Wspomnienia…

  “Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.
Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.
  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.
Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).
  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im.Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.
 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  
  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….
Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).
Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).
  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.
 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…
  Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień.”

Marta Cywińska

Białostocki karcelak

  Kto w przedwojennej Polsce nie słyszał o słynnym bazarze warszawskim – Kercelaku! Wszystko można było na nim kupić i sprzedać.Każde większe, ówczesne miasto miało swój Kercelak. Miał go więc i Białystok. Na bazarek w Białymstoku dostać się było stosunkowo łatwo.
  Jego początek miał swoje miejsce u wylotu ul. Mazowieckiej. Z ulicy zaś wchodziło się od razu na gęsto zaludniony placyk. Obok znajdowały się gęsto uczęszczane hale targowe. Jak się wydaje głównym, acz nie jedynym oczywiście towarem, na białostockim Kercelaku była różnego rodzaju starzyzna.
  Oto kilka obrazków wyjętych z relacji białostockich dziennikarzy, od czasu do czasu penetrujących to miejsce. Z boku targowego placu rozłożyły się sprzedawczynie łachów, starych sukienek, łachmanów, pokrzywionych butów i starych pepegów. Przy straganie siedziała stara, brudna przekupka, ledwie widoczna zza sterty swojego towaru. Zajadała chleb z odrobiną szczypioru.
  Z obojętną miną przyglądała się podchodzącym klientom. To była handlarka, która w tym samym miejscu siadywała od lat. Stare rzeczy skupowała po różnych domach, a później starała się sprzedać je z jako takim zyskiem.
  Obok rozłożyła swój towar biedna wymizerowana kobieta. Ona oferowała własne sukienki, znoszone i pocerowane, pomężowskie kamasze i inną biedną, rodzinną konfekcję.
Nieco dalej stała pani w kapelusiku o anemicznej twarzy. Ta przyniosła na rynek poduszkę. Dobra poduszka z pierza – zachwalała – za jedyne 3 złote.
  Ludzie przechodzili jednak obojętnie obok, szukali innych atrakcji. Stary gospodarz targował kapelusz. Znoszony, filcowy, zielony – jeden z wielu, które trzymał w ręku stary Żyd.
W końcu nie kupił, twierdząc, że jest za mały. Zawiedziony żydowski przekupień, obrzucił pogardliwym wzrokiem chłopaka i stwierdził, że kapelusz jest nie dla niego. Dlaczego? Bo nie będzie pasował. Obrażony wieśniak odszedł pośpiesznie do innych sprzedających.
  O kilka kroków dalej jakiś staruszek siedział z obojętną miną, z przewieszoną przez ramię parą spodni. Obok zaś odbywał się głośny targ. Handlarze wyrywali sobie z rąk przyniesione ubranie.

  Krytykowali rękawy, nogawki spodni, że wystrzępione. Kiedy speszony nowicjusz tłumaczył, że to przecież angielski materiał, pytali o cenę. Słysząc o 11 złotych, pukali się w głowę i odchodzili.
Osamotniony oferent amerykańskiego garnituru już tego dnia go nie sprzedał. Na rynku bowiem pomiędzy zawodowymi handlarzami istniała duża solidarność. Jak już raz kogoś zlekceważyli, nie dopuszczali do transakcji. Tam znowu transakcja nie doszła do skutku.
  Kmiotek zabrał właśnie trzy pary butów i jedną sukienczynę za 1,80 zł. Kupujący i sprzedający podali sobie ręce. Jeden zadowolony, że dobrze kupił, drugi, że dobrze sprzedał. Kto kogo nabrał, trudno było powiedzieć. W środku rynku handlowano innymi przedmiotami.
  Były to m.in. krawaty, spinki, kołnierzyki czy mankiety. Wszyscy głośno zachwalali swój towar i nawoływali do handlu.
  Ciszej zachowywali się tylko sprzedawcy książek. Mieli różne, oczywiście używane, niekiedy bardzo. Były więc tu książki rosyjskie, żydowskie, niemieckie, polskie. Beletrystyka, dzieła naukowe, podręczniki. Tołstoj – za 5 gr, Lermontow 5 tomów za 40 gr., 20 różnych pozycji za 3 zł.
  Białostocki Kercelak był oczywiście naturalnym środowiskiem dla chanajkowskiej biedy. To mieszkańcy tej dzielnicy głównie tu handlowali, sprzedawali i kupowali.
Chanajki dostarczały oczywiście tutaj swoich złodziejaszków i naciągaczy. Ci mieli też swój trefny towar. Były to kradzione zegarki, zakazane zapalniczki, sztuki nowego materiału, palta czy marynarki.
  Ciemne typki z ul. Cichej, Pieszej, Marmurowej czy Orlańskiej pracowały tutaj również w złodziejskim fachu. Łup zwykle nie był duży, ale ziarnko do ziarnka.

Włodzimierz Jarmolik

Pyszny Biały

 
   Pieczona drożdżowa bułka wypełniana pokrojoną w kostkę cebulą była jednym z przedwojennych białostockich przysmaków. Współcześnie znana jest głównie w Nowym Jorku pod nazwą „biały”.
Biały to jedna z odmian bajgla i obwarzanka, różni się jednak przede wszystkim cebulowym nadzieniem obficie posypanym makiem.
  Biały jest miękki, gąbczasty, ciepły, na zewnątrz lekko chrupiący. W przedwojennym Białymstoku był bardziej płaski i większy, a sprzedawany był wprost z ulicy.
  Pochodzenie pysznego pieczywa, które zdobyło serca nowojorczyków w swojej książce przedstawiła Mimi Sheraton, dziennikarka New York Times. Książka „The Bialy Eaters: The Story of a Bread and a Lost World” powstała na podstawie wielu rozmów i badań jakie autorka przeprowadziła podczas pobytu w Białymstoku.
  Nazwa „biały” powstała najprawdopodobniej w Nowym Jorku, gdzie na przełomie XIX i XX wieku osiedlali się Żydzi wyjeżdżający z Białegostoku. Zakładali oni pierwsze piekarnie gdzie wypiekali bajgle i białe. Wprawdzie liczba piekarń sprzedających ten wypiek, w ciągu wielu lat, drastycznie się zmniejszyła, jednak miłośnicy tych cebulowych bułeczek dokładnie wiedzą, gdzie można kupić najlepsze wyroby. Wschodnia część dolnego Manhattanu czasami jest zwana „stolicą białych”.
  Żydzi, którzy przybyli do NYC z Polski osiedlali się na Lower East Side. Podobnie jak większość grup etnicznych, przynieśli ze sobą swoje tradycje i potrawy. Zaczęli więc wypiekać swój chleb, który jedli z każdym posiłkiem. Słowo “Biały” to skrócona wersja “Bialystoker Kuchen” – wyrażenie w języku polskim oznacza “mały chleb z Białegostoku.”
  W 1936 roku Morris Kossar i Isador Mirski założyli piekarnię Mirsky and Kossar’s Bakery. J W 1953 roku Morris Kossar wykupił udziały swojego partnera, a nazwę piekarni zmienił na Kossar’s Bialys. Piekarnia dwukrotnie zmieniała lokalizację, ostatecznie od 1960 roku istnieje na 367 Grand Street. Jest to najstarsza, najbardziej znana, istniejąca piekarnia wypiekająca białe w Stanach Zjednoczonych.
  Wspominana Mimi Sheraton pisze w swojej książce: “Wiedziałam, że Kossar’s Bialys jest piekarnią gdzie są najlepsze białe w całym mieście, ale okazało się, że są one najlepsze w całym kraju”.
  Tajemnicą smaku białych z Kossar’s jest receptura sięgająca siedemnastego wieku. Piekarze używają najwyższej jakości mąki pszennej, świeżych jaj, drożdży piwnych, drobnej soli koszernej. Tajemnicą zarówno białych jak i bajgli jest woda z nowojorskich kranów.
  Obecnie w Kossar’s Bialys można zakupić sześć rodzajów tradycyjnego pieczywa: z paloną cebulą, czosnkiem, sezamem, suszonymi pomidorami i oliwkami.
  Adres piekarni:  367 Grand Street (róg Essex St.), Lower East Side, New York City.

70 lat temu

  Siedemdziesiąt lat temu pomiędzy rynkiem a ulicami Legionową, Sienkiewicza i M. Skłodowskiej-Curie było jeszcze jedenaście innych uliczek! Trudno to nam sobie wyobrazić. A jak się pięknie nazywały – Chazanowicza, Fastowska, znana już nam Ciemna, Widna, a dalej Głucha, Zalewna, Mokra, Gęsia, Bożnicza, Szkolna i Ceglana.
  I niech mi nikt nie opowiada, że był tam brud i nie wiadomo co, bo było tam piękne stare miasto. I idąc tak dalej tym nieistniejącym Białymstokiem, okrążając znaną na całym świecie synagogę wybudowaną w latach 1908-1913 według projektu Szlomy Rabinowicza, wychodzimy na Suraską i kierujemy się w stronę Młynowej.
  Równiutko ułożone “kocie łby” (jedynie zakute łby chcą usuwać ten niezwykle piękny, acz wymagający naprawy koloryt naszego miasta).
Lekko wijąca się linia tej ulicy to jej “smaczek”. Kto się nim nie delektuje, ten kiep. Nazwa Młynowej pochodzi oczywiście od młynów. Najokazalszy był młyn Cerera, należący do Mileckiego, Mścibowskiego i Zakhejma.
  Mieścił się w budynkach niejakiego Dawidowskiego (to parcela na rogu Młynowej i Cieszyńskiej). A dalej były młyny Kacprowskiego i Oguszewicza i nawet wiatrak będący własnością młynarza Młota. Jak była już mąka, to i piekarnia też by się zdała.
  No to i było ich tu 5. Czekać na gorące bułeczki można było w piwiarni Bostona. Samych sklepów spożywczych było na Młynowej 14. Dziś ostał się jeno jeden budynek, to ten na rogu z Kijowską, gdzie był sklepik Szaji Leszer.
  A kto by dziś odnalazł na Młynowej fabrykę maszynek do mięsa Braci Azja, tkalnię Jakuba Bromberga czy skład skór Chaima Makowskiego? Widzicie więc, drodzy Państwo, jak inna była to ulica niż dzisiejszy jej opłakany stan.
Z Młynowej, w stronę wzgórz św. Marii Magdaleny i św. Rocha, prowadziły Odeska, Cygańska, Ołowiana, Kijowska, Czarna, Jasna, Opatowska i tak dalej, aż po Łomżyńską.
  Gdzie są te ulice?! A my przez Pokorną moglibyśmy przejść na Kaflową (Grunwaldzka). To na niej od połowy XIX wieku znajdowała się fabryka kafli i pieców Jana Kucharskiego i Synów. O, to była europejska klasa. A sami Kucharscy i ich ogromne zasługi dla Białegostoku to temat na odrębną opowieść.
  Ale cóż, dziś śladu po tym wszystkim nie ma! Nie dziwota więc, że o sąsiadującej z kaflarnią świetnej fabryce gwoździ, osi do wozów i odlewni żeliwa Dojlidzkiego, to nawet nikt nie wie, że takowa była.
  A gdzie pamięć o fryzjerze Sapożniku, masarzu Jarockim, piekarzach Małamedzie, Barczaku i Mosakowskiej.
A gdzie ślad po specjalizacji Kijowskiej? Były tam 3 garbarnie – Aleksandrowicza, Epsztejna i Najdusa i składy skór prowadzone przez Nisela i Pomerańca.
  Dziś szczątki Młynowej, Kijowskiej, Angielskiej, Grunwaldzkiej dogorywają. O ironio, właśnie na tej ostatnie kształci się nowe pokolenie architektów. Dlaczego nie protestują? A może im nikt o tym na wykładach nie mówi?
  I tak szybko i cicho znika z krajobrazu miasta historia. Przerażająco wyglądają puste place, takie jak ten na rogu Kijowskiej i Grunwaldzkiej. Jeszcze niedawno stała w tym miejscu typowa białostocka kamieniczka. Co ja piszę, typowa? Skoro ich w całym mieście już nie ma, to ta zburzona była unikalna! Profesor Janusz Tazbir, jeden z najwybitniejszych humanistów i erudytów naszych czasów, spytał mnie ostatnio, czy na Grunwaldzkiej 7 stoi jeszcze dom, w którym mieszkał przed wojną. To niech go pan pilnuje – przykazał Profesor. Jak ja mam pilnować? Czy trzeba będzie przykuć się do niego, zamieszkać na kominie i wyrwanymi z jezdni kocimi łbami walić w tych wszystkich, co to robią wszystko, aby po dawnych mieszkańcach Białegostoku kamień na kamieniu nie pozostał?

Andrzej Lechowski

Wiktoria od samobójców

   Miała ul. Kilińskiego swój hotel Ritz, miała i Żydowska – Wiktorię. Tyle, że ta ostatnia owiana była znacznie gorszą sławę. Co tu dużo mówić – Wiktorię upodobali sobie… samobójcy
  Okazały, trzypiętrowy budynek mieścił się przy ul. Żydowskiej 2, na rogu ulicy i Sienkiewicza, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie dziś mieści się przystanek autobusowy i bar Słoneczny. Właściciel, Samuel Fejgin, na dole wynajmował pomieszczenia na sklepy (można było tam kupić tytoń i materiały piśmienne oraz buty), górę przeznaczył na część hotelową.
  Był to jednak budynek dość pechowy, działy się w nim sceny dramatyczne. W 1923 roku pewna para zakochanych (co ciekawe spoza Białegostoku) postanowiła popełnić tam samobójstwo.
W pokoju nr 7 wachmistrz Stanisław Podsiadło (z Kieleckiego) najpierw zastrzelił swą narzeczoną   Eugenię Truskolawską (warszawiankę), a potem zastrzelił się sam. Nieszczęsna para nie mogła wziąć ślubu, bo na przeszkodzie stał ojciec dziewczyny. Jak donosiły gazety, gdy do pokoju wpadł portier: “Na łóżku leżała nieznana kobieta ubrana w żakiet, na ziemi leżał wachmistrz. Na poduszkach i na ziemi spływała strugami krew. Rewolwer leżał na poduszce. Podsiadło i nieznana kobieta dogorywali”.
I nie był to jedyny przypadek, gdy samobójcy odbierali sobie życie w Wiktorii.
  Jak czytamy w książce “Lata dwudzieste, lata trzydzieste” Adama Dobrońskiego i Jolanty Szczygieł-Rogowskiej, hotel miał kiepską sławę jeszcze z innego powodu.
Pokoje często bywały zajęte przez wesołe córy Koryntu i ich klientów. Nawet dziennikarze postulowali, by ów proceder ukrócić.
  I rzeczywiście, koniec końców – właściciel został ukarany przez władze miejskie “za wprowadzanie kobiet do hotelu w celach uprawiania nierządu”.

fot. www.bialystok.miejscazhistoria.pl

Mój Białystok

  Urodziłem się 10 marca 1947 r w Białymstoku .Białystok mojego dzieciństwa rozciągał się od hal targowych, Siennego Rynku, Młynowej po stadion w Zwierzyńcu i lotnisko Krywlany. Nie bez powodu wymieniam te miejsca.
  Rynki – Sienny, Koński i Rybny, zatłoczone furami z kłębiącym się tłumem ludzi były atrakcją samą w sobie. Już z rana sunęły Mazowiecką fury z pobliskich wiosek. Dialogi towarzyszące targowaniu, zachwalanie towaru (często całymi poetyckimi tekstami), gra w lusterka czy trzy karty – to stanowiło pasjonujące zajęcie dla nas dzieciaków.

  Na stadionie (wtedy mówiło się boisko) w Zwierzyńcu byłem codziennym gościem. Pierwszego dnia pobytu w szkole podstawowej (chodziłem do czerwonej szóstki) już na drugiej lekcji znudzony uciekłem z klasy właśnie na boisko. Kibicowaliśmy tam trenującym piłkarzom i lekkoatletom.
  Jaka to była frajda odkopnąć piłkę zza bramki. Na sprzęt sportowy nie było nas stać. Aby pograć w tenisa Oskarowi Liedtke, gospodarzowi stadionu, przynosiło się książki (był ich zapamiętałym czytelnikiem); na czas, kiedy zagłębiał się w lekturę kolejnego “tygrysa” dawał rakietę i można było pograć w tenisa. Sprzęt – kulę i dysk “zorganizowaliśmy” sami. Za poprzeczkę służył sznurek.
  Zwierzyniec to także wieża spadochronowa, rozbijane pod nią- zanim nie przeniosły się na Kawaleryjską – cygańskie tabory, górka za cmentarzem, boisko przy kamieniu, grzyby (podbrzeźniaki zbierało się w miejscu gdzie dziś stoi rozgłośnia radiowa).
  Krywlany to już była dalsza wyprawa. Największą atrakcją wcale nie były samoloty, ale pełne tajemnic bunkry. Inną daleką wyprawę odbywaliśmy latem nad staw na Bażantarni.
Z rodzicami    Białystok mojego dzieciństwa to obecne osiedle 1000 – lecia i miasteczko akademickie Politechniki, to moja ulica – Mała. Moje ulice to także: Mazowiecka, Wiejska, Zwierzyniecka, Gęsi Dwór, Morwowa, Smutna, Lubelska. Ulice drewnianych domów z chlewikami, ulice, którymi przeganiano stada krów na wypas na lotnisku.
  Mój Białystok to dzielnica sadów, łąk i ogrodów. To była taka dziwna bardziej wiejska niż miejska część miasta. Prawdziwe miasto zaczynało się w okolicach rynku poczynając od “Cutra” – Młynowa Śledziowa, Piwna, po części Żelazna.
  Mój Białystok to sąsiedzi, dzielnica gdzie wszyscy się znali, przesiadywali przed domem niczym na wsi, wspólnie gościli się (piło się z karafek, a nie butelek), razem chodzili do kina (telewizji jeszcze nie było), najlepiej na “miłośne filmy”. My dzieciaki byliśmy pod stałą baczną kontrolą. Pamiętam, że ze strachu przed sąsiadami (każdy miał prawo wytargać za uszy) chodziliśmy do lasu palić papierosy Moje pierwsze w życiu (miałem 6 lat) to “Mewy” palone w towarzystwie jeszcze trzech kolegów, w miejscu gdzie obecnie jest rozgłośnia radiowa na Świerkowej. Wypaliliśmy od razu całą paczkę. Niewiele pamiętam. Zwymiotowałem.
  Białystok mojego dzieciństwa to najbliżsi koledzy. Razem chodziliśmy w arendę na śliwki, jabłka czy gruszki; zjeżdżali z górki na Smutnej lub za cmentarzem wojskowym, czepiali się na łyżwach samochodów samochodów; grali w cynę, “banczek”, cymbergaja; strzelali z klucza napełnianego karbidem; obowiązkowo we wrześniu, po wakacjach o puszczali latawce, kibicowali okolicznym hodowcom gołębi.
  To był piękny Białystok, w którym wszyscy byli sobie bliscy, a nawet żulia miała honor. Honor liczył się bardziej niż pieniądze.

JERZY JAMIOŁKOWSKI

Ciemna strona miasta

  W przedwojennym Białymstoku oprócz amatorów fałszowania dolarów i polskich banknotów, pojawiali się też straceńcy, którzy próbowali podrabiać bilon. Działo się to zwłaszcza w pierwszej połowie lat 30., kiedy w szalejącym kryzysie liczyła się każda złotówka.
  I właśnie monetą o tym nominale postanowił zakonkurować z mennicą państwową niejaki Zygfryd Osiński, młodzian roztropny, ale i śmiały zarazem.
Wszystko zaczęło się wiosną 1932 roku. Wydział Śledczy kierowany przez komisarza Hahna odnotowywał co i rusz pojawianie się całkiem zgrabnie podrobionych jednozłotówek.
  Przy ich rozpowszechnianiu zatrzymano nawet kilka osób: handlarza z Rybnego Rynku, kelnera z restauracji w hotelu Ritz czy dwóch dorożkarzy mających swój postój przy Rynku Kościuszki. Jednak po przesłuchaniu wszyscy podejrzani byli zwalniani. Okazywało się bowiem, że posiadali i wydawali zakwestionowane monety, nie wiedząc nic o ich trefnym pochodzeniu.Twierdzili, że otrzymywali je od swoich klientów, nie zwracając uwagi na ich inność od innych metalowych krążków. Ustalenie tą drogą krążących w obiegu fałszywek było więc praktycznie niemożliwe. Bo przez ile rąk musiały przejść owe złocisze.

  Wywiadowcy Wydziału Śledczego zaczęli więc mozolne penetracje miejscowego środowiska przestępczego, biorąc oczywiście pod uwagę napływ fałszywych jednozłotówek z zewnątrz.           Stawiano raczej na swojską produkcję. Z różnych doniesień od policyjnych kapusiów wynikało, że część kwestionowanych monet zmieniała właściciela podczas uprawianych w różnych punktach Białegostoku, nielegalnych gier hazardowych. Punkty te zaczęto uważnie obserwować.
  Jednym ze stałych miejsc, gdzie notorycznie spotykali się nałogowcy od gry w karty i kości, była łączka przy ul. Poleskiej, obok domu nr 12. Tutaj pod świecącą w górze latarnią można było hazardować się nawet do białego rana. Oczywiście jeśli dopisywała pogoda. W pobliżu była też melina z nielegalnym alkoholem, której właściciel chętnie skupował od pechowych graczy zegarki czy papierośnice, po ustalonych przez siebie cenach.
  W nocy z soboty na niedzielę 24 lipca kasyno pod chmurką przy Poleskiej także działało. Młodzi hazardziści grali zapamiętale w kilku grupkach w oczko. W jednej z nich rej wodziła dwójka 18-latków: Jan Zacharko z Fabrycznej i jego kompan, Zygfryd Osiński z Łąkowej, który trzymał głównie bank i zgarniał najwyższe pule. Niespodziewanie, mimo protestów pozostałych graczy, zostawił karty i zniknął. Za nim podążył Zacharko.
  Decyzja Zygi Osińskiego nie była bezpodstawna. Zauważył on bowiem zbliżającego się policjanta, a mając na sumieniu kilka niecnych sprawek wolał nie spotykać się z “panem władza”. Policjant z pobliskiego komisariatu, który obchodził właśnie swój rejon, w pierwszej kolejności położył szlaban na czapce, w której leżał spory, bilonowy bank. Zanim wsypał monety do kieszeni, zauważył, że kilka z nich było dziwnie nowych.

  Ponieważ sprawa fałszywych jedno złotówek znana była wszystkim posterunkowym, spostrzegawczy policjant z samego rana udał się na ul. Warszwską, do siedziby Wydziału Śledczego.
  Dyżurny, który przyjął zawiadomienie o podejrzanych natychmiast zawiadomił telefonicznie zastępcę kierownika WS, Dubaniewicza. Choć była niedziela, w ruch poszedł cały aparat śledczy. Po kilku godzinach policjanci trafili do mieszkania Zacharki, a następnie zatrzymali samego Osińskiego. Podczas rewizji znaleziono przy nim pilnik ze śladami po metalu. Z kolei w wynajmowanej kawalerce odkryto warsztacik typu “Zrób to sam”. Okazało się też, że Osinski, jako robotnik w hucie szkła, miał pojęcie o tyglach, formach i odlewaniu różnych przedmiotów.
  Agentów z Wydziału Śledczego ucieszyły szczególnie rezultaty rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu matki przedsiębiorczego Zygi. Pod laskiem, w najdalszym kącie znaleziono woreczek, a w nim 57 sztuk fałszywych monet.
  W pół roku później Zygfryd Osiński zainkasował dwa lata więzienia, a przez trzy nie mógł korzystać ze swoich praw obywatelskich.

Włodzimierz Jarmolik

Konstanty Kosinski

  Konstanty Kosiński urodził się 23 stycznia 1887 we wsi Bogusze Litewka w powiecie bielsko podlaskim. Uczył się w Białymstoku , studiował w Petersburgu.W 1915 roku zaangażował się w organizację szkolnictwa polskiego na terenie Białegostoku. Angażował się w działalność kulturalna miasta, wraz z kilkunastoosobową grupą zapaleńców stworzył Towarzystwo Dramatyczne Pochodnia- teatr pełniący ważną rolę patriotyczną.
  Wielka pasją życiową Konstantego Kosińskiego było dziennikarstwo. Od 1912 roku wydawał Gazetę Białostocką, pierwsze i jedyne polskie pismo ukazujące się w tym czasie w Białymstoku. Był jego pomysłodawcą, założycielem, głównym redaktorem i wydawcą.
Gazeta wydawana była z przerwami przez trzy lata.Ostatni numer ukazał się 15 sierpnia 1915 roku, tuz po wkroczeniu do Białegostoku wojsk niemieckich.

  Po odzyskaniu niepodległości aktywnie współtworzył szkolnictwo podstawowe, po 1924 roku wznowił pracę dziennikarską jako współpracownik, a od 11 do 83 numeru jako redaktor naczelny Dziennika Białostockiego .
  W latach 1924/1925 współtworzył Nowiny Białostockie i Białostocki Kurier Polski. W 1926 z jego inicjatywy powstał Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, którego był pierwszym prezesem.
  Obok rozlicznych działaniach o charakterze społecznym był nauczycielem.Pracował jako pedagog i kierownik wielu szkół, tworzył tajne nauczanie na Bojarach.
Został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotą Odznaką PTTK
  Zmarł 11 stycznia 1961, pochowany jest w Białymstoku.

Brylanty z carskiej korony

  Na początku lat 20. ubiegłego wieku, po ciężkich rządach carskich, Białystok zmieniał się powoli. Ale z uporem. Zmiany te dotyczyły nie tylko wyglądu życia publicznego i miasta. Sięgały również jego ciemniejszej strony.
  Ot, na przykład miejscowi oszuści wzbogacili swój repertuar o nowe, nieznane wcześniej “numery”. Jednym z nich było sprzedawanie “brylantów z korony carskiej”.
Iluż to wieśniaków przybyłych do miasta na zakupy wracało do domu z nic niewartymi świecidełkami w kieszeni. Byli pewni, że robią wyśmienity interes, kupując od “emigrantów” z rządzonej przez bolszewików Rosji po okazyjnej cenie ich kosztowności. Tymczasem stawali się kolejnymi ofiarami białostockich Chanajek.
  Szczególną aktywność w “brylantowej” branży rozwinął niejaki Połter Zundel z ul. Bożniczej. Był to wielce obiecujący młodzieniec, który z zapałem oddawał się szulerce po różnych melinach.
Nie gardził drobnymi kradzieżami. A ponieważ posiadał spore zdolności aktorskie i językowe, zabrał się też za naciąganie łatwowiernych “frajerów”.
  Bardzo wiarygodnie udawał pokrzywdzonego przez Sowietów członka rodziny znanego carskiego generała, po którym pozostała mu garść rodowych klejnotów. Oto kilka “transakcji”, które zawarł Połter Zundel, krążąc po ulicach i rynkach międzywojennego Białegostoku.
Wiosną 1922 roku przybył do Białegostoku w interesach Bronisław Kościej, kupiec ze Świsłoczy. Chciał on nabyć w stolicy województwa partię tanich pędzli. W ich poszukiwaniu zwiedzał różne sklepy i składy.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle jakiś człowiek o zasmuconej twarzy. Łamanym językiem, z wyraźnym akcentem rosyjskim, zaczął opowiadać o chorej żonie, głodnych dzieciach i potrzebie wyjazdu z Białegostoku do Warszawy. Następnie zaoferował do sprzedania broszę z brylantami i pierścionek z diamentem.
  Kościej nie byłby kupcem, gdyby przynajmniej nie zechciał obejrzeć proponowanego towaru. Gdy zaś wziął do ręki błyszczące świecidełka, myślał już tylko o tym, ile za nie powinien zapłacić i za ile później je odsprzeda.
  “Rosjanin” wymienił swoją cenę – 100 tysięcy marek. Ostatecznie, po krótkim targu, stanęło na 60. Transakcja została zawarta. Zadowoleni kontrahenci, każdy z innego powodu, ruszyli w swoją stronę. Bronisław Kościej dopiero po powrocie do Świsłoczy dowiedział się od znajomego jubilera, że nabył tombak i szkło o wartości najwyżej 5 tys. marek.

  Podobna scenka rozegrała się latem 1924 roku na ul. Lipowej. Do Izydora Kownackiego ze wsi Dąbrówka podeszło dwóch skromnie odzianych mężczyzn. Młodszy łamaną polszczyzną zaczął opowiadać o ucieczce z Rosji, braku środków do życia, wreszcie o kilku brylantach należących do dostojnych przodków, związanych z dworem carskim.
  Kownacki, który właśnie sprzedał cielaka, miał w kieszeni kilkadziesiąt złotych. Choć nie bardzo uwierzył w usłyszaną historię, zainteresował się jednak proponowanymi klejnotami. “Pewno jacyś złodziejaszkowie – pomyślał – okradli kogoś i teraz sprzedają łup”.
Pomimo swoich podejrzeń gospodarz spod Białegostoku przystąpił do ubijania korzystnego, tak mu się przynajmniej wydawało, interesu. Miał niebawem wydawać córkę za mąż i kilka złotych zaoszczędzonych na jej posagu mógł przeznaczyć na zakup weselnego alkoholu.
  “Uciekinierzy” łatwo zgodzili się przyjąć za kosztowną broszkę i drogi pierścionek “tylko” 25 zł. Jakież jednak było rozczarowanie Kownackiego, kiedy złotnik, do którego wstąpił, żeby wycenić swoją zdobycz, rozpoznał imitację.
  A oto, co przydarzyło się jesienią tego samego roku pani Franciszce Piferowej z miasta Lida. Przyjechała ona do Białegostoku, ażeby odwiedzić krewnych. Pewnego razu, z siostrą, udała się na rybny rynek na zakupy. Gdy obie paniusie wędrowały sobie między straganami, podszedł nagle do nich niewysoki osobnik.
  W jego ręku błysnął pierścionek z dużym brylantem. – Może któraś z pań kupi – zapytał. – Szkoda mi się z nim, co prawda, rozstawać, bo to pamiątka po dziadku, który umarł na cholerę w czasie wojny krymskiej, ale bardzo potrzebuję pieniędzy. Niechajby przynajmniej – dodał – ta święta pamiątka znalazła się w godnych rękach”.
  Kobiety oczywiście zainteresowały się klejnotem. Zwłaszcza pani Franciszce zaświeciły się do niego oczy. Rozpoczęła więc rozmowę o ewentualnej cenie. Ponieważ, o dziwo, mężczyzna nie chciał zbyt drogo, transakcja doszła do skutku.
  Kilka minut później u Piferowej nastąpiło olśnienie. A może by tak spytać jubilera o cenę nabytego pierścionka? Ten wycenił jego wartość na… 30 groszy.
  Oszukani przez Połtera Zundela kupiec ze Świsłoczy, gospodarz z Dąbrówki i paniusia z Lidy złożyli oczywiście stosowne zażalenie w białostockiej Ekspozyturze Urzędu Śledczego. Choć po jakimś czasie kanciarz trafił za kratki, to jego ofiary nigdy nie odzyskały swoich pieniędzy.
Tak to bywa, jeśli komuś marzą się brylanty z carskiej korony. I do tego za bezcen!

Włodzimierz Jarmolik

To była świetnie prosperująca fabryka

  Najlepsze kafle można było kupić u Kucharskiego. W fabryce była nawet łaźnia i biblioteka.
Dokładnie w 1893 roku przy ulicy Grunwaldzkiej 41 powstał niewielki zakład ceramiczny. Jego właścicielem był Jan Kucharski, który miał też w pobliżu swój dom. Zakład specjalizował się w produkcji zarówno kafli, jak i gotowych pieców. Przedsiębiorstwo z roku na rok przynosiło coraz większe zyski.
  Rozwój przerwał wybuch I wojny światowej. Działalność został wznowiona dopiero po 1918 roku. Firmę prowadzili już synowie Jana – Sylwester i Józef.
Znacznie rozbudowali oni zakład ojca, uruchomili nawet nowy dział produkcji – polewy do kafli. W 1939 roku firma zatrudniała około 80 robotników, a jej wyroby były nie tylko uważane za najlepsze w Białymstoku, ale też cieszyły się dużym popytem w całym kraju.
  Fabryka była też znana z tego, że jej właściciele bardzo dobrze traktowali swoich pracowników. Dbali nawet o ich potrzeby kulturalne. W działającej przy fabryce świetlicy urządzane były różnego rodzaju zabawy i przedstawienia teatralne.
  Istniała tam też bogata w zbiory biblioteka oraz łaźnia.
Za swoją działalność Kucharscy zostali docenieni w 1936 roku, kiedy to Józef otrzymał od prezesa rady ministrów nagrodę gospodarczą.
  Fabryka przestała działać wraz z wybuchem II wojny światowej. Dziś po przedwojennych fabrykantach pozostały dwie plakiety ceramiczne z podobizną Józefa Piłsudskiego, które ma w swoich zbiorach Muzeum Historyczne.

Buza

  Mikołaj Murawiejski jego buza szybko dorównała do macedońskiego poziomu. Interes szedł dobrze, tak więc buzownik, buzian, a może buzowiec postanowił pójść za ciosem i udoskalić lokal.
  Jesienią 1927 roku Murawiejski przeprowadził modernizację buzny. Odnotowano, że “lokal buznej po gruntownym remoncie został powiększony, posiada cały szereg oddzielnych stolików, robi wrażenie dobrej cukierni”.
I dalej dodawano, że “czysty i widny lokal oraz dużo światła, wszystko to robi z tej buznej przyjemny kącik”. Wrażenie robiła też uprzejma obsługa oraz niskie ceny.
  Wszystko to sprawiało, że buzna Murawiejskiego zaczęła być uznawana za “najlepszy i bezkonkurencyjny w Białymstoku lokal, a co za tym idzie stale ściąga do siebie liczne rzesze słodyczy wschodnich”. No bo właśnie oprócz buzy można w niej było “łakomić się słodyczami wschodnimi”. Królowała oczywiście chałwa, ale dużą i zasłużoną popularnością cieszyło się też tureckie rachatłukum, czyli specjalnie formowane niewielkie bryłki skrobi wymieszanej z cukrem, do których dodawano galaretki owocowe.
  Były to takie przedwojenne żelki. Dużym wzięciem cieszyło się rachatłukum waniliowe, a w letnie, gorące dni orzeźwiające miętowe. Na łasuchów czekały też “zapasy czekolady, cukrów i słodyczy pierwszorzędnych firm krajowych i zagranicznych”.
  Macedończycy nie dawali za wygraną, doceniając sukces Murawiejskiego, przystąpili do ofensywy. W styczniu 1927 roku przy ulicy Sienkiewicza 2 otwarta została nowa buzna. Oficjalna nazwa brzmiała – Centralna Macedońska Buzna i Kawiarnia Bałkan. Jej właściciel Tancze Boszkow, który mieszkał w tym samym budynku, dziarsko zabrał się za odrabianie dystansu do Mikołaja Murawiejskiego.
  Na urządzonej wiosną 1927 roku w Białymstoku Wielkiej Wystawie Przemysłu Krajowego za wyroby swojej firmy Bałkan otrzymał dyplom. Nie był to pierwszy wystawowy sukces Macedończyka. Już w 1925 roku Tancze Boszkow wysłał swoje wyroby na II Międzynarodową Wystawę do Brukseli. Jury po degustacji orzekło, że buza, chałwa i inne specjały z Białegostoku są “dobre i nieszkodliwe dla zdrowia” i przyznało mu złoty medal.
  Ale największy sukces przyszedł w 1927 roku. Tancze Boszkow na kolejnej Wielkiej Wystawie, tym razem w Paryżu otrzymał Diplóme de Grand Prix avec Médallie d`Or.
Informacja o tym zaszczycie do Białegostoku dotarła dopiero w 1928 roku. Pisano, że “białostocka firma wyrobów słodyczy wschodnich Tańcze Boszkow otrzymała za wystawione na Exposition du Bien Entre w Paryżu w r. 1927 eksponaty swych wyrobów (rachatłukum, chałwa, syropy i In.) dyplom Grand Prix ze złotym medalem”. Macedończycy wiedzeni tymi sukcesami nie ograniczali się już tylko do buzy z chałwą.

  Boszkow w swoim głównym lokalu przy Sienkiewicza i w filii, która była w Ritzu, polecał “nowoczesne słodycze wschodnie, a także wielki wybór czekolady najlepszych gatunków” oraz “lody pierwszorzędnej jakości”. W tym samym 1927 roku białostocka buza rozpoczęła swoją ekspansję. Nestor buzowników Biso Pejkow, który nadal z powodzeniem prowadził buznę przy Rynku Kościuszki 26, w lecie tegoż roku otworzył lokal w Grodnie przy ulicy Dominikańskiej 28. Grodnian zachęcał reklamowym hasłem “Spieszcie się przekonać”.
  Z chwilą wkroczenia do buzującego interesu Murawiejskiego Macedończycy, być może czując się zagrożeni w utracie swojego dotychczasowego monopolu, zaczęli też stosować nowoczesny, jak na owe czasy, marketing.
  Celem, jaki chcieli osiągnąć, było podkreślenie ich wyjątkowości. Za przykładem Boszkowa, który swoją buznę nazwał Bałkan, poszedł Najdo Stojanowicz z ul. Sienkiewicza 14, który zaczął promować się pod nazwą Orient. Tradycją macedońskich buzn było oprócz szykowania specjalnych ofert świątecznych także składanie życzeń stałym i potencjalnym klientom. Niezwykły zabieg reklamowy zastosował Tancze Boszkow w 1935 roku. Wiedząc, że przez radio transmitowany będzie koncert słynnego kantora Kusowitskiego, wystawił przed swoim lokalem głośniki. Przed buzną zgromadził się tłum słuchaczy.
  Oczywiście, że po koncercie wszyscy rzucili się na buzę z chałwą. Były też w tej buźnie niezamierzone przez właściciela elementy politycznej pseudoreklamy. Otóż jesienią 1935 roku w lokalu zadomowił się pewien jegomość nie ukrywający swych sympatii do faszystowskiego dyktatora Włoch, Benito Mussoliniego.
  Indywiduum to nawet upozowało się na włoskiego Duce, i co najważniejsze kazało tytułować się per Mussolini. I to też okazało się magnesem przyciągającym klientów. Wszyscy chcieli napić się buzy z Duce.
  Komu bardziej buzowało w głowie? To już pozostawiam bez odpowiedzi. Ale były też buzny miejscem nieobyczajnych incydentów. To szokowało białostoczan, bo lokale te uchodziły w opinii publicznej za oazy spokoju i dobrych obyczajów. Tym bardziej piętnowano to, co zdarzyło się wiosną 1932 roku w buźnie Temelki Stojanowicza przy Lipowej 16. Ruch w lokalu był tak, jak każdego dnia, spory, gdy nagle weszło do niego “6 nieznanych osobników”.
  Nie było w tym nic nadzwyczajnego, przeto mało kto zwrócił na nich uwagę. Panowie zamówili buzę z chałwą. Gdy zostali obsłużeni przez kelnera, to zaczęli wśród śmiechów i niewybrednych słów rozlewać buzę na podłogę i stoliki. Przywołany przez personel Stojanowicz zwrócił im uwagę na niestosowność takiego zachowania.
  To wywołało atak. Młodzieńcy wyraźnie nabuzowani innymi napojami, awanturując się, rozbili gablotę, w której znajdowały się reklamowe prospekty i menu. Tego im było za mało. Wybili więc szybę wystawową buzny i uciekli. Stojanowicz wybiegł za nimi na ulicę i przy pomocy policjanta zatrzymał jednego z awanturników. Wkrótce cała kompania spotkała się w sądzie.
  No cóż, za buzowanie w buznie czasem trzeba było słono zapłacić.

Andrzej Lechowski

Zaczarowany dorożkarz

  Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna.Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją.
  Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków.
  Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz.
  Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych. Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi.
  Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego.Tam też potrafili tęgo narozrabiać. W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż.Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant.
  W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz.
  Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła.
Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.
  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy.Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej.
  Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami.Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron. Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos.
  Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie!
W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.
  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie.

Włodzimierz Jarmolik

Białostocki Wedel Chaim Sofer

Jesienią 1927 roku przy Sienkiewicza 38, w nieistniejącym dziś budynku, który stał na rogu Warszawskiej, otwarta została filia fabryczna znanej warszawskiej Fabryki Cukrów i Czekolady Franboli.

Po okazyjnych cenach, “trzy razy tygodniowo bagażem”, dostarczano tu zaspokajające wyrafinowane podniebienia białostoczan  w wielkim wyborze.

Ulica Sienkiewicza była w tamtych latach czekoladowym rajem dla łasuchów. Pod 24 numerem znajdował się firmowy sklep wytwórni czekolady Plutos. Żeby nie wodzić losu na pokuszenie i nie narazić się na wytłuczenie witryny, kierownictwo sklepu zaznaczało przezornie, że “pudełka luksusowe na wystawie nie są umieszczane”.

Najbliżej rynku, przy Sienkiewicza 12 był Wedel. On nie wymagał reklamy , było samo przez się wiadome, że mówiąc Wedel myślimy czekolada.

Takim białostockim Wedlem był Chaim Sofer. Założył swoją wytwórnię czekolady w 1905 roku. Znajdowała się ona przy Sosnowej 5. Za cara była to ulica Kładbiszczańska 3, czyli Cmentarna.
Aby rozwikłać ten galimatias adresowy mówiono po prostu “przy cerkwi”. Tak, tak. Sosnowa bowiem zaczynała się wówczas od Lipowej, dalej prowadziła jak dzisiejsza Św. Mikołaja, aż dochodziła do dzisiejszej Sosnowej.

Sofer przez lata funkcjonował pod nazwą “Wiedeński”.W swoich reklamach zachwalał “pierwszorzędne wyroby w dużym wyborze jak: czekolady, karmelki, chałwy i bombonierki”. Zapewniał, że jego dewizą jest “jakość, świeżość, dobroć, a głównie tanio”.

 

Szczególny ruch u Sofera panował przed świętami. Białostoczanie tylko czekali na takie informacje jak ta, która poprzedzała Wielkanoc 1936 roku. Żyd Sofer ogłaszał gojom, że oto “na święta Wielkiejnocy polecam w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki – jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelków czekoladowych, pralinek, czekoladek z andutami, cukat pomarańczowych produkowanych – jak zawsze – z najlepszych i pierwszorzędnych surowców”.

Wielkanocne łakocie robione w żydowskiej wytwórni “przy cerkwi”. Ci których nie stać było na zakupy w renomowanych sklepach chętnie korzystali z taniej oferty krążących po rynki i Lipowej obnośnych handlarzy.

W 1935 roku w okresie przedświątecznym już od rana słychać było w centrum miasta ich donośne wołanie: “Paluszki czekoladoweeee! Reklamoweeee! Trzy sztuki za 10 groszyyy! Każdy ma okazję spróbować!” Taki sposób sprzedaży był istotną konkurencją dla firmowych sklepów. Nic więc dziwnego, że krzykliwi handlarze byli przeganiani z Sienkiewicza.
Szybko też po mieście rozeszła się wieść, że “sprzedawane paluszki są wytworami jakiejś nieznanej wytwórni, może potajemnej”.

Przestrzegano nawet, że może być to trucizna i nawoływano do poddania tych “parogroszowych specjałów” analizie. Ci co znali się na czekoladowym interesie byli pewni, że “gdyby do analizy tej doszło – sprzedawcy i wytwórcy ich poszliby za kratę”.

Za nią trafił niejaki Hirsz Ejger, który przy Kupieckiej 19 (Malmeda) prowadził potajemną wytwórnię cukierków i czekolady. Wszyscy o tym wiedzieli, a w związku z tym Hirsz nosił przydomek Czekoladnik. Jego pomysł na sukces był prosty. Najpierw niska cena, a następnie podrobione “etykiety znanych firm tej branży”. Tak prowadzony interes skończył się dla Hirsza Czekoladnika szoko latami w więziennej celi.

Andrzej Lechowski

Miasto absolutnie mieszczańskie

  Nad Białymstokiem przez długi okres ciążyła niezasłużenie opinia wiejskości , prostoty i bylejakości. A było to miasto wręcz absolutnie mieszczańskie.Centrum zapełniały liczne fabryki, sklepy, zakłady usługowe. Kwitły instytucje kulturalne, korzystając z bogatego zaplecza Wilna i Grodna.
  Śródmieście tętniło życiem, samych gazet – w języku polskim, jidisz, po rosyjsku, niemiecku o różnych kierunkach politycznych wychodziło kilka.
  Praktycznie dzisiejszy Rynek Kościuszki wydaje się pusty w porównaniu z tym, co się tu niegdyś działo. W niedzielę białostoczanie ruszali na spacery do parku miejskiego księcia Józefa Poniatowskiego. Park był otoczony murem – gdy odbywały się bale czy imprezy, to zamykano bramy, by zapewnić bezpieczeństwo przebywającym tu uczestnikom. Do modnych miejsc należał oczywiście hotel Ritz, gdzie przygrywały modne jazzbandy i występowały popularne gwiazdy.       Chętnie spotykano się w teatrze Palace, inteligencja żydowska miała swój klub literatów i dziennikarzy przy ul. Sienkiewicza. Latem przy Lipowej lub Nadrzecznej barwne namioty rozkładali cyrkowcy, którzy zjeżdżali ze swoimi kuglarskimi sztuczkami. Oczywiście nie wszystko wyglądało pięknie. Międzywojenny Białystok szarpały strajki, kryzys gospodarczy, szalało bezrobocie, kwitła prostytucja.
  Bolesny problem stanowiła duża liczba podrzutków, jak określano dzieci porzucone przez rodziców czy samotne matki. W związku z tym powstawały liczne ochronki, prężnie działały towarzystwa dobroczynne.Tu ważną rolę odgrywają kobiety. Poprzez różne organizacje walczą o równouprawnienie w polityce, w biznesie, ale i starają się pomóc potrzebującym. Przykład zaangażowania dają pierwsze damy miasta. Wojewodzina Kościałkowska w pałacu Branickich (siedzibie władz wojewódzkich) organizowała salony jesienne, gdzie artyści malarze pokazywali swoje obrazy.

  Była to zarazem i znakomita okazja do ich wsparcia finansowego i wylansowania młodych talentów. Po I wojnie Białystok szybko się odbudowuje ze zniszczeń.
  Boom gospodarczy jednak ma tę złą stronę, że rozwój staje się chaotyczny. Zmienia się to na szczęście w latach 30., kiedy pojawia się znakomity duet władzy: prezydent Seweryn Nowakowski i wojewoda Zyndram-Kościałkowski. Powstaje dzielnica reprezentacyjna – bardzo ładna ulica Mickiewicza, w parku buduje się teatr marszałka Piłsuskiego, na spacery chodzi się na Planty.
Zwierzyniec staje się miejscem pikników i majówek. Znikła jednak Rozkosz – słynne tu centrum rozrywki zostało już rozebrane, część desek wykorzystano na rusztowania przy budowie kościoła św. Rocha, a z części powstał dom dla sierot i zielona szkoła.
  Latem białostoczanie tłumnie opuszczali miasto. Bogatsi jechali do Sopot (czyli do Sopotu), do Druskiennik, a mniej zamożni na dacze do Ignatek, (znajdowało się tu nawet kasyno) lub do podmiejskich letnisk w Dzikich, Nowosiółkach, Supraślu. Powstaje PTTK.
  Białostoczanie wsiadają na rowery, jeżdżą na nartach. Początkowo miłośnicy desek budzą zdziwienie, ale ton nadają wojskowi, wszak w mieście stacjonują jednostki. Odbywają się zawody szachowe, turnieje tenisowe. Lata międzywojenne to i konkursy Miss Polonia – Białystok też wystawiał kandydatki.

  W styczniu 1930 r. redakcja Dziennika Białostockiego zamieściła kupon z nazwiskami najpiękniejszych. Na liście była białostoczanka Elżbieta Chamska. Czytelnicy oczywiście ją wybrali. Chociaż w konkurencji z innymi urodziwymi Polkami z kraju zajęła odległe miejsce, to emocji nie brakowało.
  Białostoczanki, co widać na zdjęciach w ogóle chodziły elegancko ubrane. Kreatorkami mody były początkowo żony fabrykantów podróżujące po całej Europie, później inspiracją było kino – każda panna chciała wyglądać jak Pola Negri.
  Nowinki podpatrywano na rewiach mody, a następnie te kolekcje odszywały zdolne panie krawcowe w licznych zakładach w mieście. – W zasadzie Białystok był miniaturą Warszawy, sposób bycia i życia mieszkańców niczym się nie różnił.

Bandzior z carskim rodowodem

  Białystok międzywojenny miał zawsze duży wybór przestępców o różnych specjalnościach. Łączyła ich zwykle prymitywna brutalność, duża ochota do posługiwania się bronią, no i bezwzględny, wymagający całkowitego posłuszeństwa prowodyr. Bez niego trudno było myśleć o udanych napadach i rabunkach.

  Takim właśnie szefem był niewątpliwie Aleksander Zawadzki, zawodowy bandzior jeszcze z carskim  rodowodem. W 1922 r. opuścił więzienie przy Baranowickiej, gdzie odsiadywał trzyletni wyrok za zasypaną robotę w okolicach miasta. Na wolności powitali go jednak nie  tylko dawni kompani, ale również policja, która słusznie przypuszczała, że zwolniony opryszek, prędzej czy później powróci do swojego procederu. Rozpoczęła się więc dyskretna inwigilacja.
  Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego szybko zorientowali się, że Zawadzki po krótkim odpoczynku przystąpił do działania.Uruchomił swoje dawne kontakty w białostockim półświatku, dobrał pozostających na wolności członków rozbitej szajki, zaczął rozglądać się za bronią, o którą było może nieco trudniej niż w zaraz powojennych czasach.
  Wywiadowcy z EUS zwrócili wkrótce uwagę na ludzi Zawadzkiego, kręcących się w pobliżu domu przy ul. Kościelnej 5. Tak się składało, że mieszkał tam na parterze bogaty kupiec od tkanin Wolf.
Dla policji wszystko było już jasne. Bandyci zaplanowali napad na dzień, w którym Wolf miał wyjechać do Warszawy w interesach. Policja uprzedziła lokatorów domu i przygotowała zasadzkę na bandytów.
  Od kapusiów dowiedziano się, że Zawadzki zaopatrzył całą szajkę w rewolwery, a nawet granaty. Poza tym do końca nie wiedziano, jak liczną bandę zgromadził jej szef. Agenci EUS rozlokowali się po pokojach w mieszkaniu kupca, a także w podwórkowych przybudówkach.
Późnym wieczorem przed domem pojawiło się kilku osobników. Rozpoczęło się badanie okolicy, szczególnie drzwi prowadzących do budynku.
  Około północy podjechała dorożka, wysiedli z niej czterej bandyci. Dwaj obstawili podwórze, pozostali weszli na korytarz. Szybko znaleźli się pod drzwiami do mieszkania Wolfa. Jeden z nich wyciągnął z zanadrza i zaczął wiercić otwory przy drzwiowym zamku.
  Wtedy wkroczyła policja. Bandyci rzucili się do ucieczki. Jednocześnie zaczęli się bezładnie ostrzeliwać. Jednego z napastników z naganem w ręku ujęto od razu, drugiego po krótkim pościgu. Zdążył on jednak wyrzucić broń w jakiś ciemny kąt podwórza. Stojący na świecy bandyci zdążyli zbiec. Sprzyjały im panujące dookoła ciemności.
  Dla policjantów tak pieczołowicie przygotowujących całą akcję była to niewątpliwie duża kompromitacja, ale nie do końca.
W policyjną zasadzkę wpadł sam Aleksander Zawadzki i jego najbliższy kompan Józef Lalus, niebezpieczny opryszek znany na całym Antoniuku. Ten ostatni sprawił wywiadowcom sporo kłopotów. Choć już bez broni walczył zajadle rękoma i nogami. Swego czasu trenował zapasy.     Dopiero kiedy otrzymał silny cios kolbą pistoletu w głowę, opuściła go ochota do dalszego oporu.
  Pojmanych bandziorów odprowadzono skwapliwie do aresztu, zaś na miejscu nieudanego napadu pozostało paru policjantów. Przewidywano bowiem, że mogą pojawić się jeszcze następni członkowie szajki. No i mieli rację.
  Po niespełna półgodzinie pojawiła się 19-letnia Maciejówna, kochanka jednego z bandytów po spodziewane łupy z mieszkania Wolfa-Bławatnika.
Pojmana Jadzia próbowała przekupić agenta policyjnego swoim ciałem, ale nadaremnie. Tak jak inni trafiła do aresztu przy Warszawskiej.
  Później na ul. Kupieckiej kręciło się jeszcze kilku innych podejrzanych typów, których także zatrzymano. Szajka Zawadzkiego z jej pechowym raczej szefem została rozbita.
Poczynając od połowy lat dwudziestych coraz mniej bandytów decydowało się na zbrojne grabieże białostockich mieszkań. Było po prostu mniej zdolnych szefów, potrafiących sklecić sprawną, złodziejską szajkę.

Włodzimierz Jarmolik

Arystokrata złodziejskiego fachu

  Był początek lat dwudziestych. Nic nie zapowiadało, że Franio Więckowski, młodzian zamieszkały przy ul. św. Rocha, uczęszczający do białostockiego Liceum Handlowego, zostanie jednym z najzdolniejszych miejscowych klawiszników.
  Karierę przestępczą Franek W. zaczął jednak od czegoś innego. W 1925 roku przyłączył się do gromadki oszustów, żerujących na naiwniakach znad Białki. Zaczął przyjmować zamówienia dla znanej firmy fotograficznej z Warszawy. Komu portret, komu powiększone zdjęcie ślubne – tak brzmiały jego uliczne okrzyki. Brał zaliczki, wystawiał pokwitowania, no i hulał. Sąd skazał go na pół roku więzienia.
  Po  wyjściu  na wolność  Więckowski  na dobre związał się z białostockim światkiem przestępczym. Najczęściej można było go spotkać w restauracji “Łącz” albo w sali bilardowej “Polonia” przy Rynku Kościuszki.
Spędzał tam beztrosko czas z podobnymi do siebie niebieskimi ptakami. Żeby zdobyć pieniądze na alkohol i i rozrywki, zaczął kraść. Miał przy tym ulubioną metodę – na gościa. Wchodził w marynarce do kawiarni, restauracji czy hotelu, a starał się wyjść w ściągniętym ukradkiem futrze, palcie lub płaszczu.
  W 1927 r. spotkała go z tego powodu kolejna przykrość. Przyłapany ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego, trafił znowu na pół roku za kratki.
Na przełomie lat 20. i 30. nowym towarzystwem Więckowskiego stali się złodzieje mieszkaniowi. Początkowo byli to pospolici włamywacze, chodzący na robotę z łomem. Szybko jednak ambitny młodzian zaczął zadawać się tylko z chanajkowskimi klawisznikami.
  Miał talent, więc szybko znalazł się na szczycie złodziejskiej hierarchii. Klawisznicy stanowili, obok kasiarzy, arystokrację złodziejskiego fachu. Gardząc prymitywnymi metodami, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślnych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu.     Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle. Później, poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem (tzw. piórkiem) klawisznik uzyskiwał informację co do nacięć na podrobionym kluczu. Takie zabiegi trwały zwykle kilka dni. Trzeba było zachować ostrożność przed mieszkańcami wybranego domu. Klawisznicy pracowali zwykle w kilkuosobowych grupach. Na początku lat trzydziestych liderem jednej z nich został Więckowski.

  W lutym 1934 r. białostocki tygodnik “Reflektor” w artykule pt. “Schwytani włamywacze” donosił, że dnia 24 bm. tuż przed północą, pełniący obchód funkcjonariusz z posterunku kolejowego trafił na teren składów przedsiębiorstwa “Warrant”. Zauważył świeżo wyłamane sztachety w parkanie.   Zaintrygowany tym wszedł przez otwór do ogrodu, a następnie pod sam mur składnicy. Usłyszał nagle okrzyk: zeks! i zobaczył trzy przemykające się sylwetki. Mając pistolet, zatrzymał mężczyzn. Byli to Franciszek Więckowski, Nochim Abelewicz i Icek Goldstein. Wszyscy dostali po roku więzienia.
  Ponieważ Więckowski wyrobił już sobie markę zatwardziałego recydywisty, po wyjściu na wolność znalazł się pod bacznym nadzorem wywiadowców i policyjnych donosicieli. Przy każdym bardziej zuchwałym włamaniu właśnie Więckowskiego i oczywiście kilku jeszcze wybitniejszych klawiszników, wzywano na przesłuchania, urządzano konfrontacje z poszkodowanymi, przeprowadzano skrupulatne rewizje w ich mieszkaniach i sprawdzano bardzo dokładnie alibi. W takich warunkach pracować złodziejowi jest bardzo trudno.
  W 1936 r. Franciszek Więckowski znowu wpadł. Wraz ze swoim nowym wspólnikiem, niejakim Kazimierzem Galickim dokonał kradzieży znacznej ilości biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Przodownik białostockiej policji śledczej, Sznekenberg w trakcie oględzin miejsca przestępstwa bezbłędnie rozpoznał sprawców po sposobie włamania. Sąd grodzki dowiódł Więckowskiemu winę.   Za złodziejem znowu zamknęła się brama więzienna. Tym razem na dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

W zespole Jullis Band grał stryj naszego Czytelnika Wiktora Socewicza, który udostępnił nam to zdjęcie za co dziękujemy. Mikołaj Socewicz (1909-1942) na zdjęciu drugi z prawej - (siedzi z trąbką). W czasie wojny używał on pseudonimów "Kola" i "Tatuncio". Był żołnierzem III Odcinka "Wachlarza' i zginął w czasie jednej z akcji dywersyjnych w 1942 roku.

Restauracje jak z wielkiego świata

W 1880 roku w kamienicy Judela Krupnickiego przy ulicy Kilińskiego pod siedemnastką otwarta została pierwszej klasy restauracja Ermitaż. Natomiast w 1934 roku w tymże lokalu rozpoczęła działalność restauracja Bristol.

 

Z Ermitaża oznajmiał, że “śniadania, obiady i kolacje z karty, składają się z samych świeżych produktów po umiarkowanych cenach”. Kuchnia w tym lokalu była “ruska i francuska”. Zapewniano też, że szef kuchni wspaniale zna się na rzeczy. Atrakcją restauracji był wykwintnie urządzony wielki balkon, na którym wieczorami grała orkiestra. Zaznaczano, że kelnerami są wyłącznie mężczyźni, a serwowane wina pochodzą z Rosji i “inostrannych firm”.

 

W Ermitażu można było też zamówić dania do domu. Dostarczano je nawet do miejscowości za miastem. Tuż obok Ermitażu, na Rynku pod jedynką była restauracja Leśniewskiego. To w niej wieczorem 19 lutego 1919 r. częstowano ciastem i herbatą wkraczające do Białegostoku wojsko polskie. Z drugiej zaś strony Kilińskiego, w pałacyku gościnnym należącym do niemieckiego przemysłowca Litterera, w październiku 1912 r. oczywiście też “pierwszej klasy” restaurację Renaissance, otworzył A. Wiśniewski. Renesans urządzony był z wielkim komfortem. Miał specjalne rodzinne loże i oddzielne “rozkoszne gabineciki”. Obowiązkowo było rosyjskie i zagraniczne wino i kucharz wyśmienicie znający swój fach.

Od godziny 21 zaczynała grać w Renesansie smyczkowa orkiestra. Ale jaka! Składała się z samych młodych dziewcząt. Wejście do Renesansu było bezpłatne, ale dalej to lepiej milczeć. Było zdecydowanie drożej niż w Ermitażu. Przeto klienci woleli przesiadywać właśnie tam. To nie przypadło do gustu Wiśniewskiemu. Postanowił działać. Razem ze swoim szwagrem Muszyńskim podpalił Ermitaż. Oczywiście, że wylądował w kryminale, a w październiku 1913 r. zamiast świętować rocznicę Renesansu, wraz ze swym szwagrem stanął przed sądem. Jakież było zdziwienie właściciela Ermitażu, gdy usłyszał od tegoż sądu, że podpalacze są niewinni. Ermitaż po spaleniu już nie podniósł się. Tymczasem Renesansowi udało się przetrwać wojnę.

 

W wolnym Białymstoku Wiśniewski ogłosił się natychmiast, że zatrudnia nowych, oczywiście wyśmienicie znających swój fach kucharzy. W następnych latach w pałacyku lokale zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw była popularna cukiernia Hirsza Wiedera, a od 1934 roku był Savoy i Cafe – Bar. I właśnie w tym samym 1934 r., w dawnym lokalu Ermitażu otwarta została restauracja Bristol.

 

Nie wiadomo, czy ostrze jej reklamy skierowane było w stronę Kilińskiego 6, ale brzmiało wyzywająco i groźnie dla konkurencji. “Chcesz mieć zdrowy żołądek, nie chorować i zabawić się wesoło – wstąp do restauracji Bristol”. “Mistrz Kulinarii” Henryk Filipkowski polecał doskonałe szaszłyki i inne frykasy kuchni wschodniej. Tak dobierał potrawy, że obiad składający się z trzech dań kosztował u niego tylko złotówkę. No i znów to samo, co 20 lat wcześniej doprowadziło do szaleństwa restauratora Wiśniewskiego. W Bristolu, w odróżnieniu od Cafe Baru, bufet był “zaopatrzony w różne napoje po cenach znacznie zniżonych”. A do tego wszystkiego oczywiście “solidna obsługa” i “pierwszorzędna” orkiestra pod batutą niejakiego Brauna.

Co na to Cafe Bar? Nie, nie żaden szwagier nie wchodził tym razem w rachubę. Zbliżał się właśnie sylwester. Białostoczanie szykowali się do wielkiego szaleństwa. Właściciel Cafe Baru zapraszał na “Wesołą noc”, sam śmiejąc się w duchu, że najweselszą zabawę to sprawi Bristolowi. Przed samym sylwestrem wystrzelił. “Karta wstępu wraz z kolacją od 2 zł 50 gr do 5 zł”. A do tego całą noc miała grać “ulubiona orkiestra The Jullis Band”.

 

Dwa pięćdziesiąt za sylwestra, wtedy gdy gazeta kosztowała 25 groszy! I to gdzie? W najmodniejszym lokalu sezonu, w Cafe Barze. Cios był celny. Wszystkie stoliki zarezerwowano jednego dnia. Na sali nadkomplet. Niepojęte! Takie były to czasy. A gdyby dziś za 20 zł spędzić sylwestra. No właśnie, gdzie?

Andrzej Lechowski

Młynowa 2. Tu zaczynały się Piaski

  Chanajki i Piaski – te dwie nazwy nieodmiennie kojarzą się z nieistniejącymi dzielnicami żydowskimi. Rozciągały się one niegdyś na południe od Rynku Kościuszki.
Kres ich istnienia nastąpił w czasie II wojny światowej, a dzieła zniszczenia dopełniły późniejsze urbanistyczne przekształcenia miasta.  Znacznie więcej starej zabudowy przetrwało na terenie dzielnicy Piaski. Trudno dziś wskazać jednoznacznie przebieg granicy między dwiema dzielnicami.     Nie ulega jednak wątpliwości, że zabytkowe domy przy ul. Młynowej, począwszy od jej zbiegu z ul. Suraską i Piękną, stały niegdyś “na Piaskach”.
Skąd ta nazwa? Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że pochodzi ona od topograficznej charakterystyki terenów położonych tuż przy zachodniej i południowej granicy Białegostoku.
o ciekawe, już w XVIII w. zanotowano, że za bramą suraską droga w kierunku wsi Słoboda przebiegała “otwartym polem piaskami po prawej stronie browarów”. W kolejnych dziesięcioleciach często w źródłach historycznych notowano “piaski” lub domy “na piaskach”.
  W ciągu XIX stulecia cały ten obszar zabudowali sprowadzający się do miasta Żydzi. Najszybciej, bo już w połowie tego wieku, powstały parcele miejskie w okolicy nieistniejącego już cmentarza rabinackiego (dziś obszar ten zajmuje w znacznej części Park Centralny). Pozostałością rozwoju tej części miasta, a zarazem symbolicznym punktem granicznym dzielnicy Piaski, jest dom przy ul. Młynowej 2.
  Działka, na której dziś stoi omawiany zabytek, powstała już na przełomie XVIII i XIX w., bezpośrednio przy cmentarzu rabinackim. Na przełomie lat 70. i 80. XIX w. grunta te przynależały do Peszy Rożańskiej oraz Benjamina Szustera.
Przed 1884 r. omawianą posesję, powstałą z fragmentów działek należących uprzednio do Rożańskiej i Szustera, nabyli Mordchel i Dwora Zawadzcy.
Mordchel zmarł pod koniec 1891 lub na początku 1892 r. Pozostawił nieruchomość obciążoną niespłaconymi długami. W ramach egzekucji należności wobec wierzycieli została ona zlicytowana 12 kwietnia 1893 r. Nabyła ją Szosza Zawadzka, żona Gdala, wnuka Mordchela. Z Szoszą, córką Wolfa Szmerkesa (właściciel domu przy ul. Mostowej 6) Gdal ożenił się w 1888 r.

  Nabyta przez Szoszę nieruchomość, położona wówczas przy ul. Błotnistej, składała się z dwóch domów, z których jeden był stary, a drugi nowy. Wszystkie budynki, wzniesione z drewna i pokryte dachówką, powstały pomiędzy 1884 a 1892 r. 24 kwietnia 1895 r. Szosza odsprzedała Gdalowi Zawadzkiemu prawa do połowy majątku kupionego w 1893 r. W kolejnym roku zadłużyła się w Petersbursko-Tulskim Banku Ziemskim na kwotę 6000 rubli.
  Pieniądze przeznaczyła na budowę zachowanego do dziś domu przy ul. Młynowej 2. Wzniesiono go prawdopodobnie na przełomie 1896 i 1897 r., a na pewno przed 1899 r.
Z 1915 r. pochodzi najwcześniejszy znany spis mieszkańców omawianego domu. Żyły w nim wówczas cztery rodziny. Największy lokal na piętrze zajmowali Zawadzcy z dziećmi: Lwem (w latach 30. XX w. pracował wówczas jako blacharz), Mejerem, Małką, Szyfrą i Szymonem.
  Pozostałe lokale wynajmowali wyłącznie Żydzi. W 1915 r. byli to Rakowszczykowie, Gierginowie i Percowscy. Rakowszczykowie pod tym adresem mieszkali najdłużej. Głową rodziny był Aron, który ok. 1913 r. założył w parterze domu przy ul. Młynowej 2 skład apteczny i kosmetyczny.
W 1935 r. Rakowszczykowie sprzedali aptekę Józefowi Epelbaumowi, on zaś jeszcze tego samego roku odstąpił ją Benjaminowi Gutmanowi.
Z kolei w 1932 r. pod adresem ul. Młynowa 2 wymieniono dwóch lekarzy-dentystów: Arona Rakowszczyka i M. Rakowszczyk-Cytron. Funkcjonowanie zarówno apteki, jak i gabinetu dentystycznego, znacząco podwyższyło prestiż domu Zawadzkich.
  Oprócz firmy Rakowszczyka w parterze działał wymieniony w 1914 r. sklep galanteryjny S. Lewina. W latach ok. 1928-1935 jedno z mieszkań wynajmował jego potomek – Michel Lewin, prowadzący w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 14 sprzedaż mięsa.
  W 1921 r. zarejestrowano działającą przy ul. Młynowej 2 sprzedaż wyrobów galanteryjnych Mordki Warona, a w 1922 r. sklep spożywczy Mojżesza Boczkowskiego.
Zawadzcy pozostawali właścicielami domu przy ul. Młynowej 2 do 1941 r. Holokaust przeżył tylko wnuk Gdala i Szoszy Zawadzkich – Mejer. W 1948 r. odzyskał sądownie prawa do swojej nieruchomości, po czym odsprzedał ją miastu, w posiadaniu którego pozostaje do dnia dzisiejszego.
  W 1952 r. budynek podzielony był na osiem lokali mieszkalnych, w których żyło łącznie 41 lokatorów. Na parterze, w lokalu po prawej stronie od bramy wjazdowej, działał wówczas uspołeczniony zakład fryzjerski.
  Aż do końca XX w. budynek pełnił funkcje mieszkaniowe, połączone z drobnymi usługami w dolnej kondygnacji. Dziś budynek jest pustostanem.

Wiesław Wróbel

Szpicbródka po białostocku

  W II Rzeczpospolitej warszawscy fachowcy od rozpruwania kas pancernych rzeczywiście nie mieli sobie równych. Ich występy odnotowywano w całym kraju. Białystok też nie mógł być pozbawiony tej wątpliwej, zresztą przyjemności.
  Po raz pierwszy warszawscy rozpruwacze kas ogniotrwałych dali znać o sobie w 1924 r. Obiektem ich zainteresowania stało się Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe. Mieściło się ono na ul. Kilińskiego pod nr 23.
  Był październikowy ranek, a sprzątaczka biura nie mogła otworzyć drzwi do lokalu. Wezwała na pomoc woźnego. Ten sprawdził zamki i stwierdził, że zostały one zaklinowane. Potrzebna była pomoc ślusarza.
  Jednak ten okazał się bezradny. Dopiero wykorzystując drabinę dostano się z drugiej strony do budynku. Na drugi dzień Dziennik Białostocki dokładnie opisał wypadki, które zaszły w lokalu Towarzystwa.
  Oczywiście o tym dziennikarze dowiedzieli się z przecieków z Ekspozytury Urzędu Śledczego. Złodzieje, a było ich przynajmniej dwóch, dostali się do biura około północy przy pomocy podrobionych kluczy. Zamknęli drzwi, zaklinowali zamki i zabrali się do prucia dwóch szaf pancernych.

  Musieli to być nieźli spece od tej roboty, bo kasy, jedna nawet z podwójnymi drzwiami zostały rozprute bardzo fachowo. Niestety, w środku nie znaleźli spodziewanego łupu. Zgodnie z regulaminem bowiem urzędnicy Towarzystwa codziennie, po zakończeniu pracy, przenosili zgromadzone pieniądze do specjalnej skrytki.
  Ekipa z EUŚ bez trudu zrekonstruowała przebieg włamania. Poznała też rękę doświadczonego kasiarza. Od razu padło podejrzenie na speców z Warszawy. Tam bowiem osiedli znani w całym byłym Imperium Rosyjskim mistrzowie w kasiarskim fachu ze Stanisławem Cichockim, czyli sławnym Szpicbródką na czele.
  Cóż, pech włamywaczy. Musieli obyć się smakiem, uciekli przez okno i wrócili do Warszawy.
Być może ta sama ekipa pojawiła się ponownie w Białymstoku w lipcu 1927 r. I znowu na ul. Kilińskiego, tym razem pod nr 19. Mieściło się tam biuro transportowe Scheneker i Spółka. Tym razem złodziejom opłacił się ich trud.
  Znowu dziennikarz Dziennika Białostockiego, korzystając ze swojego źródła w EUS miał o czym pisać. Była północ, wymarzona pora dla różnej maści włamywaczy.

Dostali się oni do mieszkania położonego bezpośrednio nad biurem okradzionej firmy. Było ono puste, jego właściciele wyjechali na leczenie do Krynicy Morskiej. Stąd złodzieje przebili otwór w podłodze i spuścili się do lokalu niżej, korzystając ze sznurowej drabinki. Tam też wszystko poszło gładko. Nowoczesna szafa ogniotrwała została odsunięta od ściany i tylna jej strona została rozpruta przy pomocy boru i raka, typowych narzędzi kasiarskich, oczywiście obok palnika acetylenowego.
  Według informatorów białostockiego reportera w kasie znajdowało się 20 tys. złotych gotówką, a także kupa złotych 20-dolarówek i 10-rublówek. Były też czeki wartościowe po 1000 dolarów każdy z niemieckiego banku w Hamburgu i wiele czeków prywatnych podżyrowanych przez znanych białostockich przemysłowców i kupców.
  Po wykonaniu swojej roboty włamywacze wydostali się tą samą drogą, którą przyszli. Bez przeszkód wyszli na zewnątrz budynku i ślad po nich zaginął.
Wobec takich speców od kas policja była raczej bezradna. Tak jak warszawscy kasiarze odwiedzali Białystok, tak i nasi, miejscowi spece działali z powodzeniem na prowincji. Przykładem takiego, pracowitego złodzieja był Mejer Krynicki.
  I  ponownie odwołamy się do relacji z Dziennika Białostockiego. W nocy z 23 na 24 stycznia 1931 r. dokonano włamania do Banku Ludowego w Wołpie (powiat grodzieński przedwojennego woj. białostockiego). Złodzieje ukręcili kłódkę przy drzwiach, rozpruli kasę i z kilkuset dolarami i obligacjami pożyczki budowlanej zbiegli.
  Ze względu na sposób dokonanego włamania podejrzenie policji padło na białostockiego kasiarza Krynickiego. Ponieważ pisały o tym lokalne gazety, złodziej poczuł się obrażony, odwiedził nawet redakcję Dziennika Białostockiego, żądając sprostowania. Być może by to i nastąpiło, gdyby nie jeden fakt.
  Kilka dni później nasz białostocki Szpicbródka został przyłapany na gorącym uczynku w Brześciu nad Bugiem, kiedy zabierał się do otwierania kolejnej kasy. Wyrok – dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

Wielka powódź

  Trudno uwierzyć, ale to widok zalanej wodami Białki ul. Jurowieckiej w 1922 roku .Rzeka Białka, dziś wyglądająca jak niewinny strumyk, budziła przez wieki szacunek. I grozę.
  Najpierw wraz ze stawami i rozległymi mokradłami miała znaczenie obronne. Potem napędzała koła młynowe, była wielce przydatna gospodarzom i włókiennikom, cieszyła szukających relaksu.
Ale też Białka, niestety, wywoływała i skojarzenia przykre.
  Ponurą sławą cieszył się mostek na Białce, z którego rzucały się w nurty zrozpaczone samobójczynie. I tylko dowcipnisie twierdzili, że owe panie miały znaczne większe szanse, by swym czynem skruszyć serce obiektów żarliwych westchnień, niż by porzucić na zawsze padół łez.
28 lipca 1922 roku “Dziennik Białostocki” odnotował skutki wielkiej powodzi w mieście Białymstoku. Zatopione zostały m.in. Bank Przemysłu i Handlu i firma “Textil” przy ul. Sienkiewicza oraz synagoga przy ul. Nadrzecznej (na czas usunięto święte księgi!).

  Komunikacja piesza przez Białkę była możliwa tylko przez most przy ulicy Pałacowej, bo pozostałe skryła woda. Zalane zostały nawet piętra w budynkach położonych bliżej rzeki.
Do akcji wkroczyły służby wojewody i prezydenta miasta, korzystano z pomocy wojska, kto żyw spieszył patrzeć na ten wybryk natury.
  Niestety, stanęła produkcja w wielu fabrykach, pisano o milionowych stratach i ogromnie cierpień mieszkańców. Radowały się pewnie tylko dzieci.
  Na mniejszą skalę powódź powtórzyła się w maju 1938 roku.

Adam Czesław Dobroński
fot.M. Jankowski

Bieg kolarski propagandowy

  W dniu 25 września 1938 roku odbył “bieg kolarski propagandowy w maskach przeciwgazowych”  Wystartowało 14 drużyn w składach pięcioosobowych.
Kolarze mieli do przejechania 30 km, w tym ostatnie dwa kilometry w maskach przeciwgazowych.       Przez miasto zawodnicy przejechali ulicami: Kilińskiego, Mickiewicza, Starojańską (Świętojańską) do “Rozkoszy” w Zwierzyńcu, zaś w drodze powrotnej szosą do Zielonej przez Pieczarki i ulicą Piasta do mety przy ulicy Kilińskiego.
  Kolarze przemykali wśród lasów i pól, wyboistymi i kamienistymi dróżkami, a również niektórym ulicom białostockim daleko było do miana komfortowych lub choćby wygodnych.
“Na trasie policja ustawiła posterunki na skrzyżowaniach, a opiekę lekarską zapewniały karetki Polskiego Czerwonego Krzyża i żydowskiego Stowarzyszenia “Linas Hacedek”. Wielkie zadowolenie stało się udziałem białostoczan.”
  Organizatorem wyścigów było Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół”, a puchar ufundowała Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP).

  “Dużą atrakcją dla publiczności była tzw. “strefa zagazowana”, upozorowana świecami dymnymi, którą drużyny kolarskie musiały przebiec w maskach przeciwgazowych”. Również w maskach zawodnicy przedefilowali przed startem ulicami: Sienkiewicza, Pierackiego (Warszawska), Kilińskiego do Rynku Kościuszki.
  Wszyscy startowali w mundurach wojskowych i na wojskowych rowerach marki “Łucznik”. Tu godzi się przypomnieć, że w wojsku polskim istniały pododdziały kolarzy, z nich najwięcej wiemy o szwadronach przy Podlaskiej i Suwalskiej Brygadzie Kawalerii. Rowery były przystosowane do przewożenia pełnego wyposażenia żołnierskiego, a karabiny można było opierać na kierownicach. Ze służbowych rowerów korzystali także policjanci, że o listonoszach nie wspomnę. Obecność masek przeciwgazowych potwierdzają taśmy od toreb przechodzące przez pierś i pod lewą pachą.

  Wyścig 25 września 1938 roku wygrał zespół PKW “Ognisko” w czasie 56 minut i 11 sekund. Kolejne miejsca zajęły cztery ekipy “Sokoła” i dwie “Sparty”. Drużyna “Jagiellonii” wypadła skromniej, bo na 8 miejscu, tuż przed drużyną Przysposobienia Pocztowego Wojskowego i Żydowskiego Klubu Sportowego “Makabi”.
  Rowery – jak widać – łączyły nacje, stany i zawody, bo kto był modern (nowoczesny) siadał na rower.

Adam Czesław Dobroński

Wyrafinowani naciągacze

  Pewien zrozpaczony ojciec w 1923 roku systematycznie odwiedzał mieszkania szczególnie zamożnych obywateli. Ponieważ ubrany był przyzwoicie, w ciemny garnitur, służba wpuszczała go zwykle do środka i anonsowała przybycie gościa swojemu państwu.
Ów gość zaś, kiedy tylko spotykał się z właścicielem mieszkania, natychmiast rozpoczynał swoją opowieść o córce-akuszerce, która przy dokonywaniu zabiegu położniczego u jednej ze swoich pacjentek, doznała zakażenia. Mówił to niezwykle obrazowo i ze smutną, wręcz zrozpaczoną miną.
  Na koniec prosił o skromną pożyczkę na zabieg operacyjny dla swojej jedynej pociechy. Bardzo rzadko przy tym spotykał się z odmową.
Swoje trzy grosze na operacje dołożyli tacy znani obywatele białostoccy: Majzel, Szacki czy Krzywski. Zrozpaczonemu ojcu dał się nawet nabrać F. P. Jankowski, białostocki król papierosów.
  Na początku lat dwudziestych działała również w Białymstoku pewna spółka żołniersko-wojskowa. W jej skład wchodziło dwóch wojaków ze stacjonującego w mieście 42 pułku piechoty oraz pewien były czeladnik krawiecki Szymon Rymsza. Pomysł tej trójki naciągaczy był prosty.
Jeden żołnierz odwiedzał zakład krawiecki i proponował do sprzedania nowy kożuch wojskowy.           Rzadko który z mistrzów igły i nici nie skusił się tą ofertą. Płacił 10 tysięcy marek (były to jeszcze czasy przed reformą walutową ministra Grabskiego) i w myślach liczył, ile to zyska na owym handlu, po odpowiednim przerobieniu towaru. Tymczasem w ślad za żołnierzem – sprzedawcą pojawiło się w pracowni dwóch osobników. Jeden w mundurze, a drugi po cywilnemu. Oznajmili oni od progu, że nabyty kożuch jest kradziony i żądali jego zwrotu. Wystraszony krawiec oczywiście wolał nie zadzierać z władzą i, ze łzami w oczach, zwracał swój zakup. Jego pieniądze oczywiście przepadały.
  Z kolei w połowie lat 20. Szczególną pomysłowością błysnęło dwóch młodzieńców z Chanajek – Chaim Chazan i Dawid Sarwer. Otóż wymyślili oni, jak można w prosty sposób okpić dorożkarza. Wsiadali np. na postoju przy wylocie ul. Pałacowej i Warszawskiej do dorożki i kazali się wieźć do Zabłudowa. Mieli ze sobą dużą i ciężką paczkę, w której, według ich słów, znajdowała się maszyna do szycia marki “Singer”. Zanim opuścili Białystok, prosili o chwilę postoju na załatwienie ważnej, finansowej sprawy.
  Ponieważ do sfinalizowania owej sprawy potrzebne były pieniądze, których pasażerowie dorożki nie posiadali w całości, pożyczali od woźnicy kilkadziesiąt złotych pod zastaw skrzynki z maszyną do szycia. Wysiadali z pojazdu i natychmiast znikali. Kiedy zniecierpliwiony bałaguła zaglądał do paczki, znajdował w niej tylko kamienie wymieszane z końskim nawozem. Trzeba było słyszeć jego przeklinanie.
  Pod koniec roku 1932 sporo zamieszania, zwłaszcza w sferach kościelnych, narobiła pewna niewiasta. Podawała się ona za wdowę po Janie Bartoszewiczu, prowadzone w białostockiej Izbie Skarbowej, przeciągały się. Poczciwe tercjarki zaczęły więc pożyczać swojej lokatorce różne sumy pieniędzy. Jedna 100 zł, druga 160, trzecia zaś, nie mająca pieniędzy, ofiarowała jej swoje obrączki.
  W połowie listopada “wdowa” wyszła z organistówki i już nie wróciła. Widziano ją w Sokółce, gdzie prosiła o pieniądze na bilet do Wilna. Białostocka policja kryminalna rozesłała zaraz za nią listy gończe. W końcu oszustka lotniczka (podobnie jak i inni naciągacze) została aresztowana. Nazywała się Bronisława Minkiewicz i nie miała nic wspólnego z pilotem, który uległ tragicznej katastrofie pod Lidą.
  Jak się szybko okazało, podobne numery wyczyniała ona również i w innych częściach Polski. Białostocki Sąd Okręgowy nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących. Wyrok brzmiał: rok i trzy miesiące więzienia.

Włodzimierz Jarmolik

Białostoccy kieszonkowcy zrobili karierę

  Szmul Zawiński, zwany Złotą Rączką, Abram Duczyński, sprytny kieszonkowiec autobusowy czy zezowaty Maniek Złoto, który został paryskim apaszem – to mistrzowie wśród doliniarzy. Takich talentów w Białymstoku było dużo więcej.
  Branżowy, policyjny tygodnik “Na posterunku” pisał w 1935 r.: “Dla kieszonkowców sezonem jest okres gwiazdkowych zakupów przed Bożym Narodzeniem, czas karnawałowych zabaw, okres letnich wyjazdów. Ma się rozumieć, że i między tymi okresami kieszonkowcy nie próżnują, już chociażby dlatego, aby nie wypaść z wprawy”. A kieszeni, czyli dolin do penetracji mieli co nie miara.
  Wśród doliniarzy, jak chyba w żadnym fachu złodziejskim, istniały specjalizacje. Złodziej potrafiący z powodzeniem okraść chłopa na Siennym Rynku, był zwykle niedołęgą w miejscowym autobusie.
“Klient” bankowy czy pocztowy czuł się niezaradnie w pociągu. Dzielili się też kieszonkowcy ze względu na sposób uprawiania swojego procederu. Ten, który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki czy palta, pracował na tzw. parkan.
Kto przecinał żyletką ubranie, aby dostać się do schowanej głębiej portmonetki, był kosynierem. Fachowiec sięgający do portfela w tylnej kieszeni spodni operował na dupnika. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.
  W pierwszej połowie lat 20-tych dużej klasy kieszonkowcem był na białostockich ulicach, sklepach, a zwłaszcza na dworcu Jakow Rubin, praktykujący wcześniej w miastach i miasteczkach Imperium Rosyjskiego.
Rubin chodził na robotę zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze przestępczej taka grupka zwana była rakietą. Rakieta składała się zwykle z rączki, konika i świec. Mistrzem i prowodyrem całej roboty był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko co się dało.
  Obok niego znajdować się musiał konik, który po dokonaniu kradzieży, odbierał ukradkiem od szefa łup i starał się niepostrzeżenie z nim ulotnić.

  Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały ewentualnych świadków przestępstwa, odciągały uwagę ofiary. Jednocześnie były zasłoną dla operującego zwinnymi palcami rączki, który zapuszczał widelce (dwa palce – środkowy i serdeczny) do cudzej kieszeni.
  Między rokiem 1920 a 1923 Jakow Rubin co najmniej osiem razy trafiał do policyjnego aresztu. Wyroki jednak miał tylko dwa, każdy po pół roku. Wiele kieszonkowych robótek, które uszły mu na sucho odznaczało się dużą pomysłowością i bezczelnością.
  W lutym 1920 r. podszedł na ul. Lipowej do Józefa Mińskiego i z wyraźnym współczuciem poinformował go, że jakiś łobuziak napluł mu z tyłu na palto. Nic nie podejrzewający Miński skręcił w najbliższą bramę i zaczął zdejmować odzienie w czym pomagał usłużny Rubin. Wraz z jego odejściem z kieszeni frajera zniknął portfel i kilkanaście tysięcy marek.
  Inaczej zaczęło się i skończyło spotkanie Rubina z Wacławem Krajewskim z ul. Świętojańskiej. Ten ostatni na poczcie przy Warszawskiej naklejał przy pulpicie znaczki na wysyłane listy. Obok położył pugilares z dokumentami i pieniędzmi. Ktoś zwrócił mu uwagę, że jeden ze znaczków spadł na podłogę. Koniec był oczywisty – portfel zniknął wraz z Rubinem.
Szczególnie intratny dla Rubina był czerwcowy jarmark na św. Jana 1923 r. Jego szajka obrobiła kilkunastu wieśniaków.
  Swój trzeci wyrok (8 miesięcy więzienia) Rubin zainkasował pod koniec 1923 r.
Wpadł dość głupio. Wyciągnął na ul. Lipowej gruby portfel z kieszeni przyjezdnego Władysława Kropiwnickiego. Pieniądze rozsypały się na chodnik. Wszystko to dostrzegł stojący w pobliżu policjant.

Włodzimierz Jarmolik

Złodziejska kariera Jana Moroza

  Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz.
  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.
  W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.
  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.
  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.
  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w “Dzienniku Białostockim” przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy.
  Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka – wartość 50 zł. Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką.
Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.
  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.
  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni.
Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.

Włodzimierz Jarmolik

Niebieskie ptaki i… Ritz

  Białostocki hotel “Ritz” rozpoczął swoją bogatą i barwną działalność w 1913 roku. Był to imponujący, trzypiętrowy gmach z ozdobną, kunsztowną fasadą, dysponujący 50 apartamentami i pokojami.
  “Ritz” dysponował elegancką restauracją z wyborną kuchnią i grzecznymi kelnerami. Był tu również dancing z fordanserkami, zmieniającą się często orkiestrą (nawet jazz-bandową) i urozmaiconymi występami artystycznymi.
Były też takie instytucje jak: bank, kino “Gryf”, klub z grą w lotto, a także sala bilardowa, cukiernia Garlińskiego, a nawet fryzjer.
  Szczycił się “Ritz” także własnym garażem przeznaczonym na samochody swoich klientów i centralką telefoniczną. Szczególną zaś dumą była jedyna w mieście winda. W latach 20. i 30. hotel ten był wizytówką miasta nad Białką. Choć czasem prasa donosiła o nocnych awanturach w restauracji, urządzanych zwłaszcza przez młodych, rozochoconych oficerów czy też kradzieżach w pokojach hotelowych i mandatach za obecność w hotelu panienek lekkich obyczajów, nie psuło to wcale reputacji “Ritza”. Niekiedy przysparzało nawet swoistej sławy.
  Ot choćby w roku 1925, gdy mieszkał w nim sławny siłacz Zygmunt Breitbart, występujący w Cyrku Braci Staniewskich, któremu jakiś “szczur” hotelowy ukradł z apartamentu złotą broszkę wysadzaną drogimi kamieniami. Pisały o tym nie tylko miejscowe gazety, ale i ogólnopolskie.
  Na początku 1926 roku zatrzymał się w warszawskim hotelu “Bristol” niejaki Piotr Kęski, podający się za doktora medycyny, który powrócił po latach z Ameryki. Tam się dorobił, a pieniądze chciał wydawać w starym kraju. Szybko zdobył licznych znajomych, gdyż wydawał się być rzeczywiście człowiekiem zamożnym. Kiedy brakowało mu na rachunki w restauracjach, szedł do banku i podawał czek wystawiony przez “The Royal Bank of Canada”. Czeki były prawdziwe. Do czasu.
  Po zdobyciu zaufania Kęski zaczął operować czekami fałszywymi. Zanim to odkryto pobrał kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Gdy zniknął rozesłano za nim listy gończe. Ślady oszusta prowadziły najpierw do Sopotów, później zaś Krynicy i Zakopanego – najbardziej znanych kurortów.
  Ostatecznie “doktor” Kęski został aresztowany przez agentów białostockiego Urzędu Śledczego. Zwrócili oni uwagę na bawiącą się od kilku dni w najlepszych lokalach miasta grupkę eleganckich mężczyzn i kobiet. Cała wesoła kompania mieszkała w hotelu “Ritz”. Gdy w jednym z panów rozpoznano Kęskiego, policjanci bez pardonu wkroczyli na hotelowy dancing i zatrzymali całe towarzystwo.

  Niestety, przy Kęskim znaleziono już tylko kilkadziesiąt dolarów i kilkaset złotych polskich. W trakcie śledztwa Kęski przyznał się do przywiezienia z Ameryki licznych czeków, ale ich wątpliwą jakość przypisał swojemu, rzekomemu wspólnikowi w interesach. Warszawski sąd nie dał temu wiary i w lipcu 1926 roku skazał go na trzy lata więzienia.
  Ponoć w ostatnim słowie (według doniesień prasowych) Piotr Kęski miał powiedzieć: “Mam nadzieję, że po moim wyjściu z więzienia będą w Polsce jeszcze naiwni bankierzy, chyba zostało mi gdzieś schowanych kilka czeków”. Słowami oszusta natychmiast zainteresował się prokurator.
  W drugiej połowie 1927 roku pojawił się w Białymstoku dystyngowany jegomość, który wynajął w “Ritzu” apartament numer 401.
  Z księgi meldunkowej wynikało, że nazywa się Marcjan Jasiński. Sam przedstawiał się jako kapitan rezerwy i kawaler wielu orderów z Polonia Restituta na czele. Swoim zachowaniem i eleganckim mundurem robił wrażenie na otoczeniu. Czego trzeba więcej, ażeby odnieść sukces towarzyski i zawodowy. Cóż, tylko uczciwości…
  Ale Marcjan Jasiński, jako przedstawiciel towarzystw ubezpieczeniowych “Europa” i “Vita” zaczął popełniać różne nadużycia i defraudacje. Musiał chyłkiem opuścić Białystok. Powrócił tutaj w 1928 roku w związku z ogólnopolską akcją rozbudowy Gdyni i znowu przy zbieraniu datków na ten cel dopuścił się oszustw finansowych. Ponieważ i tym razem jego miejscem pobytu był luksusowy apartament w hotelu “Ritz”, to właśnie stąd wyprowadził go patrol żandarmerii wojskowej. Pod eskortą został przewieziony do stolicy.
  W trakcie śledztwa wyjaśniło się, że nigdy nie służył w wojsku, nie był żadnym kapitanem rezerwy ani nie posiadał jakichkolwiek odznaczeń państwowych. Był z zawodu mechanikiem i przez jakiś czas starszym posterunkowym Urzędu Śledczego w Wilnie, zwolnionym zresztą za szantaż. Gdy znowu pojawił się w Białymstoku, to zamieszkał tym razem nie w hotelu “Ritz” lecz… w miejscowym areszcie.
  Po wyjściu za kaucją, udał się do redakcji “Dziennika Białostockiego” z pretensjami o nierzetelne przedstawienie jego osoby. Postraszył sądem i zniknął. Policja schwytała go dopiero pod koniec 1932 roku w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik

Świat oryginałów i typów spod ciemnej gwiazdy

  Największy tłok na Rynku Siennym był w czwartek, wtedy odbywały się targi. Już o drugiej w nocy w przyległych uliczkach – Garbarskiej, Śledziowej, turkot furmanek ciągnących na bazar budził mieszkańców. Zapach końskiego łajna, który dochodził z rynku, czuć było na kilometr.
  Zjeżdżali chłopi z okolicznych wiosek. Sprzedawali warzywa i sprzęty, takie jak: grabie, drewniane łyżki, naczynia. Chodziło się tam kupować doskonałe białostockie płótno. Cały rynek obwieszony był płachtami płótna, aż raziły oczy przechodniów swoją bielą.
  Jak się przekraczało ten szmaciany parawan, wchodziło się już w inny świat, drobnych handlarzy, ciemnych interesów i tanich spelunek.
  Sławna na cały Białystok była pijalnia “Staromiejska. Nie cieszyła się najlepszą sławą, i to mimo że piwo z beczki jakie tam serwowano, było ponoć “prima sort”.
  Grzeczne panienki omijały łukiem te gniazdo rozpusty, gdzie dochodziło do częstych mordobić i gdzie typy spod ciemnej gwiazdy załatwiały swoje brudne interesy.
  “Nigdzie w Białymstoku nie można było spotkać tylu “oryginałów”, jak przy dawnym Rynku Siennym lub w okolicach starej, drewnianej hali targowej u wylotu ulicy Rybny Rynek (dziś mniej więcej w tym miejscu stoi Szkoła Podstawowa Nr 9).

  W małym domku przy ul. Szpitalnej mieszkała kobieta (…) Z wyglądu zewnętrznego, był to typowy “babo-chłop”: wzrost około metr siedemdziesiąt, potężnej postury, z łapskami jak bochny chleba, o mięsistych, dobrze już posiwiałych włosach, zwykle związanych w koński ogon lub upiętych w wieniec z warkocza, z meszkiem siwych wąsów pod nosem i takąż bródką, a przy tym: dupiasta, mleczasta i udziasta jak Maryna, co lazła po drabinie w ludowej piosneczce. (…)
  Chodziła, stawiając potężne kroki, rytmicznie przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, za każdym razem uginając je przy tym lekko w kolanach, przy czym, rytm jej chodu zależny był od aktualnie śpiewanej przez nią piosenki; zwykle były to utwory typu: “Wychadziła na bierieg Katiusza”.”Wołga, Wołga”, “Riabina” i temu podobne “perły” twórczości sąsiadów za miedzy. Głos, zasię, miała Mańka, bo tak jej było na imię, jak “kanarek, co konie dusi”; nie potrzebny jej był mikrofon, ani sprzęt nagłaśniający, aby swoim “słodkim” sznapsbarytonem napełnić cały rynek (…)
  Żarty żartami, ale niejednokrotnie, wraz z którymś z haromonistów, których zwykle nie brakło w pobliżu budek z piwem przy Siennym Rynku – tworzyła naprawdę niezły duet i niejeden przystawał, aby ich posłuchać, po czym wrzucał do wytartej furażerki jakieś grosiwo.” Jednego tylko Manka bała się.
  Szału dostawała gdy ktoś za nią krzyknął: “Mańka! Kozaki jedut!”.

Marek Pereperlica “Białystok – Kresowe miasto”
Fot.Piotr Sawicki

Białystok pijany, wódka lała się strumieniami

Alkohol w Białymstoku można było nabyć w wielu miejscach. Zarówno legalnie, jak i po kryjomu. W firmowych sklepach monopolowych dostępne były oczywiście różne koniaki, likiery, wermuty czy gatunkowe wódki od Baczewskiego. W potajemkach natomiast królowały płyny z czerwoną i granatową etykietką.

Szczególne miejsca zajmowały piwiarnie, rozrzucone po całym mieście, a nie posiadające zezwolenia sądowego na wyszynk napojów wyskokowych.
Dla przykładu można tutaj przedstawić sprawę lokalu przy ulicy Kolejowej 16. Jego właściciele Emilia i Józef Turczyńscy serwowali oficjalnie swoim gościom piwko i gorącą herbatę, ale wtajemniczeni mogli wychylić także szklankę wódki albo dostać flaszkę na wynos.

Niespodziewana kontrola w marcu 1926 roku ujawniła pod ladą w piwiarni dziesięć butelek nielegalnego alkoholu. Skonfiskowano je jako dowód rzeczowy, zaś Emilia Turczyńska, która właśnie obsługiwała klientów w asyście policjanta powędrowała do kozy.

Uliczne, pijackie awantury odbywały się bardzo często w niedzielę, kiedy to wałęsające się watahy białostockich wyrostków nie miały nic do roboty. Nudzące się gromadki krążyły więc po coraz to innych miejscach, z butelkami w zanadrzu i zaczepiały spokojnych przechodniów. Dochodziło do gęstych przeklęć, a nawet rękoczynów.

W kwietniu 1922 roku na ulicy Wersalskiej grupka podchmielonych i rozwydrzonych żulików pobiła kilka osób, m. innymi Minę Pawłowicz. Z kolei rok później przed domem przy ulicy Wąskiej 27 miała miejsce duża rozróba. Kilku mężczyzn gawędziło sobie spokojnie na ganeczku przy wódeczce, kiedy pojawiła się grupka intruzów. Od słowa do słowa wybuchł spór o poczęstunek. W rezultacie jeden z jego uczestników, Stanisław Godlecki, został ciężko pobity i na kilka tygodni powędrował do szpitala.

W grudniu 1923 roku, jak donosił “Dziennik Białostocki” miał miejsce szczególnie karygodny wybryk. Było niedzielne popołudnie. Szosą do Zacisza wracali do swoich domów uczestnicy pogrzebu fryzjera M. Goldberga. W pewnym momencie żałobny orszak zaatakowany został przez czeredę pijanych uliczników. Rozpoczęła się zawzięta bijatyka. Bezbronni ludzie musieli w końcu salwować się ucieczką. Wielu z nich zostało dotkliwie poturbowanych. Związek Fryzjerów zwrócił się w tej sprawie do Gminy Żydowskiej z prośbą o interwencję u władz bezpieczeństwa w mieście.

Dziesięć lat później, w lipcu 1933 roku przed piwiarnią Krowickiego przy ulicy Surażskiej 44 doszło do bójki pomiędzy dwoma pijaczkami, którzy opuścili właśnie gastronom. Byli to Jan Bukowski i Władysław Wojciechowski. Ten drugi z byle jakiego powodu ugodził tego pierwszego nożem w brzuch. Cios okazał się śmiertelny. Przewieziony do szpitala św. Rocha Bukowski zmarł. Jego zabójcą zajęła się policja.

Niecodziennego wybryku dokonał natomiast w kwietniu 1934 roku niejaki Henryk Waluk. W pijanym widzie na ul. Koszykowej złapał on za klapy miejskiego rakarza Józefa Wiszniewskiego, potargał mu umundurowanie, dotkliwie pobił, a na koniec otworzył rakerską budę i wypuścił na wolność schwytane psy.

W lesie zwierzynieckim, w niedzielę, obok kręcącej się tam karuzeli, stawiano zwykle stragany i handlowano w nich ciastkami, cukierkami i wodą sodową. Tak było też latem 1936 roku, kiedy to swój kramik rozłożył Aleksander Andruszko z ulicy Wołodyjowskiego. Obok stragan z podobnym towarem trzymała niejaka Leja Szulman, a więc konkurencja. Andruszko szybko znalazł dwóch podpitych już osobników, zaproponował im po butelce wódki i wskazał straganiarkę. Szulman została mocno pobita, a jej interes wywrócony i podeptany. Oczywiście pojawiła się policja, sprawcy burdy zbiegli, zaś mściwy Andruszko trafił do policyjnego protokołu.

Na koniec jeszcze historia szofera Władysława J. 1 sierpnia 1936 roku wypił on z kolegą sześć butelek wódki i w bojowym nastroju wybił szybę w restauracji “Zacisze”. Znajdujący się w pobliżu posterunkowy gonił go przez kilka ulic.

Obelgi, jakie usłyszał od Władysława J. plus zbita szyba, kosztowały krewkiego szoferaka sześć miesięcy odsiadki, a nie był to już jego pierwszy wyrok.

Włodzimierz Jarmolik

Czas urlopów

  Obyczaj wyjeżdżania z miasta na letniska pojawił się pod koniec XIX wieku i trwał prawie 100 lat. W Białymstoku też tak było.
  W latach międzywojennych sygnałem do rozpoczęcia kanikuły był zwięzły komunikat prasowy. Ot,choćby taki jak ten z lipca 1931 r. –
“Wyjazd Pana Wojewody. W dniu dzisiejszym Pan Wojewoda białostocki Marian Zyndram Kościałkowski wyjechał na kilkutygodniowy urlop wypoczynkowy”.
“Wyjeżdżasz na urlop? Zaprenumeruj sobie Echo Białostockie. Zmianę adresu (z Białegostoku na prowincję) uskutecznia się w administracji Echa bez najmniejszych dopłat”.
  Ale gdyby zdarzyło się tak, że zażywało się już wywczasów, a gazetka nie dotarła w porę? Wystarczyło wysłać do redakcji kartę pocztową z jakiejkolwiek głuszy (podając jej adres) i napisać jedynie “Reklamacja gazetowa” i już.

  Planując wakacyjne wojaże najlepiej było pogadać z fachowcami. Ci mieli swoją siedzibę przy Kilińskiego 15. Mieścił się tu Związek Popierania Turystyki Województwa Białostockiego.
Miał też swoje delegatury w Augustowie i Grodnie. Głównym celem tej organizacji, powstałej w 1936 r., było “udzielanie bezpłatnie informacji w sprawach turystycznych i letniskowych” oraz pomoc w “organizowaniu letnisk i wczasowisk” i zbieranie zgłoszeń pensjonatów i dworów “przyjmujących na lato gości”. Taka przedwojenna agroturystyka.
  Kto by nie skorzystał z tej oferty. Taki na przykład urlop w… Wasilkowie. Koszty podróży? Żadne – 60 groszy. Na miejscu plaża, to nic, że “licznie frekwentowana przez mieszkańców Białegostoku”, ale z przystanią kajakową Związku Strzeleckiego i bufetem. Posiłki można było też zamówić w karczmie Franciszka Bychowskiego, a dzieciarnię wysłać do cukierni Stanisławy Krzywiec.
  Bliżej miasteczka, pomiędzy fabryką a tartakiem, była przystań kajakowa sekcji wodnej białostockiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Członkowie PTK mogli z niej korzystać za darmo, ale tylko przez dwie doby.
  Amatorzy dalszych wypraw udawali się do Czarnej Wsi pod Sokółką. Znajdowało się tam “położone wśród lasów letnisko, do którego chętnie zjeżdżają mieszkańcy Białegostoku”.
A Supraśl ? No to najpierw były podmiejskie letniska – Ogrodniczki i Krasne, gdzie “wśród lasów stało kilkanaście willi”. I dalej, przez piękną Puszczę Knyszyńską do Supraśla .

  “W lecie czynnych jest tu kilka pensjonatów, ponadto na skraju parku leśnego Pawilon Leśny z kawiarnią, restauracją i dansingiem”.
  Przybywający do Supraśla letnicy mieli do swej dyspozycji plażę, korty tenisowe, kręgielnię i… wspomnienie zimy. Była nią skocznia narciarska z której można było pofrunąć nawet i 18 metrów. A Królowy Most? Tu też było niewielkie letnisko z kilkoma willami.
Nieopodal zaś, pod Waliłami, w Rudzie znajdowała się baza letniskowa Powiatowego Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet.
  Pisano, że jest to miejsce wzorcowe. “Kolonia Ruda ma bardzo dobre urządzenie dzięki współdziałaniu z akcją profilaktyczną Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Dla dziatwy są bardzo miłe atrakcje urządzone przez Zarząd – palenie ogniska, widowiska dziecinne, chętnie oglądane przez białostocką publiczność”.
  Przeto z ostatnich przed wybuchem wojny wakacji jedna z uczennic białostockiego gimnazjum pisała, że “szybko i bezpowrotnie minęły dni spędzone na tygodniowym obozie w Waliłach, pozostawiając po sobie moc wrażeń, przeżyć i niczym niezatartych dobrych, miłych wspomnień”.
Suche, beznamiętne statystyki podawały, że z letnisk w województwie białostockim w tych latach korzystało rokrocznie około 18 tysięcy letników. Co ja Państwu wymieniam gdzie i ile. Najważniejsze przecież było jak i z kim.
  W ostatnie przedwojenne lato po Białymstoku krążył letniskowy dowcip. – Zosiu, podobno całymi dniami całujesz się z panem sekretarzem z ministerstwa skarbu, zakwaterowanym w sąsiedniej willi. – Ależ mamusiu! Tak bym chciała coś zrobić dla skarbu państwa, a przecież nie mam gotówki!

Andrzej Lechowski

Białostocka Czarna Dama

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że “Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul.Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnętrza bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje”.
  Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców “wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: Czego pragniesz kobieto?” i w podtytule: “władzy, bogactwa, sławy czy miłości?”
Film obfitował w sceny “tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów”. Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano “największe arcydzieło wszechświatowej sławy “Szał namiętności”. Ten “potężny dramat” oferował białostockim młodzieńcom “przepyszne sceny w haremach”.
  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie “szafarką płatnych rozkoszy”, prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:
“Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena”.
I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać “rycerzem tajemniczej piękności”, może jakiej hrabiny albo i księżniczki.
  Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie “ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem”.

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta.Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.
  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.
  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko – Aleksandra Janina S. Wiek – 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, “rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia”. Kiedy miała 14 lat “wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność”. Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.
  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie.

Andrzej Lechowski

Strajk pokerzystów

Na początku 1927 r. przy Sienkiewicza 38 otwarta została cukiernia Lux. Urządzono ją na modłę europejską. Jednym z atutów nowego lokalu były nader przystojne kelnerki. Lux z miejsca zyskał sympatię białostoczan. Wieczorami wszystkie stoliki były zajęte. To tu odbywały się randez-vous miejscowej inteligencji. W Luksie oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę, raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tę ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. Trudno tu było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy adrenaliny zgrywali się w popularne oczko.

I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 r., gdy w sali byli już wszyscy gracze, zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że horrendalnie wzrosły ostatnio koszty utrzymania. W ustach złotej młodzieży ten argument miał swoją siłę.

Kolejny mówca podniecał słuchaczy krzycząc, że gdy robotnicy żądali wzrostu płac, domagali się obniżek cen chleba, cukru, soli, węgla, to nikt wówczas nie upomniał się o obniżkę opłat za grę w karty w Luksie!

Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale “bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy” i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luksu.

Co było robić? Sala zarabiała na siebie przecież tylko wtedy, gdy w niej grano. Tak to Białystok stał się bodaj jedynym miastem w Polsce, a może i w Europie, w którym walczono o prawa karciarzy do godnego i sprawiedliwego życia.

Andrzej Lechowski

Zbliżał się koniec wojny

  W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach. Zbliżał się koniec wojny W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach.
  U naszych sąsiadów, którzy mieli dużą chałupę, zamieszkało ich kilku, siedzieli na ganku i częstowali nas cukierkami. Nie byli to już Niemcy, którymi wcześniej straszono małe dzieci, gdy były niegrzeczne. Przedstawiali raczej żałosny widok ludzi przegranych, pobitych. Po nocach wyły syreny i wtedy biegliśmy do piwnicy w ogródku, solidnej, murowanej, zagłębionej w ziemi. Słychać było warkot samolotów, szczekanie psów i gulgotanie indyków, wybuchy spadających bomb.
  Kilka razy bomby spadły tak blisko, że po wyjściu na podwórku znajdowaliśmy dymiące odłamki, a leje napełniły się wodą i pozostały na ogrodach nad Białką przez długie lata. W tych gospodarstwach, w których nie było piwnic Niemcy kazali kopać prowizoryczne schrony, przykryte drewnianymi żerdziami osypanymi ziemią.
  Front zbliżał się coraz bardziej, słychać było ciągły, narastający dźwięk podobny do odgłosów burzy. Pewnego dnia mama zapakowała najniezbędniejsze ubrania i razem z Lucjanem i jego rodziną wsiedliśmy na furmankę, i pojechali do Katrynki, gdzie mieszkali rodzice wujka. W ostatniej chwili zabrała się z nami Irena Borys z synem Władkiem. Jej mąż Władysław zginął śmiercią lotnika w Lidzie w dniu uderzenia wojsk radzieckich na Polskę. Po drodze mijaliśmy baterie reflektorów przeciwlotniczych i aparatów podsłuchowych, wszędzie kręcili się Niemcy.
Katrynkę znałem z wcześniejszych pobytów. Kojarzyła mi się ze strumykiem zwanym Maciejowym Klinem, brzozowym laskiem, za którym wiła się rzeczka pełna miętusów i piaszczystą rozjeżdżoną drogą.
  Tym razem przybyło tu wielu uciekinierów z Białegostoku: pan Krasowski, który uczył mnie później historii w ogólniaku, siostry Krzysztoniówne i inni. Z braku miejsca na pomieszczenia mieszkalne zamieniono drwalnię i komórki w budynku gospodarczym, stołki i stoły zrobiono z pociętych pniaków. My zamieszkaliśmy jednak w chacie brata wujka Lucka – Huberta. Pachniało surowym drewnem i miodem, który właśnie odwirowywano z plastrów.
  Odłamki wosku nasyconego miodem dostawały dzieci zamiast lizaków. Była piękna lipcowa pogoda, bawiliśmy się na łąkach, chodzili się kąpać nad rzeczkę. Wojna wydawała się odległą i nierealną. A jednak kiedy ogłoszono alarm, wszyscy biegali, ładowali na wozy dobytek, wyprowadzali zwierzęta. Mieliśmy przejechać do lasu, do wcześniej przygotowanych schronów. Były to solidnie ziemianki, obudowane sosnowymi okrąglakami, całkowicie schowane pod ziemią, z dobrze zamaskowanymi wejściami. W środku ustawiono drewniane prycze z siennikami. Zwierzęta trzymano w zagrodach oddalonych na wszelki wypadek od części mieszkalnej.

  W lesie stały żelazne piecyki, na których gotowano strawę i pieczono placki zastępujące chleb. Pewnego razu mama odprowadziła mnie na bok, wyjęła kawałek czerstwego chleba. Nigdy więcej nie smakował mi tak zwykły, suchy chleb. Po raz pierwszy jadłem i grochówkę, której przedtem nie cierpiałem. W lesie odwiedzali nas partyzanci obwieszeni taśmami z nabojami. Dostawali coś do zjedzenia, odpoczywali chwilę i szli dalej. Nasi mężczyźni wychodzili na skraj lasu na zwiady, ale Niemcy na szczęście nie trafili na nasze obozowisko.
  Nadeszła wieść, że we wsi są już Rosjanie. Po tygodniowym pobycie w lesie wróciliśmy więc do Katrynki. Gospodarstwa były częściowo zdewastowane, z dużej pasieki ocalało tylko kilka uli. Na polach leżały części wojskowego wyposażenia, broń, amunicja. Dorośli bojąc się min zakazali nam dotykania czegokolwiek. Do Białegostoku wracaliśmy pieszo wąską ścieżką oznaczoną chorągiewkami przez saperów rosyjskich.
  Most na rzece Supraśl w Jurowcach był zniszczony, przeprawiliśmy się po deskach ułożonych nisko na resztkach filarów. Na Białymstoczku nie było dużych zniszczeń, spłonęły chyba tylko trzy domy. Przywitały nas ciocie Marysia i Stefa, które przeczekały front we własnym domu. Władze przystąpiły do odbudowy mostów i linii kolejowych. Chodziłem odwiedzać mamę, która pracowała przy moście nad Białką.
  Wiadukt na Szosie Obwodowej wyleciał w powietrze po kilkunastu dniach, na szczęście było to w nocy i nikt nie ucierpiał. Natomiast resztki mostu kolejowego nad Białką, przy ul. Jurowieckiej, zatarasowały rzekę i utworzyły wodospad. Wojsko wybudowało tu most drewniany i wiadukt, pod którym przechodziło się ścieżką wśród gruzów.
  Tory kolejowe dostosowano do rozstawu kół w radzieckich wagonach, po nich bez przerwy jechały pociągi na zachód. Na wagonach szczelnie okryte opończami z brezentu stały działa i legendarne “katiusze”. Nikt dokładnie nie wiedział co to takiego, słyszeliśmy tylko, że to straszna broń strzelająca gradem pocisków.

Opr. Adam Czesław Dobroński

Hotel Krakowski

 

   Pierwszym potwierdzonym właścicielem  terenu przy ulicy Kolejowej 18 był Łazarz Krywiański. W 1906 r. nowymi właścicielami zostali zaś Wolf i  Frejda  Zilbergowie. W tym roku na posesji stał jedynie murowany , półtora piętrowy dom mieszkalny.
  30 listopada 1911 r. Zilbergowie sprzedali nieruchomość Andrzejowi Zawadzkiemu. Zawadzki pozostawał właścicielem posesji jeszcze na początku lat 20. XX w.
1 października 1919 r. uruchomiono pod adresem ul. Kolejowa 18 hotel “Krakowski”. Jego właścicielem – prowadzącym był Antoni Grymaszewski. Firmę zarejestrowano w kwietniu 1921 r. w Sądzie Okręgowym w Białymstoku. Od 1921 r. działała tu także kawiarnia Wincentego Bieleckiego.
  Natomiast w 1923 r.  hotel  “Krakowski” przejął Andrzej Zawadzki i prowadził przez kolejne lata. Nie wiadomo jak długo był właścicielem, rejestr handlowy nie odnotowuje zmian w hotelu “Krakowskim” jeśli chodzi o osobę właściciela czy też jego likwidację. Mimo to w 1924 r. zostaje uruchomiona  tu jadłodajnia Marii Bazelczuk.

  Hotel Krakowski wymieniają wszystkie księgi adresowo – handlowe, ale w 1937 r. na planie miasta ma on szrafowanie oznaczające budynek państwowy, możliwe więc, że jego przebudowa była związana z inwestycją dyrekcji kolejowej. Nie była zakładana księga hipoteczna na Kolejową 18 więc na temat zmian własności nic więcej nie można powiedzieć.
  W księdze dziesięciolecia “Zjednoczenia” odnotowany jest sklep nr 4 na ul. Kolejowej 18. W każdym razie okoliczności budowy wielkiego gmachu pozostają na chwilę obecną  niejasne.

Wiesław Wróbel

Kąpiel,czyli jak to było z higieną w naszym mieście

  W 1928 r. ukazało się rozporządzenie ministra zdrowia, nakazujące, że w każdym polskim hotelu “winny znajdować się wanny lub kąpiele”
To był wyrok śmierci dla większości białostockich hotelarzy. Warunki stawiane przez ministra spełniał tylko Ritz, reklamujący się, że ma wanny z bieżącą wodą w każdym pokoju. Jako tako wypadał jeszcze Hotel Ostrowskiego na Sienkiewicza 15 i Palace na Lipowej 29. Cała reszta: Wiktoria, Bristol, Krakowski vel Warszawski, Stary, Metropol miała nielichy ambaras.
  Nie było w nich porządnych “dwuzerówek”, a tu nagle wanny i inne fanaberie. Nic przeto dziwnego, że do tych pożal się Boże hoteli przylgnęła nazwa “pluskwiarnie”.
Gwoli ścisłości trzeba dodać, że owe pluskwiarnie obsługiwały raczej miejscową klientelę, wynajmując jej pokoje na godziny. Kto by tam wanny i kąpiele widział. Toć taki wymyty goguś, gdyby wyszedł pachnący na ulicę, to wszyscy by od razu wiedzieli, gdzie był i co z kim robił.
  O Polakach jeszcze sto lat temu mawiano w Europie i w Ameryce, że mają oni kontakt z jedynym rodzajem wody – ze święconą! W marcu 1929 r. z Warszawy do Białegostoku dotarła sensacyjna wiadomość.
  Okazało się, że jest opracowywana ustawa o przymusie kąpielowym. “Ustawa ta zmuszałaby wszystkich mieszkańców do kąpania się przynajmniej raz miesięcznie, przyczem przymus ten podlegałby kontroli władz sanitarnych”.
A w Białymstoku?

  Na ulicy Nadrzecznej znajdowała się duża łaźnia gminy żydowskiej, a po całym mieście rozsiane były dziesiątki rytualnych małych łaźni. Nie załatwiały one jednak problemu higieny w mieście. Od początku XX wieku w Białymstoku działała jedna tylko ogólnodostępna łaźnia, którą prowadził Aleksander Bole przy Jurowieckiej 17. Obyczaje w niej panujące były osobliwe. Korzystać z niej można było od 8 rano do 11 wieczór.
  Z racji tej, że łaźnia miała “oddzielne numera”, to znaczy kabiny z wannami, ale nie oddzielone dla każdej z płci, przeto dla obrony obyczajności panie mogły kąpać się wyłącznie w środy, a panowie, żyć nie umierać, w pozostałe dni tygodnia.
Za cara za wannę I klasy panowie płacili 20 kopiejek, a panie tylko 10 (?). Uważano bowiem, że mycie się od pasa w dół może paniom jedynie zaszkodzić.
Ale w 1929 r. wiedziano już, że powiedzenia “częste mycie skraca życie” czy “wielcy ludzie żyją w brudzie” nie są prawdziwe.
  Aby sprostać wymogom ustawy o przymusie kąpielowym, w łaźni przy Jurowieckiej wprowadzono nowy regulamin. Główny nacisk położono w nim na przepustowość wanien, wyznaczając limit czasowy na odmakanie.
I właśnie po wprowadzeniu tego regulaminu w łaźni zwanej wannami Bolego wydarzyła się rzecz niesłychana. Oto w pewną lipcową sobotę 1929 r. “jakiś osobnik zamknął się w wannie i przesiedział 3 i pół godziny”. Personel i oczekujący na swoją kąpiel klienci ponaglali czyściocha, podejrzewając nawet, że stało się jakieś nieszczęście.

  W końcu w drzwiach kabiny ukazał się wymoczony osobnik. Wszyscy rzucili się ku niemu, pytając, dlaczego wbrew obowiązującym w łaźni przepisom tak długo się kąpał. Wysłuchawszy pretensji, jegomość ów spojrzał z politowaniem na niemytych awanturników i “jedynie ironicznie się uśmiechnął”.
  Dopiero w 1939 r. przystąpiono do budowy nowoczesnej, dużej łaźni miejskiej przy ul. Słonimskiej. Miała ona rozwiązać higieniczne dylematy białostoczan: przestrzegać prawa czy nie, kąpać się przed wigilią czy może dopiero na Wielkanoc.

Andrzej Lechowski

Przedwojenni strongmani

  W sobotę, 18 września 1926 roku do Białegostoku przyjechał wraz z żoną słynny atleta Stefan Piątkowski,”król żelaza”znany także pod pseudonimem Ursus.
  Państwo Piątkowscy zatrzymali się w hotelu Bristol na Lipowej 17. Miasto od kilku dni przygotowywało się na wielkie widowisko. Ursus miał, zgodnie ze swym sienkiewiczowskim pierwowzorem, zmierzyć się z rozjuszonym bykiem. Po walce atleta zapowiadał, że zostanie zakopany w głębokim na trzy metry dole i pozostanie w nim bez dostępu powietrza przez godzinę! Inni atleci wykonujący ten numer potrafili wytrzymać w takich warunkach zaledwie kilkanaście minut.Miał też po nim przejechać samochód obciążony 10 ludźmi.
  W niedzielę, 19 września, na boisku sportowym na rogu Sienkiewicza przy Nadrzecznej 1, o godzinie 17. cały plac był wypełniony.
“Na krzesłach pod otwartym niebem siedziała inteligencja, za krzesłami tłumił się motłoch”. Kibice obsiedli wszystkie okoliczne płoty, drzewa, a nawet dachy pobliskich domów. Byk zamknięty był w drewnianej zagrodzie ustawionej na środku placu. Tuż po 17. orkiestra Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej zagrała marsza i z pobliskiej szopy “wyszła sława polskiego sportu, człowiek który nas przetrwa – Ursus”.
  W rzeczy samej, jak to stwierdzili sprawozdawcy, był to sympatycznie wyglądający, w miarę krzepki jegomość. Ubrany w “nocną koszulę i czekoladowe spodnie”. Na piersi przypiętą miał wstęgę z medalami. Publiczność wiwatowała, orkiestra ile tchu rżnęła marsza, a Ursus tryumfalnie obchodził plac i pozdrawiał tłumy. Na zakończenie celebry odpiął medale i wręczył je przypadkowemu chłopcu, a sam przeszedł przez ogrodzenie i z impetem natarł na zdezorientowanego byka.

  “Tłukł go głową, szarpał na wszystkie strony, starał się skręcić mu kark”. Byk wytrzymał tylko 10 minut takich tortur i zwalił się na ziemię. Ursus skoczył na niego i w tym momencie pękły mu na siedzeniu czekoladowe spodnie. Skonfundowany udał się do szopy, aby poprawić garderobę.
  Oszołomiony byk rozejrzał się i nie widząc przeciwnika, powoli wstał. Na to tylko czekała galeria z płotu. Dało się stamtąd słyszeć okrzyki “Berczyk, Berczyk”. Po chwili z tłumu wyskoczył niepozorny człeczyna, zwinnym skokiem przesadził ogrodzenie, “chwycił byka za rogi i w jednej chwili powalił go na ziemię”. Publika wyła z zachwytu, zaś Ursusa przywitała salwa śmiechu. Piątkowski widząc, co się stało, uspokoił tłum i nonszalancko stwierdził, że tak jak Berczyk, to każdy może położyć byka. Przemowa atlety wywołała jeszcze większą wesołość na widowni.
  Oliwy do ognia dolało pojawienie się białostockiej sławy zapasów – Kaganowskiego. Mistrz ubrany był zgoła nie sportowo, w ciemny garnitur i melonik na głowie, w ręku trzymał niewielką walizeczkę. Podszedł do Ursusa i zaproponował mu stoczenie walki.
Piątkowski zaczął się dyplomatycznie wykręcać. Stwierdził, że na tym placu nie może walczyć, bo przecież nie będzie się tarzał w piachu. Zgodził się, że zmierzy się z Kaganowskim w najbliższą środę w teatrze Palace, w którym wystąpi jako “król żelaza”.
  Publiczność była jednak nieustępliwa. Tu. Teraz. Walczcie! Ursus podszedł do stojącego obok policjanta. Chwileczkę porozmawiali, po czym atleta oświadczył głośno: “Władza nie zezwala”. Rozległy się gwizdy zawodu. Piątkowski przystąpił do próby z dwoma końmi. Te nie były zbyt ochocze i raczej przebierały nogami w miejscu niż rozrywały ręce Ursusa, ale efekt był. Zadowolony siłacz zapowiedział numer z samochodem.
  Położył się na ziemi. Przez pierś ułożono mu szeroką deskę. Publiczność zamarła, gdy na Ursusa wjechał samochód z pasażerami. Atleta trzymał się dzielnie, ale gdy już wydawało się, że wyjdzie z tej próby zwycięsko, gdy na jego klatce piersiowej znajdowały się już tylko tylne koła auta, wówczas coś zacharczało w silniku i samochód zgasł. Na moment zaległa kompletna cisza, którą przerwał potworny jęk Ursusa. Ci, co stali najbliżej rzucili się i zepchnęli auto.

  Zsiniałego i nieruchomego Piątkowskiego położono na prowizorycznych noszach i pędem przez Sienkiewicza, Rynek Kościuszki pognali z nim do Szpitala Miejskiego na Lipową 43. Za nimi biegła, zanosząc się szlochem, ale kurczowo trzymając kasetkę z pieniędzmi za bilety, pani Piątkowska.
  W szpitalu siłacza opatrzono i postawiono diagnozę – “zgniecenie lewego boku”. Ursus powoli doszedł do siebie. Obolały, z poczuciem, że nie był to jego najlepszy występ (dobrze, że tego dnia nie zakopano go w jamie!), korzystając ze wsparcia żoninego ramienia, wrócił jak niepyszny do hotelu Bristol.

Andrzej Lechowski

Sterylizacja u dermatologa

  Na początku lat 20. za najskuteczniejszą zapobiegania niechcianemu zapłodnieniu uznano metodę niemieckiego radiologa Alberta Schejnberga. Polegała ona na “naświetlaniu promieniami rentgenowskimi organów rozrodczych , wywołując ich bezpłodność na okres 5-6 miesięcy”.                 Uważano, że zabieg ten nie ma żadnego wpływu na stan zdrowia pacjentów.
W październiku 1926 r. wybuchła w Białymstoku “sensacja drastyczna”. Opinię publiczną zbulwersowała wiadomość, że jeden z białostockich lekarzy (dbający o anonimowość) stosuje zabiegi sterylizacji zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Głos w tej sprawie zabrał doktor Aleksander Gurwicz .
  Był znanym białostockim dermatologiem. Nie przeszkadzało mu to wypowiadać się na tematy radiologii, gdyż sam sprowadził do Białegostoku aparat i w swoim gabinecie na Lipowej 17 naświetleniami leczył choroby skóry.
Gurwicz upatrywał w nowej metodzie zapobiegania ciąży same korzyści. Z racji, że do “zabiegów niedozwolonych nasze białostoczanki uciekają się masowo”, to sterylizacja, według niego, przyczynić się mogła do zlikwidowania nielegalnego podziemia aborcyjnego. Ale okazało się to nieprawdą.
  Nielegalne gabinety, często urągające najprostszym zasadom higieny, pozbawione opieki lekarskiej, działały w Białymstoku w najlepsze.
  Szerokim echem po mieście rozeszła się sprawa pewnej 17-latki, która w 1937 r. zgłosiła się do gabinetu znanego ginekologa dr. Markusa Wajsberga przy Sienkiewicza 12. Dziewczyna była w ciąży. Doktor bez skrupułów dokonał aborcji. Rodzina dziewczyny, gdy zorientowała się, co się stało, powiadomiła policję. W efekcie Wajsberg stanął przed sądem, ale wielkiej kary za swój karygodny czyn nie otrzymał.
  W 1929 r. rozpoczął się wielki strukturalny kryzys gospodarczy. Białystok tonął w nędzy i bezrobociu. Ten stan gospodarki, jak wiadomo, wcale nie wpływa na poniechanie amorów, a ich konsekwencje są łatwe do przewidzenia. W mieście zaczęła rozpowszechniać się, znana i wcześniej, plaga podrzucania noworodków.

  Jakież było zdziwienie doktora Samuela Edelsztejna, popularnego w Białymstoku położnika, gdy w jesienny wieczór 1931 r. wracając z domowych wizyt, na schodach kamienicy, w której mieszkał (Kilińskiego 19), ujrzał koszyk, a w nim śpiącą śliczną dziewczynkę. Doktor, ku zdumieniu małżonki, wkroczył do mieszkania ze zdobyczą. W salonie zbadał dziecko, służącej nakazał zaparzyć rumianku i napoić dziewczynkę, a następnie odwiózł ją dorożką do miejskiej ochronki na Dąbrowskiego, vis a vis budującego się kościoła św. Rocha.
  Porzucone dzieci znajdowano również wprost na ulicach. Zdarzały się i bardziej wyrafinowane sposoby pozbycia się niemowlęcia. W maju 1935 r. do stojącej przed dworcem kolejowym młodej kobiety podeszła nieznajoma z maleńkim dzieckiem na ręku.
  Bez specjalnych ceregieli zwróciła się do czekającej na przyjazd pociągu kobiety: Niech mi pani potrzyma chwileczkę dziecko. Strasznie boli mnie ząb. Skoczę tylko tu obok do sklepu, wypiję wody sodowej, może przestanie. Zaskoczona kobieta wzięła dziecko od nieznajomej, a wówczas ta jednym susem wskoczyła do autobusu, który właśnie odjeżdżał w kierunku centrum miasta. Oniemiała przymusowa matka, korzystając z pomocy przechodzącego obok mężczyzny, natychmiast wsiadła do taksówki i wszyscy ruszyli w pogoń za autobusem. Ten zatrzymał się na Lipowej, przy kinie Modern.   Ścigający zobaczyli, jak wysiada z niego owa chorująca na zęby kobieta i jakby nigdy nic, oglądając witryny sklepowe, powoli ruszyła Lipową. Całe towarzystwo wyskoczyło więc z taksówki i dziecko wróciło do matki. Czy na długo? Nie wiadomo.

na podst.Andrzej Lechowski

Szopenfeldziarze atakują

  Białostocki kupiec Jakub Bóbr prowadził w latach trzydziestych nieduży, lecz solidny interes skórzano -futrzarski. W swoim sklepie przy ul. Kilińskiego 13 miał zawsze wartościowy towar.
Nic więc dziwnego, że pomimo kryzysu, zaglądali do niego co i rusz jacyś klienci. Pewnego lipcowego popołudnia 1933 roku w sklepie Bobra pojawiły się trzy młode, przyzwoicie ubrane kobiety. Jak zakomunikowała jedna z nich, jej pragnieniem jest nabycie skórek fokowych na zimowe futro. Mąż zgodził się na ten kosztowny wydatek, zaś koleżanki z pracy zaoferowały pomoc w doborze gatunku i odcienia.
  Pan Bóbr, nie mając aktualnie w sklepie interesantów, całą swoją uwagę i uprzejmość ku miłośniczce fok i jej towarzyszkom. Na ladzie pojawiły się zaraz różne skórki. Kupiec zachwalał gorąco ich sierść, połysk i wymiary. Cóż z tego, kiedy podawana przez niego cena, za każdym razem wywoływała popłoch wśród niewiast. W końcu, po blisko półgodzinnej krzątaninie, Bobrowi nie udało się niczego sprzedać.
  Klientki opuściły sklep z zapowiedzią poszukania tańszego towaru. Zawiedziony kupiec zaczął więc na nowo upychać fokowe skórki po półkach. Szczególnie piękne okazy zaniósł z powrotem na wystawę. Gdy je tam rozkładał, stwierdził z przerażeniem, że z witryny sklepu zniknęły dwie, bardzo drogie skórki lisie. A to złodziejki! – krzyknął oburzony. Natychmiast wybiegł na ulicę i pogonił za trójką szopenfeldziarek (tak nazywano kradzież w sklepie przez odwrócenie uwagi). Tymczasem sprawczynie szybko się oddalały.
  Były już przy bramie Pałacu Branickich, gdy dobiegły je krzyki rozsierdzonego sprzedawcy. Ponieważ w dawnej rezydencji magnackiej mieścił się aktualnie urząd wojewódzki i stale dyżurował policjant. Dostrzegł zamieszanie i, tak na wszelki wypadek, zatrzymał jedną z mijających go kobiet. Pozostałe dwie szybko zniknęły w ulicy Mickiewicza. Zziajany właściciel sklepu dopadł swoją ofiarę i wspólnie z policjantem bezceremonialnie obszukał zatrzymaną kobietę. No i co za traf, znaleźli pod jej obszernym płaszczem dwa skradzione lisy.

  Ostatecznie, sprawa kradzieży trafiła do wydziału śledczego, który szybko ustalił personalia złodziejki. Okazała się nią 25-letnia Anna Sidirczak, panienka o bogatej przeszłości kryminalnej, z zamiłowaniem oddająca się jednak wszystkim szopenfeldom. Wkrótce aresztowano też jej stałą pomagierkę, niejaką Dzidkę Popławską.
  Sąd grodzki, przed którym we wrześniu 1933 roku stanęły dwie panny, wycenił ich robotę u kupca Bobra na rok więzienia, dla każdej. Szopenfeldziarski fach miał jednak poważny mankament. Ci sami złodzieje nie mogli, nawet po udanej kradzieży, długo pokazywać się u oskubanego kupca, bo a nuż ten przypomni sobie twarze podejrzanych klientów. Ale i na tę niedogodność znalazła się rada.
  Białostoccy szopenfeldziarze sprowadzali po prostu kolegów z innych miast, którym przygotowywali szczególnie zyskowne roboty, w zamian za część łupów. Tak postąpiła w 1935 roku Fryda Dukat z ul. Wersalskiej, która zaprosiła do Białegostoku swoją przyjaciółkę z Wilna, Chaję Segał wraz z mężem oraz ich znajomym Boruchem Gitisem. Wkrótce cała czwórka rozpoczęła rajd po białostockich sklepach sprzedających sukno i manufakturę.
  Gitis miał wypróbowany numer. W dużym koszyku, który stawiał przy ladzie, zrobiona była przemyślna skrytka. Do niej też, w momencie nieuwagi kupca, trafiał atrakcyjny kupon materiału. Ta metodą, w ciągu trzech dni, szajka szopenfeldziarzy okradła sklepy: Koszczeniewskiego (Rynek Kościuszki 15), Rafałowskiej (Giełdowa 2), Sznajdera (Kupiecka 5) i Margolisa (Sienkiewicza 15). Ten ostatni kupiec miał szczególnego pecha. Regularnie, ze dwa razy do roku, jego skład z manufakturą odwiedzali złodzieje. Najczęściej byli to szopenfeldziarze, którzy zadawalali się kilkoma sztukami materiału. Dwukrotnie jednak Mojżesz Margolis miał wizyty nocnych klawiszników. Ci zaś ogołocili półki jego sklepu do czysta.

Włodzimierz Jarmolik

Seksualne ekscesy nad Białką

  Przy ulicy Jurowieckiej, pod 28, mieszkał Abram Rywkind. Był on właścicielem średniej wielkości mechanicznej przędzalni i tkalni. Ale bynajmniej nie to rozsławiło go nad Białką.
Miał bowiem Abram tak niebywałej wielkości nos, że uchodził za miejscowego sobowtóra Cyrana de Bergeraca. Do tego był jeszcze Abram obdarzony wulkanicznym temperamentem. Zdarzyło się więc, że w lipcu 1927 roku pani Rywkind wyjechała na letniska do Druskiennik. Pan Rywkind osiągnął w ten sposób status słomianego wdowca, a żyć jakoś trzeba.
  Odebrał właśnie bieliznę z pralni, ale należało ją jeszcze wymaglować. Traf chciał, że sąsiadka, taka całkiem niczego sobie, posiadała własny domowy magiel. Pan Abram poprosił więc ją, aby zaszła do niego i zabrała bieliznę. Kobieta skwapliwie przystała na tę propozycję, licząc na dobry zarobek. Szybko udała się więc pod 28. Zapukała do drzwi i oniemiała. Otworzył je Rywkind w stroju Adama i “zaczął dokazywać przed przerażoną niewiastą rozmaite aroganckie figle migle”, proponując jej przy tym “wspólne maglowanie”.
  Kobieta postanowiła salwować się z tej opresji ucieczką, lecz napastnik podstępnie zamknął drzwi na klucz. Zaczęła więc przeraźliwie wrzeszczeć, a że okna w mieszkaniu były otwarte (te lipcowe upały), przechodnie dokładnie słyszeli, co ma do powiedzenia o anatomii pana Rywkinda.
Szybko na chodniku zebrał się spory tłumek słuchaczy, którzy co chwila wybuchali gromkim śmiechem, słysząc nie nadające się do druku okrzyki. Plotek starczyło do końca wakacji.
  Po gorącym lecie nastały wrześniowe jesienne dni. Czas ten sprzyja melancholii. Dopadła ona pewnego fryzjera. Przy Pałacowej 5 miał swój salon Oskar Kin. Codziennie rano po tej ulicy, pod oknami zakładu, do fabryki papierosów Janowskiego na Warszawską 39 szły robotnice. Były to w większości młode żydowskie dziewczęta. Nie wiedziały, że odprowadzał je wzrokiem ogarnięty jesienną melancholią fryzjer.
  I oto któregoś dnia, gdy dziewczyny jak zwykle spieszyły do pracy, “ukazał się przed nimi w witrynie jakiś nagus, który w sposób cyniczny i bezwstydny demonstrował przed kobietami swe wdzięki”. Występy tego “idioty moralnego” przy piskach i chichotach publiczności trwały kilka dni, aż nastały jesienne szarugi.
  Te nie odstraszyły innego jegomościa, który upodobał sobie bramę w kamienicy Hugona Petera na Branickiego 5. Ów idiota moralny wyczekiwał z kolei na uczennice wracające z pobliskiego gimnazjum im. ks. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Gdy już mógł być widziany, to wówczas wyskakiwał z bramy i przedstawiał zdumionym panienkom “swą pantomimę”.
  Ale tego, co stało się w 1935 roku w Starosielcach, nie można tłumaczyć ani melancholią, ani wulkanicznym temperamentem, a jedynie wyrachowaniem.
Otóż pewien młodzian starosielski w zaprzyjaźnionym sklepiku, w którym zaopatrywał się w pieczywo i nabiał, korzystał z nieograniczonego kredytu. Nadszedł jednak koniec roku i trzeba było uregulować rachunki. Tu sprawa zaczęła się komplikować. Przezorny młodzian przestał więc zaglądać do sklepu, aby nie napatoczyć się na groźną właścicielkę. Ta widząc, co się święci, postanowiła wyegzekwować dług.
  Wybrała się więc wraz ze swą córką jako świadkiem do nieuczciwego dłużnika. Weszły do mieszkania i gdy były w stołowym pokoju, to wówczas otworzyły się drzwi z przyległej doń sypialni i pan domu “w rajskim stroju z triumfem powoli wkroczył i szarmancko spytał: Panie sobie życzą?”.     Córka, nieprzywykła do takich… hm interesów, zwiała natychmiast. Mamusia natomiast rozsiadła się wygodnie w fotelu i “z politowaniem, uważnie bystrym okiem zlustrowała goliznę, i rzekła spokojnie: Też chucherko, myślałby kto!”. Morał był z tego taki, że “golizną długu nie spłacisz”.

Andrzej Lechowski

Straż Ogniowa – BOSO

  Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, czyli BOSO – temat rymowanek, instytucja owiana mgiełką tajemniczości. Siedzibę miała w kamienica nr 52 przy ul. Lipowej.
  Na tyłach, między ulicami: Polną (Waryńskiego), Żabią i Północną, Artyleryjską, Dąbrowskiego i właśnie Lipową znajdował się obszerny nieregularny plac, obecnie przecięty przez aleję Marszałka Piłsudskiego i zabudowany  blokami. Przed wojną leżały tam pryzmy desek, stały szopy, uprawiano ogródki. Doszło na nim także do krwawego starcia między strażakami i policjantami,zapewne będącymi pod wpływem alkoholu.
  Władze miejskie w 1930 roku planowały na placu nieszczególnej sławy zbudować dworzec autobusowy z poczekalnią, bufetem i zapleczem technicznym.
Przeszkodził tej wizji wielki kryzys gospodarczy, a jak stan kasy się poprawił, to pojawiły się plany posadowienia tu gmachu starostwa, może i nowego magistratu. Wcześniej jednak wybuchła wojna światowa.
  BOSO założono w końcu XIX wieku, kiedy okazało się, że straż zawodowa nie daje sobie rady. Białystok szybko się rozwijał i często płonął.
Jak głosiła fama, od czasu do czasu ogień podkładali zawodowi podpalacze, wynajmowani przez fabrykantów. Bo jak biznes nie szedł, magazyny się zapełniły, a chętnych na towar brakowało, to pożar był jak zbawienie. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej właściciel korzystnie ubezpieczył swą firmę. Praktyka czyniła białostockich strażaków mistrzami.
  Stali się najdzielniejszą i najskuteczniejszą jednostką ochotniczą w guberni grodzieńskiej, dostali w 1912 roku zaproszenie na kongres pożarniczy do Petersburga.

  Strażackie wojsko szybko zyskało uznanie białostoczan, zwłaszcza pań podatnych na pożary serc. Przestano ponoć nawet nad Białką używać wcześniej popularnego, szyderczego porzekadła: “Rychło w czas (czyli po spaleniu się obiektu), jak białostocka straż”.
A dla potrzeb dzielnych ochotników zbudowano galeryjkę na wieży ratuszowej, by czuwający strażnik z góry mógł patrzeć na miasto. Ten to miał widoki!
  Po I wojnie światowej BOSO odnawiało się początkowo wolno, trzeba więc było nadzieję pokładać w bosakach i toporkach, a wodę wożono w beczkach. Strażacy nie czekali jednak aż im manna spadnie z nieba, kwestowali, urządzali loterie i zabawy dochodowe, pukali do drzwi urzędów oraz bram fabrycznych. A skutkiem był i ten wspaniały samochód bojowy.
  Tak się BOSO rozochociło, że w 1922 r. ogłosiło nabór do orkiestry symfonicznej i rzeczywiście wkrótce zaczęli zapraszać ziomków na głośne występy.
  Dobrym i dochodowym pomysłem było przejęcie nadzoru nad kominami. Bynajmniej nie tylko fabrycznymi, bo przecież w ówczesnych domach palono w piecach i pod płytami (w kuchniach). To i sadze groziły samozapaleniem, a szczególnie jak ptaszysko gniazdo sobie uwiło w kominie.
  Każdy zarządca posesji musiał mieć książkę, w której kominiarz dokonywał regularnie wpisów. A że i szczęście przynosił, to mógł być z siebie zadowolony.

  W dwudziestoleciu międzywojennym większość członków BOSO stanowili wyznawcy mojżeszowi, a funkcję komendanta w latach trzydziestych pełnił Izaak Markus. Było to logiczne następstwo faktu, że wśród właścicieli fabryk przeważali Żydzi. W gronie zastępców Markus miał jednak chrześcijan, a do gaszenia pożarów rwali się wszyscy bez względu na wyznanie.
  Tragiczny finał BOSO zgotowali okupanci niemieccy, zamykając gros strażaków w getcie i skazując ich na zagładę. Po wojnie nie wrócono do tradycyjnej nazwy.

Adam Czesław Dobroński

Władze szykują w Hajnówce rewolucje? Ma się mocno zmienić

Dziś wjeżdżając do Hajnówki oraz przemierzając głównymi ulicami trudno się zorientować, gdzie jest centrum miasta. Miasteczko bowiem ciągnie się po długości w nieskończoność, mijamy różne budynki, ale żaden z nich nie jest na tyle charakterystyczny, by pokazywał, że mamy do czynienia np. ze starówką. Starówki w Hajnówce po prostu nie ma, bo to młode miasto. Prawa miejsce zyskało w 1951 roku, więc największy rozwój jeszcze ją czeka. Dlatego też władze miejskie postanowiły utworzyć charakterystyczne centrum.

 

Będzie zrealizowany plan, składający się z 24 punktów. Przede wszystkim zmieni się park miejski, a remont przejdzie Muzeum Kultury Białoruskiej. Zaś budynek po fabryce “Forte” ma stać się miejscem, w którym działalność będą mogły prowadzić organizacje społeczne. Dodatkowo przebudowany zostanie skwer przy urzędzie miejskim. Między innymi po tych działaniach centrum Hajnówki ma być wizytówką miasta oraz ma kwitnąć tam życie. Trzymamy kciuki za rozwój tego miasteczka.

 

fot. Przykuta / Wikipedia

Przed wojną ulica Zamenhofa tętniła życiem

  Zwarte pierzeje kamienic przetykane były typowymi drewniakami, a w nich wszystkich były sklepy, sklepiki, składy.
Tradycyjnie szło się tutaj po mięso. Amatorzy drobiu mogli wybierać pomiędzy sklepikami Amila, Apsalmowicza, Kagana, Rutenberga czy Tartackich. Handel mięsem, oczywiście koszernym, zdominowała mieszkająca na Zamenhofa rodzina Linczewskich. Prawdziwą handlową sieć jatek prowadzili Manes, Jankiel, Mojżesz i Szachne Linczewscy. Ich drugim monopolem były koszyki, ale te sprzedawali w ratuszu.
  Śmiesznostką na Zamenhofa był sklep z wędlinami Chrześcijańskiej Spółdzielni Rzeźników. Funkcjonując w samym centrum żydowskiej dzielnicy reklamował się hasłem zapewniającym, że “kto raz tu kupi, stałym klientem będzie”. Ale na Zamenhofa handlowano nie tylko mięsem i wędlinami. To była samowystarczalna ulica! Miała własne piekarnie, mleczarnię, oczywiście i kilka sklepów spożywczych, sklepiki z naczyniami, kamaszami i z czym tam jeszcze.
  Pod piątką można było stołować się w jadłodajni Liżyńskich, a wieczorami marzyć o przyszłych fortunach w herbaciarni Sendera Gelmana. Była nawet na Zamenhofa szkoła, prywatna, żeńska, której właścicielem był Szymon Fajnzylber. Mieściła się ona w pokaźnej, dwupiętrowej kamienicy Berty Mejłach pod 14. I właśnie tu, w nocy z soboty na niedzielę, z 9 na 10 lutego 1936 roku wybuchł wielki pożar. Następnego dnia stał się tematem niezliczonych komentarzy w całym Białymstoku.
  Berta Mejłach na swojej posesji, w podwórzu, miała budynki, które wynajmowała na składy. Swoje towary trzymali w nich Abram Spektor, właściciel sklepu spożywczego z artykułami kolonialnymi, Mejer Szyniak handlujący materiałami piśmiennymi, Jakub Frydman “robiący” w naczyniach kuchennych, Samuel Sorynow, sprzedawca koszyków. Pożar wybuchł o północy. Jak później ustalono palić zaczęło się na strychu, nad magazynem koszyków.

  Rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień zauważył obserwujący miasto w nocy strażak, dyżurujący na ratuszowej wieży. Natychmiast zawiadomił on jednostkę Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Strażacy przybyli na Zamenhofa i tu okazało się, że nie mają wody. A tymczasem magazyny w najlepsze płonęły. Gdy wreszcie znalazła się woda, to dzielni strażacy zajęli się już tylko chronieniem sąsiednich budynków. Akcja trwała pięć godzin. W niedzielny ranek widok posesji pod 14 numerem był opłakany. Spaliły się wszystkie zmagazynowane towary. Zniszczone były też budynki.
  Wszystko wyglądało beznadziejnie, ale wśród mieszkańców Zamenhofa szybko zaczęły rozchodzić się wiele mówiące plotki. Okazało się bowiem, że wszyscy poszkodowani byli nieźle ubezpieczeni.     Spektor zaasekurował się na 10 tys. zł, i na tyle samo wycenił swoje straty. Sorynow ubezpieczony był na 5 tysięcy, ale swoje straty oszacował na 8 tys.. Frydman, ubezpieczony na 60 tys. przezornie nie podawał wysokości swoich strat, podobnie jak i Szyniak, który ubezpieczony był na 20 tys. zł.
Berta Mejłach swoje straty oceniła na jakieś 50 – 60 tys. i też była odpowiednio ubezpieczona. Nie trzeba było mieć intuicji Sherlocka Holmesa, aby całe, z pozoru nieszczęśliwe, zdarzenie połączyć z adresami wszystkich pogorzelców.
  Sorynow mieszkał na Zamenhofa 12, Szyniak pod 6, Spektor, Frydman i oczywiście Mejłachowa pod 14. Czyżby więc pożar był ukartowaną próbą wyłudzenia odszkodowania? Takie pytania zadawali sobie śledczy.
  A dziś na Zamenhofa co? Sennie i nijako.

Andrzej Lechowski

Tombak i pistolet

  Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości.
  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę-recydwistę, któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.
  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata. Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego.         Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami. I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji.
  Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił. Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł.
  Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65. Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków.
  Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu. Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę.
  Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.
  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi – paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę.
  I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik

Jak przygoda, to tylko na Marmurowej

  Chanajkowska ulica Marmurowa liczyła około 20 numerów. Łączyła ona ze sobą ulicę Brukową ze Stołeczną. Tak, jak w innych częściach Chanajek królował tutaj występek. Rządzili sutenerzy, pijani dorożkarze i tragarze, pokoleniowe rodzinki złodziejaszków.
  Co i rusz wieczorami, było słychać głośne krzyki: Mordują, zabijają! To wrzeszczeli przybysze z miasta, którzy zabrnęli tutaj w poszukiwaniu płatnej miłości, a trafiali na rządzących ulicą chojraków. Niekiedy słychać było nawet strzały z rewolweru.
Pod koniec 1933 roku przodownik policji Doskowski, będąc już po służbie, zmierzał z Marmurowej na IV komisariat. Usłyszał pobliskie wołanie o pomoc.Pobiegł w kierunku krzyków. Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł dwóch osobników bijących trzeciego. Widząc nadbiegającego policjanta, opryszki bez wahania rzucili się na niego. Ten sięgnął po broń. Oddał kilka strzałów w powietrze.Uratował w ten sposób krwawiącą mocno ofiarę, a może i siebie. Zatrzymał też jednego z bandytów. Okazał się nim Jojne Winograd, znany w Chanajkach sutener i awanturnik.
  Inna przygoda spotkała latem 1935 roku Bolesława Ruplinskiego z ul. Śledziowej. Postanowił on wprowadzić w dorosłe życie swojego 16-letniego siostrzeńca Aleksandra Gawryluka. Ponieważ gejsze z Marmurowej były szczególnie popularne w pewnych kręgach białostockich miłośników ich usług, podpity wuj właśnie tam skierował swoje kroki. Siostrzeniec podreptał za nim. Trafili do popularnego przybytku nierządu w domu nr 2. Młodzian pozostał na razie za progiem, zaś jego przewodnik wszedł do środka w poszukiwaniu właściwej panienki.

  Szybko jednak musiał salwować się ucieczką. Drogę mu wskazał jakiś groźny zakapior, któremu wujaszek przeszkodził w zakrapianej biesiadzie. Pan Bolek stracił przy tym swój portfel, zaś jego podopieczny Aleksander pozostał nadal niewinny. Szczególną sławą cieszył się na Marmurowej dom na posesji nr 3. Dzięki jego właścicielowi Herszcze Pachciarzowi, który miał na parterze sklep z artykułami spożywczymi, wygląd budynku był jeszcze jako taki. W odróżnieniu od spróchniałych drewniaków pod nr 4 czy 17. Jeszcze w 1935 roku magistrat nakazał je zburzyć, podobnie jak ponad 20 innych budynków. Zagrażały one bowiem bezpieczeństwu publicznemu.
  W domu Pachciarza mieszkał np. Szmul Chazan, który pomimo 70. na karku potrafił wdrapać się na kozła nawet po kilku kielichach. Pewnego razu spotkała go niemiła przygoda, zwalił się z kozła na bruk, mocno się potłukł i trafił do pogotowia Czerwonego Krzyża.
 W domu przy Marmurowej 3 swoje lokum mieli, jeśli oczywiście nie przebywali w więzieniu, Josel Igielnik, zatwardziały pajęczarz, znający dobrze okoliczne strychy czy Judel Miodownik, pechowy włamywacz z kilkoma odsiadkami.
  Nie brakowało też panienek lekkich obyczajów, wśród których prym wodziła szczególnie urodziwa Julia Stankiewiczówna. Pod nr 3 pokoik zajmował Berel Klasa, którego policja aresztowała latem 1939 roku za publiczne okazywanie niechęci i lekceważenie pamięci marszałka Józefa Piłsudskiego.
Na koniec jeszcze dwie historie typowe dla marmurowskiej rzeczywistości.
  Oto latem 1936 roku Motel Zimnoch, rajzer z Grajewa zgłosił na policji, że nocując nielegalnie w mieszkaniu Estery Skory (Marmurowa 8) stracił spodnie warte 3 zł, a w nich gotówkę – 29 zł 52 gr.
A Rywka Duczyńska z domu nr 3 trafiła do aresztu za straszenie świadka w procesie swojego kompana, zawodowego złodzieja Szlomy Kukawki.

Włodzimierz Jarmolik

Lodowa Wenecja

  W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow.
Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej.
  Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później. Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów.
Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.
  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.
  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.
Ten szczególny dzień zapowiadały anonse – Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia.
Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.
  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich “różnych ekstraktów”, ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!
  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były “sposobem maszynowem”. Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że “lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita”.
  Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie. W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie “telelody”. Łatwo zapamiętać numer: 13-19.

Andrzej Lechowski

Zawsze jest ten pierwszy raz

  W październiku 1926 roku pojawiła się pierwsza reklama świetlna.W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze był sklep “Ratuszowy”, przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego.
Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.
  Dokładnie ją opisano. “Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach”. To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie. Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie! Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one “dla publiczności naszej – niewygodą, dla policji – fatygą, dla miasta – nieporządkiem, dla złodziei – fajramem i żniwem”.
  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem “municypalność białostocka” zafundowała mieszkańcom jedynie “gładkie asfaltowe przejście”. Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta.
Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na “kocich łbach”. Chodnik ten wywołał “ogólną uciechę i ogólny podziw”. Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa “Polminu”, gdzie “auta benzynę nabierały”.       W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby. Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali “nektariny” – nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.
  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym. Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu ’36 – Klukwę.               Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda! Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą.
  Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego (!) wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.
  A może by tak odgrzebać gdzieś ten patent i Klukwą zawojować cały świat? Byłoby to po raz pierwszy!

Andrzej Lechowski

Zapasowy karabin

  Dwudziestego szóstego czerwca wieczorem doszło w Białymstoku do dwóch eksplozji. Huk detonacji rozniósł się po całym mieście.
Gazety w 1919 roku sugerowały, że w ten sposób ktoś chciał się pozbyć materiałów wybuchowych. Ich posiadanie i przechowywanie było bowiem zabronione.
A zapasów po wojnie zostało dużo, bo wycofujący się Niemcy sprzedawali za bezcen karabiny i granaty.
  Nabywców nie brakowało. Czasy były niepewne, zaś broń w domu zawsze mogła się przydać. Bardziej obrotni obywatele w handlu gorącym towarem zwietrzyli interes.
W zakamuflowanych składzikach gromadzili karabiny, granaty, a także wojskową odzież. Potem wystarczyło już tylko czekać, aż zjawi się klient.
Proceder ten spędzał sen z powiek funkcjonariuszom policji. Nielegalną broń bowiem często używali do napadów bandyci. Co kilka dni w Białymstoku zdarzały się również wypadki wywołane nieumiejętnym obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi.
  Tak było 15 maja 1919 roku. Podczas przekładania worków z mąką w składzie miejskim eksplodował granat. Odłamki raniły w rękę robotnika Kazimierza Szrota.
Kilka dni później o godzinie 6 rano przy Warszawskiej 21 doszło do kolejnej eksplozji. Jak donosiła prasa, granat został zdetonowany na pierwszym piętrze. W wyniku wybuchu z okien wyleciały szyby. Na szczęście w tym momencie nikogo nie było na chodniku przed budynkiem.
  Aby w przyszłości uniknąć podobnych incydentów, władze podjęły walkę z posiadaczami nielegalnej broni. Liczne rewizje w prywatnych domach dały efekty. Na początku czerwca wywiadowcy zapukali do drzwi pewnego restauratora. W chwili, gdy funkcjonariusze weszli do domu, właściciel posesji zajęty był właśnie wciskaniem niemieckiej bielizny do ustępu. Wpadł na gorącym uczynku. A wnikliwa rewizja wykazała, że na jego posesji ukryto również siedem karabinów.
  Do ustępów miejskich wpychano też inne nielegalne towary. Był to dobry sposób na błyskawiczne pozbycie się gorącego towaru.
I tak pewnie było w przypadku dwóch złamanych niemieckich karabinów, które znaleziono w latrynie przy Rynku Rybnym. Mimo, że broń nie nadawała się do użytku, funkcjonariusze musieli ją wysłać do szczegółowej analizy.

Kamil Śleszyński

Fabryka lodu

  Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód.Trzeba się było tylko schylić!
W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.
  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.
W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.
  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. “Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną”. Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.
  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z “nadzieniem”, czy czysty.
  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły “nielegalnych” źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.
  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania “akcji lodowych”. Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych “bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność”.
W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.
  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w “lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale”.

Andrzej Lechowski

Areszt na Artyleryjskiej

  Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej, osobny areszt miejski. Uczestnicy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu przy ulicy Artyleryjskiej 2.( tel.) 11 57 .
Do aresztu miejskiego można było trafić za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej.
  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.
Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego.
  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.
  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki. Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu.
  Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę. Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło.
Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu.
  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji “Sielanka” przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów.
A tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb.
  Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników.
Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.

Włodzimierz Jarmolik

Szczury w hotelu

  W międzywojennym Białymstoku plagą hoteli byli złodzieje, których określano mianem szczurów. Złodziejska szczurza epidemia w białostockich hotelach rozwinęła się szczególnie mocno w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. W 1922 r.
  “Dziennik Białostocki” tak oto pisał: “Coraz więcej zdarza się kradzieży w hotelach. Właściciele hoteli winni dołożyć starań, by temu procederowi skutecznie zapobiec, gdyż za kradzieże powyższe są odpowiedzialni w pierwszym rzędzie oni sami”.
Kampania prasowa przeciwko złodziejom nie okazała się jednak najlepszym na nich sposobem. Z hotelowych numerów nadal znikały rzeczy gości, a także wyposażenie lokali.
  Najwięcej szczurów hotelowych grasowało rzecz jasna w tańszych i podlejszych domach noclegowych. Mogli tam działać w miarę bezpiecznie, nie indagowani wcale przez nieliczny personel. Na początku lat 20. Szczególnie wiele przypadków okradzenia gości zdarzało się w hotelu “Wiktoria”. Tam właśnie m.in. panna Anna Wesołowska z Grodna straciła całą swoją gotówkę – 500 tys. marek (miało to miejsce jeszcze przed reformą monetarną Władysława Grabskiego), zaś niejaki Abram Słucki, obywatel miasta Równo, pożegnał się ze swoim, odświętnym garniturem wartości ok. 10 milionów marek.
  Kradzieży dokonywano co i rusz w Hotelu Ostrowskiego. Gościom znikała garderoba, walizki, torby i portfele. Ekspozytura Urzędu Śledczego podejrzewała obsługę. Wywiadowcy policyjni szczególnie bacznie przyglądali się tamtejszym portierom, ginęły bowiem rzeczy im bezpośrednio powierzane. Złapano także szajkę złodziejaszków z miasta, która miała swoje ciemne układy z jedną z kuchennych pomywaczek.
  Pouczającą przygodę przeżył natomiast niejaki Napoleon Zaleski, który zatrzymał się na kilka dni w białostockim hotelu Palace. Pewnego razu, po powrocie do miasta, oddał on odźwiernemu do oczyszczenia kamasze. Gdy po godzinie wstąpił do dyżurki buty zniknęły. Ale to nie koniec. W czasie, kiedy on szukał jednego złodzieja, inny (a może ten sam) skradł mu z wieszaka marynarkę i spodnie.
  Z kolei jedna z zuchwalszych kradzieży hotelowych zdarzyła się w 1935 r. w Bristolu. Zatrzymała się w nim trójka Żydów z Palestyny. Jako przezorni ludzie wszystkie pieniądze, wartościowe przedmioty i dokumenty trzymali zawsze przy sobie, zaś w nocy – pod poduszką. Znalazł się jednak śmiałek, który postanowił dobrać się do tych skarbów. Gdy obywatele Palestyny smacznie spali, zakradł się do ich pokoju i zaczął myszkować. Udało mu się nawet wyciągnąć spod jednej z poduszki portfel oraz kartę okrętową. Choć zachowywał się cicho niczym kot, obudził innego śpiącego. Ten podniósł alarm. Złodziej zdołał wybiec na korytarz, ale tam został schwytany. Pechowym szniferem był 20-letni Szepel Ajzenberg, który na koncie już kilka takich akcji.
  Zdecydowanie najmniej szczurów zagnieżdżało się w hotelu Ritz. Żeby w nim działać, trzeba było mieć, zgodnie z poziomem lokalu, co najmniej przyzwoity wygląd i sporą klasę. O jednej wszak aferze warto przypomnieć. Była nią kradzież cennej broszy należącej do przed siłacza cyrkowego Zygmunta Breitbarta.

  W 1925 r. do Białegostoku przybył ze stolicy Cyrk Braci Staniewskich. W jego programie znajdowały się także popisy popularnego  atlety, najsilniejszego człowieka swiata  który cieszył się powodzeniem (ze względu na swoje pochodzenie) zwłaszcza u ludności żydowskiej.
  Na dworcu witały go tłumy ludzi. Byli rabini i orkiestra. A bohater cyrkowych występów otrzymał w Ritzu najlepszy apartament. I oto 23 kwietnia stała się rzecz przykra.
Kiedy siłacz występował na arenie, z szuflady w jego hotelowym pokoju zniknęła pamiątkowa, złota brosza wysadzana drogimi kamieniami. Pomimo starań policja nie odnalazła straty, zaś rozżalony Breitbart już nigdy nie przyjechał do Białegostoku rwać łańcuchy i podrzucać wielokilogramowe ciężary.

Włodzimierz Jarmolik

Skąd się bierze woda sodowa

  W latach 30 woda sodowa była także jak dziś na każdym kroku .W Białymstoku ponad 50 jej wytwórni. Ale prawdziwe, wielkie interesy robiło się na napojach gazowanych.
Potentatami tej branży byli Perelsztejn i Lemberg, właściciele firmy Aquasan z Ogrodowej 9. Niewiele ustępowali im Izaak Gurwicz właściciel Runa z Suraskiej 6 i firma Hendro prowadzona przez Geldberga z Lipowej 17.
Nie do przebicia była Fabryka Wód Gazowych Perła, prowadzona przez Zdzisława Ołdakowskiego na Świętojańskiej 2, tuż przy Warszawskiej.
  Firma zapewniała, że produkcja napojów prowadzona jest pod nadzorem dr. Mariana Gąssowskiego. Nic to, że medyk ów nie był w ogóle znany w Białymstoku, praktykował bowiem gdzieś w Wielkopolsce. Już samo brzmienie doktorskiego tytułu dodawało wodom Perła należytej marki.
  Niemałe wrażenie robił asortyment perlistej produkcji. Były więc to “niezrównane w smaku i higienie, własnej produkcji: Woda sodowa, lemoniada (6 gatunków), kwas owocowy (3 gatunków), oranżada, przebój sezonu – musujący napój hiszpański, nowość – lemoniada Baryłki”. Napoje rozlewano do firmowych butelek o pojemności 0,3 litra, jedynie nowość sezonu 1936 – lemoniada Baryłki, sprzedawana była w dużych butlach z ceramicznymi korkami.
  W 1936 r. wiosna i lato były bardzo upalne. Białostockie wytwórnie ledwo nadążały z produkcją. Co rozlano do butelek, to białostoczanie natychmiast wypijali. Pełne ręce roboty miał więc też magistracki wydział zdrowia. W maju tegoż roku wzięto 20 próbek wody do zbadania. Wytwórnie wybrano losowo. Aż w 9 wykryto szkodliwe związki miedzi.
Lemoniadziarnie określano mianem obrzydliwych “wylęgarni brudu i zarazków”, bo wytwórnie to były przeważnie ciemne, stęchłe i brudne piwnice lub sutereny. Produkty używane do robienia tych specjałów pozostawiały też wiele do życzenia.
  Często była to surowa woda, w której rozpuszczano soki i ekstrakty o podejrzanym składzie i pochodzeniu. Na domiar złego, przy “fabrykacji” zatrudniani byli “osobnicy ogromnie niechlujni i systematycznie bojkotujący mydło i łaźnie”. Ale, jak mówi stare powiedzenie, że czego oczy nie widzą, to serce nie boli, przeto w skwarne dni każdy pił co miał pod ręką. “Najprzeróżniejsze tam wody gazowe, kwasy, ananasy, żurawinki i inne płyny made in Chanajkes”.
  Widząc tę niezwykłą popularność gazowanych napoi, produkcję “pierwszorzędnych wód gazowych i owocowych” rozpoczął nawet browar księcia Jerzego Lubomirskiego w Dojlidach.

Ale co browar, to browar. W Białymstoku od zarania jego miejskości, było przecież wiadomo, że nic tak nie gasi pragnienia jak kufelek chłodnego piwa. Doskonale o tym wiedział i Książę Pan. Białostoczanie raczyli się przeto Dojlidami Dubeltowymi, Exportowymi, Słodowymi czy też Dojlidami Pilzneńskimi.
  Rozsierdzona Perła widząc, że browar wszedł na jej terytorium zaczęła sprowadzać “znakomite piwo lubelskie z browaru K.R. Vettera w Lublinie”. Właściciel Perły dla jasności sprawy dodawał, że jest to sprawdzona, chrześcijańska firma. Dzięki tej informacji wszyscy byli zadowoleni. Żydzi, bo mieli ostrzeżenie przed gojowskim, niekoszernym piwem. Goje zaś pijąc kolejny kufelek mieli spokojne sumienie, że nie wspierają “żydowskich geszeftów”.
  A ciemne marcowe, jasne jubileuszowe czy jasne luksusowe z Lublina przypadło białostockim piwoszom do gustu.

Andrzej Lechowski

Polowanie na piechotę

  W naszym mieście przed wojną częstym łupem opryszków i rzezimieszków padały też zwierzęta. Bardzo popularne były kradzieże drobiu – kur, kaczek, gęsi czy indyków.Specjalizujących się w tym fachu nazywano piechociarzami.
  Polowanie na piechotę (czyli spacerujący po podwórku drób) uprawiali z zamiłowaniem zwłaszcza wyrostki z Chanajek. Klasyczny chwyt piechociarzy polegał na zwabieniu biegającego po podwórku domowego ptactwa do furtki lub dziury w płocie. W tym celu sypało się kurom okruchy chleba czy ziarno. Kiedy bardziej łapczywe zbliżały się do otworu, wtedy złodziej chwytał je zręcznie. Upolowana kura czy kaczka trafiały natychmiast do przygotowanego worka.
  Chłopcy z Chanajek wyprawiali się więc po piechotę parami, zaś terenem ich działania były często peryferyjne dzielnice Białegostoku, gdzie drób chodził niemal bez nadzoru po ulicach, ogrodach i okolicznych łąkach. Ważne było również to, że nikt tam nie znał chanajkowych łobuzów.
  Kradzieży piechoty dokonywali jednak także dorośli, zawodowi złodzieje. Oni rzecz jasna nie uganiali się za kurami po podwórkach (to robota dla pętaków), lecz przygotowywali nocne wyprawy do kurników, komórek i domowych sieni, w których drób miał swoje lokum.
  Jednym ze znanych białostockich specjalistów od tego rodzaju eskapad był Jankiel Winnik. Łączył on uprawianie piechociarstwa z inną, równie nisko cenioną przez złodziei specjalnością, a mianowicie pajęczarstwem (kradzieżą mokrej bielizny ze strychu). Atutem Winnika była przede wszystkim jego wielka siła. Potrafił on jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę lub wyrwać z zawiasów dowolne drzwiczki.
  Niezastąpiony był również przy dźwiganiu ciężkich worków z żywym towarem. Winnik poza tym, jak stwierdzili lekarze sądowi, miał nieco ociężały umysł i przez to, nawet jeśli wpadł na kradzieży, dostawał zwykle niski wyrok, albo nawet był zwalniany z aresztu. Nic więc dziwnego, że ze złodziejaszkiem posiadającym takie papiery chcieli pracować różni piechociarze czy pajęczarze.
  Innym wytrwałym amatorem piechoty był Menosz Śliwka. Złodziej ten traktował swoją profesję bardzo poważnie i jej się nie wstydził. Wszyscy paserzy z Chanajek i okolic wiedzieli, że mogą zamawiać u niego towar niemal bez ryzyka niedostarczenia. Śliwka bowiem przygotowywał starannie każdy swój skok. Co jakiś czas robił obchód białostockich podwórek, sprawdzał pogłowie i rozmiary wałęsającego się po nim drobiu, obserwował coraz to nowe sposoby zabezpieczania kurników i składzików przed złodziejami. Gdy zebrał odpowiednią ilość zamówień, brał swojego stałego wspólnika Abrama Segała i, którejś nocy, obaj ruszali na połów.
  Ale nawet najbardziej doświadczeni piechociarze wpadali. Czasami przyczyną były kury, które rozgdakały się i zaalarmowały właściciela, innym razem obładowanych workami złodziei mógł nocą zatrzymać policjant. W 1925 roku właśnie taka, kolejna zresztą wpadka przytrafiła się samemu Menoszowi Śliwce. Szedł sobie spokojnie ul. Wesołą z pakunkiem zawierającym dwa indyki i cztery kury, kiedy natknął się na patrol. I trafił do celi na dziewięć miesięcy. Do Śliwki dołączył wkrótce jego stary kompan Abram Segał.

Włodzimierz Jarmolik