Sodówkowa prohibicja

 

  Hitem lat międzywojennych była woda sodowa i lemoniada. Z wodą sodową wiązała się sprawa polityczna. No nie w tym sensie, żebym opisywał komu uderzyła ona do głowy, o tym można przeczytać na innych stronach. Polityką było też to, w jakich godzinach można było sodówkę sprzedawać.Godziny otwarcia sklepów regulowały przepisy, wedle których o 19. z handlem był tak zwany szlus.
  Latem specjalną ustawą -o wodzie sodowej- ustalono, że budki z sodówką mogą być otwarte aż do godziny 23. Tyle, że w Białymstoku w tamtych latach nie było takich budek. Sklepikarze i producenci wody sodowej poczuli się pokrzywdzeni. Rej wśród nich wodził Mosze Jabłoński, właściciel wytwórni na Wilczej 7. Ta nieistniejąca już uliczka prowadziła przez dzisiejsze podwórze na zapleczu hotelu Cristal. Tak więc u Jabłońskiego zebrała się delegacja zainteresowanych.
  Postanowiono podjąć sodową interwencję u miejscowego posła. Ten obiecał, że w sprawie sodówki odbędzie konferencję w Warszawie. Rozpoczął od MSW. Z sukcesem. Idąc za ciosem ruszył do ministra przemysłu i handlu i ministra skarbu, u których też zdrowy rozsądek wziął górę nad wodą sodową. Już zdawało się, że białostoczanie będą mogli pić świeżą sodówkę przed zaśnięciem, gdy nieoczekiwanie minister pracy i opieki społecznej stwierdził kategorycznie, “że nie można sklepikarzom zezwalać na dłuższy handel”.

  Cóż było robić. Pozostawało jedynie być przezornym i pamiętając, że w Białymstoku po 19. panowała sodówkowa prohibicja, kupić wodę zawczasu. Dopiero po 1930 r. na ulicach pojawiły się budki z wodą sodową. Sklepikarze nadal sarkali, lecz stracili ważnego sprzymierzeńca – producentów. Tym było wszystko jedno komu, byle sprzedać. Ale i producentom dobrano się do skóry za stan sanitarny wytwórni. Oględnie rzecz ujmując to nawet nie był stan.
  Tymczasem w 1937 r. wprowadzono przepisy, podług których “napełnianie balonów i syfonów wodą sodową, winno odbywać się w wytwórniach posiadających osobne pomieszczenia do mycia i płukania tych naczyń”. Na producentów padł blady strach. Co tu mówić o urządzeniach do mycia naczyń napełnianych wodą sodową, kiedy nawet oddzielnych pomieszczeń w tych lichych fabryczkach nie było.
 

  W tym też samym 1937 r., przygotowując się do letniego sezonu, w “niektórych sodowiarniach” zamontowano nowe aparaty, które umożliwiały picie napoju na miejscu. Co sprytniejsi właściciele, chcąc ominąć przepisy przerabiali więc te swoje aparaty tak, że niby tylko mogły one napełniać butelki, ale z ukrytego kranika szedł balon za balonem. Że brudne? A od czego brudne, od wody sodowej? Ta wlana do żołądka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A ta w głowie? Ta nawet powinna być brudna!
  Zgoła inne kłopoty miała Chana Rozenblum, właścicielka sklepu spożywczego z Sienkiewicza 28. Poszło o lemoniadę, albo raczej o to, co z tej lemoniady wynikło. W upalną sobotę, 14 lipca 1923 r. do jej sklepu weszła młoda wieśniaczka. Kobieta poprosiła o butelkę lemoniady. Wypiła ją duszkiem, po czym zwróciła się do sprzedawczyni z prośbą, czy nie mogłaby zostawić na pewien czas walizki, z którą nie chce się nosić po mieście. Rozenblum zgodziła się. Minęło kilka kwadransów, gdy wieśniaczka pojawiła się w sklepie po walizkę. Wzięła ją, podziękowała i wyszła.
   Po chwili wpadła z powrotem krzycząc: “Gdzie są moje dokumenty? Zrobiło się zamieszanie. Na komisariacie policji, do którego zaprowadzono obie kobiety “pretensje poszkodowanej jeszcze się zwiększyły”. Przypomniała ona sobie, że oprócz dokumentów miała w walizce bilet okrętowy do Nowego Jorku i 85 tysięcy marek. Była więc to z pewnością najdroższa w dziejach Białegostoku butelka lemoniady.

Andrzej Lechowski

Wybitna matematyk z Podlasia. Nigdy nie zapomniała o swej Ojczyźnie

Profesor Regina Elandt-Johnson (1918-2011) urodziła się w Nowogrodzie koło Łomży, gdzie ukończyła szkołę powszechną. Następnie naukę kontynuowała w Żeńskim Gimnazjum im. Marii Konopnickiej w Łomży. Studia matematyczne rozpoczęła w 1937 roku na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. W czasie wojny przebywała w Zakopanem, Nowogrodzie i Łomży. Należała do młodzieżowej grupy walki podziemnej oraz kierowała redakcją gazetki „Głos Orła”. W 1980 r. została odznaczona za swoją działalność Krzyżem Armii Krajowej. Po wojnie wyjechała do Poznania, aby dokończyć studia na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza.

 

Tytuł zawodowy magistra matematyki otrzymała w 1946 r. W 1955 r. obroniła pracę doktorską pt. „Zastosowanie statystyki matematycznej do doświadczalnictwa rolniczego”, uzyskując tym samym stopień naukowy doktora. W czasie wyjazdu stypendialnego do Anglii na University College London poznała swojego przyszłego męża, który sprawowował opiekę nad jej pracą naukową. Był nim profesor Norman L. Johnson (1917-2004) – angielski matematyk, statystyk, twórca tzw. „krzywych Johnsona”. W 1964 roku rozpoczęli wspólną pracę na University of North Carolina w Chapel Hill. W roku 2001 Akademia Rolnicza w Poznaniu (obecnie Uniwersytet Przyrodniczy) przyznała jej tytuł honorowy doctora honoris causa. Pokaźny dorobek naukowy Reginy Elandt-Johnson to 62 prace naukowe i 3 podręczniki.

 

Elandt-Johnson to nie tylko wybitny naukowiec, ale też działaczka społeczna. Współpracowała z oddziałem Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” w Białymstoku. Przez wiele lat wspierała finansowo Sybiraków, nauczycieli, ludzi starszych, samotnych i domy dziecka. Jednym z dużych przedsięwzięcie, które zainicjowała i w połowie ufundowała jest otwarty we wrześniu 2004 r. Ośrodek „Ojczyzna”. Mieści się on przy Sanktuarium Matki Bożej Pojednania w niewielkiej wsi Hodyszewo w powiecie wysokomazowieckim. Ośrodek prowadzą Księża Pallotyni. To właśnie oni pozyskali pozostałe środki finansowe na budowę mającą powierzchnię 1 276 m². W budynku mieści się kilkadziesiąt miejsc noclegowych w pokojach dwu-, trzy- i czteroosobowych; zaplecze kuchenne, sale wykładowe, biblioteka oraz kaplica. Na terenie „Ojczyzny” istnieje możliwość zorganizowania kolonii, szkoleń, imprez integracyjnych, konferencji itp., a także pobytu indywidualnego.

 

Na ukochanym przez siebie Podlasiu Regina Elandt-Johnson pragnęła stworzyć miejsce łączące Polaków rozproszonych po kraju i poza granicami. Rodaków emigrujących za pracą, lepszym życiem, a także rozłączonych trudną historią. Miejsce, gdzie będzie pielęgnowana polska kultura: historia, sztuka, tradycja. Profesor była bezdzietna, toteż całe życie poświęciła nauce oraz pomocy drugiemu człowiekowi. Zmarła 31 maja 2011 r. Spoczęła na cmentarzu w amerykańskim Chapel Hill w Karolinie Północnej.

 

Rafał Górski

Skok na kasę

 

  Nastawały dni żydowskiego święta Pesach, zbliżone w czasie, chociaż dłuższe od chrześcijańskiej Wielkanocy. Była to wymarzona pora dla złodziejaszków. Odczuł to Josel Gelberg, który po 20 latach nieobecności wrócił z Nowego Jorku.
  Gelberg przywiózł ze Stanów spory plik dolarów i swój kapitalik chciał zainwestować w jakiś pewny i dochodowy interes.   Pierwsza jednak była sprawa kupna domu. Sentyment kazał mu szukać lokum w Chanajkach, dzielnicy swego biednego dzieciństwa i ubogiej młodości. Wybór padł na świeżo pomalowany domek, za wysokim parkanem na ul. Pieszej 2. Taka transakcja nie mogła ujść uwadze miejscowych opryszków.
  Jako pierwszy do akcji ruszył Szmul Gorfinkiel.Ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczęli obserwować Gelberga. Doszli do wniosku, że ma on jeszcze sporo gotówki, którą nosi przy sobie. Najpierw Gorfinkiel zaczął proponować Gelbergowi różne interesy. Nic nie wskórał. Właściciel wypchanego portfela był ostrożny w rozmowach z podejrzanym, według niego osobnikiem. Przestępcom pozostała tylko kradzież.
 
Do skoku przygotowali się starannie. W kwietniowy wieczór 1927 r., kiedy trwały już dni żydowskiej Paschy, Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W domu starannie zamknął drzwi na klucz, po czym zaczął rozbierać się do snu. Nagle – gdzieś między kamizelką a spodniami poczuł się słabo i wpół przytomny osunął się na podłogę. Usłyszał w pokoju męskie głosy, ktoś przytknął mu do nosa cuchnącą szmatę i Gelberg stracił resztki świadomości.
  Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie zauważył braki w garderobie. Zniknęła kamizelka, a z nią tysiąc ukrytych dolarów i złoty zegarek z dewizką. Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga wydział śledczy przysłał na Pieszą swoich agentów. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia był chloroform sprytnie rozpylony przez otwór w drzwiach.
  Zaczęły się poszukiwania sprawców pomysłowego napadu. Pomimo dużych starań dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, Gelberg szukał swoich prześladowców też na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach i na początku stycznia, w piwiarni przy ul. Krakowskiej, usłyszał przypadkowe zdanie, że “Amerykańca dziobnął Kokoszkie z Orlańskiej”.
Powiadomiona o tym policja miała już z górki. Bez kłopotów ustalono, że przezwisko należy do Szmula Gorfinkiela. Gelberg po obejrzeniu fotografii “Kokoszkie” w albumie przestępców, rozpoznał w nim osobnika proponującego mu parokrotnie różne spółki. Wskazał na niego też przy bezpośredniej konfrontacji.
  Sędzia śledczy odesłał “Kokoszkie” do aresztu. Do akcji ruszył wspólnik Gorfinkiela – Pener. Próbował parokrotnie zastraszyć Gelberga. Małka, żona złodzieja, starała się namówić poszkodowanego na sąd rabina. To też nic nie dało. Ostatnim argumentem chanajkowskiej hewry było pobicie upartego Gelberga.
  Ostatecznie w sierpniu 1928 r. sprawa znalazła się przed sądem okręgowym. Niepoprawny “Kokoszkie” zainkasował swój kolejny wyrok – dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

deszczowe-dni-na-podlasiu-co-robic-5-propozycji

Deszczowe dni na Podlasiu. Co robić? – 5 propozycji

Co można robić w deszczowe dni na Podlasiu? Pogoda za oknem taka jak każdy widzi. Można siedzieć w domu i przerzucać kanały od telewizora, można surfować po Internecie, a można ciekawie spędzić czas. Zobaczcie 5 naszych propozycji na spędzenie czasu na Podlasiu podczas deszczowych dni.

5 propozycji na spędzenie czasu w deszczowe dni na Podlasiu

1. Obecnie w lasach jest zatrzęsienie grzybów. Ludzie wynoszą je pełnymi wiadrami. Wszystko to przez obecną pogodę, która sprzyja wyrastaniu grzybów. Można też na tym zarobić – istnieją bowiem skupy grzybów. Jednak usmażenie leśnych zdobyczy razem z cebulką i zjedzenie ze śmietaną – jest dużo więcej warte niż sprzedaż.

deszczowe-dni-na-podlasiu-zbieranie-grzybow

2. Na basenie nie pada, ale też jest dużo wody. Warto wybrać się na ul. Włókienniczą – gdzie znajduje się oprócz basenu strefa relaksu (sauny, jacuzzi) lub do hotelu Gołębiewskiego – gdzie również znajduje się mini-Aquapark – mamy tam do wyboru różne jacuzzi, sauny, brodzik, basen z falą i hydromasażami, a także normalny basen sportowy – oraz zjeżdżalnię. Większy basen czy też park wodny znajduje się również w Hajnówce czy Suwałkach.

deszczowe-dni-na-podlasiu-basen

3. Na lodowisko! Tak, mamy wrzesień a lodowisko w Białymstoku już działa. Dzięki temu, że wiele lat temu przebudowano obiekt – dziś można z niego korzystać cały rok. Jednakże robi się przerwę wakacyjną. A że mamy już wrzesień, to można wskoczyć w łyżwy i szusować po tafli.

dni-na-lyzwy

4. Park trampolin to dobra okazja by poprawić swoją kondycję. Wszak skakanie i odbijanie się nie należy do najłatwiejszego zadania – szczególnie po kilku minutach. Po godzinie będziemy niezwykle umęczeni… ale bardzo radośni.

park-trampolin-podlasie

5. Spacer w deszczu. Niczym bohater komedii Woody Allena – O północy w Paryżu, tyle że w Białymstoku można wybrać się na zwykły spacer po mieście. Jeżeli wierzyć reżyserowi, są ludzie którzy kochają spacery w deszczu. Teraz pora jest idealna – jeszcze lato, więc w dzień nie zmarzniemy od deszczu. Chyba, że ktoś chce o północy – to głowy nie dajemy.

deszczowe-dni-na-podlasiu

Kokaina bez recepty

 

W 1922 roku władze Białegostoku zakazały aptekom sprzedaży bez recepty kokainy . Miejscowi narkomani jakoś sobie radzili. Fałszerstwem lub przekupstwem potrafili zaspokoić swój nałóg. Aż wybuchła afera.
  W międzywojennej Polsce sięganie po iluzje narkotyczne nie było masowym zjawiskiem. Proceder oczywiście istniał. Opium, kokaina czy morfina pojawiały się w sferach artystycznych, wojskowych, urzędniczych albo lekarskich jako zastępnik i tak nie zastąpionej gorzałki. Narkotyki miały rzecz jasna swoją cenę. Sprowadzane w latach 30. głównie z Niemiec (Hamburg) do Gdańska, a później do Warszawy – kosztowały około 8 tys. zł za kilogram. Bezpośredni użytkownicy musieli płacić 10 złotych za gram białego proszku. Chyba, że ten i ów postarał się o receptę od zaprzyjaźnionego lekarza.

  Prasa białostocka z owego czasu pisała często o aptekarskich wyłudzaczach. Głośna afera miała miejsce w 1936 roku. Policja zaczęła otrzymywać donosy, że w Ubezpieczalni Społecznej nad wyraz dużo zużywa się morfiny.
  Wszystkie ślady prowadziły do Marty Michalskiej, sekretarki naczelnego lekarza. Ta młoda osóbka znana była z nieprzyjemnego charakteru, personel jej nie lubił, ale czuł respekt, w końcu była to prawa ręka szefa, czyli dr. Jana Szymańskiego. Agentów śledczych zastanowił fakt, że Szymański wystawia na nazwisko swojej sekretarki dużo recept na morfinę. Trwało to już tak długo, że w końcu musiało się wydać.
 

  Co się okazało – naczelny lekarz i jego sekretarka byli zatwardziałymi narkomanami. Gdy spostrzegli, że wypisywanie recept na jedno nazwisko zaczyna budzić podejrzenie, wyłudzali recepty od innych lekarzy, bądź po prostu kradli. Michalska obchodziła rejonowe placówki Ubezpieczalni i wyjmowała morfinę z podręcznych apteczek. Dyżurujące pielęgniarki bały się cokolwiek powiedzieć. Wszechwładna sekretarka wzbudzała w nich paniczny strach. Zdarzało się i tak, że lekarz wezwany do nagłego przypadku nie znajdował w apteczce środka przeciwbólowego. Kiedy dwojgu narkomanów zaczął palić się grunt pod nogami, postanowili wyjechać do Częstochowy. Zanim jednak doszło do przeprowadzki, dr Szymański trafił do aresztu.
  Rok później Białystok miał kolejną, narkotykową aferę. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiadło 13 osób. Pozew brzmiał – wyrób i sprzedaż środków odurzających. Winowajcami byli okoliczni farmaceuci i felczerzy.
  Sprawa rozpoczęła się od rewizji w mieszkaniu Floriana Godlewskiego, właściciela apteki w Wasilkowie. W jego domu przy ul. Mazowieckiej wykryto nielegalne laboratorium i hurtowy skład materiałów aptecznych. Były to przede wszystkim środki odurzające i pigułki przeciwbólowe. Akt oskarżenia zarzucił Godlewskiemu wytwarzanie specyfików o charakterze narkotycznym i ich rozpowszechnianie za pośrednictwem właścicieli aptek.
  Oskarżenie było poważne, jednak sądowi zabrakło zdecydowanych argumentów prawnych. 12 aresztowanych zostało więc uniewinnionych, zaś Godlewskiemu sąd polecił zapłacić 500 zł grzywny za niezarejestrowany skład medyczny i brak książki rozchodów.
  Przy okazji procesu wyszło, że Wojewódzki Inspektor Farmacji wiedział o dodatkowym zajęciu Godlewskiego, a nawet miał udział w jego interesie.

Włodzimierz Jarmolik

Kończy się lato

Kończy się lato, co można jeszcze na Dojlidach?

Kończy się lato, więc o świetna okazja, aby wykorzystać jeszcze te ostatnie dni! Pomimo ponurej pogody za oknem, możliwość skorzystania z atrakcji na białostockich Dojlidach brzmi bardzo kusząco. Wypożyczalnia sprzętu wodnego oferująca kajaki, rowery wodne, żaglówki, deski windsurfingowe i łodzie. Jest doskonałą propozycją dla tych, którzy chcą jeszcze raz poczuć klimat letnich aktywności.

Kończy się lato, więc pora wybrać się na Dojlidy

Choć za oknem może być szaro i buro, chwile spędzone na wodzie mogą okazać się niezwykle relaksujące i odprężające. Nawet jeśli temperatura nie jest już tak wysoka jak w środku lata, to ubranie się cieplej i wybranie się na rower wodny. Może być świetnym sposobem na aktywny wypoczynek na świeżym powietrzu. Warto śledzić prognozę pogody i wybrać się na Dojlidy w dniach, gdy na niebie zabłyśnie choć odrobina słońca. Taki dzień sprawi, że przejażdżka wodna będzie jeszcze bardziej przyjemna, a okoliczna przyroda nabierze wyjątkowego uroku. Dla miłośników sportów wodnych czy po prostu osób pragnących spędzić czas na łonie natury. To doskonała okazja, aby jeszcze raz poczuć letnią atmosferę, choćby na kilka chwil przed nadejściem jesieni.

Wypożyczalnia czynna jest od 9 do 18

Atrakcje zimą na Dojlidach

Zimą na białostockich Dojlidach również czekają atrakcje dla miłośników aktywności na świeżym powietrzu. Wypożyczalnia nart biegowych stanowi doskonałą możliwość spędzenia czasu na śniegu. Nawet jeśli aura nie sprzyja intensywnym opadom, specjalna armatka, która  dośnieża teren pozwoli na cieszenie się sportami zimowymi nawet w mniej śnieżne dni. Dla osób, które cenią aktywność fizyczną i dbanie o zdrowie, Dojlidy oferują nie tylko atrakcje sezonowe, ale także stałe udogodnienia. Całoroczna ścieżka zdrowia oraz siłownia pod chmurką są doskonałym miejscem do aktywnego spędzania czasu przez wszystkie miesiące roku. Dla rodzin z dziećmi na terenie Dojlid dostępny jest również plac zabaw, gdzie najmłodsi mogą się bezpiecznie bawić. W sumie, Dojlidy oferują atrakcje przez cały rok, dostosowane do różnych pór roku i potrzeb odwiedzających.

Naciągaczki

 

 
  Mojżesz Margolis, właściciel sklepu z manufakturą przy ul. Sienkiewicza 15 znał się na ludziach. Klienta, który przekraczał próg jego interesu, oceniał natychmiast, po co wstąpił. Aż do czasu, gdy okradła go pewna dama.
  Gdy pewnego październikowego ranka 1926 r. do sklepu weszła młoda, ładna kobieta w szykownym pluszowym palcie, pan Mojżesz pomyślał, że może sprzeda coś z droższych towarów. Rzeczywiście, elegancka dama chciała obejrzeć najlepsze gatunki jedwabiu. Właściciel szybko zasłał ladę kuponami materiałów.
 Takiego towaru nie znajdzie pani u Gronostajskiego na Żydowskiej, ani u Gurwicza na Kupieckiej, ani nawet w magazynie Rubinsztejna i Spółki na Giełdowej – przekonywał. Zaczęło się oglądanie i wybieranie. Tymczasem w sklepie pojawiła się nowa klientka – panienka o wyglądzie służącej.

  Rozejrzała się po półkach i poprosiła o pokazanie grubego granatowego sukna. Pan Mojżesz niechętnie opuścił atrakcyjną kupującą, wdrapał się na najwyższą półkę i ściągnął stamtąd odpowiedni materiał. Służąca powybrzydzała tylko i wyszła. Kupiec wrócił czym prędzej do lady i dalej zachwalał jedwabne tkaniny. Robił co mógł, ale i ta klientka nic nie kupiła. Zawiedziony pan Margolis zaczął na powrót wpychać materiały na swoje miejsce. Tu spotkała go bardzo przykra niespodzianka. Z lady zniknęły dwa drogie kupony aksamitu. Sprawczynią kradzieży mogła być tylko ta solidnie wyglądająca damulka. Kupiec, któremu tak pechowo zaczął się dzień, zamknął swój interes i poszedł na ul. Warszawską pod nr 6 do Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  To był zwyczajny szopenfeld – tymi słowami policjant dyżurny podsumował opowieść Mojżesza Margolisa. Następnie wydobył z szafy album ze zdjęciami złodziei białostockich i dał do przejrzenia handlarzowi, może kogoś rozpozna. Ponieważ pan Mojżesz wciąż nie mógł uwierzyć w swoją nietrafną ocenę klientki, policjant, który nie miał akurat pilnej roboty, zaczął wyjaśniać mu, na czym polega działanie szopenfeldziarzy.
  Szopenfeldem w manufakturach zajmują się przeważnie kobiety. Pracują zazwyczaj w grupkach, po dwie, trzy, a nawet więcej. Czasami biorą do pomocy niepozornego mężczyznę albo sprytne dziecko. Do sklepu wchodzą pojedynczo, zwykle po otwarciu, kiedy personel nie jest jeszcze kompletny albo przed samym zamknięciem, gdy za ladą tkwi subiekt zmęczony całodzienną pracą.
  Jedna z nich to “robotnica”, druga to “bajerantka”. W roli pierwszej występuje zazwyczaj dobrze ubrana, elegancka paniusia, o której nikt by nawet nie pomyślał: złodziejka. “Bajerantka” z kolei już samym wyglądem budzi mało solidne wrażenie. O to jednak chodzi. Każdy sprzedawca, bez podejrzeń odejdzie na chwilę od bogatej klientki, żeby jak najszybciej pozbyć się biednej. Ta natomiast tak długo zawraca mu głowę różnymi błahostkami, aż jej koleżanka po fachu, spośród licznych towarów, ukradnie najbardziej wartościowy. Potem następuje umiejętny odwrót. Najpierw wychodzi “robotnica”, po niej pogrymasiwszy jeszcze trochę znika “bajerantka”.
  Po wysłuchaniu policjanta, Mojżesza Margolisa ciekawiła już tylko jedna sprawa. W jaki sposób szopenfeldziarka, która odwiedziła jego sklep, wyniosła ukradzione materiały. Nie miała przecież przy sobie torby. Ale okazało się, że główną pomocą przy uprawianiu szopenfeldu jest po prostu ubranie złodzieja. Obszerny płaszcz czy palto to zbiór schowków, specjalnie wszytych wewnątrz kieszeni, doczepionych worków. Odtąd Mojżesz Margolis bardzo podejrzliwie przyglądał się swoim klientkom, zwłaszcza tym dostatnio ubranym.

Włodzimierz Jarmolik

Służącą pilnie zatrudnię

Przed wojną służące cieszyły się złą sławą, często okradały swoich pracodawców. Niektóre z nich były wyjątkowo zuchwałe w swoich zbójeckich praktykach. W statystykach policyjnych lat 20. i 30. ub. wieku obejmujących różne kategorie sprawców kradzieży, pomoc domowa figurowała wysoko. Służące potrafiły ukraść swoim pracodawcom niemal wszystko. Jedne czyniły to w sposób prosty, wręcz ordynarny, inne starały się o dyskrecję i umiar. Większość panienek od sprzątania i bawienia dzieci natychmiast po dokonaniu kradzieży wypowiadała pracę swoim gospodarzom. Zdarzały się jednak i takie, które pozostawały na miejscu przestępstwa, próbując oddalić od siebie ewentualne podejrzenia.

 

Historia, która wydarzyła się w 1923 roku jest przykładem tego drugiego postępowania. Sara Goldberg, mieszkająca wraz z dwójką dzieci przy ul. Kupieckiej, przyjęła młodą służącą Rozalię Żandarmczuk. Okazała się ona pracowitą i posłuszną. Gospodyni zaczęła nawet myśleć o podwyższeniu jej pensji. I być może doszłoby do tego, gdyby nie pewne zdarzenie. 7 marca o godz. 6 rano do drzwi mieszkania Goldbergowej ktoś zapukał. Właścicielki nie było w domu. Poprzedniego dnia wyjechała w odwiedziny do siostry, aż pod Wołkowysk. Zaspana służąca zapytała: Kto tam? Słysząc groźne: Policja! Otwierać! natychmiast przekręciła klucz. Przerażenie jej nie miało granic (tak później zeznawała, gdy zamiast mundurów zobaczyła ludzi w czarnych maskach na twarzy.

 

Bandyci natychmiast związali pannę Żandarmczuk i zakneblowali. To samo zrobili z rozbudzonymi dziećmi. Potem cała trójka została zapakowana do szafy. Po pozbyciu się świadków złodzieje przystąpili do przetrząsania zakamarków w poszukiwaniu złota, biżuterii i dolarów. Splądrowawszy dokładnie mieszkanie unieśli ze sobą łup wartości wielu milionów marek. Dopiero w godzinę później sąsiad pani Goldbergowej zwrócił uwagę na niedomknięte drzwi i leżącą na progu czapkę. Zajrzał ostrożnie do środka. Usłyszał głuche stukanie. Wszedł dalej. Po chwili uwolnił na wpół żywe dzieci i służącą. Niebawem w domu przy ul. Kupieckiej pojawiła się ekipa śledczych. Wywiadowcy rozpoczęli dochodzenie od przesłuchania służącej. Opowieść panny Żandarmczuk o zamaskowanych bandytach nie bardzo im się podobała, więc zaczęli zadawać podchwytliwe pytania. I nagle po jednym z nich służąca się rozpłakała. Okazało się, że to sama Rozalia Żandarmczuk była główną organizatorką napadu. Z zamiarem takim nosiła się niemal od początku służby. Namówiła do tego swojego narzeczonego, Adolfa Wróblewskiego i dwie koleżanki służące – Mariannę i Anastazję. Czekano tylko na odpowiednią okazję.

 

Miesiąc później cała czwórka stanęła przed sądem doraźnym pod zarzutem napadu bandyckiego. Przyznali się oni do winy. Adwokaci broniący pomysłowa Rozalię i jej wspólników postarali się o przeniesienie sprawy do sądu zwyczajnego. Szło o to, że sąd doraźny ferował bardzo wysokie wyroki za napad, z karą śmierci włącznie. Na sali sądowej, w której zebrało się wiele służących z całego miasta, żeby popatrzeć na swoje “sławne” koleżanki po fachu, było gwarno. Sędzia, co chwila musiał prosić o spokój. Jedna ze służących rzekła do drugiej: Nie rozumiem o co ten szum, przecież to był tylko zwykły żart. Ta odparła:- A jednak szkoda przestraszonych dzieci.

Włodzimierz Jarmolik

 

Młoda białostoczanka napisała kryminał. Docenili go Amerykanie

Gabriela Naumnik to absolwentka II Liceum Ogólnokształcącego im. Księżnej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej w Białymstoku, gdzie zdała maturę międzynarodową. Obecnie jest studentką Interactive Media and Business prestiżowego New York University. Dwa lata studiowała w szanghajskim kampusie tej uczelni. Aktualnie studia będzie kontynuować w Nowym Jorku. Jej książkę pt. Dream Crimes wydano rok temu po angielsku w Wielkiej Brytanii. Na początku sierpnia tego roku utwór znalazł się w finale amerykańskiego konkursu The Killer Nashville Silver Falchion Award w kategorii młodych twórców.

 

Około stustronicowy kryminał powstał na podstawie kilku marzeń sennych autorki mających miejsce w ciągu trzech lat. Po każdym śnie spisywała wszystko, co się w nim wydarzyło. Napisawszy egzamin maturalny, zabrała się do tworzenia. Połączyła wszystkie historie ze sobą, dodała fabułę i tak powstały Senne zbrodnie, które znalazły uznanie amerykańskiego stowarzyszenia skupiającego miłośników opowieści kryminalnych, ich twórców: pisarzy, scenarzystów, dramaturgów, filmowców, agentów literackich i wydawców.

 

Sama nominacja, a co dopiero miejsce w finale jest dla Gabrieli Naumnik ogromnym wyróżnieniem i nagrodą. A dla białostoczan dumą, że właśnie stąd pochodzi zdolna, ambitna i utalentowana dziewczyna.

 

Gabrieli gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów oraz wydania książki w języku ojczystym.

 

Rafał Górski

Zemsta kelnera

 

  W latach 30. ubiegłego wieku popularną restauracją białostocką był Savoy przy Kilińskiego 6. Blisko hotelu Ritz, chętnie uczęszczany przez miejscowych i przyjezdnych gości.
Tam też pewnego razu polała się krew. Interes przy Kilińskiego należał do małżeństwa Mieczysława i Karoliny Wićków. Szedł całkiem dobrze. Goście mieli do dyspozycji na parterze przestronną salę restauracyjną, urozmaicone menu, no i oczywiście obowiązkowy dancing. Na pięterku zaś królował rozległy bufet z rozmaitą wódecznością i kolorowymi drinkami.
  Gdzieś na początku 1937 r. Wićko zatrudnił nowego kelnera. Był to Józef Filipowicz, młody bezrobotny, pracujący do tej pory jako kierowca w wojewódzkim sekretariacie Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Przyjął się całkiem dobrze – był uprzejmy i szybki w obsłudze, polubili go koledzy, spodobał się klientom. Może tylko się nadto denerwował.
  Filipowicz jednak nie przepracował nawet roku, gdy jego stosunki z szefem wyraźnie uległy ochłodzeniu. Właściciel zarzucał mu zbyt wielką pewność siebie, skłonności do kieliszka, a nawet posądził go o kradzież dwóch butelek gatunkowej wódki. Atmosfera wśród personelu Savoyu stawała się coraz bardzie napięta. Kelner Józio, przystojny młodzian miał po swojej stronie zauroczone nim barmanki i fordansjerki. Krążyła też uporczywa plotka, że żona właściciela darzy go wyraźną sympatią. Słysząc szepty o romansie z szefową Filipowicz denerwował się jeszcze bardziej i częściej sięgał po butelkę. W połowie lutego 1938 r. Wićko zawiadomił Filipowicza, że zwalnia go z posady. Ale nie wyrzuca na bruk, bo załatwił mu pracę w restauracji na kresach. Jednak Filipowcz nie chciał przeprowadzać się z rodziną aż do Łucka na Wołyniu.
  Po upływie wypowiedzenia, 27 lutego Filipowicz postanowił jeszcze raz porozmawiać z szefem. Bez rezultatu. Wrócił do domu, wypił z bratem pół litra i przed północą zjawił się w firmie. Przy bufecie wychylił jeszcze kilka kolejek i wzmocniony alkoholem ponownie zaczął nagabywać Wićkę o zmianę decyzji. Ten był nieustępliwy.
  W pewnej chwili w ręku Filipowicza pojawił się nożyk do krojenia owoców. Pijany kelner pchnął swego pracodawcę w brzuch, ten próbował się bronić taboretem przed dalszymi ciosami. Personel i klienci przy barze obezwładnili napastnika. Zrazu napadnięty nie zdawał sobie sprawy z odniesionych ran. Dopiero po kilkunastu minutach poczuł pod palcami krew, która kapała coraz bardziej na podłogę. Zemdlał. Wezwane pogotowie odwiozło go do szpitala św. Rocha.
  5 sierpnia 1938 r. doszło do rozprawy w sądzie okręgowym. Proces podzielił opinię publiczną na dwa obozy. Brały w tym udział także miejscowe gazety. “Dziennik Białostocki” uważał Filipowicza za pijanego awanturnika, który targnął się na życie swego chlebodawcy. Z kolei czytelnicy konkurencyjnego “Echa Białostockiego” skłonni byli wierzyć, że kelner został zwolniony złośliwie przez zazdrosnego męża. I to sprowokowało go do tak spontanicznej reakcji. Filipowicz próbował się oczywiście bronić. Twierdził, że pogodził się już ze zwolnieniem. Pragnął tylko odejść bez podejrzeń o związek z panią Karoliną.
Zareagował natomiast na słowa szefa: “tak trudno panu rozstać się z dyrektorową.
  Nerwowy kelner dostał pięć lat więzienia. Jak na skutki czynu kara była wysoka. Pan Wićko postanowił odtąd staranniej dobierać personel.

Włodzimierz Jarmolik

Na rynku

 
  Kamieniczki przy białostockim rynku skrywały niezwykły labirynt. Około 1930 r. w 49 budynkach było blisko 500 sklepów, zakładów rzemieślniczych, restauracji, cukierni, piwiarni. Niektóre z tych kamienic powinny tworzyć, gdyby istniały, legendę dawnego Białegostoku. Ot chociażby niewielka kamieniczka należąca do znanej rodziny Baraszów.
  W kamieniczce tej znajdującej się pod numerem 26 pomieszczenia na sklepy wynajmowali szanowani mieszczanie: Lipszycowie, Braunrotowie, Jabłońscy, Kacowie. W latach między wojnami wielu białostoczan stołowało się w urządzonej tu popularnej jadłodajni Mordki Szmurło. Do wspomnianej legendy, tyle że czarnej wprowadził tę kamieniczkę nieznany anarchista, który w październikowy wieczór 1903 r. przed jej frontem postrzelił w pośladek, oczywiście mierzył poważniej, rosyjskiego policmajstra Matlenkę.
  Autorem białej legendy kamienicy Baraszów był natomiast Biso Pejkow, który wkrótce po 1919 r. otworzył tu wyśmienitą buznę. Bywało i tak, że zamiast jechać do Wilna czy Warszawy można było, zaglądając do Baraszów, zrobić zakupy w składzie wileńskiego Domu Handlowego Gramsa i Świątkowskiego oraz w warszawskim magazynie Supieńskiego i Wisłockiego.
W cieniu tych światowych firm, “od dawnych czasów” funkcjonował sklep z żelazem Chaima Mejera Kantorowicza. Handel żelazem był w owych latach niezwykle dochodowy. Nic przeto dziwnego, że jeszcze przed pierwszą wojną, przy rynku, z dużym powodzeniem działały trzy inne sklepy żelazne prowadzone przez Gwirca, Rozena i Szapiro.
  Niestety każda koniunktura ma też i swój koniec. W ostatnich miesiącach 1926 r. nadszedł kryzys. W Białymstoku szalała drożyzna i bezrobocie. Wielu miejscowych kupców wobec zastoju w handlu zaczęło borykać się ze spłatą podatków. Pojawiła się plaga pożarów. Ich przyczyną nie był zły stan zabezpieczeń pożarowych, choć i ten pozostawiał wiele do życzenia. Białostoccy bankruci w podpalaniu własnych majątków upatrywali szansę uzyskania odszkodowań.
  Kryzys dotknął też branżę żelazną. Kantorowicz próbował się jeszcze ratować. Znalazł wspólnika Jakuba Gurwicza. Ale i to nie rozwiązało jego problemów. Sklep przynosił same straty, a do zapłacenia pozostawały coraz to większe zaległe podatki. Tymczasem Kantorowicz miał duże wydatki. Na jego utrzymaniu pozostawała cała rodzina. W domu, na Zamenhofa 5, mieszkał niepracujący syn z żoną oraz córka z mężem i trójką dzieci. Utrzymanie rodziny było ponad siły 65-letniego kupca. Kantorowicz z dnia na dzień pochmurniał, zamykał się w sobie.
  Aż nadszedł poniedziałek 14 lutego 1927 r. Chaim Mejer jak zwykle rano otworzył swój sklep. Stanął za kontuarem i wpatrywał się w drzwi. Ale klientów nie było. Po zapadnięciu zmroku przybity ze zgryzoty kupiec zamknął sklep i udał się do domu. Po kolacji, około godziny 20, cała rodzina ułożyła się do snu. Po chwili Chaim Mejer słyszał już miarowy oddech swych dzieci i wnuków.
  Straszne myśli musiały krążyć mu po głowie, ale jeszcze przez chwilę chciał być z najbliższymi, którym poświęcił całe życie. Pół godziny przed północą wiedział, że to już koniec. Cicho wstał, otworzył okno i z drugiego piętra “rzucił się w bieliźnie na podwórze, ponosząc śmierć na miejscu”. Wszystko odbyło się w przerażającej ciszy. Dopiero po pewnym czasie, było już dobrze po północy, chłód dostający się do mieszkania przez otwarte okno obudził dzieci Kantorowicza. Szybko zauważyły zniknięcie ojca. W kamienicy powstało zamieszanie i lament. Ktoś pobiegł po mieszkającego w pobliżu, na Zamenhofa 25, doktora Dawida Kagana. Ten stwierdził, że nic tu po nim. Następnego dnia Chaim Mejer Kantorowicz spoczął na białostockim kirkucie.   Potem przyszła wojna i zmiotła kamienicę Baraszów, Kantorowicza, Lipszyców, Kaców i cały tamten świat.

Andrzej Lechowski

Białystok podczas II Wojny Światowej. Pierwsze 2 lata w mieście był spokój

Dziś 78. rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Można powiedzieć, że Białystok na początku piekło wojny praktycznie ominęło. Na samym Podlasiu toczyły się walki, jednak miastu praktycznie nic się nie stało. Dopiero w 1941 roku gród nad Białą mocno oberwał. 15 września 1939 roku do Białegostoku wkroczyły wojska niemieckie. W mieście zorganizowano co prawda tymczasowe dowództwo obrony miasta, ale wszystko przypominało prowizorkę. Wiadome było, że walka w mieście skończyłaby się dla Białegostoku katastrofą – bo znajdowała się tu głównie drewniana zabudowa, która stanęłaby niemalże natychmiast w ogniu.

 

Dlatego też polskie wojska wycofały się. Zaś Niemcy zajęli miasto. Wojska stacjonowały tutaj przez tydzień. Bowiem 22 września zgodnie z ustaleniami wkroczyli do Białegostoku Sowieci, którzy okupowali miasto przez kolejne lata, a administracyjnie przypisano nas do Zachodniej Białorusi. Rosjanie byli w Białymstoku przez 19 miesięcy. 22 czerwca 1941 został zerwany pakt między Niemcami a ZSRR. Wtedy wojska niemieckie ponownie wkroczyły do Białegostoku i niestety nasze miasto już ucierpiało solidnie.

 

Brudna robota

 

Dla złodzieja miejscem ciekawym do odwiedzenia są zwykle strychy. Również międzywojenny Białystok słynął ze swoich zwinnych pajęczarzy. Zwłaszcza z młodzików uczących się zawodowego szlifu.

  Głośno było zwłaszcza o Abremie Kukawce. W wieku 16 lat, miał on już na koncie ze dwie dziesiątki sprytnie oczyszczonych bieliźnianych sznurów i trzy krótkie wyroki. Dobrał sobie małolata Rubina Siedleckiego i nieco ociężałego umysłowo, ale za to silnego jak tur Jankiela Winnika.
  I ta trójka grasowała długo bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych i ostrzeganie wspólników przed niebezpieczeństwem. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną. Szef złodziejskiego trio, Abram Kukawka, wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie pajęczarza oraz umiejętność posługiwania się klawiszami, czyli wytrychami. Z bandą współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdą przyniesioną sztukę bielizny.

  Nawet najdłuższy fart musi się jednak kiedyś złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka w 1936 r., i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małoletnim Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali. Za jego zawartość, pochodzącą ze strychu przy Legionowej, sąd grodzki skazał Kukawkę na 6 miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.
Przed pójściem do paki Kukawce znowu powinęła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając pieniędzy sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne 8 miesięcy. Jankiel Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary.

 

Wiosną 1938 r. Abram znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżały się chrześcijańskie święta wielkanocne i żydowskie święto Pesach. W wielu domach trwało pranie, strychy pęczniały od suszącej się na sznurach bielizny.
  Na tę chwilę pajęczarze czekają cały rok. Triumfalny pochód Kukawka wraz z Winnikiem rozpoczęli od strychu przy ulicy Zalewnej, potem obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Po każdej kradzieży Kukawka starannie zacierał ślady. Policjanci jednak nie dali się wyprowadzić w pole. Szybko skojarzyli to spustoszenie na poddaszach z wypuszczeniem na wolność Kukawki. Do akcji ruszyli wywiadowcy i ich konfidenci. Ustalono, że Abram Kukawka bywa ostatnio często u Bejli Kleinsztein, o której każde chanajkowskie dziecko wiedziało, że skupuje kradzioną garderobę i bieliznę.
  Rewizja w domu paserki przy ul. Cichej przyniosła nadspodziewane rezultaty. Pod łóżkiem, na którym spał rozmemłany małżonek gospodyni, policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej.

  Kleinsztajnowa nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się wkrótce w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkich, dokonanych ostatnio skoków. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok. Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał dwa lata więzienia. Jankiel Winnik miał spędzić za kratkami trzy miesiące. Tym razem opinia psychiatry mu nie pomogła.

Włodzimierz Jarmolik

1 września 1939 r. w Białymstoku

 
  Przemówienie Hitlera: “Bądźcie bez litości! Bądźcie brutalni! Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem.”
 
  O wybuchu wojny w naszym regionie najwcześniej dowiedzieli się mieszkańcy terenów graniczących z Prusami Wschodnimi.
  W Augustowie wachmistrz Józef Bobrowski ogniem ckm-u z wieżyczki ratuszowej zestrzelił maszynę niemiecką.
 
W koszarach kończono mobilizację, ale rzuty bojowe pułków w większości zajęły już pozycje na pierwszej linii obrony. Piechurzy białostockiego 42. pułku podjęli walkę w rejonie Myszyńca, do starć dochodziło w okolicach Szczuczyna i Grajewa. Narastała obawa przed działaniami dywersantów i szpiegów.
  Wprowadzono stan wojenny, wojewoda białostocki wydał też o godz.13 zarządzenie o oddaniu przez osoby cywilne broni palnej. Wojewódzki Obywatelski Komitet Pomocy Zimowej przekształcił się w Obywatelski Komitet Samopomocy Społecznej. Zapowiedziano, że szkoły “w miarę możliwości” będą uruchamiane 11 września.
  W Białymstoku włączono system alarmowy na wypadek nalotów. Przeciągły, dwuminutowy ryk syren fabrycznych przy ulicach: Jurowieckiej, Artyleryjskiej, Łąkowej, Wąskiej, Rabińskiej (koło Siennego Rynku) oznaczał początek nalotu.
Ponadto na wieży kościoła św. Rocha na znak alarmu wieczorem i nocą miały gasnąć światła, a w dzień zakrywano czarne tarcze z białym kwadratem w środku.
  Mało kto zdawał sobie jeszcze sprawę, w jak tragicznej sytuacji znalazła się Polska. Białostocczyzna z racji oddalenia od frontu zachodniego pierwszego dnia wojny nie ucierpiała zbyt wiele.

Kasa pancerna z gwarancją

 

  W dzień wigilii Bożego Narodzenia 1925 r. białostocki notariusz Stefan Bednarski zamknął wcześniej swoją kancelarię na Sienkiewicza 5. Około godziny 14 zlecił jednemu z aplikantów spakowanie do walizy dokumentów, weksli i innych ważnych papierów i odniesienie ich do depozytu bankowego. Sam zaś, już w świątecznym nastroju, udał się do domu na Kraszewskiego 21. Po wyjściu szefa aplikant zamknął kancelarię, miał jeszcze tylko krótką wizytę w banku i święta!
  Jednak nie dla wszystkich. Kancelarię notarialną od kilku godzin obserwowali warszawscy kasiarze. Gdy białostoczanie zasiadali do wigili, a na ulicach zrobiło się pusto, to przystąpili do pracy. Weszli do budynku od strony podwórza, od Żydowskiej (Białówny). Najpierw znaleźli się w lokalu hipoteki, a z niego “wtargnęli do biura p. rejenta”. Tu bez namysłu zajęli się pancerną kasą. Nie bawili się w żadne finezyjne metody. Nie interesował ich zamek, tym bardziej szyfr. Za pomocą tak zwanego raka rozpruli bok kasy i łupem ich padły 2 tysiące złotych oraz obce waluty warte drugie tyle.
  Włamanie odkryto dopiero po świętach. Policja była pewna, że ma “do czynienia z występem kasiarzy warszawskich, jedynych w swoim rodzaju specjalistów w tej branży złodziejskiej”. Warszawiaków posądzono też i o inną głośną kradzież, która wydarzyła się 26 lutego 1927 r.
 

  Było sobotnie popołudnie. Pracownicy kantoru fabryki sukna Trylling i Syn uporządkowali papiery, zamknęli biuro i w głowach mieli już tylko czekające ich karnawałowe szaleństwa. Wokół reprezentacyjnej, stojącej na rogu Lipowej i Nowego Świata, kamienicy Oswalda Tryllinga (mieścił się w niej ów kantor) zapadł zmrok.
  Pod jego zasłoną na podwórzu pojawiło się kilku mężczyzn. W milczeniu, sprawnie i szybko dostali się do piwnicy i zaczęli swoją pracę. Przebili się przez strop i już byli w kantorze. Tu “przy pomocy świdrów i raka rozpruli kasę”. Ich łupem padło 10 tysięcy złotych, 70 rubli w złocie, 500 franków francuskich oraz akcje bankowe warte grubo ponad tysiąc złotych. Włamanie wykryto dopiero w poniedziałek. Policja i tym razem zawyrokowała, że “sprawcy należą do typu specjalistów kasiarzy i przybyli prawdopodobnie z Warszawy na gościnne występy”.
  W przekonaniu tym utwierdziło stróżów porządku to, że po tygodniu, w stołecznym Banku Gospodarstwa Krajowego, zatrzymano dwóch mężczyzn usiłujących sprzedać tryllingowe akcje. Nie zdołano im jednak udowodnić, że są sprawcami włamania. Zatrzymani twierdzili, że papiery kupili na giełdzie i nigdy nie byli w Białymstoku.

  Dobra kasa pancerna nie zawsze była gwarancją spokojnego snu. W Białymstoku od końca XIX wieku działała niewielka, ale słynąca z jakości swych wyrobów fabryka kas. Znajdowała się na zapleczu Lipowej i Grochowej. Była tam niegdyś uliczka Berdyczowska.
  Od niej jeszcze odchodził zaułek zwany Berdyczowskim, choć i nazywano go też Lipowym. Tam to więc Bierko Kasz prowadził odlewnię żeliwa, w której masowo produkowano drzwiczki do pieców. Na wszystkich widniał markowy napis “Biełastok. Bierko Kasz”. Obok odlewni funkcjonował warsztat ślusarski. W nim produkowano metalowe drzwi do magazynów no i kasy. Kasz miał zawsze na składzie po jednym egzemplarzu, tak aby klient mógł wybrać potrzebny mu model. Można było jednak zamówić jakąś specjalną odmianę.
 

W 1890 r. na Lipowej, naprzeciw cerkwi, w kamienicy Jakuba Epsztejna, został otwarty sklep Josela Hermana. Tu po niskich cenach oferowano “niepalne kasy” znanych warszawskich firm. Tak więc w większości białostockich kantorów, banków, w bogatych domach miejscowych bourgeois stały kasy bądź od Kasza lub od Hermana. Kres działalności fabryki Kasza przyniosła I wojna światowa. Herman natomiast zajął się po wojnie wyłącznie sprzedażą mebli.
  W 1919 r. popyt na nowe kasy zdecydowanie wzrósł. W mieście powstawały urzędy i instytucje. Pewną popularnością cieszyły się w Białymstoku, znane jeszcze przed wojną, wyroby warszawskiej fabryki kas S. Baumgarta. Firma ta założona w 1863 roku, specjalizowała się w produkcji niewielkich, a zatem i stosunkowo niedrogich kas.
  Jedna z nich została kupiona do otwartego w 1919 r. Gimnazjum Hebrajskiego. Mieściło się ono na Sienkiewicza 79 (obecnie w budynku tym jest szpital miejski). Kasa przetrwała całą naszą historyczną zawieruchę. Dziś możemy oglądać ją  w Muzeum Historycznym.

Andrzej Lechowski

Porozumienia Sierpniowe 1980. Co się działo na Podlasiu?

Były strajki w Uchwytach, Hucie Szkła w Białymstoku. Strajkowano również w Wasilkowie, Sokółce czy Hajnówce. Później do protestów dołączyły również tak wielkie fabryki jak choćby Fasty. Od stanowisk pracy odeszli również kierowcy autobusów oraz taksówkarze. Tak wyglądała sytuacja na Podlasiu, gdy w całej Polsce dochodziło do strajków w 1980 roku. Przypomnijmy, że na początku postulowano o podwyżki w zakładach pracy, które miały być adekwatne do rządowych podwyżek towarów (w PRL gospodarka była centralnie planowana). Dodatkowo w Fastach chciano utworzenia Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych na wzór tych, o które walczono na Wybrzeżu. 

 

Ostatecznie rząd PRL podpisał z komitetami strajkowymi 1980 r. porozumienia. Miało to miejsce 30 sierpnia w Szczecinie, a także dzień później w Stoczni Gdańskiej – gdzie wielkim długopisem Lech Wałęsa podpisał je w imieniu Solidarności. Kolejne porozumienia podpisywano w innych miastach. W Białymstoku jeszcze przed ich podpisaniem wygasły dwa pierwsze protesty – bo żądania spełniono niemalże natychmiast. Dopiero na początku września doszło do kolejnych protestów, gdzie było już po porozumieniach w Stoczni Gdańskiej.

 

Najważniejsze we wszystkich protestach w Polsce było utworzenie Solidarności. Jednakże to nie był koniec walki, a wręcz początek. Członkowie Solidarności byli masowo inwigilowani przez aparat bezpieczeństwa PRL, który niejednokrotnie bił, torturował, a także szantażował wiele członków zmuszając ich do współpracy i donoszenia na znajomych. Warto dodać, że niektórzy robili to dobrowolnie – gdyż bezpieka płaciła. Szczególnie w trakcie Stanu Wojennego, który został wprowadzony 13 grudnia 1981 roku. Stan Wojenny trwał do 1983 roku, jednak PRL i jego władze dalej walczyły z Solidarnością. W 1984 roku zamordowano utożsamianego z Solidarnością ks. Jerzego Popiełuszko (pochodzącego z podlaskiej wsi pod Suchowolą). 

 

W 1985 roku w ZSRR do władzy doszedł Michaił Gorbaczow. Dla Polski (choć o tym jeszcze nie wiedziano) oznaczał to rychły koniec PRL. Szczególnie w Polsce nic na to nie wskazywało, bo władzy udało się ustabilizować. Dodatkowo coraz bardziej represjonowano działaczy Solidarności. Jednak we wrześniu 1986 r. doszło do amnestii dla więźniów politycznych. Łącznie zwolniono 225 osób związanych z opozycją. W kolejnych latach trwała wręcz odwilż w stosunkach PRL – Solidarność. Powołano radę konsultacyjną przy rządzie, gdzie zaproszono opozycjonistów, a także w 1988 roku powołano utożsamiane z demokracją stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich. 

 

W 1988 roku władze PRL chciały reformować kraj. Ostatecznie doszło do kolejnych wielkich strajków, a później do obrad Okrągłego Stołu, których finałem było wprowadzenie w Polsce nowego ustroju – III RP.

 

 

sie-zmienial-rynek-kosciuszki-teraz-serce-miasta

Ciekawostki z budżetu obywatelskiego. Co powstanie?

Jak co roku miasto realizuje projekty mieszkańców z budżetu obywatelskiego. Oczywiście, większość składając swoje pomysły w magistracie myśli o swoim osiedlu – a to proponując budowę boisk, dróg, placów zabaw. Jednak większą ciekawość wzbudzają zawsze projekty miejskie – bo te mają służyć nam wszystkim. Postanowiliśmy się przyjrzeć co w tym roku mieszkańcy chcą zaserwować mieszkańcom w ramach projektów ogólnomiejskich. Pierwsze wrażenie? Nic ciekawego.

 

Jednak są dwa pomysły, które wniosą cokolwiek ciekawego do naszego miasta. Pierwsze to budowa rzeźby św. Floriana w okolicach Rynku Kościuszki, budowa figury temidy, a także… pręgierza. Jesteśmy zdania, że każda ciekawa rzeźba w mieście nadaje mu kolorytu. Szczególnie takie, które już kiedyś w Białymstoku stały. Warto zatem przypomnieć, że na Rynku stał kiedyś pręgierz i było to miejsce chłosty. Może, charakterystyczny słup będzie przypominać mieszkańcom, by zachowywać się właściwie – szczególnie młodzieży, która po niekontrolowanych ilościach alkoholu, w weekendowe wieczory na tym Rynku potrafi dać do wiwatu.

 

Na Rynku stała również rzeźba św. Floriana. Przypomnijmy, że to patron strażaków, a w Białymstoku za czasów hetmana Branickiego wybuchł wielki pożar, który strawił dużą część miasta. Dokładnie w 1752 roku. Jeżeli chodzi o rzeźbę Temidy, to znajdowała się ona tuż obok wagi miejskiej. Miała przypominać rzezimieszkom, że sprawiedliwość czuwa. Jako, że obie rzeźby były drewniane, to w pewnym momencie się “zużyły”. W XIX wieku obie po prostu spalono. 

 

Inną ciekawostką z budżetu obywatelskiego może okazać się rzeźba, która ma powstać tuż obok skateparku w parku im. Dziekońskiej. Ów rzeźba będzie służyć do… wspinaczki. Co z tego wyjdzie – zobaczymy. Nie wiadomo też jak ostatecznie skończy się budowa Parku Militarnego przy Węglowej. 

 

Jeszcze inną ciekawostką będą małe rzeźby niedźwiedzi ustawione w różnych punktach miasta. 15 figurek ma się pojawić w centrum i okolicach. Jest to pomysł zaciągnięty z Wrocławia, gdzie w różnych częściach można napotkać krasnale. Sąsiadujący z Wrocławiem Wałbrzych postawił z kolei figurki górników, jednak nietrafiony był surowiec – bo porcelana. Efekt? Wandale zdążyli już poniszczyć figurki. W Białymstoku wandalom łatwo nie będzie, bo niedźwiadki będą z brązu. 

Biedny Białystok. Co musimy zrobić, by być drugim Wrocławiem lub Poznaniem

Białystok. Miasto, które przeszło w ostatnich latach przeogromną metamorfozę. Jednak pod płaszczem zmian dalej kryje się ubogi organizm, który nie oferuje swoim mieszkańcom zbyt wiele. Nie ma tutaj zbyt wiele międzynarodowych korporacji, które są nie tylko w Warszawie, ale choćby we Wrocławiu czy Poznaniu. Można by zapytać po co nam one. A grają one bowiem kluczową rolę w rozwoju każdego dużego miasta.

 

Białystok ma świetną bazę akademicką. Politechnika Białostocka, Uniwersytet w Białymstoku, a także Uniwersytet Medyczny kształcą rocznie setki osób dając im ogromną wiedzę i możliwości. Cóż z tego, skoro zaraz po studiach zdecydowana większość stąd ucieka właśnie do innych miast, gdzie mogą się realizować w tychże korporacjach. Jaka jest różnica między takimi firmami, a małymi firemkami? Różnica w zarobkach. Zarabiamy dużo mniej w Białymstoku nie dlatego, że to Polska wschodnia, ale dlatego, że niczego aż tak wartościowego swoją pracą nie wytwarzamy. Jedynym wyjątkiem od tego jest branża IT, która swoich pracowników obsypuje złotem. Co mają zrobić jednak wykształceni w innych kierunkach?

 

Lekarze znajdują zatrudnienie, po długiej i wyboistej drodze w przychodniach, klinikach i szpitalach. Prawnicy mogą otworzyć własną kancelarię, jednak tych jest na rynku bardzo dużo. Kiedy mamy bardzo dużo korporacji, to mają one swoje działy prawne, gdzie można się realizować. Świadczenie usług w tychże to także handlowcy, marketingowcy, dziennikarze, specjaliści IT, kadra zarządzająca, HR, księgowości i wiele innych.

 

Na jaką pracę można liczyć w Białymstoku? Prym wiedzie u nas ilość hipermarketów, sklepów spożywczych i galerii handlowych, gdzie można zatrudnić się co najwyżej na kasie lub przy odrobinie szczęścia – w sklepie. W tym drugim przypadku zarobki są sensowne, ale trzeba pracować od rana do wieczora. Innym wyborem jest gastronomia – kelnerzy, barmani czy osoby sprzątające i zmywające. Nie wygląda to obiecująco dla kogoś, kto chce robić karierę. Jednak niestety takie są realia.

 

W Białymstoku potrzebujemy lotniska, które nie tylko będzie po to by można było stąd dalej uciekać, ale po to by napędzało koniunkturę. By można było tu przylecieć, można było tu importować szybko towary i eksportować je. Potrzebujemy także dobrych dróg dojazdowych – nie tylko do Warszawy, ale też do Lublina, a także Wilna i Gdańska.

 

Drugą ważną gałęzią rozwoju miasta jest turystyka. Czy myślicie, że taki Poznań czy Wrocław są pod tym względem lepsze od Białegostoku? Wystarczy wyjść w sobotni, letni wieczór na Rynek Kościuszki, by się przekonać, że bijemy te miasta na głowę jeżeli chodzi o wybór miejsc, gdzie można spędzić czas ze znajomymi. Jednak to tam, a nie u nas występują prawdziwe gwiazdy, dla których ludzie zjeżdżają się z całego kraju, to tam odbywają się międzynarodowe targi, gdzie prezentuje się wiele światowych firm, to tam wreszcie można przylecieć samolotem.

 

Czy jest szansa na zmianę w Białymstoku? Jest, ale najpierw musi nastąpić zmiana myślenia. Musimy odrzucić myśli, że jesteśmy Polską B, a zacząć myśleć, że jesteśmy takim samym miastem jak Poznań czy Wrocław właśnie i zacząć dążyć do tego, by dla przeciętnego Kowalskiego nie było różnicy czy mieszka tu, tu czy tu. Wtedy studenci nie będą wyjeżdżać, duże firmy się otwierać, a my nie będziemy pod płaszczem pięknego miasta być biedni.

 

Warto też zaznaczyć jeszcze jedno. Słuchanie o tym, że Białystok cały czas się rozwija można włożyć między bajki. Bo inni też się rozwijają. My musimy wziąć udział w wyścigu o lepsze jutro, bo inaczej nic się tu nie zmieni jeszcze przez wiele lat. 

Max Weber

 

W XIX w. Białystok był jednym z miast wielonarodowych, diaspora żydowska zaś należała do najliczniejszych. Nic więc dziwnego, że w naszym mieście przyszła na świat liczna grupa artystów pochodzenia żydowskiego, którzy zyskali sławę w Europie lub Stanach Zjednoczonych. Wielu z nich jest dziś zupełnie nieznanych lub niesłusznie zapomnianych w swym rodzinnym mieście. Ich prace także nie zachowały się w Białymstoku do naszych czasów.

Do najwybitniejszych w tej grupie należy zupełnie nieznany w rodzinnym mieście malarz Max Weber. Artysta urodził się 18 kwietnia 1881 r. w Białymstoku w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej Moryca i Julii Weberów. W 1891 r. z matką i starszym bratem Izraelem wyemigrował do USA, gdzie razem z ojcem zamieszkali w części Brooklynu zwanej Williamsburgiem.
  W latach 1899-1900 studiował pod kierunkiem Artura Wesleya Dowa w Pratt Institute w Brooklynie. W 1905 r. wyjechał do Paryża, gdzie uczył się malarstwa w Académie Julian. Tam zetknął się z malarską awangardą tych czasów, m.in. z Picassem i Cezannem i Henri Matisse  których dzieła kopiował.
 
  Po powrocie z Paryża (1908 r.) do Stanów Zjednoczonych stał się jednym z pierwszych propagatorów kubizmu w Ameryce. Po powrocie z Paryża Weber przez cztery lata uczył tu historii sztuki i krytyki artystycznej. Jego wykłady, na których wprowadził pojęcie modernizmu w sztuce, zostały opublikowane w 1916 r. w zbiorze “Eseje o sztuce”.
  W swej twórczości nawiązywał do założeń fowizmu i kubizmu, z biegiem czasu skłaniał się coraz bardziej ku ekspresjonizmowi i abstrakcji, wykorzystywał też motywy fantastyczne.
 

Wykłady te wywarły znaczący wpływ na pierwszą generację nowoczesnych fotografików amerykańskich. Po śmierci rodziców w 1918 r. Weber na krótko odszedł od sztuki nowoczesnej, a w latach 20. Rozpoczął badania dotyczące tematyki żydowskiej. Malował wówczas pełne liryzmu sceny z życia Żydów, będące reminiscencją lat dziecinnych.
  Max Weber uważany jest za  pierwszego amerykańskiego kubistę. W 1948 r.został wybrany do grona 10 najwybitniejszych artystów amerykańskich, ustępując tylko Johnowi Marinowi, a jego prace są przechowywane w najważniejszych muzeach amerykańskich i zbiorach na całym świecie, m.in. w zbiorach watykańskich w Rzymie oraz w Museum of Art w Tel Awiwie.
  Artysta zmarł 4 października 1961 r. w Great Neck w USA.

Przystanki jak wielkie doniczki! Na autobus czeka się w stylu eko

W Siemiatyczach mieszkańcy oczekujący na autobus mogą poczuć się jak w ogródku. Miasto wprowadziło bowiem niebanalne rozwiązania ekologiczne. W centrum miasta wybudowano nowe wiaty przystankowe komunikacji miejskiej, których istotną częścią jest specjalna konstrukcja. Wiata wygląda jak wielka doniczka, w której rosną prawdziwe rośliny. Nocą wiaty są podświetlane. Przystanki zawierają tablice zawierające praktyczne rady dla wszystkich tych, którzy chcą chronić środowisko naturalne.

 

Wygląd przystanku jest naprawdę ekscytujący. Nawet jeżeli ostatecznie poziom świadomości na temat ochrony środowiska naturalnego nie zostanie zwiększony, to i tak przyjemniej czekać na autobus w wielkiej doniczce niż w klasycznej wiacie przystankowej złożonej ze stelaża i pleksi lub szkła. 

 

Warto dodać, że na Podlasiu można spotkać bardzo wiele ciekawych konstrukcji wiat przystankowych, szczególnie w mniejszych miejscowościach.

 

fot. siemiatycze.eu

 

Złodziej i wieczny uciekinier

 

Po raz pierwszy Antoni Grygieniec został aresztowany w 1921 roku jako dezerter z wojska. Następnego dnia jednak już uciekł. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Od tej pory ucieczki z aresztów i więzień stały się jego specjalnością.
O dzieciństwie zuchwałego Antka nic nie wiadomo. Za to fakty z jego krótkiej, burzliwej młodości były znane białostockim policjantom i prokuratorom. Po raz drugi został aresztowany w styczniu 1922 r. Wpadł tak jak poprzednio, podczas nocnej obławy. Był już wtedy znanym koniokradem. Uciekł jednak ponownie. Nie gardził żadnym łupem, równie chętnie kradł mięso, jak i znalezione w jakimś chlewiku grabie i stare buty.
  W marcu 1924 r. wraz z kompanem, Władysławem Grygorowiczem, włamał się do świetlicy policyjnej. Bezczelni złodzieje zabrali naczynia stołowe i kuchenne, a ponieważ byli pijani, większość z nich potłukli.
  Policja potraktowała to jako wyzwanie. Sprawcy zostali wkrótce schwytani. Grygieniec musiał pewnie znowu zbiec zza kratek, bo już w grudniu 1925 r. lokalna prasa donosiła o włamaniu do sklepu Wspólna Praca przy ul. Warszawskiej 30. Ekspozytura Wydziału Śledczego działała jednak błyskawicznie. Wywiadowcy Sznekenberg, Keller i Tomczak ujęli Grygieńca już w noc sylwestrową, przy ul. Mariampolskiej (Bema), gdzie bandyta miał swoją metę. Tym razem trafił do aresztu przy Komendzie Powiatowej PP. Długo nie posiedział. Pewnego ranka zarzucił na głowę dyżurującego policjanta własne palto i spokojnie wyszedł na ulicę.
  Tego już było za wiele. Prasa podniosła krzyk. “Społeczeństwo białostockie ma prawo domagać się, aby z aresztów policyjnych nie zmykali niebezpieczni złoczyńcy” – pisał tygodnik “Prożektor”.
  A Antoni Grygieniec dał znać o sobie już dziesięć dni później. Wraz z nowym wspólnikiem, Alfonsem Nierodzińskim, okradli kupca Berko Młotkowskiego. Nieszczęsny handlarz zasnął zbyt mocno podczas podróży z Białegostoku do Szczuczyna. Gdy obudził się niedaleko Knyszyna stwierdził z rozpaczą, że na wozie ubyło 15 nowiutkich palt przeznaczonych na sprzedaż.
  Tym razem Grygieńca schwytano bez trudu. Dostał trzy lata odsiadki. Czy karę w całości odbył za kratkami? Rubryki kryminalne miejscowej prasy o tym milczą. W każdym razie na początku 1929 r. należał do najbardziej poszukiwanych przestępców na Białostocczyźnie. Jego portrety wisiały na każdym komisariacie, mieli je w pamięci wszyscy funkcjonariusze Wydziału Śledczego.
  Grygieńcowi dopisywało szczęście. Nie na darmo wyrobił sobie markę zatwardziałego złodzieja. Stawał się coraz bardziej groźny. Zaczął nosić przy sobie broń i nie wahał się jej wydobywać podczas kolejnych skoków.
  Ale do czasu. Pewnego, mroźnego poranka 1929 r. Grygieniec szedł ze swoją kochanką ul. Mariampolska (Bema). Tuż za nim podążało jego dwóch kumpli. Wszyscy, poza dziewczyną, byli uzbrojeni. Niespodziewanie z domu wyszedł znający bandziora wywiadowca policyjny. Wyciągnął błyskawicznie rewolwer i wezwał Grygieńca do podniesienia rąk. Ten też sięgnął po pistolet. Padły dwa strzały. Jeden był celny – kula ugodziła złodzieja w brzuch.
  Wszystko rozegrało się tak szybko, że kolesie Grygieńca nie zdążyli przyjść z pomocą hersztowi. Tym bardziej, że z bocznej uliczki wybiegł patrol policji zwabiony hukiem wystrzałów. Bandyci, korzystając z szarówki, zniknęli w zaułku. Na ulicy pozostało tylko ciało ciężko rannego przestępcy i histeryzująca kobieta.
  Grygieniec zmarł w szpitalu. Policja odetchnęła z ulgą, że bandyta nie będzie już jej kompromitował, uciekając ze wszystkich możliwych aresztów i więzień.

Włodzimierz Jarmolik

Gang wymuszał fałszywe zeznania

 

W sądzie dla pozwanego i dla powoda zawsze potrzebny jest świadek. W latach 30. minionego wieku białostoccy kombinatorzy wymyślili sposób, jak zarobić na tej instytucji.
  Polska tkwiła akurat w światowym kryzysie gospodarczym, kiedy kilku bezrobotnych z Białegostoku postanowiło założyć oryginalną spółkę.
  Jej zadaniem było terroryzowanie świadków występujących w procesach sądowych i zmuszanie ich do składania fałszywych zeznań. Paczka na czele z Adolfem Zawadzkim trzymała sztamę w światku podziemnym. Ilekroć jakiś przestępca chciał wykręcić się od odsiadki, zwracał się z prośbą do tejże spółki, a ta za opłatą, potrafiła zamknąć usta niewygodnemu świadkowi.
  W 1934 r. policja położyła jednak kres terrorystycznej działalności Zawadzkiego i jego kompanów. Wszyscy znaleźli się pod kluczem, a sąd wlepił im wyroki od 1 do 3 lat. Zeznający w różnych sprawach świadkowie poczuli się jakby bezpieczniej. Nie na długo.
  Po kilku miesiącach interes objęła nowa szajka. W jej skład wchodzili: Szloma Fin, Izaak Kantor i Izaak Dynowicz. Teraz oni groźbami i biciem wymuszali fałszywe zeznania ze wskazanych osób. Byli przy tym tak bezwzględni, że zastraszeni świadkowie szybko odwoływali wcześniejsze oświadczenia lub mówili tylko te, co im kazano. Jak to zwykle bywa, tym opryszkom także powinęła się noga. Wszystko zaczęło się niewinnie. Między właścicielem domu Szwarcem a jego lokatorem Notowiczem wynikł spór na tle płatności komornego. Ponieważ nie potrafiono go polubownie załatwić, sprawa trafiła do sądu.
  Jednym z ważniejszych świadków był pracownik Centralnego Związku Właścicieli Realności o nazwisku Gryc. Gdy czekał on w wyznaczonym dniu przed salą rozpraw, podszedł do niego z groźną miną Izaak Kantor i oświadczył grobowym głosem, że jeśli powie choć słówko przeciwko Notowiczowi, to zostanie “bez płuc i wątroby”. Podobne zapowiedzi w razie przegranej Notowicza jego “adwokaci” skierowali do kamienicznika Szwarca.
  Gryc, pomimo niewybrednej przestrogi, zeznał przed sądem prawdę o wiadomym konflikcie. Opryszkowie także okazali się słowni. Już na drugi dzień obili solidnie nieposłusznego świadka. Chociaż Gryc bał się dalszych szykan, złożył skargę do prokuratora.
  Wkrótce w dzienniku “Echo Białostockie” pojawił się artykuł pt. “Systemem Czarnej Ręki”, w którym opisano fakt pojawienia się w Białymstoku nowej bandy wymuszaczy i szantażystów. Wymieniony w artykule z imienia i nazwiska Szloma Fin, prowodyr oprychów, poczuł się wielce obrażony. Ni mniej nic więcej tylko zaskarżył o zniesławienie kierującego gazetą redaktora Faranowskiego. Kiedy jednak przyszedł termin rozprawy, Fin i jego kompani nie stawili się w sądzie. Sprawa była jeszcze kilka razy odraczana, aż szantażyści znaleźli się za kratkami.

Proces szajki terrorystów rozpoczął się 6 listopada 1935 r. Trwał dwa dni. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie, że zabrakło miejsca na sali rozpraw dla publiczności. Koronnym świadkiem oskarżenia był oczywiście Gryc. Opowiedział on dokładnie swoje perypetie z Finem i spółką. Niejaki Pławskin mówił o próbie nakłaniania go (za pieniądze) do fałszywych zeznań w sprawie podpalenia składów “Warrantu”. Gdy odmówił, zaczęły się prześladowania jego i rodziny. Adwokaci oskarżonych (jeden z Warszawy) także nie próżnowali. Wynaleźli nawet dwóch osobników, którzy oświadczyli, że to właśnie Pławskin namawiał ich do niekorzystnych zeznań przeciwko Finowi i reszcie.
  Pod koniec drugiego dnia rozpraw przewodniczący sądu ogłosił wyrok. Pięć miesięcy więzienia z zawieszeniem kary na 3 lata. Wszyscy byli zdziwieni. A Izaak Kantor manifestacyjnie zapowiedział nawet apelację.

Włodzimierz Jarmolik

300 lat temu koronowano ten cudowny obraz

W najbliższą sobotę, 26 sierpnia 2017 r., odbędą się diecezjalne obchody trzysetnej rocznicy koronacji obrazu Matki Bożej Częstochowskiej we wsi Topczewo w gminie Wyszki.

 

To właśnie tam, w kościele parafialnym pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika, znajduje się słynąca cudami kopia Obrazu Czarnej Madonny, będąca jedną z osiemnastu najsłynniejszych na świecie. Podczas potopu szwedzkiego pocięta na 76 części i wyrzucona na śmietnisko. Dzięki jasności, która promieniowała ze zniszczonego obrazu, został on znaleziony przez wiernych, odrestaurowany i umieszczony ponownie w ołtarzu.

 

Na uroczystości organizowane są piesze pielgrzymki z Brańska, Łubina Kościelnego, Bielska Podlaskiego i Strabli, a także pielgrzymki autokarowe i indywidualne.

 

O godzinie 10.00 rozpocznie się koncert scholi parafialnej z Topczewa, następnie Koła Żywego Różańca poprowadzą czuwanie modlitewne. Punktem centralnym będzie msza św. pod przewodnictwem biskupa drohiczyńskiego Tadeusza Pikusa. Kazanie wygłosi ks. Zbigniew Rostkowski – wikariusz generalny i kanclerz drohiczyńskiej kurii. Przed Eucharystią ks. dr Zenon Czumaj zaprezentuje historię topczewskiego obrazu. Wszyscy przybyli będą mogli skorzystać z poczęstunku przygotowanego przez parafian.

 

Rafał Górski

Fabryka dolarów

Fałszowanie pieniędzy to poważne przestępstwo. Fałszerze najczęściej próbują podrobić dolary amerykańskie. Pod koniec 1932 roku przyjechał z Wilna do Białegostoku Hersz Gutelon, człek przedsiębiorczy i ze sporym zapasem gotówki. Chciał założyć tu jakiś interes. Traf chciał, że spotkał swojego dawnego kompana Chaima Ginsburga.

Przyjaciele padli sobie w objęcia, wypili po parę wódek, zakąsili śledziem i zaczęli zastanawiać się, co w kryzysie mogą robić ludzie z głową. Kiedy Ginsburg zorientował się, że przybysz z Wilna dysponuje pokaźną sumą dolarów, nie bacząc na dawne sentymenty postanowił go nieco oskubać.

Zaproponował Gutelonowi przystąpienie do przedsięwzięcia polegającego na… podrobieniu dolarów. Mam – powiedział kumpla-inżyniera, który skonstruował niezawodną maszynkę do powielania banknotów dolarowych. Wszystko jest gotowe do produkcji, zabrakło tylko forsy na zagraniczne chemikalia oraz papier.

Demonstracja maszynki odbyła się w jednej z melin przy ul. Marmurowej. Był obecny sam genialny konstruktor. Wilnianin, kiedy zobaczył podrobionego “lincolna”, był zachwycony: banknot niczym nie różnił się od prawdziwego. Nawet nie chciał sprawdzić jego prawdziwości w banku. Nie domyślał się biedak, że jest to oryginał, umiejętnie podsunięty przez oszusta. Szybko została sporządzona umowa między trójką wspólników, zaś Gutelon wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komponenty do produkcji.

Kiedy mężczyźni wyszli na ulicę, wokół nich powstało raptem zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelona również dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo. Wieczorem w kawiarni na ulicy Krakowskiej Hersz Gutelon natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał bardzo zatroskaną minę.

Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też zainstalowaną w melinie przy Marmurowej fabryczkę fałszywych dolarów. – Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu – dowodził chanajkowski cwaniak. Inaczej wzięty w krzyżowy ogień pytań, gotów wszystko wyśpiewać. Na mojej ulicy mieszka pewien adwokat, który ma duże stosunki w sądzie i na policji. Chodźmy do niego. Może co poradzi.

Owym adwokatem okazał się zwykły pokątny doradca, jakich w owym czasie było wielu w Białymstoku, Mojżesz Kupa. Wysłuchał on z namaszczeniem całej sprawy i odrzekł, że da się ją załatwić, tylko będzie to kosztowało 100 dolarów. Skołowany i wystraszony Gutelon wyciągnął z portfela następną partię zielonych, i zapłacił. Według słów obrotnego Kupy, aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz rano.

Dopiero po kilku dniach i nocach pełnych rozmyślań, Hersz Gutelon z Wilna, który przyjechał do Białegostoku zrobić dobry interes, doszedł do słusznego wniosku, że został ordynarnie nabity w butelkę. Ta cała afera z kantmaszynką, aresztowaniem i adwokatem była po prostu zwykłą lipą, zmontowaną przez byłego już przyjaciela, Hersza Ginsburga. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się więc na policję i wszystko opowiedział.

Wkrótce Ginsburg i Kupa znaleźli się pod kluczem. Do kompletu brakowało tylko trzeciego oszusta. Ale i on niebawem dołączył do swoich kolesiów. Gutelon natomiast powrócił jak niepyszny do Wilna. Nie tylko nie pomnożył swojego kapitału, ale jeszcze stracił kilkaset dolarów. Pomimo zatrzymania oszustów pieniędzy bowiem nie odzyskał.

Włodzimierz Jarmolik

Zdemobilizowani bandyci

 

  Pierwsze miesiące po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. wcale nie przyniosły mieszkańcom Białegostok upragnionego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Działania wojenne zostały teraz zastąpione bandyckimi wyczynami zdemobilizowanych żołnierzy. Oczywiście nie wszyscy byli poborowi przeistaczali się po powrocie do domu w rabusiów i złodziei, zjawisko to jednak przybrało niepokojące rozmiary. Choć policja białostocka podjęła walkę z szerzącym się bandytyzmem, w wielu przypadkach była po prostu bezradna. Jeden z takich właśnie żołnierskich wyczynów zdarzył się 6 lutego 1921 r. przy ul. Fabrycznej 49.
  Zbliżał się wieczór. W mieszkaniu fabrykanta Hirsza Beniamowicza trwała właśnie kolacja. Przy stole, jak zwykle zebrała się cała rodzina, brakowało tylko szwagra, Irmy Marosza, którego zatrzymały w mieście sprawy handlowe.
Wtem, do pokoju stołowego, od strony kuchni, wtargnęło pięciu osobników uzbrojonych w karabiny i rewolwery. Wszyscy mieli na sobie uniformy wojskowe. Pod ścianę! Rewizja! – rozległo się od progu. Posilający się właśnie kawałkiem kury Beniamowicz, jak też wszyscy pozostali domownicy, zamarli w przerażeniu. Szczególny przestrach wzbudził u nich jeden z napastników, który w obu rękach trzymał granaty.
 
Napad przygotowany i przeprowadzony był bardzo fachowo. Bandyci, zanim wtargnęli do mieszkania przy ul. Fabrycznej, wystawili wokół domu swoje warty. Następnie, zamknąwszy drzwi kuchni na klucz, zapędzili domowników do małego pokoju. Znaleźli się w nim zarówno Hirsz Beniamowicz z całą rodziną i siostrą Dwojrą Marosz, jak też służąca Lewińska oraz przypadkowo obecna w czasie napadu sąsiadka – Rita Szapiro.
  Uczyniwszy to bandyci, pod groźbą śmierci wszystkich, zażądali 150 tys. marek okupu. Beniamowicz odpowiedział, że nie ma w domu pieniędzy. Bandyci zaczęli znęcać się nad kobietami i dziećmi, ponawiając żądanie. Zażądali kluczy od kasy pancernej stojącej w gabinecie, a także od wszystkich szuflad i szaf. Ale jedyną gotówką było 950 marek w portfelu Beniamowicza.
  W tym czasie, stojący na zewnątrz wartownik zaalarmował o nadejściu mieszkającego w domu przy ul. Fabrycznej 49, Irmy Marosza. Spłoszeni bandyci wypadli z mieszkania i od razu zaczęli strzelać w kierunku przybysza. Irma Marosz został trafiony. Śmierć nastąpiła natychmiast, gdyż kula utkwiła w skroni. Po wyjściu bandytów z mieszkania, na odgłos strzału dobiegających z ulicy, Dwojra Marosz wyskoczyła przez główne wejście i zaczęła wzywać pomocy. Nie wiedziała jeszcze, że od bandyckiej kuli zginął jej mąż. Uciekający złoczyńcy oddali kilka strzałów jej stronę. Jeden z nich trafił ją lekko w nogę.
  Białostocka policja kryminalna rozpoczęła natychmiast śledztwo. Początkowo poszukiwania bandytów nie dały rezultatów. Przyszedł jej z pomocą referat defensywy, czyli wywiad wojskowy. Przy udziale żandarmerii udało się ująć kilku członków grasującej bandy rabusiów przebranych w mundury.
  Na jej czele stał niejaki Tarkowski, były podporucznik. Podczas ucieczki został postrzelony w szyję. Miał przy sobie gotowy do użycia granat oraz załadowany rewolwer. Prócz tego znaleziono przy nim cały pakiet fałszywych dokumentów osobistych oraz czystych blankietów przepustek z różnymi pieczątkami. Tarkowski i jego kompani byli tak pewni swojej bezkarności, że nawet nie kryli się specjalnie z uprawianym przez siebie procederem. W białostockich restauracjach szastali na prawo i na lewo zrabowanymi pieniędzmi, zaś noszone przez nich mundury, np. kaprala huzarów czy ułanów przyciągały oczy, a później całą resztę rozmaitych panienek.

Włodzimierz Jarmolik

Same gwiazdy wystąpią na Rynku Kościuszki!

  • Białystok Miasto Dobrej Muzyki – pod takim tytułem odbędzie się koncert na Rynku Kościuszki w Białymstoku w najbliższą sobotę. Wystąpią 4 zespoły. Jeden dla publiczności nie jest być może aż tak znany, ale pochodzi z Białegostoku i warto się nim także zainteresować. To własnie zespół Ken Lee rozpocznie koncert wieńczący wakacje. 

 

Lider zespołu Dziemian nagrał sporo coverów, które  przypadły do gustu internautom. Między innymi można było wysłuchać jego aranżacji piosenki “Przez twe oczy zielone” zespołu Akcent. Dla tych, którzy nie lubią disco polo to prawdziwa gratka, bo jego aranżacje są w stylu rockowym, akustycznym i groove. 

 

Na Rynku Kościuszki wystąpi także Sarsa. Idolka nastolatek, znana obecnie z reklamy Play i z bycia Suką A.

 

Później wystąpi bardziej znany Igor Herbut i jego zespół LemON, który to wydał wiele interesujących piosenek. Jego głos jest bardzo oryginalny, a piosenki chwytają za serce. Najbardziej znane są Scarlet, Wkręceni, Napraw, ale największy przebój to Nice.

 

Koncert zakończy się występem zespołu IRA, którego znają chyba wszyscy. Liczne przeboje nuciła nie raz cała Polska. Jej lider Artur Gadowski najbardziej znany przebój wydał bardzo dawno temu, ale jest znany do dziś. Ona jest ze snu… 

 

https://www.youtube.com/watch?v=em6L15Pngn0

Wstęp na koncert jest darmowy. Początek imprezy o godz. 18 w sobotę 26 sierpnia.

 

fot. YouTube / Sarsa – Bronię śię

Fałszerze paszportów

  W kwietniu 1927 roku aresztowano Chaima Rabinowicza i Jeszuę Teichera. Za fałszowanie dokumentów, a szczególnie paszportów. Interes był bardzo dochodowy, policja przez długi czas nie mogła trafić na trop przestępców, ponieważ ich wyroby były nie do wykrycia. Zdradził ich przypadek.
  Chaim Rabinowicz był kierownikiem białostockiej filii Bałtycko-Amerykańskiej linii okrętowej. Ale jak każdy, chciał dorobić do pensji. I wymyślił, że będzie ułatwiał ludziom wyjazd z kraju. Przydatne okazały się liczne kontakty Rabinowicza. Do załatwienia niektórych spraw potrzebował jednak pomocy wspólnika.
  Postanowił wciągnąć do interesu Teichera. Panowie załatwili sobie autentyczne blankiety paszportowe (skradzione z urzędu) oraz niezbędne narzędzia i pieczątki. Teraz wystarczyło tylko dobrze się zareklamować. W tym celu wspólnicy puścili po mieście famę, że pewne biuro okrętowe pomaga potrzebującym osobom. Oferta była skierowana do nieszczęśników, których los zmusił do opuszczenia kraju, a którzy nie mogli tego zrobić oficjalnie. Szybko okazało się, że chętnych na lewe paszporty jest wielu. Najlepszymi klientami Rabinowicza i Teichera byli poborowi, uchylający się od służby wojskowej. Ale nie brakowało również emigrantów z Wołynia, którzy na Zachodzie pragnęli znaleźć szczęście.
  Nielegalna spółka się rozrastała. W różnych miastach powstawały punkty informacyjne. Ich zadaniem było kierowanie interesantów do głównej siedziby firmy w Białymstoku.
 

Ale jak to bywa, dobra passa fałszerzy paszportów zaczęła się kończyć. Policja warszawska dostała cynk od anonimowego informatora, że pewien jegomość podróżuje z podrobionym paszportem. Mimo zakrojonej na szeroką skalę akcji podejrzany mężczyzna zdołał się wymknąć. Mundurowi zarządzili obserwację i natrafili na gorący jeszcze trop.
  Do towarzystwa okrętowego “Królewsko-Holenderski Lloyd” zgłosił się pasażer z podejrzanym paszportem. Przyciśnięty przez funkcjonariuszy szybko wskazał miejsce, w którym nabył lewy dokument. Teraz stróże prawa bez problemu ustalili tożsamość fałszerzy paszportów. Gdy ci załatwiali swoje ciemne sprawy w Warszawie, zostali poddani wnikliwej obserwacji. Policjanci czekali tylko na odpowiedni moment i zgarnęli przestępców.

Kamil Śleszyński

Białostoczanie zdemolowali kino

 

W styczniu 1927 r. doszło do konfliktu medialnego. Sprawcą całego i co istotne niejednego trzęsienia ziemi był redaktor Izrael Sztejnsapir. W założonym w 1926 r. dzienniku “Jidysze Kurier” bezpardonowo walczył z mentorem białostockiego dziennikarstwa, Pejsachem Kapłanem i z jego gazetą “Dos Naje Łebn”.
  Sposobność do stoczenia decydującej batalii nadarzyła się 3 stycznia 1927 r. Na ten zimowy poniedziałek, zapowiedziana została premiera “najlepszego, najdroższego, największego” filmu “Ben Hur” w kinie Apollo przy Sienkiewicza 22. Jego dyrektorem był Beniamin Wajnsztat, krewny Kapłana.
  Sztejnsapir szybko skalkulował. Jeden atak, dwie ofiary, i przypuścił szturm. Na łamach “Jidysze Kuriera” podniósł larum, że Wajnsztat w Apollo wyświetla “misjonarski film”, który został wyklęty przez lwowski rabinat. Ekranizacja powieści Lewisa Wallace`a w opinii rabinów, przytaczanej przez Sztejnsapira, obrażała godność Żydów. Raniła ich uczucia religijne.
  Wobec tego Wajnsztat, w “Dos Naje Łebn”, odpowiedział, że rozpowszechniany przez niego film z wielkim powodzeniem grany jest od 8 miesięcy w Nowym Jorku. Od 6 miesięcy berlińska publiczność wali do kin jak w dym, a londyńczycy oglądają ekranizację od 4 miesięcy i jakoś nikt o protestach rabinów nie słyszał.
  Dalej swoje trzy grosze dorzucił Pejsach Kapłan, kpiąc z zaściankowej moralności i braku wyrobienia kulturalnego red. Jidysze Kuriera. Tymczasem premiera “Ben Hura” w Białymstoku (trzy seanse!) stała się niebywałym sukcesem. Następnego dnia znów był komplet widzów. Sztejnsapir kipiał ze złości, ale i nie próżnował.

  Minęło kilka dni i w warszawskim “Kurierze Czerwonym” ukazał się artykuł zatytułowany “Zdemolowanie kina w Białymstoku”. Czy to z inspiracji Sztejnsapira, czy z własnej fantazji warszawski dziennikarz pisał, że białostocki rabinat potępił “Ben Hura”. I zwrócił się do Wajnsztata z kategorycznym apelem o natychmiastowe zdjęcie filmu z afisza. A dalej warszawski żurnalista to już pędził na grzbiecie dziennikarskiej kaczki. Opisywał, jak to tłum białostoczan zdemolował kino i obił Wajnsztata na kwaśne jabłko. Temat z miejsca podchwyciły żydowskie gazety w całej Polsce.
  Łódzka Freie Press wielkimi literami na pierwszej stronie obwieszczała “Ein Skandal! Des Lichtspielhauses Apollo demolierte!” W tym samym duchu opisywał całe zajście krakowski “Ilustrowany Kurier Codzienny”. Sztejsapir początkowo zacierał ręce. Wydawało się, że Kapłan i jego krewniak załatwieni są raz na zawsze. A tu tymczasem na wszystkich seansach dzień w dzień były komplety widzów.

  Na publiczności wielkie wrażenie robiła tytułowa kreacja Romano Navaro. Filmowi towarzyszyła też opinia, że to “najgenialniejsza realizacja, największy triumf kinematografii”. W towarzyskich rozmowach powtarzano sobie, że budżet filmu zamknął się niewyobrażalną kwotą 4 milionów dolarów. Z podziwem mówiono, że do jego realizacji zaangażowano 100 tysięcy statystów. Ku wielkiej radości widzów dyrekcja Apolla wprowadziła nadprogram, w którym występowała niezwykle popularna i lubiana w Białymstoku pieśniarka i tancerka, Katia Masłowa. Jednym słowem, znów sukces! Tymczasem prasowa afera zdążyła już wyjść poza granice.

  W jednym z berlińskich dzienników opisano, jakie to straszne zajścia były w Białymstoku, jak rozwścieczeni białostoczanie, nie chcąc dopuścić do wyświetlania obrazoburczego filmu, spalili taśmę. Od niej zajął się gmach kina i też spłonął. Sam Wajnsztat, ciężko poparzony, ledwo uszedł z życiem. I nie wiadomo kto, gdzie i co pisałby o Białymstoku. Niestety już się nie dowiemy dokąd pognałaby białostocko-warszawsko-berlińska dziennikarska kaczka.
  10 stycznia 1927 r. Wajnsztatowi wygasła bowiem licencja na projekcję “Ben Hura”. W ten właśnie poniedziałkowy wieczór, “nieodwołalnie po raz ostatni, po 8 dniach rekordowego powodzenie” publiczność zasiadła w wygodnych fotelach kina Apollo. Najpierw zaśpiewała Katia Masłowa, a później rozpoczął się ostatni seans.

A nasi bohaterowie? “Jidysze Kurier” wkrótce upadł. Sztejnsapir został zastępcą redaktora Kapłana w “Dos Naje Łebn”. W 1931 r. pokłócili się tak, że i ta gazeta upadła. Ale to już inna historia.

Andrzej Lechowski

Nocna apteka

 

  Była piękna majowa noc 1927 roku. Ulice Białegostoku już dawno opustoszały. Wszędzie panowała cisza i spokój.
Ale, jak to w życiu bywa, gdzieś tam byli ludzie chorzy, dla których jedyną nadzieją mogła okazać się kamfora, tlen oraz inne doraźne środki podtrzymania życia. Niestety mało kto posiadał takie rzeczy w domu. Całe szczęście, że w nocy dyżur pełniła apteka Moskalewskiego przy Rynku Kościuszki.
  Około godziny 1.30 pod składem lekarstw spotkało się przypadkowo kilka osób. Byli to krewni i znajomi białostoczan, którym tej nocy nagle pogorszył się stan zdrowia. Wśród nich znajdowali się Bronsztejn z Siennego Rynku 3, Waldman z Legionowej 13, Szor z Mickiewicza 9, Bejrachowicz z Kupieckiej 26. Wszyscy rzucili się do drzwi apteki, aby czym prędzej nabyć lekarstwa. Zaczęli nerwowo pukać, ale nie było żadnej reakcji.
 Po półgodzinnym dobijaniu się poprosili o pomoc przechodzącego właśnie policjanta. Reszta oczekujących sprowadziła drugiego funkcjonariusza. Dwaj stróże prawa na początku interwencji zabłysnęli nie lada inteligencją. Ustalili bowiem, że aptekarz jest wewnątrz. Świadczyło o tym widoczne przez szybę światło lampki oraz klucz siedzący w drzwiach od środka. Policjanci polecili, aby ktoś z zebranych obudził stróża domu. W końcu nie wiadomo było, czy aptekarz przypadkiem nie zasłabł.
  Ponownie rozpoczęło się dobijanie. Stróż z małżonką walili w drzwi od podwórza, zgromadzeni białostoczanie wraz z policjantem dobijali się do drzwi i okien od ulicy. Drugi funkcjonariusz udał się natomiast do restauracji Mandelbauma i stamtąd dzwonił do apteki przez telefon. Niestety nadal nie było odzewu.
  Zebrani pod składem leków Moskalewskiego ludzie powoli się wykruszali. Nie mogli dłużej czekać. Bali się o znajomych i krewnych pozostawionych w domu. Poszli szukać pomocy gdzie indziej. Kilka osób jednak pozostało na miejscu. Postanowili, że dostaną się do środka za wszelką cenę.
  Dobijanie się trwało do wpół do czwartej rano. W końcu dyżurny apteki Moskalewskiego otworzył drzwi. Jak się okazało był cały i zdrowy. Po prostu spał tak twardym snem, że nic nie słyszał.

Kamil Śleszyński

Zenek będzie witać przyjezdnych z muralu obok dworca

Pomysł na mural z Zenonem Martyniukiem z grupy Akcent nie umarł. Ciągle jest w realizacji i nabiera kształtów. Znana jest bowiem lokalizacja, gdzie będzie się znajdować, a także znany jest autor dzieła. Mural powstanie na elewacji biurowca budynku Madro przy ul. Zwycięstwa. To tam znajduje się także legendarny bazar, a od pewnego czasu i mini-galeria. Można więc się spodziewać, że wszystkich przyjezdnych, wychodzących frontowymi drzwiami z Dworca PKP będzie witać Zenek.

 

Mural z liderem zespołu Akcent wykona Rafał Roskowiński. Całość będzie gotowa do końca września tego roku. Zaś projekt widział już główny zainteresowany oraz sponsorzy całego przedsięwzięcia. Zanim dzieło powstanie, zostanie ujawnione również w internecie wszystkim.

Upalny lipiec

 

  W 1928 roku po Białymstoku w lipcu mimo lejącego się z nieba żaru “miasto się remontowało”. W kinach szła “letnia tandeta” i pustki na widowniach. Teatr  Palace “zupełnie zasnął”. Nawet w restauracjach serwowano “ogórkowe” potrawy. Mendelbaum w Akwarium na Rynku Kościuszki “karmił swych gości truskawkami ze śmietaną i bułeczką”.
  W Luxie na Sienkiewicza zaprzestano nawet dancingów, a w Ritzu za tłumem gości “tęskniła samotnie orkiestra”. Wzmożony ruch widać było natomiast, co wieczór, w Rozkoszy, czyli letnich restauracjach w Zwierzyńcu. Tu białostoczanie mimo upałów “tańczyli charlestona z szansonistkami, jedli sznycle, popijali czarną kawę z likierami i … nie płacili rachunków”.
  Przez kilka upalnych dni w Rozkoszy zjedzono i wypito za ponad 600 zł na krechę. Spiekota spowodowała, że na “ulicach białostockich prawie nie ma publiczności. Pozostali w mieście obywatele w godzinach poobiednich ciągną do Ogrodu Miejskiego lub do lasu Zwierzynieckiego gdzie łaskawie pozwalają naturze pieścić siebie publicznie.”
  I jak to w sezonie ogórkowym, najważniejszymi doniesieniami były te oznajmiające kto właśnie udał się na urlop bądź z niego już powrócił. Oto i najświeższy serwis A.D. 1926. “Komendant policji państwowej w Białymstoku, p. Skalski w dniu 17 b.m. (tzn. lipca) rozpoczął urlop wypoczynkowy… Wicewojewoda p. Skrzyński wrócił 16 b.m. (nadal lipiec) z urlopu 5-tygodniowego i objął urzędowanie. Starosta białostocki p. M. Bilek rozpoczął urlop wypoczynkowy”.
 

  W 1929 roku lipiec znów przyniósł rekordowe upały. Białostoczanie, oczywiście ci majętniejsi, ruszyli na zagraniczne wojaże. Działająca w Białymstoku Liga Samowystarczalności Gospodarczej gorąco apelowała, aby zaniechać tego obyczaju. Przecież pieniądze “urlopowe” powinny zostać u nas. “Setki, tysiące, miliony złotych wywozimy bezprodukcyjnie, wzbogacając obce bady i kurorty. Piękno naszych Tatr, rozległe pola mazowieckie, urok i czar Bałtyku wzgardzane są przez ludzi nierozumnych lub złej woli”.
  W 1929 roku to “w letniskach podmiejskich i zamiejskich jak: w Zwierzyńcu, Supraślu, Ignatkach, Horodnianach, Dobrzyniewie itp. jest gwarno i rojno od letnikowiczów szczególnie w dnie świąteczne”.
  Z ulgą stwierdzano, że z Białegostoku wyjechały wszystkie “grube ryby”. Dzięki temu i o dorożkę łatwiej i w teatrze się to nie rozpycha nie mówiąc już o restauracjach i kawiarniach.
  W te upały, w “zupełną bezczynność” popadła biblioteka miejska. W związku z tym jej dyrektor Filip Echeński postanowił zarządzić w niej “stan nieuczynności”. Sezon ogórkowy w sennie od upału snującym się mieście najlepiej opisał felietonista ukrywający się pod literką “h”.
 

  Pisał ni mniej ni więcej tylko o ogórkach. “Na Siennym Rynku targ. Ogórki, ogórki, ogórki. Tu są tanie ogórki. Proszę kupować – będą smakować. (…) Piekielnie gorąco. Lipiec. Przed sklepikami wystają stroskani handlowcy, zapraszając przechodniów i wzdychając. Oj, ogórkowe czasy, ciężkie czasy. Ulicą Suraską suną wozy chłopskie, autobusy i zgrzani, spoceni ludzie pchają przed sobą dwukołowe wózki z bryłami lodu i miedzianymi syfonami wody sodowej. Chodnikiem śpieszą przechodnie, przekupki z koszami pełnymi jaj, serów, masła i handlarze lemoniady i obwarzanków. Wszyscy spoceni, zgrzani i zmęczeni (…)
  Patrzę i ja na Rynek Kościuszki. Biblioteka bliska “zupełnej bezczynności”, przekupek z serami i masłem to już dawno tu nie ma. Wiele się zmieniło przez te 90 lat. Jedno czasem się powtarza -białostocki upalny lipiec.

Andrzej Lechowski

Dziś rocznica Bitwy białostockiej. Tu rozbito armię bolszewików.

Dziś mija 97 rocznica Bitwy białostockiej. Trochę zapomniana, lecz w ostatnim czasie zaczęto o niej przypominać. W ubiegły weekend na ulicach miasta można było zobaczyć jej przebieg – gdyż miała miejsce rekonstrukcja historyczna.

 

Bitwa odbyła się pomiędzy 1 Pułkiem Piechoty Legionów a wycofującymi się spod Warszawy resztkami armii radzieckiej. Jej wynik końcowy był zadawalający dla nas – gdyż siły bolszewików zostały rozbite.

 

W wyniku tej bitwy 209 polskich żołnierzy zostało zabitych i rannych. Zaś w bolszewickim wojsku 600 osób zginęło i zostało rannych, zaś 8200 osób było jeńcami. Dodatkowo bolszewicy stracili 22 działa, 147 ckm-y, 1 samolot a także 3 pociągi wypełnione bronią, innym sprzętem i jedzeniem.

 

Setki żołnierzy radzieckiej armii uciekło do pobliskich lasów, gdzie przez kilka kolejnych dni byli wyłapywani przez Polaków. Wszyscy żołnierze radzieccy zostałi pochowani na cmentarzu razem z żołnierzami niemieckimi – z I wojny światowej. Cmentarz znajduje się przy ul. Świerkowej w Białymstoku.

 

fot. Dawid Gromadzki / Urząd Miejski Białystok

 

Na uliczce Pieszej

 

Na uliczce Pieszej, odchodzącej od Brukowej, a kończącej się niezabudowanymi parcelami, dla przedwojennej policji liczyły się tylko cztery pierwsze numery.
To tutaj mieszkali jej potencjalni klienci. Od zatwardziałych bandziorów poczynając, a na sprytnych małolatach kończąc. Obrodzili tu zwłaszcza doliniarze, czyli kieszonkowcy.
Pod jedynką mieszkał Szmul Zawinski. Jako 16-latek w czasach carskich bywał w Moskwie, Kijowie i Rostowie, gdzie miał swoją doliniarską ferajnę. Na początku lat 20. powrócił do niepodległej już Rzeczypospolitej. Osiadł w białostockich Chanajkach.
  Dla zmylenia władz często zmieniał adresy – Suraska, Orlańska, Krótka , no i Piesza. Chyba że zdarzyło mu się odsiadywać kolejne wyroki w wiezieniu miejskim przy Baranowickiej.
Pod numerem 2 gwiazdą samą dla siebie był Josel Zylbersztajn. W połowie lat 30. prowadził on nielegalną praktykę lekarską.
Z jego pomocy korzystali wszyscy potrzebujący, od rannych w porachunkach rzezimieszków, po damy lekkich obyczajów, zarażone tzw. francuską chorobą. No a pod numerem 3 to było dopiero ciekawe towarzystwo.
  Dom prowadził klan rodzinny Edelsztejnów. Na czele stała Brocha Edelsztejn, która przy pomocy męża Feliksa utrzymywała w niezbyt higienicznych pomieszczeniach niezarejestrowany dom noclegowy dla wyjętych spod prawa rejzerów z różnych stron Polski. Ukrywali się tu nawet znani doliniarze ze Lwowa. Z procederem wiązała się oczywiście potajemka z nielegalną wódką, handel mięsem z zakazanego uboju, no, i jakże mogło być inaczej, uniwersalne na Chanajkach paserstwo.
Synalkowie i kuzyni Brochy – Chaim, Aster i Zelik, chojracy z ul. Krakowskiej i okolic trudnili się prymitywnym wymuszaniem.
  Zwłaszcza drobnych kwot na pożądany przez nich codziennie alkohol. Do roboty doliniarskiej raczej brakowało im smykałki.   Nadzieje chanajkowskiego półświatka stanowili mieszkańcy budynku przy Pieszej 4. Niejaki Icko Drazin współpracował z koleżką o przydomku Kuziel. Ten ostatni po pewnej robocie na Rynku Siennym w 1935 r. zatrzymał tylko dla siebie 30 zł.
  Nie obyło się bez mordobicia i sprawa trafiła na wokandę sądu. Swoją działkę mieli też złodziej Szmul Cywe oraz rodzeństwo Mila i Milek. Ci ostatni mieli dopiero 16 i 12 lat, ale już sprawnie cerowali w obcych kieszeniach, w okolicach poczt i kościołów.

Włodzimierz Jarmolik

Więzienny lekarz i łapówki

 

W lecie 1915 r. Rosjanie opuszczali Białystok. Nikt nie przypuszczał wówczas, że część z nich, z jeszcze większym strachem, za dwa, trzy lata będzie uciekała z Rosji do Polski, przed bolszewikami. Tak też i było z doktorem Sergiuszem Andrijewskim.   Zjawił się on w Białymstoku zaraz po 1919 r.. W mieście brakowało lekarzy, a on był chirurgiem – istny skarb! Początkowo zamieszkał na Sienkiewicza 53, lecz wkrótce przeniósł się na ulicę Warszawską pod 4.
  W 1921 r. Andrijewski zatrudniony został w Szpitalu Miejskim, w którym przez rok był ordynatorem oddziału chirurgicznego. Nie zyskał jednak zbyt dobrej opinii. W porównaniu ze świetnymi chirurgami Salomonem Rozentalem czy Konradem Fiedorowiczem był co najwyżej przeciętnym lekarzem. Odszedł więc z tego szpitala, jego miejsce zajął dr Fiedorowicz.
  Andrijewski zatrudnił się w niewielkim, kilkułóżkowym szpitalu działającym, przy białostockim więzieniu przy Szosie Południowej, jak wówczas nazywała się ulica Kopernika. Nie była to intratna posadka, więc doktor dorabiał do więziennej pensyjki w Przychodni Pogotowia Lekarskiego “Linas Hacedek” na Różańskiej 3.
  Praca była jego jedynym zajęciem. Nie uczestniczył ani w życiu towarzyskim, ani naukowym swojego środowiska. Ot, niby wszyscy go znali, ale tak jakby go nie było. I nagle w 1936 r. cały Białystok przypomniał sobie o istnieniu doktora
Sergiusza Andrijewskiego. Ale nie stało się to za sprawą jakiegoś medycznego sukcesu.
  Otóż od pewnego czasu naczelnik więzienia okręgowego zaczął mieć coraz większe podejrzenia dotyczące chorób niektórych więźniów. Polecił więc personelowi aby dyskretnie zaczęto się przyglądać “metodom leczniczym” doktora. I tak po nitce do kłębka, okazało się, że od 1930 r. Andrijewski brał pieniądze od wszystkich. Gdy więzień naprawdę zachorował i zaniepokojona rodzina chciała dowiedzieć się o jego stan zdrowia, to za tę informację miała płacić i już! W trakcie niejednej rozmowy z rodzinami więźniów Andrijewski z dobrze udawaną troską mówił, że i owszem choroba może i ciężka nie jest, ale nieleczona może doprowadzić do najgorszego.

Po takiej diagnozie oświadczał przygnębionej rodzinie, żeby się nie martwiła. Przecież on jest w stanie należycie zająć się pacjentem, należy mu to jednak umożliwić, to znaczy płacić dalej. No i pieniążki szły. Gdy któryś z więźniów chciał zniknąć z celi, to za odpowiednią opłatą doktor Andrijewski kładł go w swoim szpitaliku i wynajdywał jakąś chorobę.
  Doszło do tego, że jednemu z więźniów załatwił przerwę w odbywaniu kary, motywując ją złym stanem zdrowia. Innemu kryminaliście doktor wystawił zaświadczenie, w którym pisał, że dalszy pobyt w więzieniu zagraża jego zdrowiu, a może i życiu. Z tą dziwną chorobą doktor wyraźnie przesadził. Czy czuł się aż tak bezkarny? W sierpniu 1936 roku wydał bowiem takie zaświadczenie młodemu, zdrowemu jak byk zbirowi, na którego już wcześniej oko mieli strażnicy więzienni. Gdy zobaczyli, że w opinii doktora jest on słaniającym się z wycieńczenia chuchrem, to niezwłocznie powiadomili o wszystkim naczelnika. Ten nie podzielił troski o stan zdrowia więźnia i powiadomił prokuratora. Rozpoczęło się śledztwo, które trwało blisko rok. Paramedyczne wyczyny Andrijewskiego opisano na 600 stronach akt.
  Pod koniec kwietnia 1937 r. przed Sądem Okręgowym w Białymstoku rozpoczął się sensacyjny proces. W roli biegłych, których opinie obciążały Sergiusza Andrijewskiego, wystąpili doktorzy Zabłocki i Ryter. Przez salę rozpraw przewinęło się 53 świadków. Wszyscy potwierdzali fakty ustalone w śledztwie. W ich świetle wyłaniał się obraz starzejącego się, zgorzkniałego człowieka, który nie miał żadnej satysfakcji z wykonywanego zawodu. Jedynym jego celem było zarabianie pieniędzy. A że inaczej nie mógł ich zdobyć, przeto brał łapówki.
  Cóż miał zrobić sąd. Wydać bezprecedensowy wyrok, na mocy którego Andrijewski zasiadłby w jednej celi ze swymi dotychczasowymi podopiecznymi i klientami? Wzięto pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, a także to, że każdy wyrok skazujący kończył karierę doktora. Andrijewski skazany został na półtora roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat i 500 zł grzywny. Otoczony niesławą chirurg wyjechał z Białegostoku i tyle go widziano.

Andrzej Lechowski

Złodzieje z Chanajek nie gardzili papierosami

 

  W złodziejskich melinach Chanajek urzędujący tam podejrzane indywidua, którym akurat wyszedł skok, dużo jedli, ostro pili i jeszcze więcej palili. Gdy brakło papierosów, szli w miasto, ale przecież nie po to, by je kupować.
  Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.
  Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.
  Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie – 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce – mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy. Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe – sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.
 

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.
  Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.
  Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.
Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.
  Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.
Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata – 2 tys. zł.
  W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.
  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk “Plutos” przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42.
  Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.

Włodzimierz Jarmolik

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

 

Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom.
Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić.
  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei.
  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki – współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega.

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie – zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów.
  Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera – ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa.
Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho.
  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i “opiekowali” się kobietami pobierając za to pieniądze.
Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy.

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny.
  Wśród sutenerów działała też jedna kobieta – Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy.
Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku.
Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła.
  Byli też inni złodzieje – Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów.
  Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami.
Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku.
  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel.
  Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis – awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów.
  Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy.
Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej.

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia.
Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów.
  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić.
Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Stołeczna

 

  Ulica Stołeczna znana była w przedwojennych Chanajkach z licznych, zakonspirowanych przybytków płatnej miłości. Udatnie konkurowała pod tym względem z pobliskimi Sukienną, Marmurową czy Krakowską. Jej sutenerów dobrze znali policjanci z IV komisariatu, lecz w pierwszej połowie lat 20. niewiele mogli im zrobić.
  Kiedy zimą 1922 r. jeden z potentatów tej branży z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy. Wścibska prasa dostrzegła też kilku miejscowych inteligentów. Zabawa trwała do rana, zaś władze porządkowe, uprzedzone zawczasu o imprezie, pozostały głuche na głośne wrzaski rozochoconych balowiczów.
  Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom,jak Szmul Gorfinkiel z ul.Orlańskiej czy Abram Azji z ul.Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
 

Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop.
  Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu.
Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
  Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków – Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok – wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp.
  Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.

Włodzimierz Jarmolik

Uliczne dziewczęta

 

  Prostytucja w II RP była bardzo rozpowszechniona .Sytuacja „ulicznych dziewcząt” była na ogół katastrofalna. Wykorzystywane bezwzględnie  żyły w skrajnej nędzy.  dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,5 –  2 zł .
  Czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk papierosów lub litr śmietany.
Nawet z tak skromnej sumy dla samej prostytutki nie zostawało wiele.Większość prostytutek popadała w alkoholizm, cierpiała na choroby weneryczne i szybko marniała.Szokujący jest fakt, że do zawodu dziewczęta były wdrażane, nawet gdy skończyły tylko 13 lat.Najczęściej jechały z prowincjonalnych miasteczek, wiosek -do  wiekiego Białegostoku z nadzieją na poprawienie swojego bytu.Wpadały niemal natychmiast w miejska pułapkę. Ogarniała je natychmiast pajęczyna bezlitosnych alfonsów.
  Jejne Winograd, Szmul Trebel, Hersz Juchnicki to tylko niektórzy z tych, którzy w latach 30. siłą i gwałtem zmuszali kobiety do nierządu.Jedno im jednak trzeba chyba oddać – zarobek uzyskany przez lekką panienkę dzielili po połowie. Połówka ta była niekiedy całkiem spora. Tej połówkowej zasady nie przestrzegała wcale para z ul. Brukowej.
  Fajga i Mendel Garberowie. W latach 30. trzymali oni na rogu ul. Brukowej i Krakowskiej kiosk z wodą sodową,slodyczami.
Po kryjomu oczywiście handlowali wódką i kradzionymi papierosami.Dziewczęta przez nich przygarnięte, “z dobrego serca” nie tylko miały oddawać połowę swoich, zarobionych z trudem pieniędzy, ale też osobno płacić komorne w,a także dawać na koszmarne jedzenie .W końcu panny zbuntowały się. Zofia Chudzińska i Franciszka Getlibówna poszły na IV komisariat. Opowiedziały o swoich przygodach do policyjnego przewowodnika. Choć zastraszone  nie wyparły się swoich słów w obliczu sędziów.
Sąd Okręgowy skazał parę z ul. Brukowej na dwa lata więzienia.
  Panienki lekkich obyczajów miały w dawnym Białymstoku swoją , bezpieczniejszą przystań.Była to Komisja sanitarno obyczajowa, mieszcząca się przy ul. św. Rocha. Obok znajdował się szpital chorób wenerycznych. Czy to coś pomogło? Raczej nie. Dramaty, wynikające z bezwzględnego traktowania , popychały nawet do strasznych kroków – samobójstwa.
Zdesperowane, jak lubiła nazywać prostytutki prasa białostocka, sięgały zwykle po jakikolwiek preparat trujący.
  W 1933 roku 20-letnia Helena Szadurska z ul. Wąskiej, notowana w rejestrze urzędu sanitarno-obyczajowego, podjęła próbę samobójczą w swoim mieszkaniu, łykając większą ilość tabletek nasennych.Znalazła ją koleżanka .Przybyło zaraz pogotowie i ofiara trafiła do szpitala żydowskiego.
  Tam również w 1935 roku przewieziono Marię Sienkiewiczównę, która próbowała struć się jodyną w herbaciarni Dwojry Rozenberg przy ul. Sosnowej 3. Po płukaniu żołądka jej życiu przestało zagrażać niebezpieczeństwo. Z kolei, w 1936 roku do tegoż szpitala  trafiła Czesława Masalska z ul. Marmurowej,lekarze nie mogli już pomóc. Kobieta wypiła większą ilość esencji octowej. Zmarła nie odzyskawszy przytomności. Miała 23 lata.

Włodzimierz Jarmolik

Czarny rynek wiecznie żywy

 

Zawsze znajdą się osoby które omijają wszelkie podatki czy akcyzy. Sprowadzaniem towaru i dystrybucją trudnili się zarówno rekiny miejscowego, czarnego rynku,jak też mało przemytnicze mrówki. Polem do popisu zaradnym krajanom naszego regionu były w tym okresie Litwa i Prusy Wschodnie.Właśnie stamtąd szła do Białegostoku rzeka zakazanych produktów.
  Jak  pisze  przedwojenna prasa -taki Hepner,od roku 1919 rozpoczął, przemytnicze inwestycje i żywot zamożnego przedsiębiorcy. Finansował kontrabandzistów. Zarabiał setki tysięcy złotych.
Ze względu na różnicę w cenach opłacało się szmuglować z Prus np. jedwabie czy koronki,a zwłaszcza futra. Przez miejscowości Raczki czy Wiżajny przechodziły, zakazane transporty. Niektóre z nich według śledztwa prowadzonego w 1930 roku warte były nawet 25 tysięcy dolarów.
  Przemycane towary były w Białymstoku rozdzielane na potrzeby miejscowych odbiorców. Kupcy przyjmowali każdą ilość nawet nieznanego pochodzenia materiałów. Przez granicę z Prusami Wschodnimi przewożone po kryjomu w różnych schowkach towary jak tytoń, gotowe papierosy, kamienie do zapalniczek,a nawet narkotyki. Te ostatnie w latach 30. ubiegłego wieku poszukiwane nie tylko w sferach artystycznych czy urzędniczych Warszawy- w samym Białymstoku znajdowali się spragnieni kokainy nabywcy.
  Oczywiście rozprowadzanie narkotyków było ryzykowne, w razie wpadki można było zainkasować nawet pięcioletni wyrok.
Przemytnicy, którzy operowali na granicy z Litwą, majątki zawdzięczali przede wszystkim przepędowi do Polski stad bydła.
  Zaczeło się już w 1919 roku. Niestabilna sytuacja państwowa, pozwalała sprytnym oszustom udawać dostawców wojskowych ,a mając pliki podrobionych papierów ,potwierdzało ich rzekomo legalną działalność. Tą drogą, oprócz bydła, szły w nasze strony także całe stada koni.Potrzebowała ich mocno zdewastowana wieś,a i Białystok też miał z tego korzyść,zwłaszcza miejscowi transportowcy i dorożkarzy.
  Przemytnicy szukali niedostatku na rynku i natychmiast na nie reagowali. Było to widać zwłaszcza w kryzysowych w latach 30.
W 1932 roku  brygada kontroli przy Izbie Skarbowej w Białymstoku rozpracowała grupę sprowadzającą z Niemiec duże ilości spirytusu . W latach następnych wpadali w Białymstoku ryzykanci z wagonami przemycanych z Gdańska szprotek, czy igieł z Prus lub ton pieprzu z Litwy. Tą ostatnią kontrabandą kierował fryzjer Miller.
  Na początku lat 20 brak było wspecjalnych służb  granicznych. Udawało się jednak od czasu do czasu unieszkodliwić grubego aferzystę. We wrześniu 1919 roku w pociągu z Białegostoku do Brześcia, dzięki konduktorowi, wpadli dwaj osobnicy ze 125 kg tytoniu. Oczywiście gdzie sprawa dotyczyła nielegalnych interesów, nie mogło obyć się bez korumpowania  urzędników odpowiadających za przestrzeganie obowiązującego prawa.
  Łapówki były czymś nagminnym. Jedynie żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza okazywali się niepodatni na pokusę złożoną z pliku banknotów, często zielonych.

Nóż-pomocnik w kradzieży, druh w bójce

 

Przedwojennym, białostockim oprychom, których zaskoczyła rewizja osobista przeprowadzana często przez wścibskich policjantów, zwykle z kieszeni palta, marynarki czy spodni wytrząsano wytrychy, karty do gry, kradziony zegarek albo pierścionek, garść drobniaków, no i obowiązkowo nóż.Dobry nóż był wizytówką każdego chanajkowskiego złodzieja. Pomocnik w kradzieży, druh w bójce.
  Bardziej zrozumiale, jak np. scyzoryk, kozik, finka czy sztylet, albo mniej elegancko – sprężynowiec, kosa czy majcher. U bardziej krwiożerczych bandziorów znajdowano w ich przepastnych kieszeniach brzytwę, wyostrzone dłuto lub skrócony, żołnierski bagnet.
Takim orężem posługiwano się nagminnie w mrocznych zakamarkach niegdysiejszego Białegostoku.   Najgłośniejszy w Chanajkach pojedynek na noże miał miejsce 4 lutego 1933 r.na ul. Odeskiej. Mieszkali przy niej dwaj bossowie światka przestępczego – Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel, znani pod ksywkami – Jankieczkie i Kokoszkie.
Nóż wyciągano chętnie i często. W Chanajkach, czy Antoniuku był to główny argument kończący niepomyślne dyskusje i spory. Sięgali po niego nie tylko zawodowi przestępcy podczas wewnętrznych porachunków.
Była to też broń tragarzy, furmanów czy szewców, walczących z konkurencją albo regulujących prywatne sprawy.
  Oto np. w 1933 r. tragarz Josel Zelmanowicz, przechodząc z ładunkiem przez Rynek Sienny, został zaatakowany od tyłu przez jakiegoś osobnika.Ów zadał kilka ciosów sprężynowcem i zniknął.Rannego Zelmanowicza przewieziono do szpitala. Pytany później przez policję o ewentualnego sprawcę, tragarz stwierdził, że mógł to być niejaki Wiśniewski, z którym miał niedawno zatarg o noszenie bagaży przed hotelem Palace.
  Terror nożowy stosowany był również przez bojówki różnych związków zawodowych.Pewnego razu pod koniec lat 20., kiedy Związek Zawodowy Dozorców Domowych ogłosił strajk, niezrzeszonych stróżów odwiedzali bojówkarze grożąc, że jeżeli będą w tym czasie machać miotłą, to się ich “podniesie na nożach”.
  Nóż pojawiał się też na wszelkich zabawach, weselach czy biesiadach obficie zakrapianych wódką. I wcale nie jako jeden ze sztućców do krojenia.

Włodzimierz Jarmolik

Potokarze

 

Wóz, furmanka, platforma towarowa to były w międzywojennym Białymstoku pojazdy stale widoczne na ulicach. Potokarstwo, czyli kradzież z jadącego lub stojącego powozu stanowiło jedną z popularnych złodziejskich profesji. Wśród bractwa spod znaku łomu i wytrycha nie był to jednak fach zbytnio ceniony. Stosowano w nim wręcz prymitywne sposoby kradzieży,a i zdobywane w ten sposób łupy były niezbyt okazałe.
  Potokarstwem trudnili się młodzi przestępcy. Brak doświadczenia nadrabiali zwinnymi rękoma i szybkimi nogami. Starsi, którym nie udało się zdobyć wyższych kwalifikacji, kradli głównie ze stojącego potoku. W mieście istniało kilka stałych rejonów działalności potokarzy. Wyznaczał je zwiększony ruch furmanek i wozów. Odbywał się on u wylotów dróg wiodących poza Białystok. Na końcu Antoniuka Fabrycznego, Wasilkowskiej, którędy jeżdżono na Bacieczkl czy Wasilków, uwijały się całe watahy złodziejaszków. Złą sławą cieszyła się zwłaszcza rogatka wasilkowska.   Opanowali ją niepodzielnie fachmani z pobliskiej Wygody. Potrafili oni coś uszczknąć nawet z szybko jadących wozów. Po skoku złodzieje kryli się na pobliskich cmentarzach i szukaj wiatru w polu.
  Zimą 1936 r. podążał do Białegostoku swoją furką Motel Kaniewski z Jasionówki. Jadąc przez Antoniuk Fabryczny trafił w kocioł zorganizowany przez grupkę potokarzy. Wystarczyła chwila nieuwagi, kiedy jeden z szybkonogich młodzieniaszków ściągnął mu z wozu skrzynkę z 200 sztukami jajek. W tym czasie nabiał ten wart był na targu 20 złotych.
  Z kolei nieco później wyjeżdżał z Białegostoku Mowsza Tykocki, mieszkaniec powiatu sokólskiego. Trasa jego wiodła w stronę Wasilkowa. Kiedy był już na wysokości cmentarza prawosławnego, nie wiedząc bardzo w jaki sposób, ale postradał na rzecz wygodzkich potokarzy kożuch i wieziony synowi rower. W ten sam sposób z włościańskich i kupieckich wozów znikały paczki gwoździ, worki ze skórą i manufakturą, bańki oleju, torby ryżu czy makaronu, a zwłaszcza doceniane przez obie strony troskliwie opakowane flaszki z wódką.
  W mieście potokarze funkcjonowali głównie na ul. Kolejowej i Towarowej, gdzie mieściły się dworcowe postoje. Panował tutaj nieustanny ruch konny.
Do pobliskich składów furgony i platformy zwoziły całą masę przeróżnych towarów. Dla potokarzy było to wymarzone miejsce na ich proceder.
  Jednak miejscem szczególnie mocno opanowanym przez amatorów kradzieży, był Rynek Sienny i biegnące w pobliżu ulice: Mazowiecka, Młynowa czy Suraska,Sosnowa, Grunwaldzka,Kijowska
Tutaj działali głównie specjaliści od stojących pojazdów konnych. Mieli swoje wypróbowane sposoby. Zwykle jeden ze złodziejaszków odwracał uwagę siedzącego na furze woźnicy, zaś inny porywał szybko upatrzony już wcześniej pakunek i znikał w pobliskiej bramie.
  Białostocka policja wiele takich przypadków notowała zwłaszcza w dni targowe, kiedy Białystok zapełniał się wozami gospodarzy z okolicznych wiosek. W ten sposób w połowie lat 20.
Konstanty Zajkowski spod Trzciannego stracił paczkę ze skóra na buty, Julian Toczydłowski palto, zaś Franciszek Kołodziejczyk z majątku Korona w powiecie wysoko-mazowieckim walizkę z ubraniem i bielizną. Potokarska brać obserwowała też uważnie, czy jakiś z obiektów jej zainteresowanie nie pozostawał choćby na moment bez nadzoru. Tak zdarzało się w pobliżu sklepów, na podwórkach, przy restauracjach, a nawet obok komisariatu policji. Potwierdzeniem tego niech będzie historyjka, którą opisał w 1936 r. Dziennik Białostocki.
  Moszko Giełczyński z Wizny przybył w grudniu do Białegostoku na zakupy. Zatrzymał się na ul. Żydowskiej. W sklepiku kupił nici na ponad 20 zł. Zamiast pilnować towaru, wrócił na chwilę. Jak było do przewidzenia zawiniątko zniknęło. Kiedy z kolei nabył na ul. Szkolnej kilka par kaloszy za 30 złotych, musiał być już śledzony przez potokarzy. Chwila nieuwagi i kolejny zakup szlag trafił.
  Kiedy przed sądem stanął stary chanajkowski potokarz Nochim Gur, na zadane pytanie, dlaczego ukradł z furmanki worek z ciężkimi, mokrymi jeszcze skórami, odparł z powagą: żeby koń miał lżej. Dostał za to pół roku .

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Cicha nie zawsze była cicha

Po przedwojennej uliczce Cichej nie ma dzisiaj ani śladu. Leżała ona w samym centrum żydowskich Chanajek i liczyła zaledwie cztery numery. Z jednej strony łączyła się z ulicą Krakowską, z drugiej zaś z nieistniejącą również Orlańską .Ulica Cicha wcale nie była cichą. Wręcz odwrotnie. Panował na niej bardzo duży harmider, wywoływany tak przez stałych jej mieszkańców, jak i przybywających tam w różnych sprawach gości. Odwiedzali ją ciągle też policjanci z IV posterunku, któremu podlegała. Cztery domy a tyle hałasu.

 

Złodziejska melina, pokoiki z prostytutkami, szulerka, paserstwo, nielegalny handel wódką, a wszystko to na kilkudziesięciu metrach. W drewniaku pod numerem 1, od frontu mieszkała rodzina Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synkowie – Chaim i Chone. Szmul stanowił przykład twardego sutenera, który wątpliwą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał twardą ręką.

 

Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 roku przed białostockim sądem okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był oczywiście Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że nie powiedzą prawdy o swoim traktowaniu. Synowie Chazana grozili bowiem im śmiercią za prawdziwe zeznania, a ich koleżanka po fachu, niejaka Helena Szadurska namawiała też do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od kary.

 

Synowie Chazana, choć dopiero dwudziestoparoletni byli już zatwardziałymi złodziejami. Szczególnie wyróżniał się Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 roku opróżnił ze złotych zegarków kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Z kolei trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem, Szlomą Kukawką polewał skobel kwasem solnym przy kłódce sklepu mleczarskiego przy Żwirki i Wigury, i z ogromnym zacięciem ciął go piłką do metalu. W drugiej części domu przy Cichej 1 swój nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich.

 

Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób uświadamiał swoje racje. Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, równie wielki amator rozmaitych rozrób. Kręcił się on po ul. Brukowej, Krakowskiej czy Marmurowej i wymuszał od przechodniów dwa złotych na flaszkę wódki. Z kolei Tauba Wolfson, prostytutka, znana była z sympatii do kolejarzy. Niektórzy miłośnicy jej wdzięków nawet szli na ostre. W 1927 roku niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił tę zazdrość o pannę Wolfasównę na sześć miesięcy więzienia. W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w całych Chanajkach paserka i handlarka nielegalnym alkoholem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Drogę do niej znali niemal wszyscy pajęczarze (złodzieje strychowi). Szczególnie gorliwym dostarczycielem łupów był Abram Kukawka, którego “Dziennik Białostocki” mianował nawet królem strychów.

 

No i wreszcie domek z numerem 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbek ze złodziejskiej rodziny Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki włamywaczy. Kradł sam, a także do spółki z innymi amatorami cudzej własności. Sprzedawaniem zdobytych łupów zajmowały się jego liczne siostry. Maria trudniła się też najstarszą profesją świata. W swoim mieszkaniu przyjmowała zarówno żydowskich klientów, jak też chętnych na jej wdzięki gojów. Latem 1932 roku złożyła jej wizytę także policja. Niejaki Jankiel Kapicki z Marmurowej po pobycie na Cichej 4 nie mógł doliczyć się w swoim portfelu aż 200 dolarów. Można zrozumieć, że nie miał zaufania do banków, cóż czasy kryzysu, ale żeby chodzić po Chanajkach z taką forsą, to już bezmyślność.

Włodzimierz Jarmolik

Cinkciarz

 

  W międzywojennym Białymstoku takiego osobnika nazywano bardziej zrozumiale  waluciarz .W połowie lat 20. byli konkurencją dla bankowych kantorów,które miały monopol na prowadzenie wymiany waluty.Waluty w Białymstoku było w tym czasie całkiem sporo.
  Dolary posiadali niezubożali do końca kryzysem  fabrykanci czy przedsiębiorczy kupcy.Liczne rodziny otrzymywały w dewizach pomoc od zagranicznych krewniaków.Głównym miejscem spekulacji waluciarzy była tzw.czarna giełda .Działało w niej kilka ok. 10-osobowych ekip, których szefowie ustalali między sobą czarnorynkowy kurs dolara czy złota. Klienci musieli się z tym godzić, mimo że ponosili straty.
  W styczniu 1922 r.płacono za 1 funta-12 tys.marek,za dolara-2850 mk.,za markę niem.-1625 mk.,za franka – 225 mk.,zaś za złotą 10-rublówkę aż 14 tys. mk. Macherzy z Giełdowej mieli też swoje filie przy dworcu , ul.Rocha,ul.Dąbrowskiego ,ul. Kupieckiej i Lipowej.
  Ważnym miejscem handlu dewizami innej grupki była cukiernia Metza przy ul. Sienkiewicza. W celu zdobycia towaru waluciarze białostoccy objeżdżali okoliczne miasteczka:Supraśl, Wasilków, Knyszyn, Sokółka. Skupowali tam dolary od rodzin emigrantów.
  Do 1924 r. potentatem na czarnej giełdzie był niejaki Horodyszcz. W jego kantorze bez licencji załatwiano największe transakcje walutowe. Dziesiątki jego agentów kursowało pomiędzy Białymstokiem a Warszawą, Gdańskiem czy Berlinem.
  Na manipulacjach walutowych Horodyszcz miał dorobić się kolosalnego majątku,zanim nie zainteresowała się nim policja.
Władze policyjne oczywiście dobrze wiedziały o istnieniu czarnego rynku.Co jakiś czas były przeprowadzane obławy.Otaczano wówczas szczelnie ul.Giełdową, Kupiecką czy Lipową. Przeszukiwano podejrzane sklepiki czy bramy. Wyniki były raczej słabe. W ręce policji wpadały zwykle małe płotki.
  Trzymający cały bank rezydowali w bezpiecznych miejscach.Na początku 1924 r.śledczy przeprowadziłi kolejny nalot na cukiernię Metza. Połów był jak  zwykle kiepski.U trzech waluciarzy znaleziono raptem 36 dolarów. Spisani handlarze zostali szybko zwolnieni.
  Nielegalny handel dolarami w Białymstoku trwał i w następnych latach. Głośna sprawa miała miejsce w 1937 r.Sierpniowego popołudnia,w bramie przy ul.Sienkiewicza 12, agenci w cywilu przyłapali na gorącym uczynku trzech waluciarzy.
  Byli to Gedali Braude z Warszawy, Bendet Lifszyc, białostocki czarnogiełdziarz z Rynku Kościuszki 16 i Stanisław Brzeziński z Wesołej 15. Mieli oni przy sobie 100 dolarów i blisko 700 złotych.
Braude został skazany na 6 miesięcy więzienia i 300 zł grzywny, Lifszyc – na 6 miesięcy i 200 zł grzywny i tylko Brzeziński uniknął kary.
  Na czarnej giełdzie trzeba było bardzo uważać,bo zdarzały się na niej oszustwa.W kwietniu 1922 r.Abram Sztejn kupił okazyjnie 150 dolarów w 50-dolarowych banknotach.Okazały się to tzw. wyskrobki. Do 5-dolarówek umiejętnie doklejono 0.No cóż,fortuna zerem, przepraszam kołem się toczy.

Włodzimierz Jarmolik

Z pamiętnika narodowca

  “W końcu  lipca nasz sekretarz Kejna obwieścił nam nowinę : “Byłem u starosty i wytargowałem że będziemy mogli zorganizować manifestację na nasze” Święto przypadało w dzień 15 sierpnia,rocznicę cudu nad Wisłą. Od razu ogarną nas ogromny entuzjazm. To miała być nasza pierwsza legalna demonstracja. Zaraz poszliśmy do drukarni zamówić afisze.Zrobiliśmy ulotki i wieczorem poszliśmy tapetować miasto.
  Nadszedł 15 sierpnia.Ludzie zbierają się od rana.Przychodzi  koło’Wasilków” z orkiestrą. Przychodzą ludzie z powiatu ,związku mieszkańców przedmieścia. Z jednej ze wsi za  Surażem nadjechał nawet nieduży oddział konny. Było ich ze 30. Wszyscy w mundurach. Mieli porobione z drzewa lance a na nich proporczyki.
  Przyjechało również ze 100 cyklistów na udekorowanych rowerach.Było nas kilka tysięcy.Wszystko wyglądało ślicznie.

  Pochód uformował się na dzisiejszym Placu Wyzwolenia i ruszamy środkiem ul.Sienkiewicza.Na przedzie  sekretarz Kejna ,za nim niosący proporzec naszej organizacji Halicki. Za nim nasi radni,członkowie SN – Butkiewicz,Czesław Serwatko,Paweł Janicki,Franciszek Biegański,członkowie Zarządu Grodzkiego z Czernikiem na czele.Następnie grupy w mundurach i na końcu cywile,którzy nieśli transparenty z hasłami-Niech żyje  armia polska ,Idea narodowa odrodzi Polskę , W Polsce chleb i praca dla polaków.
  Nasz  pochód zamykało 100 rowerzystów i 30 konnych,idziemy wszyscy do kościoła św.Rocha,gdzie naszym sympatykiem był wikary.
Oczywiście taka masa ludzi nie zmieściła się w środku i nabożeństwo odbyło się na zewnątrz. Szybko ubraliśmy ołtarz.

  Ksiądz wygłosił płomienne kazanie.Po mszy wszyscy wracamy na Plac Wyzwolenia i cały czas wznosimy okrzyki   – Niech żyje ruch narodowy , Niech żyje Polska Narodowa.
  Na Placu rozwiązujemy pochód.Na zbudowanej specjalnie na tę okazję trybunę wchodzi redaktor Dziennika Narodowego z Warszawy  – Giertych .W czasie jego przemówienia jakiś socjalista a może komunista wyskoczył z grupą ludzi i zaczą krzyczeć – Niech żyje dyktatura proletariatu , no to nasi jak skoczyli do niego i zaczeli go walić.  Miałem wtedy laskę przy sobie ( do dziś zachowałem ją sobie na pamiątkę) i tą laską go po głowie. Tylko  nie kijem -krzyczał zasłaniając się się rękami. Zaraz zjawiła się   policja.

  Giertych pięknie przemawiał.Ludzie bili brawa , potem przemawiał ks.Ostrowski (pochodził ze Złotorii k.Tykocina),prezes okręgowy SN-u.
Manifestację zakończono  odśpiewaniem naszego hymnu  :
  Orzeł biały wzlata w wzwyż -Dumnie wznieśmy w górę czoła -Patrząc w polski znak i krzyż -Polsce niesiem odrodzenia-Niechaj wroga przemoc drży -Już zwycięstwa dzień nadchodzi -Wielkiej Polski moc to my “

Tuwim w Białymstoku

 

Rodzina  Adeli  Krukowskiej, matki Juliana Tuwima , przed I wojną światową mieszkała właśnie w Białymstoku.
  Nie od rzeczy jest też wspomnieć, że Julian Tuwim biegle znał esperanto! To kolejna nić wiążąca poetę z naszym miastem.
  On sam przyjechał tu dopiero w 1927 roku. Był już uznaną sławą. O grupie skamandrytów wiedzieli przecież wszyscy. Byli oni bowiem ulubieńcami kawiarni i salonów. Ich wiersze słychać było wszędzie. Przyjazd Tuwima do Białegostoku był więc wydarzeniem. Jak zwykle przy tego formatu gwieździe najodpowiedniejszym miejscem na zorganizowanie spotkania był teatr Palace.
Na jego widowni mogło bowiem zasiąść blisko 800 widzów. Za tak dużą salą przemawiało również to, że zapowiedziano tylko jeden występ Tuwima.
  Odbyć się miał we wtorek, 17 maja o godzinie 20. Organizatorzy zapowiadali, że sławny gość odczyta “wiersze liryczne, miłosne, groteskowe i satyryczne. Parodie literackie. Fragmenty poematu Skrzydlaty Złoczyńca. Utwory niedrukowane. Tłumaczenia poetów rosyjskich m. in. wyjątki ze Słowa o pułku Igora, Jeźdźca miedzianego Puszkina, Baumonta, Briusowa, Sołoguba i Obłoku w spodniach Majakowskiego”.
  Licząc na sukces kasowy, podkręcono w górę ceny biletów. Najtańsze były po 70 groszy. Na inne imprezy w Palace najtańsze bilety szły po 20-25 groszy.
Ci zaś, którzy chcieli dobrze słyszeć i widzieć poetę musieli zapłacić aż 4 złote. Jeszcze w przeddzień poetyckiego występu zapewniano, że “wieczór autorski znakomitego poety Juliana Tuwima w Białymstoku wywołał tak olbrzymie zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodzieży, że bilety są rozchwytywane”.
  I gdy wszystko zapowiadało się wspaniale, to we wtorkowy wieczór nastąpiło ogromne rozczarowanie. Na widowni Palace zasiadło zaledwie 25-30 osób. Mimo frekwencyjnego blamażu “słuchacze wynieśli z tego wieczora autorskiego najlepsze wrażenie”. Recenzent dodawał, że “wierszy czytane przez p. Tuwima, ich treść, rytm, liryzm i ekspresja wybitnie świadczyli, iż mamy do czynienia z poetą z Bożej łaski”. Cóż więc się stało.

  Przyczyną klęski, bo tak trzeba określić to, co wydarzyło się w Palace była nieprzewidziana, a może zbagatelizowana konkurencja. W pobliskim bowiem kinie Apollo, przy ulicy Sienkiewicza 20, tego samego dnia, o tej samej godzinie i też z jednym występem prezentowała się grupa artystów warszawskiej operetki.
  W pierwszej części swego występu prezentowali “szlagier w jednym akcie” pod intrygującym tytułem “Ona ma coś!” Gdzież tam Tuwimowi równać się z tak ekscytującym dziełem. W drugiej części występu warszawiacy zapowiadali “humor, śpiew i tańce”. Ta część wieczoru miała też atrakcyjny tytuł: “Nóżki na stół!” W finale tego popisu wykonywano brawurowy numer Felek Pompka.
  To dopiero były prawdziwe atrakcje. Rechocząca publika czuła, że ociera się o wielką sztukę z nie mniej wielkiego świata. Miała w pogardzie poetyckie westchnienia liryczne czy wysublimowane groteski układane dla kawiarnianych snobów.
  Tę kolizję białostockich upodobań na linii Palace – Apollo skwitowano jadowicie. “Są to gusty i gusteczki: jednemu smakują lody malinowe inny woli prosiaka w sosie chrzanowym… Kto lubi wiersze liryczne znanego poety, a kto Nóżki na stół”… Może to właśnie w ten majowy, niezbyt udany wieczór, Julian Tuwim wyrobił sobie melancholijny stosunek do Białegostoku.
  Określił go dokładnie podczas swojego kolejnego pobytu w mieście w lutym 1935 roku. Tym razem publiczność nie zawiodła. Przybyłego na zaproszenie Koła Miłośników Historii Literatury i Sztuki poetę witano i podziwiano tłumnie. Ale i tym razem coś musiało pójść melancholijnie.
  Po wieczorze Jan Glinka prezes Koła, a jednocześnie wybitny białostocki historyk, postanowił, czując się w obowiązku gospodarza, towarzyszyć Tuwimowi w nocnej wędrówce po mieście.
Czasu mieli sporo, bo pociąg do Warszawy odchodził dopiero o 2. w nocy. Panowie zasiedli więc w Ritzu. Dosyć szybko skonstatowali, że jest tu nudno i pusto.
  Przeszli więc do pobliskiego Cafe-Clubu, który mieścił się w Pałacyku Gościnnym przy Kilińskiego. Tu zastali “gaszenie świateł”.
  Markotni poszli więc na Rynek Kościuszki do popularnego Akwarium. Tu, jak zauważył Glinka siedziało “parę smętnych postaci”.
Widząc to wszystko Tuwim, może też pamiętając pustki w Palace przed siedmiu laty, zwrócił się do Glinki z pytaniem “Wie pan, co to jest melancholia?” i nie czekając na odpowiedź dokończył “To, gdy w lokalu jest więcej personelu niż gości”.

 Andrzej Lechowski

Strajk w fabryce dykty

  Maj 1936 r. przyniósł kolejne strajki w białostockich fabrykach. Decydowały niekiedy drobne sprawy. Nie wiadomo po raz który, zaprotestowali robotnicy w zakładach dykt braci Maliniaków przy Kolejowej. Domagali się powrotu czterech zwolnionych kolegów, bo ci nie chcieli pracować za niespełna 2-złotową dniówkę.
  Było to mniej niż stawka przyznana bezrobotnym oczyszczającym dno rzeki Białej.
Kiedy następnego dnia delegacja dykciarzy przystąpiła do rozmów z dyrekcją, żądań było już więcej. Przede wszystkim 25-procentowa podwyżka i ekwiwalent za niewykorzystane urlopy w gotówce, a nie jak dotychczas w drewnie. W rozmowach pośredniczył, jak zwykle przedstawiciel Okręgowego Inspektoratu Pracy. Trwały one długo, obie strony pozostały przy swoich racjach. Robotnicy dowodzili, że ich realne płace spadły od 1934 r. niemal o połowę.
  Dyrektor rozwodził się o cenach surowca i słabym zbycie gotowych produktów. 17 maja w fabryce dykt Maliniaków rozpoczął się strajk okupacyjny, czyli tzw. polski. Była to bodaj pierwsza w Białymstoku taka forma protestu robotniczego.
  Wszyscy robotnicy, tak mężczyźni, jak i kobiety, w liczbie ok. 140 osób, pozostali na terenie zakładów przy ul. Kolejowej, rozlokowując się w hali produkcyjnej i kotłowni. Brama została zamknięta. Stanęli przy niej strażnicy. Organizatorzy strajku zapewniali władze, że wszystko będzie odbywało się w spokoju i porządku.
  Strajkujący nie stracili oczywiście kontaktu ze światem. Ich przedstawiciele wychodzili codziennie na rozmowy pojednawcze. Szły one jednak bardzo opornie. Ludzie udawali się do domu po żywność i bez kłopotów wracali. Solidarna pomoc przyszła też od związków zawodowych. Piekarze dostarczyli furę chleba, rzeźnicy kosze z kiełbasą.
  Na teren zakładu wpuszczony został nawet korespondent Echa Białostockiego, choć najpierw strażnik “starozakonny z długą brodą”, zignorował legitymację prasową i odesłał po zezwolenie do kancelarii fabryki. To pomogło. Reporter mógł wejść, zobaczyć, co się dzieje wewnątrz i wysłuchać żalów okupujących zakład. A żale były ogromne. Robotnicy, żeby nie tracić miejsc pracy, sami podzielili się na dwie zmiany. Harówka 3 dni w tygodniu w katorżniczych warunkach.
  Najniższa stawka – 1,95 zł. Palacz, arystokrata, tylko 3 zł, gdy w innych fabrykach tacy dostawali prawie 5. A w domu dzieci, często chore. Niedołężni rodzice na utrzymaniu. Tylko ten protest dawał jakąś szansę na poprawę bytu. Strajk okupacyjny w fabryce Maliniaków trwał prawie miesiąc.
  Codziennie zasiadano do rozmów i rozchodzono się z niczym. Dwoili się i troili pośrednicy z Inspekcji Pracy, panowie Świeżowski i Kimmel. Wmieszało się Starostwo Grodzkie.
Robotnicy opuścili żądania do 20 proc. podwyżki, pracodawca dawał tylko 10. O płatnych urlopach dawno zapomniano. W końcu trzeba było jakoś się ugodzić.
  Po dalszych ustępstwach z obu stron, 12 czerwca okupacja fabryki dykt przy ul. Kolejowej została zakończona. Inną drogę walki o płace wybrali pracownicy fabryki dykty w Dojlidach. Byli oni zależni od Dyrekcji Lasów Państwowych i do niej zgłaszali swoje pretensje. Związek zawodowy działający w zakładzie ogłosił 22 maja tzw. strajk włoski. Robotnicy przerwali pracę na 2 godziny.       Następnego dnia były to już 4 godziny. A kiedy i to nie przyniosło reakcji ze strony dyrekcji, 260 osób nie tknęło roboty przez cały dzień. To pomogło. Dyrektor fabryki inż. Chrzan zasiadł do rozmów z delegatami załogi. Choć momentami jeszcze zaiskrzyło, strajk dykt w Dojlidach został po kilku dniach zakończony bez uszczerbku dla robotników.
  A pod koniec czerwca znowu wybuchł strajk u Maliniaków. Tym razem przeciwko zwolnieniu dwóch robotnic, które już miały zajęcie służących. Jedną zwolniono. Obyło się bez okupacji fabryki.

 Włodzimierz Jarmolik

Przedwojenny złodziejaszek

  Przedwojennych złodziejaszków białostockich interesowało wszystko, co można było tylko ukraść. Trafiały się im łupy warte zachodu, ale też i całkowicie dziwaczne. Tutaj będzie więcej o tych ostatnich.
  Zawsze powodzeniem złodziei, zwłaszcza tych drobniejszych , cieszyła się odzież, papierosy i żywność. Zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, kiedy to na rynku był deficyt tych towarów.
Oto np. latem 1922 roku kilku śmiałków w biały dzień dostało się do pokoju zajmowanego przez statetecznego urzędnika kolei. Adres – Kraszewskiego 11. Wynieśli stamtąd bez przeszkód nowy surdut, dwa garnitury, a na dodatek kilka par niezdeptanych jeszcze butów. Zrobili to tak zręcznie, że sąsiedzi zza ściany niczego nie słyszeli.
  Cofnijmy się jednak do roku 1919. Chanajkowskim spryciarzom bardziej opłacała się robótka, którą wykonali 8 maja o godz. 4 nad ranem. Włamali się wówczas do składu kupca Jezierskiego przy ul. Nowy Świat i wytargali stamtąd 4 ogromne paki papierosów o wartości 40 tys. marek.
  Jeśli idzie o kradzież żywności przykładem niech będzie historia Władysława Wasilewskiego (Charkowska 1). Lipcowego dnia został on zatrzymany przez policjanta, na ul. Żydowskiej z dużym workiem na plecach. W środku był nóż, który sprytny złodziejaszek podwędził na dworcu towarowym przy ul. Poleskiej. A teraz przegląd innych, dziwaczniejszych kradzieży.
  W 1923 roku okradziono koszary im. gen. Józefa Bema. Opryszki nie dostali się oczywiście do garnizonowej kasy, ale zadowolili się deskami i żelaznymi prętami z wojskowego ogrodzenia.
  Rok później prasa białostocka pisała o dużej partii herbaty, którą sprowadził do miasta kupiec Boksztajn, a która zniknęła z jego kantoru w tajemniczych okolicznościach. Może wyjaśnił to Iron Kaufman, stróż przy bocznicy żydowskiej na ul. Ciemnej, na której strychu policja odnalazła część złodziejskiego łupu.
  W 1925 roku pozbawieni zupełnie skrupułów złodzieje okradli ochronkę św. Wincentego a’Paulo przy ul. Legionowej. Biedna dziatwa straciła koc i prześcieradła.
Agenci policyjni trafili na trop sprawców, a ci mieli czego się wstydzić w sądzie. W czerwcu 1927 roku Dziennik Białostocki donosił o kolejnym “radio-złodziejstwie”. Rzeczywiście kradzieże aparatów radiowych przybrały w tym czasie niespotykane rozmiary.
  Tym razem swoją własność stracił Stanisław Chrzanowski z ul. Słonimskiej. Poza radiem jednak nic nie zginęło, tym faktem zdziwieni byli nawet prowadzący śledztwo z EUS. Na początku lat 30. buszował z kolei w Białymstoku iście zapiekły meloman. Kradł płyty gramofonowe. W maju 1932 roku p. Aron Szwarc , mieszkający przy ul. Marszałka Piłsudskiego, stracił 30 melodyjnych krążków, które sprowadził nie tak dawno aż z Paryża. Z kolei rok później miało miejsce włamanie do sklepu muzycznego, prowadzonego przez Macieja Rybickiego przy ulicy Kilińskiego 12.
  Złodzieje wynieśli 240 płyt gramofonowych, a do tego skrzypce i mandolinę. Latem białostockie gospodynie nagminnie zajmowały się smażeniem konfitur i przygotowywaniem weków na zimę. W 1935 roku złodziejaszki dokonali przemyślnie robótki w piwnicy Berka Korka. Ogołocili ją ze wszystkich słoików. O pomoc w tej kradzieży policja podejrzewała pomoc domową Anastazję Stepaniuk.
  Koniec przedwojnia pod względem rozmaitości złodziejskich wyczynów na bruku białostockim był także bardzo ciekawy. Oto Aleksander Kuleszyński ze wsi Jurowce zgłosił na policję swoją stratę. Był nią ni mniej ni więcej 166-kilogramowy wieprz, który zginął z furmanki jadącej na Sienny Rynek. Włościanin mógł dostać za niego grubo ponad 100 złotych. Znacznie mniejszą stratę poniósł w czerwcu 1939 roku Lejba Gelberg, pomieszkujący przy ul. Mickiewicza. Był on znanym w okolicy gołębiarzem. Jego rasowe ptaki fruwały wszędzie. Pewnego ranka w gołębniku zabrakło aż 17 sztuk szczególnie cennych winerków. Stratę wyceniono na 25 złotych. Szukanie sprawców tej kradzieży było daremne. Cały przedwojenny Białystok oblatany był gołębim bractwem.

 Włodzimierz Jarmolik

Szajka szniferów

  Międzywojenny Białystok w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości był miastem jeszcze podniszczonym wojną i mocno zubożałym.
  Wystarczy choćby przejrzeć kronikę kryminalną w ówczesnych miejscowych gazetach, żeby stwierdzić, że np. taki rok 1923 był szczególnie obfity w nocne kradzieże mieszkaniowe.
  Żeby zostać sprawnym szniferem, czyli kimiarzem (nocny złodziej mieszkaniowy), trzeba było mieć dużą sprawność fizyczną do wspinania po krzywych murach budynków, różnych gzymsach, rynnach i balkonach, ażeby dostać się do upatrzonego na wyższych piętrach mieszkania. Latem, okno – cel złodzieja – pozostawiano zwykle otwarte. W środku pomieszczenia sznifer musiał także wykazać się dużym opanowaniem i kocią zręcznością, by nie budząc śpiących domowników, sięgnąć nie tylko do szaf, biurek i innych schowków, ale i do kieszeni ubrań wiszących na krzesłach przy łóżkach, a nawet pod poduszki.
  Aż prosi się przypomnienie tu opisu sznifera z realistycznej książki Sergiusza Piaseckiego pt. “Jabłuszko”, ukazującego właśnie złodzieja pracującego na tzw. ślam (podczas snu) ze światka przestępczego Mińska białoruskiego zaraz po I wojnie światowej.
Glista – sznifierz “był niewątpliwie najlepszym złodziejem w mieście.Długi, patykowaty, kościsty. W marszu groteskowo przechylał się na boki, w tył i w przód. Wyglądał jak chodzący, składany metr.       Spojrzysz na niego: zdawało się nie przejdzie przez mieszkanie, aby nie przewrócić krzesła, stołu, szafy, a nawet pieca, nie mówiąc już o drobnych sprzętach. I jak taki może być nocnym mieszkaniowym złodziejem. Lecz było to złudzenie
  Gdy nadchodziła noc Glista się przeistaczał. Chód jego nabierał pewności i elastyczności, ruchy robiły się pewne, celowe, z oczu znikał wyraz ospałości.
A na robocie w ciemności poruszał się, w nieznanym sobie mieszkaniu, wśród śpiących ludzi, z takim spokojem, pewnością i sprytem, że nikt by mu w tym nie dorównał
Znany był z czystego wyrabiania najtrudniejszych interesów”. Sznifer pracował sezonowo Szniferzy pracowali głównie latem. Była to więc robota jak najbardziej sezonowa. Nawet zamknięte okna nie stanowiły dla nich problemu.Do ich sforsowania mieli niezawodne przyrządy.
  Były to przede wszystkim dłuto, diament do cięcia szkła, a zwłaszcza tzw. plaster złodziejski, czyli specjalna gumowa uszczelka do wysysania fragmentów nadrysowanej szyby. Taką metodą dokonano w letnie miesiące 1923 r. kilkunastu włamań do zaspanych, białostockich mieszczuchów.
  Wreszcie wpadli. Najkorzystniejszą porą roku do skoku “na ślam” były godziny 2 – 3 po północy. Wówczas sen był najtwardszy. Złodzieje wiedzieli o tym znakomicie. Właśnie tą porą, w marcu, okradziony został Chaim Rozenberg z ul. Czystej 5.Nocnych gości zainteresowała posiadana przez niego biżuteria. Znaleźli ją w szufladzie nocnego stolika. Wartość całego kuszu (łupu) była spora – 5 milionów marek polskich.
  Sytuacja powtórzyła się na początku maja również na ul. Czystej, ale tym razem pod jedynką. Z mieszkania Lejby Gorfinkiela szniferzy wynieśli przez okno garderobę o przybliżonej wartości 5 mln marek. Nikt z kimających mieszkańców nic nie słyszał.Prawdziwy festiwal nocnych odwiedzin nastąpił w czerwcu – sierpniu 1923 r. Miało miejsce kilkanaście włamań dokonanych zawsze tym samym sposobem.
  W środku nocy, do środka mieszkania i z powrotem na ulicę. Szniferzy trafili m.in. na ul. Kupiecką, Suraską i Dąbrowskiego. Nie udała się natomiast wizyta na ul. Mazowieckiej u Abrama Birbauma.
Hałasu narobił pies z sąsiedztwa. Jak skwitował to miejscowy reporter na łamach Dziennika Białostockiego – “nerwowi złodzieje bez łupu opuścili teren pracy”. Szalejąca inflacja powodowała, że i łupy drożały. Sięgały już 50 – 300 milionów marek.
 Takie straty zanotowano przy ul. Botanicznej w domu Ignacego Jabłońskiego czy w mieszkaniu Rywki Chajert przy ul.Bożniczej, skąd sprawcy wynieśli odzież i bieliznę wartą 300 mln marek.
Szajką szniferów, która w końcu trafiła za kratki kierował niejaki Jan Rafalski, rutynowy złodziej warszawski.

Na skraju Chanajek

  Ulica Młynowa leżała na skraju żydowskich Chanajek. Słyneła z całkiem niezłych, wyjątkowych fachowców.
Tamta Młynowa to 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z 20. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua.
Przodowały dwa domy, pod numerem 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała miejsce w mieście – a zwłaszcza w okolicach Chanajek – jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.
  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył się dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II.
  Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna.
Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, zaraz na ulicy został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzie do kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy.
  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach. W sierpniu 1923 roku przyuważył na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek.
 

Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomych w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie.
  Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego grodzieńskiego fabrykanta.
Kolejne półtora roku musiał spędzić w przepełnionej sali więzienia przy ulicy Baranowickiej. Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie.
  Przekonał się o tym osobiście doktor Emil Kew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego zegarka oraz złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.
Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze. W latach 30. fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24).
Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane.
  W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego, mieszczącego się przy ul. Angielskiej.
 

Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji. W czasie, kiedy mąż poszedł za kratki, Chana Szuster nie próżnowała. Założyła z Chaimen Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem niepotrzebnej i niezdatnej do użytku odzieży.
  Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie dokonywali włamania. Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienia o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja.
  Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na ul. Młynowej pod 24. co i rusz pojawiali się policjanci. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku.
 Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowała uciekać, rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność, wymierzając stosowną karę.

Włodzimierz Jarmolik