tys. zł przeznaczonych na pensje dla pracowników wymiaru sprawiedliwości. Cóż to była za heca! Za ten primaaprilisowy „żart” Sznurkiewicz zainkasował 4 lata więzienia.
  Nie rezygnowali z odwiedzin na ul. Warszawskiej również miejscowe spece od łomu i wytrycha. W styczniowy wieczór 1929 r. trzech włamywaczy zakradło się do mieszkania lekarza Mieczysława Gruszkiewicza (Warszawska 34). Złodziei spłoszył brat tegoż, znany adwokat Bronisław Gruszkiewicz, zajmował lokal powyżej. Porzucona kasetka z biżuterią, pieniądze i inne łupy zostały odzyskane. Schwytany w pościgu po ulicy recydywista Piotr Łobaczow zainkasował wkrótce kolejny wyrok. Warszawska też miała swoje ciemniejsze strony.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Czarna Maska z Colosseum

Czarna Maska z Colosseum

 

    Wędrujące po terenach II Rzeczypospolitej cyrki, obok tradycyjnego repertuaru z akrobatami, żonglerką, tresurą i klaunami, miały w swoim programie niekiedy także pojedynki zapaśników. Walki te mocno pachniały hochsztaplerką, ale były popularne i sprowadzały liczną widownię. Ludzie chcieli wierzyć, że mocowanie się siłaczy jest rzetelne, a wyniki walk uczciwe.
  Na początku sierpnia 1927 r. zawitał do Białegostoku cyrk Colosseum. Rozbił zwyczajowo namiot na placu przy Nadrzecznej róg Sienkiewicza. Obok popisów cyrkowców ogłaszał na afiszach także turniej walk w stylu francuskim z udziałem „sił pierwszorzędnych”. Prezentacja zapaśników nastąpiła 4 sierpnia. Na arenie stanęło kilkunastu atletów w różnokolorowych trykotach. Mieli walczyć przez kilkanaście dni. Stawka była międzynarodowa i doborowa: ogromny Rosjanin Orłow, Ukrainiec Aksionow, Żyd łotewski Widmajer, Duńczyk Peterson, Jugosłowianin Petrowić i jeszcze kilku innych, a wśród nich młody polski zapaśnik Szczerbiński.
  No i zaczęły się pod szapitem Colosseum chwyty, młynki, pasy i podwójne nelsony. Orłow walczył brutalnie, wręcz po chamsku, Widmajer imponował techniką, zaś warszawiak Szczerbiński elegancją stylu. Od razu stał się ulubieńcem białostockich widzów. Walki kończyły się przed czasem, albo padał, po upływie przepisowych 20 minut remis. Niekiedy, na życzenie stron, czas walki przedłużano aż do końcowego rozstrzygnięcia. Ażeby dodać turniejowi większych emocji organizatorzy wzywali chętnych amatorów do spróbowania swoich sił na arenie. Wśród zasiadającej na ławach publiczności zawsze znalazło się kilku chętnych, mających nadzieję na pokonanie któregoś z mistrzów. Tym razem zgłosił się miejscowy rzeźnik Berent i postawny kolejarz Giedroyć. Sensacją stało się także pojawienie się Czarnej Maski, zapaśnika walczącego incognito. Był to stary, wypróbowany chwyt, znakomicie zwiększający frekwencję, a tym samym zyski z biletów.
 

Pierwszym przeciwnikiem Czarnej Maski stał się grubianin Orłow. Rosyjski wielkolud przystąpił do walki z wyraźną nonszalancją. Jego rywal już w pierwszej minucie zastosował szybki przerzut i Orłow znalazł się na łopatkach. Gwałtownie protestował, lecz werdykt sędziowski był jednoznaczny. Zagłuszył go zgiełk rozradowanej tą sytuacją publiczności. Czarna Maska stał się postrachem kolejnych zapaśników. Po wyrównanym pojedynku zremisował ze Szczerbińskim, w 3 minucie pokonał Aksionowa, a Petersenem tak mocno rzucił na dywan, że ten na kilka chwil utracił przytomność. Tymczasem przegrany już wcześniej Orłow natarczywie domagał się rewanżu. W końcu komisja sędziowska uległa. 12 sierpnia Czarna Maska i Rosjanin znowu stanęli naprzeciwko siebie. Walka miała trwać tak długo, aż któryś z zawodników nie przeprowadzi zwycięskiej akcji. Od początku brutalność Orłowa dała znać o sobie. Nie tylko stosował nieczyste chwyty, ale zaczął również używać pięści. Podstawiał nogi. Dostał ostrzeżenie, potem drugie. Nic nie pomagało. W 28 minucie został zdyskwalifikowany. Czekała go kara pieniężna – 100 zł. Widownia decyzję arbitrów przyjęła gromkimi oklaskami.
  W ostatnich dniach turnieju doszło do decydujących pojedynków. Najpierw, w rewanżu, Szczerbiński położył Czarną Maskę, jednak sędziowie dopatrzyli się nieprawidłowości i zwycięstwo przyznali temu ostatniemu. Później odbyło się spotkanie zamaskowanego zapaśnika z Łotyszem Widmajerem. W nim Czarna Maska znalazł wreszcie swojego pogromcę. Musiał odsłonić twarz. Tajemniczym zapaśnikiem okazał się znany mistrz miasta Łodzi – Baowiak.
  W międzyczasie brutal Orłow dał na arenie pokaz walki z bykiem. Publiczność uznała, że znalazł właściwego przeciwnika.

Włodzimierz Jarmolik

 

Partnerzy portalu:

Św.Roch  jakiego nie znacie

Św.Roch jakiego nie znacie

  
15 stycznia 1939 r. w „Dzienniku Białostockim” przytoczono fragment sprawozdania Komitetu Budowy Kościoła: Ukończenie budowy wieży, na której stoi statua Matki Boskiej, oświetlona na uroczyste święto reflektorami.   Wewnętrzne tynkowanie jeszcze nie ukończone, wstawiano okna i oszklono kopułę. Autor sprawozdania proboszcz parafii św. Rocha ks. A. Abramowicz wyrażał nadzieję, że jeszcze w 1939 r. świątynia zostanie oddana do kultu.

Wieża miała spełniać jeszcze jedną niezwykle ważną funkcję służąc jako dzwonnica, nagłaśniając całe miasto dźwiękami przywołującymi na nabożeństwa, towarzysząc w ostatniej drodze mieszkańców. Dzwony świętoroskie kontynuują tradycje zabranych przez uciekającego z miasta zaborcę rosyjskiego, latem 1915 r. Największy dzwon zwany Wielki, wiszący w wieży starego kościoła Farnego ważył 100 kamieni, a opasywały go napisy:

Twój jest dzień.
Twoja jest noc.
Panu Panów.
Kościół i parafia białostocka poświęcili.
Roku 1832 dnia 1 lipca.
Imię moje Kazimierz.
A ci co mnie po trzeci raz przeleli:
Aleksander Rymaszewski,
Wincenty Włodkowski. Litwini.
Jak twój w serce grzeszne wnosząc rozrzewnienie.
Wezwie do pokuty.
Zapowie zbawienie.
Zmarły powierzy ci nadzieje i losy
Z twemi ulecą do nieba wiernych głosy.
Tłumaczu strat naszych i wszystkich żałości!
O stań się zwiastunem powszechnej radości.

We wrześniu 1939 r., w bombardowanej Warszawie, w ruinach Politechniki Warszawskiej zginął projektant – Oskar Sosnowski, nie doczekawszy się pełnej realizacji swego pomysłu. Budowa Pomnika Niepodległości jednak trwała nieprzerwanie i w latach okupacji.
  W 1940 r. zbudowano pierwsze piętro wewnętrznych galerii świątyni. To nasunęło sowietom pomysł odebrania świątyni i przeznaczeni jej na cyrk.
  Jak wspominali parafianie św. Rocha, ci okupanci dwukrotnie nakładali na parafię kontrybucję, na którą wędrowały pozostałości kosztowności parafian, aż do zupełnego wyczerpania, tak, że na drugą kontrybucję w czerwcu 1941 r. nie zebrano odpowiedniej kwoty i miano oddać mury nie dokończonej świątyni władzom.
  Ze szlochem, leżąc krzyżem we wnętrzu parafianie uczestniczyli w ostatnim jak się wydawało nabożeństwie, żegnając się z marzeniami i planami. Było to ostateczne pokonanie polskiego Białegostoku.
  Stało się inaczej. Następnej niedzieli nie było już w mieście okupantów sowieckich, a jeszcze nie wkroczyli okupanci niemieccy, parafianie św. Rocha odśpiewali w niedokończonym wnętrzu pieśń Boże cos Polskę… Usytuowany pod wieżą i zakrystią żelbetonowy schron, a także wkopane we wzgórze inne ziemne schrony zabezpieczały kryjących się w nich od tragicznych w skutki bombardowań miasta w 1943 i 1944 r.
  W 1942 r. ułożono posadzkę, ustawiono szafy w zakrystii. W 1943 r. sporządzono dębową ambonę, w 1944 r. trzy takież konfesjonały.
  Już po froncie 1944 r. żołnierze polscy uczestnicząc w pracach we wnętrzu zaleli cementem żelbetowe sklepienie pierwszego piętra galerii. Wykonano też wówczas żelazną kratę kaplicy św. Rocha. Rok 1945 r. zaczął się od sporządzania ołtarzy, ustawiono figurę Najświętszego Serca Jezusa w ołtarzu głównym Chrystusa Króla. (Ołtarz ten był projektowany przez O. Sosnowskiego, nie odczekał się nigdy pełnej realizacji. Obok postaci Chrystusa miała stanąć postać Maryi, w otoczeniu świętych polskich.

K.B

Partnerzy portalu:

Spekulanci

Spekulanci

Pomarańcze z Hiszpanii były rarytasem dla białostoczan i… paskarzy. Zbliżało się Boże Narodzenie 1934 r. Jak zawsze o tej porze w białostockich składach i sklepach pojawiły się pomarańcze. Były drogie. Palestyńskie kosztowały 1,80 zł za kilo, zaś włoskie aż 2,30. Amatorzy żółtych kulek czekali jednak na hiszpańskie, dużo tańsze. Miały one przepłynąć do Polski z początkiem następnego rynku. Przypłynęły, a wraz z nimi wypłynęli na wierzch różnej maści spekulanci. W przedwojennym Białymstoku spekulacja nie była czymś niezwykłym. Zaczęło się już w 1919 r. wraz z odzyskaniem przez miasto niepodległości. Po wojnie Białystok znajdował się w opłakanym stanie. Zniszczony przemysł, zdemolowany handel. Brakowało wszystkiego. Deficytowe towary trzeba było zdobywać na czarnym rynku. Kursy walut i cen dyktowała nielegalna giełda rozlokowana na ul. Giełdowej i Kupieckiej.

 

Spekulanci i paskarze dorabiali się na okradanych na Dworcu Poleskim transportach. Mąka amerykańska, nafta, dziesiątki beczek śledzi, wszystko to szło na lewo. Spekulowano tkaninami, sacharyną, zapałkami, a nawet jajkami i cebulą. Powstał co prawda Urząd do Walki z Lichwą i Spekulacją z siedzibą w Pałacu Branickich, ale nie dawał rady z paskarskim procederem. Jego składy z konfiskowanym towarem były co i rusz okradane przez miejscowych złodziejaszków. Wszystko wracało znowu na czarny rynek.

 

Powróćmy jednak do pomarańczy. 4 stycznia 1935 r. w Gdyni, w gmachu Bałtyckich Aukcji Owocowych, odbyła się ich pierwsza licytacja. Zjawiło się kilkudziesięciu handlowców z całego kraju. Codziennie szło pod młotek do 10 tys. skrzyń południowych owoców. Komisarz rządowy w Gdyni, aby zapobiec nadużyciom ustanowił jednolitą cenę detaliczną – 1,20 zł za kg. Do Białegostoku szybko dotarła pierwsza partia – 150 kilogramów. Odebrała ją hurtownia przy Rynku Kościuszki 34. Po towar ustawiła się natychmiast owocarnia z całego miasta. Szybko okazało się, że kupcy wolą sprzedawać pomarańcze nie na kilogramy, a na sztuki. To im się lepiej opłacało. Za 6 owoców po 30 – 40 gr zarabiali od 1,80 do 2,40 zł. Cała istota pomarańczowej spekulacji. Klienci oczywiście zaprotestowali. Wtrącił się starosta Świątkiewicz. Odtąd pomarańcze z nowych dostaw miały iść po 1,30 zł za kilo, zaś handlarze winni wystawiać cennik w widocznym miejscu.

 

Co bardziej szacowne firmy sklepowe takie jak Gurewicz (Rynek Kościuszki 38 czy B-cia Głowińscy (Rynek Kościuszki 9) zastosowały się akuratnie do rozporządzenia. Ci ostatni sprzedawali nawet po 2 kilo do rąk. Ale już Pitecki z ul. Kilińskiego życzył sobie 1,50 zł, a w halach targowych na Rybnym Rynku nikt nie sprzedawał niżej niż 1,40. Trudno było protestować, kiedy dzieci chciały zamienić smak jabłka na bardziej egzotyczny.

 

Nie był to jednak koniec spekulacyjnych machlojek. Nieuczciwym przekupniom dziwnie szybko kończyła się sprzedaż kilogramowa, po której proponowali dalej, ukradkiem, pomarańcze na sztuki. Pojawili się też uliczne koniki. Działali do spółki z hurtownikami. Wędrując z koszykami w okolicach dworca czy po ul. Piłsudskiego, bezczelnie zachwalali swój towar. Chętnych po owoce nie brakowało. Spekulacja pomarańczami odbywała się w całym kraju. Przodowała oczywiście Warszawa. Wszystko skończyło się w marcu, kiedy Gdyni wygasło pozwolenie importowe.

 

Zagadkowo wyglądała w tym czasie także cena cukru. Oficjalnie wynosiła 1 zł za 1 kg. Jednak niektórzy kupcy białostoccy w ramach konkurencji sprzedawali swój towar po 98, a nawet po 97 gr. Musieli chachmęcić coś z jego jakością i wagą. Tak też widzieli to wścibscy dziennikarze.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Młynowa 28

Młynowa 28

   Na ulicy Młynowej stał sobie jeden taki dom .Gnieździli się tam szczególnie dokuczliwi lokatorzy – złodzieje, paserzy, kanciarze, różnej maści awanturnicy. Regularni bywalcy aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej i więzienia przy Szosie Baranowickiej.
  Na początku lat 20. wyróżniał się  budynek oznaczony numerem 28. Nie była to rzecz jasna zasługa jego jakiejś wykwintnej architektury, ale raczej mało ciekawych dla organów prawa i porządku mieszkańców.
  Swoje zameldowanie pod adresem zgłaszał bardzo wytrwale Chaim Szepes, niekoronowany król złodziei z ulicy Młynowej. Cieszył się on dużym szacunkiem. Nic dziwnego, szlify klawisznika (złodzieja operującego podrobionymi kluczami wytrychami) zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak z okolicy, startujący w przestępczej robocie chciałby z nim mieć spółkę.
  Nie zawsze to jednak mogło wyjść na zdrowie. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego mieli Szypesa stale na oku. Kiedy latem 1922 r. wybierał się ze swoim pomagierem na ul. Polną (dziś Włókiennicza), gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, został zatrzymany na ul. Mińskiej. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a przy towarzyszącym mu osobniku pusty worek na przewidywane łupy.
  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szapes nie zamierzał wcale zrezygnować ze swoich upodobań. Kiedy latem 1923 r. dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7 nowo otwarty skład manufaktury, postanowił go zamknąć. Dobrał do spółki Kalmana Ziberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza całego towaru na 500 mln marek.   Hinty (psy), jak nazywano policję kryminalną, nie próżnowały. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes na rok przeprowadził się z Młynowej 28 do mało przytulnej cel w „szarym domu”. Kiedy wyszedł zza kratek, postanowił zmienić klimat.
  Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Było to mieszkanie zamożnego fabrykanta, a w nim komoda wypełniona biżuterią i innymi wartościowymi drobiazgami. Niestety na cudzych śmieciach skok wypadł fatalnie. Kosztował on Szepesa półtora roku wolności.
  Rok 1927 przywitał Chaim w swoim mieszkaniu przy Młynowej 28. Nie zamierzał jednak zbyt długo świętować. Już 28 stycznia kancelaria Urzędu Śledczego przy Warszawskiej 6 przyjęła zawiadomienie od Geni Goldfarb z Polnej 20 a. Roztrzęsiona kobieta zgłaszała, że w nocy do jej mieszkania przez dziurę w drzwiach dostało się dwóch osobników. Choć spłoszeni, zdążyli zabrać z przedpokoju dwa futra wartości 5.500 zł.
  Ponieważ ul. Polna była ulubionym miejscem spacerów znanego złodzieja z Młynowej, policjanci ruszyli tym tropem. Zanim jednak dostali Szepesa ten zdążył odstawić jeszcze jeden numer. Tym razem w biały dzień otworzył wytrychem drzwi do mieszkania doktora Emila Lwa z ul. Jurowieckiej i pozbawił go złotego zegarka, Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.
  Wkrótce Chaim Szepes na dobre zniknął z kronik kryminalnych białostockich gazet. Jednak dom na Młynowej pod 28 wcale nie stracił na atrakcji dla posterunkowych z IV Komisariatu i agentów śledczych. Teraz ich pupilem stał się Zewel Szuster, duży macher od kradzionego węgla i nafty.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Pierwsza polska gazeta w mieście

Pierwsza polska gazeta w mieście

 
   Konstanty Kosiński ją redagował, użerał się z władzami, pisał, organizował akcje społeczne, uczył… Był rok 1912, car jeszcze rządził sporą częścią świata, a energiczny dziennikarz zaczynał misję w Białymstoku.
  Do Białegostoku wrócił, ledwo skończył Wydział Matematyczno-Fizyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Uczyć młodzież chciał, ale chciał coś jeszcze – dać rodzinnemu miastu gazetę. Nie tylko społeczną, blisko mieszkańców, reagującą, komentującą. Ale przede wszystkim wydawaną w języku polskim.
  To było coś! W końcu trwa zabór rosyjski. W Białymstoku rosyjski jest też językiem urzędowym. Na wszystko trzeba mieć zgodę władz carskich. Ale buta i odwaga młodego pasjonata się opłacają. Z grupą młodych ludzi Kosiński zwraca się do gubernatora o koncesję na wydawanie gazety w języku polskim. Pierwszy warunek konieczny, by zgodę dostać – ukończone 25 lat wydawcy – był spełniony: Kosiński tyle w 1912 roku ukończył.Z resztą łatwo nie było, ale się udało.
   Kosiński i jego znajomi w końcu otrzymali zgodę obwarowaną wieloma zastrzeżeniami, z których najważniejszym było zachowanie bezbarwności politycznej. Z kolei przestrzeganie tego warunku narażało wydawców na ostre słowa krytyki ze strony czytelników.
   Ale pierwsze koty za płoty. Kosiński zostaje naczelnym i wydawcą jednocześnie. Z młodym dziennikarzem współpracują: dr Alfred Żołątkowski, Franciszek Gliński, Henryk Noskiewicz, Bogdan Ostromęcki. Pierwszy numer gazety wydają 18 listopada 1912 roku.
   Wychodzi jako tygodnik, ma podtytuł „poświęcona sprawom Białegostoku i Gubernji Grodzieńskiej”, a z czasem jeszcze adnotację: „wychodzi na każdą niedzielę”.
   Numer miał 16 stron, kosztował 5 kopiejek, a redakcja była czynna codziennie, od godz. 10 do 1 i od 4 do 20. Kto chciał, mógł pogadać bezpośrednio z żurnalistami – gazeta informowała, że „redaktor przyjmuje od 11 do 12 rano”. Wystarczyło przyjść na ul. Tykocką do Domu Gwina. W samym centrum – Tykocką nazywano bowiem odcinek Lipowej między rynkiem a Kupiecką (dziś Malmeda).
Mówiono o niej też Wąska Lipowa, by odróżnić od szerokiej, czyli tej od cerkwi aż do św. Rocha.
   Pierwsza i jedyna gazeta w języku polskim ukazująca się w Białymstoku w czasach zaboru rosyjskiego zmieniała myślenie mieszkańców. O tym, jak wielką rolę odegrała w życiu miasta, jaką nową jakość stworzyła, można by pisać i pisać, wszystkie peany zaś najkrócej ująć tak: łączyła społeczeństwo, podkreślała ważność narodowego języka i potrzebę skupienia się na sprawach społecznych miasta. Które, jeszcze tego nie wiedząc, stało właśnie u progu przemiany całego świata. Za dwa lata wybuchnie pierwsza wojna światowa, zaczną zmieniać się granice, tworzyć nowa Polska. „Gazeta Białostocka” w pewnym sensie pokazuje ten świat w symbolicznym przededniu.
   Na razie pierwszy numer wychodzi, a w nim odezwa redakcji:
„Do rąk Waszych szanowni czytelnicy oddajemy dziś pierwszy numer „Gazety Białostockiej” – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym… Nie jest ona taką, jaką chcielibyśmy widzieć ją, jaką wyobrażaliśmy sobie w marzeniach naszych! Nie jest ona doskonałą, lecz to nas nie zraża i nie powinno zrażać też czytelników naszych, ponieważ doskonałości stworzyć od razu nie można.
   Jak człowiek rodzi się słabym i tylko po dłuższym czasie dochodzi do sił – mężnieje, tak i gazeta musi mieć czas na wzrost i udoskonalenie się…
   A chcemy, by „Gazeta Białostocka” była doskonałą, by odpowiadała jak najlepiej potrzebom całego społeczeństwa, by stała się rzeczywiście gazetą społeczną. Wierzymy, że to nasze życzenie jest życzeniem całego społeczeństwa i że przy pomocy Bożej i poparciu dobrych ludzi uda się stworzyć taką gazetę… Będzie ona pismem bezpartyjnem i niezależnem od żadnych grup i zawsze śmiało i bezstronnie wypowiadać swoje zdanie… Niech każdy zrobi, co może – wtedy wspólnemi siłami stworzymy poważną placówkę kulturalną.Do pracy więc! Redakcja”.
   Peruki do wynajęcia
W pierwszym numerze znalazła się refleksja o tym, że działalność społeczna w mieście i w ogóle jakoś opadła z sił. „Po wytężonej pracy przyszło zmęczenie i niwa społeczna legła znów odłogiem. Zapaleni działacze uspokoili się i machnęli ręką na wszelką działalność społeczną. A przecież…”.
   W jednym z artykułów redakcja domaga się „sprawiedliwości dla kobiety”:
„Kto kobietę uważa nie tylko za maszynę do rodzenia dzieci, lecz widzi w niej miłego i wdzięcznego, a sobie równego towarzysza i pomocnika, kto w niej szanuje godność matki i żony, ten powinien wpłynąć na Główny Zarząd Stowarzyszenia Robotników Katolickich, aby tenże postarał się u władz o zmianę niesprawiedliwego paragrafu” (poszło o to, że w czasie choroby członek stowarzyszenia dostaje najwyżej 40 kop. dziennie, a przecież w przypadku kobiet, które opłacają składki na równi z mężczyznami – jak zauważa gazeta – wydatków jest więcej, np. w trakcie połogu).
   W numerze znaleźć też można garść wieści z miasta, przegląd polityczny z całego świata, korespondencję z Grodna, opowiadanie Jerome’a K. Jerome, wspomnienie zmarłego właśnie właściciela pierwszorzędnego zakładu fryzjerskiego Jozefata Polińskiego, który był też pasjonatem teatru, pisał sztuki, wystawiał, deklamował.
   A także całkiem sporo reklam budowanych w charakterystycznym przedwojennym stylu.
Choćby taki cymesik: „Wszyscy zachwycają się tylko patefonami. Grają bez igły, czysto głośno i naturalnie. Uprasza się o przekonanie w magazynie Z. M. Rybickiego przy ul. Niemieckiej”.
   Albo: „Fryzjer Józef Tofiło. Mikołajewska ulica, dom Pinesa. Poleca wszelkie wyroby z włosów; peruki do wynajęcia na maskarady; mycie i farbowanie głów z momentalnem suszeniem”.
  Albo: „M. Samitowska. Szewc w Białymstoku, przy ulicy Lipowej, dom Epsztejna, vis-a-vis soboru. Uprasza się o nadsyłanie dokładnej wiadomości o stanie nogi, braniu miary, wieku i jakiej formy obuwie ma być zrobione: szerokiej, średniej i spiczastej”.
   Gazeta dotrwa niemal do wybuchu pierwszej wojny światowej – ostatni 75. numer wyjdzie 16 maja 1914 r.
Więc nieomal w przededniu wybuchu wojny. W kwietniu 1915 r. „Gazeta Białostocka” zaczęła wychodzić ponownie, w zmniejszonej, ośmiostronicowej objętości; zmalała również liczba współpracowników. W okresie okupacji niemieckiej ukazywała się jako pismo codzienne w ciągu dwóch tygodni (z przerwami). Ostatecznie została zawieszona 24 października 1915 roku – precyzuje Lucyna Lesisz.
   Wszędzie go pełno
Kosiński, nauczyciel z zawodu, którym zresztą po zamknięciu gazety będzie nadal, przypomina trochę pozytywistycznych organiczników. Gdy przychodzi I wojna światowa, a w Białymstoku miejsce po zaborcy rosyjskim zajmuje niemiecki okupant, Kosiński wraz z innymi organizuje szkolnictwo polskie. To właśnie na łamach swojej gazety ogłasza powołanie Towarzystwa Popierania Szkoły Polskiej. I jako jeden z pierwszych z białostockiej elity zbiera fundusze na ten cel, kwestując m.in. wraz z Marianem Dederką, ks. Stanisławem Hałką, Marią Kościanką.
   Dzięki nim już 6 listopada 1915 roku przy ulicy Kraszewskiego 13, w kamienicy Władysława Ostrowskiego otwarto szkołę powszechną. Jej kierownikiem został Michał Motoszko. Nauczycielkami były: Zofia Szmidtówna, Czesława Ostaszewska-Kosińska i Emilia Wenclikówna – opowiada Andrzej Lechowski, białostocki historyk, dyrektor Muzeum Podlaskiego.
   Gdy zaś pojawił się problem, z czego utrzymać powstające białostockie szkoły, to Kosiński właśnie wraz z innymi białostockimi społecznikami wymyśli, że może by tak zorganizować przedstawienia, z których dochód przeznaczyć na nauczycielskie pensje.
   9 stycznia 1916 roku zorganizowano pierwsze amatorskie przedstawienie. Wystawiono niezbyt ambitne „komedyjki” – „Świdrykowski jedzie” i „Z rozpaczy”. Czysty dochód z tego przedsięwzięcia wyniósł 495 rubli, dzięki czemu 10 nauczycieli miało miesięczne wynagrodzenie! Sukces zmobilizował grono działaczy, którzy spotkali się w domu państwa Różyckich przy Fabrycznej 53. Zjawili się tu Konstanty Kosiński, Apolonia Srzedzińska, Michał Motoszko i Stanisław Ostrowski. Podejmował ich Zygmunt Różycki, niestrudzony organizator życia teatralnego w Białymstoku.
   Angażował aktorów, wynajmował sale, reżyserował i grał. W efekcie tych spotkań 12 lutego 1916 roku powstało Towarzystwo Dramatyczne „Pochodnia”. W jego statucie, w 5 paragrafie zapisano, że ma ono zająć się „szerzeniem zamiłowania do sztuki dramatycznej i oświaty wśród najszerszych mas za pomocą odczytów popularnych, pogadanek, wycieczek krajobrazowych, przedstawień teatralnych, koncertów, zabaw, urządzania bibliotek i czytelń, wydawania szczegółowych sprawozdań ze swej działalności, pism, broszur oraz tworzenia stypendiów szkolnych dla dzieci członków Towarzystwa”.
  Nauczyciel i radny
Ale Kosińskiemu społecznych poczynań było ciągle mało. I gdy we wrześniu 1919 roku w niepodległym Białymstoku rodził się pierwszy samorząd miejski – w jego skład (na kadencję 1919-22) wszedł również założyciel pierwszej polskiej gazety w Białymstoku.
  A gdy w międzywojennym Białymstoku tworzono nową gazetę – nie mogło zabraknąć i Kosińskiego, który miał przecież ogromne doświadczenie wydawnicze. Gdy 6 kwietnia 1919 roku ukazywał się pierwszy numer „Dziennika Białostockiego”, Kosiński był jego redaktorem. Później już z nim tylko współpracował.
   Zajął się zaś kolejną pasją – nauczaniem. W latach międzywojennych był nauczycielem matematyki w Gimnazjum Państwowym im. Zygmunta Augusta. Sekretarzował i prezesował białostockiemu Towarzystwu Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych. W 1934 roku był dyrektorem Państwowego Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Prużanie.
   Pedagogicznie nie spoczął nawet w czasie okupacji niemieckiej – kiedy wiosną 1942 roku w Białymstoku powstała Wojewódzka Organizacja Tajnego Nauczania w Białymstoku, stanął na jej czele wraz z Marią Kolendo. Jako nauczyciel pracował też po wojnie – ucząc matematyki w II LO w Białymstoku.
   Dziennikarz, samorządowiec, społecznik, współtwórca działań na rzecz teatru, nauczyciel…
A przecież jeszcze współzakładał Muzeum Regionalne. Współtworzył – będąc w składzie komitetu redakcyjnego – monografię Białegostoku opracowywaną przez Henryka Mościckiego. Organizował Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w Białymstoku.
   Zmarł w 1961 roku w wieku 74 lat. Jest pochowany na białostockim cmentarzu farnym.Dobrze, że mieliśmy w Białymstoku takiego Kosińskiego.

Monika Żmijewska

Partnerzy portalu:

Afera z  pięcioma złotymi w tle

Afera z pięcioma złotymi w tle

 

W 1925 r. Warszawa, a z nią cały kraj, żyła wielkim skandalem, który wybuchł w tamtejszym Urzędzie Śledczym. Wyszło na jaw, że aspirant Daniel Bachrach, wszechwładny szef brygady do walki z fałszerzami pieniędzy, sam kierował szajką podrabiającą nowo wprowadzone do obiegu złotówki.
   Oczywiście został natychmiast wylany z pracy, wraz z innymi zamieszanymi w aferę policjantami, którym patronował zastępca naczelnika Urzędu Śledczego, Ludwik Kurnatowski. Wsypa ta nie odstraszyła rzecz jasna innych hochsztaplerów. Wiedzieli oni, że pieniądze najlepiej zarabiać na ich podrabianiu. Fałszywe 5, 10 i 20-złotówki wytwarzane w zakamarkach warszawskich Nalewek rozchodziły się po całej II RP.
   Trafiały do Łodzi, Poznania, na Śląsk i do Gdańska. Tam znajdowały się filie centrali, których zadaniem było rozprowadzenie po terenie trefnego towaru. Również ówczesny Białystok pełnił taką rolę. Fałszywki nie tylko kursowały po mieście, na co uskarżał się miejscowy Urząd Pocztowy przy ul. Kościelnej i oddział Banku Polskiego przy Warszawskiej, lecz były zwłaszcza kolportowane na wschodnich obszarach województwa białostockiego – w okolicach Grodna, Wołkowyska, Baranowicz i Słonima. Tamtejsza ludność słabo orientowała się w wyglądzie obowiązujących aktualnie nominałów.
   Bank Polski robił wszystko, aby ostrzec przed przyjmowaniem podróbek. Lokalna prasa drukowała ich podobizny i wskazywała błędy różniące od oryginału. W 1924 r. agenci białostockiej Ekspozytury Urzędu Śledczego z ul. Warszawskiej wpadli na trop bandy, która zajmowała się w Białymstoku fałszerskim procederem. Na jej czele stał Owsiej Szlapak, z zawodu szewc, zamieszkały przy ul. Siennej.
   Dobrał on sobie do pomocy kilku wytrawnych, kresowych szmuglerów, którzy już za okupacji niemieckiej zajmowali się przemytem sacharyny. Byli to m.in. Josel Trubowicz z Baranowicz oraz Josel Szewkin i Chaim Węgier z Lachowicz. Policyjni wywiadowcy zainteresowali się najpierw Węgrem. W kartotece EUS figurował on jako zawodowy przemytnik.    Podczas kolejnej wizyty w Białymstoku został zatrzymany na dworc u przez podkomendnych naczelnika V Komisariatu Franciszka Pierso, szczególnie ciętego na gagatków z rozmaitą kontrabandą. Rewizja jednak nic nie dała. Fałszywych pieniędzy nie znaleziono. Węgier został, acz bardzo niechętnie, zwolniony i wsiadł do pociągu.
   Niebawem po jego wyjeździe, z Baranowicz nadeszła do białostockiej kancelarii EUS informacja o pojawieniu się tam nowej partii fałszywych 5-złotówek.
   Na początku października jeden z wywiadowców dostrzegł w tłumie pasażerów na stacyjnym peronie dwie znajome sobie facjaty. Byli to Trubowicz i Szewkin. Zaczął ich dyskretnie śledzić. Kresowi szmuglerzy udali się na ul. Lipową do hotelu Bristol. Wynajęli pokój i do wieczora nie ruszali się z miejsca. Dopiero kiedy zapadł zmrok, wyszli na spacer, który doprowadził ich na ul. Sienną do domu szefa, czyli Owsieja Szlapaka. Cały czas posuwała się za nim policyjna czujka.
   Następnego dnia rano obaj kontrabandziści opuścili hotel, wzięli dorożkę i kazali wieźć się na dworzec. Tam kupili bilety do Słonima i kiedy podstawiono pociąg rozsiedli się wygodnie w wagonie. Wtedy do akcji wkroczyli wywiadowcze asy.
   Aresztowali obu mężczyzn i doprowadzili na kolejowy posterunek. Jakie było jednak zdziwienie policjantów, gdy przy zatrzymanych nic nie znaleziono. Przeszukanie zajmowanego przez nich przedziału także nie dało pozytywnych rezultatów. Dopiero w sąsiednim odkryto paczkę, a w niej 200 podrobionych 5złotówek. 
   We wrześniu 1925 r. przed Sądem Okręgowym odbył się głośny proces. Choć prowodyr Szlapak zbiegł za granicę, to jego pomagierzy od fałszywek zainkasowali po 5 lat.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu: