Dziennik Bialostocki 1931 r.

Pisałem już niegdyś w tej rubryce o Chaimie Garberze, który na przełomie lat 20 i 30 ub. wieku królował wśród białostockich kasiarzy, czyli szczególnie doświadczonych włamywaczy okradających sejfy bankowe. Swoich skoków dokonywał zarówno w mieście, jak i na prowincji. W kasiarskim fachu nieodzowni są pomocnicy. Prucie kasy za pomocą raku i boru, a do tego jeszcze machając szabrem czy sztamajzą wymagało sporego wysiłku. Garber upatrzył sobie na pomagiera zdolnego młodzieńca z Chanajek, Mejera Krynickiego, wśród ferajny znanego jako Krynica. Kiedy mistrz zaliczał kolejną odsiadkę, poduczony już nieźle Krynica zaczął działać na własny szczot.
W nocy z 23 na 24 stycznia 1931 r. miało miejsce włamanie do Banku Ludowego w Wołpie (powiat grodzieński przedwojennego województwa białostockiego). Złodzieje za pomocą łomu ukręcili potężną kłódkę przy drzwiach wejściowych i zabrali się do kasy. Łupem nocnych klientów bankowych padło kilkaset dolarów i pewną ilość obligacji pożyczki budowlanej. Choć przestępcom udało się niepostrzeżenie zbiec, to sposób dokonania kradzieży był dziwnie znajomy. Widać było szkołę białostockiego kasoera Chaima Garbera. Ponieważ jednak ten siedział w więzieniu, policja kryminalna z ul. Warszawskiej zainteresowała się jego znanym uczniem Mejerem Krynickim. Krynica został niezwłocznie zatrzymany, o czym z entuzjazmem doniosły miejscowe gazety, zaś Dziennik Białostocki podsumował swoją notatkę wcale trafną uwagą: „Tak to przeważnie bywa, że kto otwiera, tego później zamykają”.
Pomimo uzasadnionych podejrzeń kasiarz Krynica po kilku dniach znowu spacerował na wolności. Przedstawił po prostu alibi, które wykluczało jego udział na bank w Wołpie. Udał się od razu na Rynek Kościuszki 1, do lokalu, w którym mieściła się redakcja Dziennika Białostockiego. Tam zażądał widzenia się z naczelnym i wyraził swoje oburzenie za nieprawdziwe słowa. Powołał się przy tym na swoje źródlanie czyste nazwisko. Może by redakcja i napisała jakieś sprostowanie, gdyby nie jeden fakt. Oto kilka dni później Krynica został przyłapany w Brześciu nad Bugiem w momencie gdy zabierał się do otwierania kasy pancernej stojącej spokojnie w składzie meblowym Chaima Olickiego. Trafił do pudła.
A teraz mamy lato 1933 r. Posterunkowy patrolujący uliczki sennego Supraśla zatrzymał do wylegitymowania dwóch podejrzanie wyglądających osobników. I co się okazało! Trafił na Mejera Krynickiego i jego mentora Chaima Garbera, którzy będąc na warunkowym zwolnieniu przymierzali się właśnie do nowego skoku. Podczas rewizji znaleziono przy nich komplet precyzyjnych narzędzi do otwierania zamków i kas.
Wpadka w Supraślu nie spowodowała jednak dla Krynicy większych nieprzyjemności. Już kilka miesięcy później rozpoczął on całą serię występów na terenie miasta Białegostoku. Najpierw pozbawił Szlomę Orlańskiego (Polna 6) garści biżuterii o niebagatelnej wartości 3435 złotych. Następnie, 24 listopada, razem z Garberem, włamali się do biura rzeźni miejskiej i po rozpruciu rakiem kasy ogniotrwałej, zainkasowali 2 tysiące złotych i 10 dolarów. Łup mógł być pięciokrotnie większy, gdyby tego właśnie dnia Magistrat nie zażyczył sobie ok. 7 tys. złotych na wypłatę dla swoich urzędników.
Z kolei w marcu następnego roku uparty Majer Krynicki postanowił prawdopodobnie podciągnąć się nieco w literaturze, odwiedził bowiem nocną porą Księgarnię Nauczycielską przy ul. Kilińskiego. Jednak najpierw zajął się oczywiście kasetką z pieniędzmi.
Jesienią 1934 r. dokonał Krynica jeszcze jednego, mocno spektakularnego skoku – na młyn elektryczny przy ul. Mazowieckiej, będący własnością Jana Karnego. Ale ta historia zasługuje na osobne potraktowanie. Nieco później.
Włodzimierz Jarmolik
W 1926 r., 23 października, niedługo po północy wybuchł pożar w magazynach Towarzystwa Handlowo-Transportowego Warrant przy ul. Kolejowej 12. Szybko powiadomiona straż ogniowa walczyła z żywiołem do godziny 6 rano. Nie tylko gaszono płonący budynek, ale też zabezpieczono sąsiednie domy przed zachłannym ogniem. Na miejsce katastrofy przybyła delegacja władz miejskich z prezesem Filipowiczem na czele. Pojawił się też komendant powiatowej Policji Państwowej Sobociński, a dochodzenie rozpoczął szef
Urzędu Śledczego – Makare- wicz. Miało trwać ono blisko sześć lat. Firma Warrant stanowiła własność kilku wspólników. Należeli do nich bracia Mejer i Tewel Krugmanowie, Lejzor Kugel i Abel Furman. Budynek, który zajmowała, stanowił własność Towarzystwa Akcyjnego Wieczorek. Był to jednopiętrowy magazyn, całkiem murowany, zapełniony różnymi towarami. Na dole w beczkach stały oliwa, stearyna, kalafonia i inne żywice. Na pierwszym piętrze znajdowały się składy towarów kolonialnych, należących do białostockich kupców. Według późniejszych zeznań właścicieli nagromadzony w Warrancie dobytek wart był około miliona złotych. Np. Alter Grynberg, kupiec branży futrzarskiej oświadczył, że trzymał w magazynie dziewięć koszów skórek soboli,
gronostajów, tchórzy, lisów i wiewiórek. Ich ubezpieczenie wynosiło 20 tys. dolarów. Taką samą kwotę ubezpieczeniową zgłosił Berek Lew, właściciel największego w Białymstoku interesu obuwniczego. Pretensje wnieśli też inni handlowcy, którzy mieli stracić w pożarze wiele cennych rzeczy. Wszyscy o dziwo byli wysoko ubezpieczeni. Po mieście od razu zaczęły krążyć przeróżne plotki na temat spalenia się Warrantu. Zastanawiano się przede wszystkim, dlaczego owej fa
talnej nocy w magazynie nagromadziło się tak wiele drogich towarów? Dlaczego budynek spalił się tak szybko i doszczętnie? Dlaczego też kupcy składujący w Warrancie swoje towary ubezpieczyli je na różne sposoby w odległych często od Białegostoku towarzystwach asekuracyjnych? Odpowiedź na te pytania miało dać śledztwo policyjne i dociekanie miejscowej prokuratury. Dopiero w październiku 1932 r. nastąpił białostocki finał sprawy pożaru Warrantu. Określono ją jako umyślne podpalenie i chęć wymuszenia wysokiej asekuracji. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego zasiadło 11 osób, w tym m.in. Lejzer Kugel, Abel Furman, Berel Lis i Chackiel Geldsztejn. Obok nich znalazło się także miejsce dla Jankiela Najdorfa i Izaaka Kantora, dwóch osobi
stości z chanajkowskiej ferajny. Według aktu oskarżenia to właśnie oni mieli odpowiadać za werbunek właściwych podpalaczy. Oczywiście za odpowiednie wynagrodzenie. Zeznawało blisko 250 świadków. Był wśród nich również doprowadzony z więzienia Jankiel Rozengarten, znany chanajk ow ski bandzior o ksywce Jankieczkie. Ponoć w jego domu odbywały się spiskowe rozmowy na temat zamiaru podpalenia składów przy ul. Kolejowej. 9 grudnia 1932 r. sąd ogłosił wyrok. Furman, Kugel i Lis
za zorganizowanie podpalenia i próbę wyłudzenia półmilionowego ubezpieczenia skazani zostali na cztery lata więzienia. Kilku innych oskarżonych kupców dostało po roku. Chanajkowskich opryszków z braku wystarczających dowodów uniewinniono. Tym razem im się upiekło. Sprawa podpalenia Warrantu na tym rzecz jasna się nie skończyła. Nastąpiły odwołania do Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Ten znalazł niedociągnięcia proceduralne i siedzących już za kratkami skazanych uniewinnił. Materiał dowodowy przejął Sąd Najwyższy. Ten podtrzymał tylko zarzut próby oszustwa ubezpieczeniowego. Wyrok brzmiał 3 lata więzienia dla głównych kombinatorów. Ostatni opuścili kryminał przy Rakowieckiej w Warszawie Abel Furman i Lejzor Kugel. Był sierpień 1938 r.
Włodzimierz Jarmolik
Tym razem przytoczę kilka historii o przygodach kulinarnych czasów PRL. Generalnie kroniką opisującą kolizje klienta z zakładem gastronomicznym czy sklepem były wszechobecne wówczas książki życzeń i zażaleń. Jednak w miarę upływu czasu ich stosowania, przeciętny Kowalski przestał pokładać jakąkolwiek nadzieję w tym, że wpisując swoje wrażenia do owej książki, cokolwiek zmieni. Bowiem stosowaną powszechnie praktyką były dwie książki w jednej placówce.
Jedna dla niezadowolonych klientów, i tę widział tylko Kowalski i kierownik sklepu czy baru, a druga oficjalna, którą z kolei widział tylko kierownik i ewentualny kontroler. Nie muszę wyjaśniać, kto wpisywał się do tej drugiej. Niemniej obywatele nabici w butelkę przez handel czy gastronomię nie myśleli, aby bez walki ustąpić z pola. Pozostało więc pisanie do gazet. Te o dziwo chętnie publikowały co lepsze historyjki.
Oto i przykłady. Pewna pani w lipcu 1968 roku nabrała ochoty na „wyborowy barszcz biały na wędzonce”. Tę fanaberię można jedynie tłumaczyć niezbyt ładną pogodą w lipcu tamtego lata. W celu zrealizowania swojej (męża) zachcianki udała się do Delikatesów na Suraską i kupiła koncentrat owego przysmaku. Chyba nie była zbyt doświadczoną kucharką, bo dopiero po ugotowaniu okazało się, „że barszcz zamienił się w … grochówkę”. No trudno. Następnego dnia ponownie pomaszerowała do Delikatesów. Naiwna. Znowu kupiła to samo i znowu miała to samo. Personel Delikatesów bezradnie rozkładał ręce. Każdemu przecież może zdarzyć się pomylić etykiety, a zupa zawsze zupą.
To nie był udany lipiec dla białostockiego Społem. Ledwo przebrzmiały echa cudu przemiany barszczu w grochówkę, to wypaliła afera zrazów po węgiersku w Astorii. Lokal ten szczycił się dobrą kuchnią, a kierownictwo z dumą podkreślało, że Astoria jest „wytwornym lokalem I kategorii”.
Pewnego dnia w obiadowej porze jeden z klientów po zjedzeniu wyśmienitego ponoć chłodnika zamówił właśnie owe zrazy. Gdy kelner postawił przed nim ów specjał, to amator madziarskiej kuchni stwierdził, że zrazy „po prostu śmierdziały i nie było żadnych wątpliwości co do ich jakości”. Rozsierdzony klient zażądał widzenia z kierownikiem Astorii . Od słowa do słowa doszło do propozycji, aby kierownik sam spróbował zraza. Kierownik okazał się na tyle inteligentny, że stanowczo odmówił, a na dodatek ostentacyjnie obraził się i natarczywość wybrednego konsumenta potraktował „jako zamach na swą godność”. Bohatersko odparła też atak, czyli propozycję zjedzenia zrazów szefowa kuchni.
W końcu to ona dokładnie wiedziała co wypitrasiła, nazywając to zrazami po węgiersku. Całe zajście obserwowali liczni o tej porze klienci, którzy ponoć zaczęli zakładać się, kto w końcu zje czekające na wyrok zrazy. Na wieść o tym incydencie następnego dnia do redakcji Gazety Białostockiej zaczęli zgłaszać się inni stołownicy Astorii, których próbowano nakarmić owym „daniem dnia”, nazwanym też „szef kuchni poleca”.
Po tych wyczynach w Astorii utyskiwanie na menu w Turoblance wydaje się wykwitem najczystszego malkontenctwa. Ale po kolei. Pewna, jakbyśmy to dziś powiedzieli, recenzentka kulinarna wybrała się w 1966 roku właśnie do Turoblanki. Najpierw zgodnie z regułami recenzji dała wstęp do owej wizyty. Pisała więc: „gdy jadłospis restauracji lub nawet szyld w witrynie tejże informuje nas o t.zw. specjalności zakładu, przyzwyczailiśmy się – zgodnie z sugestią reklamy – uważać, iż rzeczywiście może to być potrawa wyjątkowo dobrze i smacznie przyrządzona. I aczkolwiek niekiedy srodze szef kuchni zawodzi, to jednak przy każdej następnej okazji – dajemy się znowu skusić”.
Ten wstęp dotyczył specjalności Turoblanki, czyli schabowego. No cóż, widać szef kuchni nie miał nadmiaru fantazji. Schabowy, jak słusznie zauważyła recenzentka, to „ oklepane i dostępne w każdej restauracji danie”, choć zaraz mitygowała się, że „wytrawni smakosze twierdzą, iż z potrawami – jak z utworami muzycznymi – można komponować przeróżne wariacje na ten lub ów temat”.
Kompozycja schabowego w Turoblance polegała na panierowaniu samym jajkiem bez tartej bułki. Ale nie o schabowego tutaj szło, choć ten zdaniem recenzentki był całkiem, całkiem. Sednem sprawy była sama Turoblanka. Turoblanka bowiem to po esperancku Białowieża. No i tu cię mamy – co ma poczciwy schaboszczak do puszczy i żubrów? Szef kuchni z Turoblanki widać był przyjezdny. Recenzentka słusznie więc zauważała, że po pierwsze restauracja znajduje się na szlaku potencjalnego turysty, a po drugie intrygująca nazwa – Turoblanka – mogłaby zapowiadać coś bardziej intrygującego niż kotlet schabowy. I w tym momencie puszczała wodze swojej fantazji pisząc: „nie mówię o pieczeni z żubra, sarny czy dzika… Nierealną mrzonką byłaby specjalność zakładu: dziczyzna. Ale już bigos myśliwski po białowiesku ma szanse stać się rarytasem specjalnym Turoblanki”.
Zdobędę się na śmiałość i spróbuję coś w esperanto jednak bąknąć, wyobrażając sobie w witrynie restauracji napis, który nigdy się w niej jednak nie pojawił. Bigoso Turoblanka. I pod spodem specjalność kuchni.
Problem sam się rozwiązał, bo z krajobrazu ulicy Lipowej zniknęła nasza Turoblanka, ustępując miejsce kosmopolitycznym kulinarnym sieciówkom.
Alternatywą dla restauracji i barów były stołówki. Obsługiwały przede wszystkim pracowników zakładu czy instytucji, przy której funkcjonowały, ale też mogły w nich stołować się osoby postronne. Pierwszym gmachem wybudowanym przy Rynku Kościuszki była siedziba Banku Rolnego (dziś mieści się w nim Bank PKO SA). Była w nim też oczywiście stołówka.
W 1953 roku stołownicy bankowej kuchni oniemieli. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nikt im nie serwował. Po ponad 60 latach od tego wyczynu wydaje się, że osiągnięcie kucharzy z Banku Rolnego traktować można w kategoriach rekordu – mam nadzieję, że nie do pobicia.
W Gazecie Białostockiej skomentowano to tytułem notatki: „Dziwne menu stołówki w Banku Rolnym”. A oto i ono (cytuję w całości, bo to klasyka gastronomii). „Wczoraj w stołówce przy Banku Rolnym obiad składał się z osobliwych dań. Z zupy ze stęchłego grochu, z kaszanki o specyficznym zapaszku, surówki, sałatki z kapusty z pleśnią i niedojedzonych przez wcześniejszych gości kawałków chleba”. Aby pogrążyć do końca personel, dodawano że „ponadto w stołówce jest tak brudno, że nawet gdyby obiad był lepszy – wątpliwe, czy w podobnych warunkach mógłby smakować”. Osobną historię białostockiej gastronomii i handlu pisali kelnerzy i ekspedientki. To już dzieje obyczaju, kultury i hierarchii społecznej. Zostawmy to na inną opowieść. Smacznego
Andrzej Lechowski, dyrektor Muzeum Podlaskiego
W przedwojennej Polsce fałszowanie pieniędzy, a zwłaszcza dolarów było zajęciem szczególnie ryzykownym. Za jego uprawianie sądy wlepiały sprawcom bardzo wysokie wyroki. Śmiałków jednak nie brakowało. Liczyli oni na szczęście, zdobycie fortuny i udaną ucieczkę za granicę.
Na ówczesnym bruku białostockim sławę w tym niecnym procederze zyskał niejaki Salomon Jenielew o przezwisku Rudy, skromny zdawałoby się, 40-letni majster brukarski.
Swoje fałszerskie działania Jenielew rozpoczął jeszcze w połowie lat 20. Wkrótce jednak zorganizowana przez niego szajka została rozbita przez policję. Poniektórzy członkowie poszli siedzieć. M. in. Berek Lew, zwany Kozą i brat Jenielewa Jochel. Szef jednak ocalał. Nie było przeciwko niemu wystarczających dowodów. Kiedy sprawa nieco przycichła, Rudy znowu zabrał się za swój trefny interes. Tym razem spiknął się z doświadczonymi drukarzami z Warszawy. On organizował bezpieczne miejsca do drukowania fałszywych banknotów, stołeczni fachowcy precyzyjnie je wykonywali. Policja białostocka przez pięć lat była bezradna wobec zalewu fałszywek w mieście i okolicy. Do akcji wkroczyli wreszcie specjaliści z Warszawy. Jenielew często bywał w stolicy. Zatrzymywał się wtedy u Jakuba Iglickiego, fabrykanta chusteczek, notowanego kombinatora.
Stołeczni śledczy doszli też do wniosku, że szajka fałszerzy musi mieć wtyczkę w białostockim Urzędzie Śledczym. Podejrzenie padło na Josela Siedleckiego, funkcjonariusza mocno zaangażowanego w aferę dolarową. Trop okazał się dobry. Odkryto, że Siedlecki to ni mniej ni więcej tylko szwagier Jenielewa. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica pasma porażek białostockiej kryminalnej. Warszawiacy działali dalej. Komisarz Władysław Piniński, kierownik sekcji podsłuchów telefonicznych przez 5 miesięcy sprawdzał wszystkie rozmowy prowadzone z telefonu Iglickiego.
Z kolei agent Nesterowicz wszedł w kontakt z Josifem Buchbind erem, członkiem szajki fałszerzy, a swoim dawnym konfidentem. Ten za 5 tys. złotych zgodził się sprzedać kumpli. Inni agenci, udając dopiero co wypuszczonych z więzienia na Mokotowie fałszerzy dotarli do innych koleżków Jenielew a. Młody wywiadowca Górak trafił do Jenielew a można by rzec „kuchennymi schodami”. Poderwał po prostu jego służącą i odwiedzał ją często w charakterze „narzeczonego”. Dowiedział się od niej, że gospodarz zawsze trzyma w szufladach paczki całkiem nowych pieniędzy.
Los białostocko-warszawskiej szajki był już przesądzony. Latem 1930 r., w ciągu tygodnia, policja kryminalna aresztowała nad Białką i nad Wisłą 16 osób. Za kratki trafił też sam szef – Salomon Jenielew. Sprawność i profesjonalizm przestępców wzbudził podziw u doświadczonych śledczych. Fałszerze pracowali na maszynach drukarskich najnowocześniejszych systemów. Swoją fabryczkę przenosili z miejsca na miejsce. Instalowano ją np. w zagrodach wiejskich, choćby w osadzie Kolbiel (powiat wysokomazowiecki) albo na plebanii w Niewodnicy Kościelnej. Praca szła pełną
parą przez całą dobę.
Za techniczną stronę interesu odpowiadał Abram Basior, 34-letni drukarz z Warszawy. Do pomocy miał dwójkę grawerów. To byli rzeczywiście zawodowcy. Potrafili przez kilka dni niszczyć wyprodukowane już dolary, jeśli te nie uzyskały odpowiedniego wyglądu.
Proces szajki Salomona Jenielewa rozpoczął się w kwietniu 1931 r. Był głośny nie tylko w Białymstoku, pisała o nim prasa w całym kraju. Trafił na łamy krakowskiego „Tajnego Detektywa”. Wyroki były bardzo wysokie. Jenielew i jego najważniejsi pomagierzy dostali po 12 lat paki. Do tego dochodziły kilkudziesięciotysięczne grzywny. Po apelacji w Warszawie niektórym złoczyńcom karę zmniejszono do 9 i 6 lat. Wyrok dla rudego brukarza z Białegostoku pozostał niezmieniony.
Włodzimierz Jarmolik
„Tego dnia od rana pada. Jest koniec lata, a na zewnątrz ciemne chmury i tylko deszcz i deszcz. Mamy rok 1938, muszę o nim wspomnieć bo to dla mnie ważny rok. Zaczynam wchodzić w dorosłe życie. Mój ojciec jest murarzem i właśnie teraz zabiera mnie na pierwszą w moim życiu budowę. Jestem naprawdę przejęty i podekscytowany. Ojciec pokłada wielką nadzieję, że niedługo przejmę jego interes i będę…
… właśnie rozładowałem z ojcem dużą partie cegieł. Cegła po cegle układałem je wzdłuż naszej kamienicy grupami i kolorem. Szybko udało się nam z tym uporać, lecz byliśmy i tak cali mokrzy, gdyż z kamienicy woda lała się wprost na nasze głowy strumieniami.
Cegły policzone i zapisane ilości- jest ich 6859. Dobrze, że ojciec nauczył mnie rachować, bo przy takich ilościach nie trudno o pomyłkę. „Każda sztuka jest ważna”- to słowa mojego ojca- „gdyż całość materiału pójdzie na budowę domu Chaima Zyfelda”. To już jutro więc nie mogę się doczekać.
O nie, zamoczyłem kartkę papieru. Zapomniałem, że jestem cały mokry.
Po południu jeszcze zdążyliśmy zawieść cegły i narzędzia pod dom Pana Zyfelda. W pewnym momencie mieliśmy chwilę strachu, gdyż koń nam się spłoszył i galopem z furmanką przemknął ulicą Sosnową mało co nie wpadając na płot cmentarza Rabinackiego.
Jestem bardzo podekscytowany i ciekawy jak będzie wyglądał następny dzień.”
Kamienica przy Brukowej 3 stanowi pozostałość po dawnych Chanajkach. Chanajki to kryminalna dzielnica Białegostoku. Dzielnica biedoty żydowskiej. Tutaj burdele i speluny można było spotkać na każdym kroku. Tutaj też planowano skoki rabunkowe, tutaj młodzież uczyła się jak kraść lub oszukiwać w grach karcianych lub kościach. Bieda i bogactwo, bandyci, prostytutki oraz knajpy i pijackie meliny- taka była postać Chanajek. Tutaj wymiar sprawiedliwości docierał bardzo rzadko, bo sprawiedliwość wymierzano na własną rękę za pomocą noża lub broni palnej.
W Polsce ostatnio nie ma klimatu dla dzikich zwierząt – minister Kowalczyk najchętniej wybiłby wszystko co się rusza. Tymczasem w Puszczy Augustowskiej prawdopodobnie pojawił się niedźwiedź! Zwierzę odwiedziło tylko knieję. Jak wynika z obserwacji – na co dzień urzęduje między Białorusią a Litwą.
Mało kto wie, że na Podlasiu, bo w Puszczy Białowieskiej do XVIII wieku żyły normalnie niedźwiedzie brunatne. Ich pożywieniem były żubry i jelenie. I to właśnie dieta misia narobiła mu tyle kłopotów. Niedźwiedzie bowiem „konkurowali” z władającymi terenami, którzy także lubili polować na dziczyznę. Sytuacja bardzo podobna z tym, co się dzieje nad polskim morzem – rybacy mordują foki, bo te wyjadają ryby z siatek. Myśliwi pragną strzelać do wilków, bo te polują na dziczyznę i odbierają przyjemność zabijania – konkurując z myśliwymi. Dlatego mało prawdopodobne by niedźwiedzie zechciały wrócić. Po prostu Polacy „swoje niedźwiedzie” wybili. Pozostałe osobniki zaś nie przeprowadzają się jeżeli nikt ich nie nęka. Białorusini musieliby po prostu wypędzić je do nas.
Jedyną szansą na to, by móc dzielić Puszczę Augustowską, Knyszyńską lub Białowieską z niedźwiedziem jest reintrodukcja. Z ministrem, który chce robić dobrze myśliwym jednak w ogóle nie ma co zaczynać na ten temat dyskusji.
Nie tak dawno temu pisaliśmy, że utworzono w wielkim kompleksie leśnym Suwalszczyzny pierwsze stado żubrów. Okazało się, że na świat przyszedł już pierwszy cielak! Leśniczy podejrzewają, że matką jest najstarsza krowa (pani żubr), która jednocześnie przewodzi stadu. Warto wiedzieć, że żubrzyca nie cieli się co roku tylko co dwa – trzy lata. Podczas tworzenia stada w Puszczy Augustowskiej żubrzyca była już ciężarna. Jak widać transport i nowe otoczenie wcale jej nie zaszkodziły ani też cielaczkowi, który ma jasnobrązowy kolor sierści. Dodatkowo stado powiększyło się o dwa dzikie żubry, które dołączyły do osobników, a wcześniej wędrowały po kompleksie leśnym samotnie. Dlatego możliwe jest, że niedługo stado dalej będzie się rozmnażać.
Warto dodać, że w całej Polsce żyje około 1500 żubrów. Najwięcej przebywa w Puszczy Białowieskiej – 654 sztuki. To właśnie skupienie zwierząt w jednym miejscu niepokoiło leśników, gdyż zagrażało rozwijaniu się populacji żubra. Stąd pomysł do założenia stada w Puszczy Augustowskiej. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
Przypomniałem już w tym miejscu wyczyny chanajkowskiego farmazona z ul. Głuchej Ignacego Galińskiego. Oprócz metody „ na kopertę” wyłudzał on także od naiwnych ludzi różne sumy dolarów za pomocą tzw. kantmaszynki. Na czym polegał ten oszukańczy trik, bardzo dokładnie pokazał w jednej ze swoich autobiograficznych powieści pt. „Spojrzę ja przez okno” były przemytnik, złodziej i bywalec sanacyjnych więzień, a później znany pisarz Sergiusz Piasecki. Zrobienie frajera na kantma- szynkę to był prawdziwy majstersztyk.
W Białymstoku początku lat 30. popisywał się tym wytrwale osiadły tu wilnianin Chaim Ginsburg. Kiedy w Wilnie policja wzięła się wreszcie za tamtejszą potężną organizację przestępczą o nazwie Bruderferajn, jej członkowie rozpełzli się po miastach całej II Rzeczypospolitej. Niektórzy trafili nawet do gangów Nowego Jorku i Chicago. Wspomniany Ginsburg schronił się w zakamarkach Chanajek i na bruku białostockim kontynuował swój kanciarski proceder.
Pewnego razu w kawiarni Kozińskiego przy ul. Krakowskiej spotkał rodaka znad Wilii, niejakiego Hersza Gutelmana. Dowiedział się, że ów przywiózł ze sobą pokaźną paczkę dolarów i chciałby zrobić jakiś dobry interes. Nie bacząc na dawne sentymenty postanowił gościa oskubać. Ginsburg zaproponował Gutelmanowi… podrabianie dolarów. Powołał się na znajomego inżyniera, który skonstruował urządzenie powielające prawdziwe dolary tak dokładnie, że nikt nie rozpoznaje fałszywek. Cóż kiedy zabrakło forsy na drogie chemikalia i odpowiedni lakier. Potrzebny cichy wspólnik. Żeby Gutelman nie wchodził w ciemno do interesu, miała się najpierw odbyć demonstracja rewelacyjnej maszynki.
W jednej z melin przy ul. Marmurowej „genialny konstruktor” dokonał pokazu. Wziął od gościa z Wilna nową, oryginalną 5-dolarówkę, zamoczył w jakiejś cieczy i z obu stron obłożył dopasowanym, białym papierem. Tak przygotowana próbka trafiła do czegoś przypominającego wyżymaczkę. W ruch poszła korbka. Z drugiej strony maszynki ukazała się pięcio dolarówka, a na towarzyszących jej kartkach odbiły się obie strony banknotu. W istocie były to spreparowane wcześniej egzemplarze dolarowe. Majster wziął obie połówki, skleił i jeszcze raz przepuścił przez maszynkę. Po całej procedurze z dumą podał nowy banknot Gutelmanowi.
Wilnianin był zachwycony. Podrobiony „lincoln” niczym nie różnił się od prawdziwego. Nie domyślił się biedak,że jest to również oryginał, umiejętnie podsunięty mu przez oszusta. Pomimo propozycji Ginsburga, nie chciał iść nawet do najbliższego banku, żeby całkowicie upewnić się co do pełnego bezpieczeństwa interesu z kantmaszynką. Między trójką wspólników została sporządzona pise- mna umowa, zaś Gutelman wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komp onenty do ruszającej produkcji.
Kiedy mężczyźni opuścili dom przy ul. Marmurowej, wokół nich powstało raptem jakieś zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelmana dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
Wieczorem w tejże kawiarni na Krakowskiej Hersz Gutelman natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu. Może sypać. Koniec końców skołowany Gutelman wyciągnął z portfela kolejne 100 dolarów na adwokata, żeby tylko nie być zamieszanym w całą aferę z kantmaszynką. Kiedy po kilku dniach zrozumiał, że został ordynarnie nabity w butelkę, pomimo rozterek zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. A hochsztapler Chaim Ginsburg? Ten wkrótce wpadł, ponieważ nadal kręcił interes z wyżymaczką. Chętnych na dolarowe eldorado nie brakowało.
Włodzimierz Jarmolik
W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, „Cisówce” Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku „Czarne zbocza”. Pozwolę sobie zacytować jego fragment:
„Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto
W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]
Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi
Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów”
Ten wiersz został napisany dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.
Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem do biblioteki uniwersyteckiej na Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem rowerem przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. Jeszcze jako studenci chodziliśmy nocą do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.
Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.
Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą „murowankę” krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.
Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?
Dariusz Kiełczewski, profesor Uniwersytetu w Białymstoku
Urząd Śledczy mieszczący się przed wojną na ul. Warszawskiej 6 nie tylko tropił sprawców rozmaitych przestępstw dokonywanych na terenie całego miasta, ale też starał się im zapobiegać. W obu przypadkach były to regularne obławy i rewizje przeprowadzane z udziałem policji mundurowej w złodziejskich melinach i kryjówkach.
Zaułki Chanajek były oczywiście zawsze na pierwszym miejscu. Na początku niepodległej Polski szczególną plagą był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i okolicy grasowały liczne szajki uzbrojone w karabiny i pistolety. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józej Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i żołnierzy. W 1921 r. rozbita została m.in. groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego – postrach podbiałostockich osad. Kres jej położyła obława dokonana na ul. Sosnowej.
W latach 20, a i później, łapanki w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co się działo wokół Rybnego Rynku, drugiemu podlegały Chanajki. Podczas takich akcji pod klucz trafiało często po pół setki osobników podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano. W sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów, miał V komisariat na dworcu kolejowym. Wiele sił wkładał w to jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów, a także kurierów z komunistyczną bibułą, zanim zdołali się schronić w mrocznych zakamarkach Chanajek.
Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do Białegostoku szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza ze stolicy, ale i chanajkowcy z utęsknieniem czekali na to wieloludne wydarzenie. Zwłaszcza doliniarze, tombakowi oszuści czy karciani i loteryjni naciągacze. Obławy odbywały się w dzień, ale nocna pora dawała lepsze rezultaty. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były szczególnie niepokojące, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji.
Tak było przed Wielkanocą 1935 r. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godz. 21, a skończono grubo po północy. W ręce władz wpadło wówczas 33 podejrzanych indywiduów, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w innych dzielnicach miasta. Było wśród m.in. małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Policja poszukiwała ich już od dawna za różne, brzydkie sprawki. Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście a także w pościgu za groźnym kryminalistą czy zbiegiem z więzienia.
Ilustracją niech będzie wydarzenie z 1937 r., kiedy to obrabowany został sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów . Wydział Śledczy zarządził natychmiastowe przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak Hochim Abelewicz z ul. Malimowskiego, Abram Duczyński z ul. Brukowej czy Icek Goldsztein z ul. Krakowskiej. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało jubilera „zrobili” ich koledzy po fachu, ale z miasta Wilna. Chanajkowscy złodzieje, przewidując obławy policyjne starali się przetrwać je na prowincji. Tam oczywiście robili swoje.
Włodzimierz Jarmolik
Na początek trzeba odwołać się do znakomitej encyklopedii Carla Sifakisa pt. „Mafia amerykańska”, w której autor pod hasłem Czarna Ręka pisał m.in. : „Proceder Czarnej Ręki polegał na wymuszaniu haraczy pod groźbą śmierci i był praktykowany niemal we wszystkich włoskich społecznościach na terenie USA”. Działo się tak w pierwszych dziesięcioleciach XX w., kiedy z Sycylii emigrowali na potęgę tamtejsi mafiosi, przyzwyczajeni już bardzo do życia na koszt swoich rodaków.
W okresie międzywojennym zawołanie „Czarna Ręka” stało się niebywale modne w miastach i miasteczkach II Rzeczypospolitej. Posługiwały się nim rozmaite szajki opryszków, którym zachciało się zdobyć łatwe pieniądze. Ówczesny Białystok nie mógł być oczywiście gorszy.
Wszystko zaczęło się w 1930 r. Najpierw doświadczyli tego zapóźnieni przechodnie w centrum miasta, którzy tracili portfele i obrywali guzy. Wkrótce niebezpiecznie zrobiło się w okolicznych restauracjach, barach i salach bilardowych. Niosły się słuchy, że wszystko to jest dziełem bandy o groźnej nazwie „Czarna Ręka”. Policja nie mogła przez dłuższy czas nikogo aresztować. Poszkodowani nie chcieli składać zeznań w obawie przed zemstą.
Tymczasem białostocka „Czarna Ręka”, składająca się z kilkunastu chanajkowskich oprychów w wieku od 15 do 27 lat stawała się coraz bardziej bezczelna. Po pewnym czasie nie tylko wymuszano pieniądze i poczęstunek od właścicieli i gości sal bilardowych i potajemek, ale pięściami i nożami załatwiano prywatne porachunki. Uszkadzano opony w autobusach zamiejscowych i wykonywano tzw. dintojry. Strach przed bandą był tak wielki, że człowiek pokrojony nożem w jednej z restauracji nawet na łożu śmierci nie chciał ujawnić policji swoich oprawców.
Terror „Czarnej Ręki” trwał w Białymstoku około dwóch lat. Pewnego lutowego wieczoru 1932 r. do sali bilardowej Polonia przy Rynku Kościuszki wkroczyło dwóch członków osławionej szajki: Lejba Kagan i Zorach Tyszlerman. Zaczęli zaczepiać gości. Jednemu zrzucili z głowy kapelusz, drugiego poczęstowali kułakiem w pierś. W końcu podeszli do niejakiego Szlomy Fina, też nielichego rozrabiaki i zażądali od niego 100 złotych. Ten jednak wcale nie poczuł „mojry”, kazał się odczepić i spokojnie wrócił do przerwanej gry w bilard. Kagan, herszt bandy, widząc to lekceważenie, wyrwał Finowi z ręki kij bilardowych i zaczął go nim okładać. Potem sięgnął jeszcze po sprężynowca. Fin podniósł krzyk.
Hałasy z sali bilardowej sprowadziły do środka policjanta patrolującego właśnie ulicę. Zatrzymał Tyszlermana, który nie zdążył uciec. To pierwsze aresztowanie w sali Polonii sprawiło, że zastraszeni dotąd kupcy i przedsiębiorcy białostoccy zaczęli zeznawać. Za kratki trafili następni członkowie „Czarnej Ręki”, noszący przeważnie bardzo egzotyczne przezwiska: Karaban, Szames, Snajteta i inne.
Jesienią 1932 r. sprawa białostockiej mafii była już zakończona. 14 października odbył się proces. Tego dania sala Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza przedstawiała niezwykły widok. Zapełniali ją złodzieje kieszonkowi, włamywacze na zwolnieniu warunkowym, no i oczywiście panienki lekkich obyczajów. Na ławie oskarżonych zasiedli zaś ich bliscy kompani: Lejba i Josel Kaga- nowie, Abram i Zorach Tyszlermanowie, Israel Fiszer, Szepsel Chiński i jeszcze kilku innych.
Przed obliczem sądowego trybunału przewinęło się kilkudziesięciu świadków. Choć przejęci lękiem opowiadali o swoich krzywdach, doznanych od rozwydrzonych wyrostków. Na koniec prokurator Bartoszewicz w mocnej przemowie zażądał surowych kar dla wszystkich oskarżonych. Następnego dnia Sąd wydał wyrok. Najbardziej krewcy wymuszacze dostali po trzy lata kratek. Białystok odetchnął. Ale czy na długo?
Włodzimierz Jarmolik
Budynek mający dziś adres ul. Lipowa 30 powstał na przełomie XIX i XX w., prawdopodobnie poprzez rozbudowę stojącego tu wcześniej i widocznego na zdjęciu Sołowiejczyka z 1897 r. domu zbudowanego przez pruskiego urzędnika Jacoba von Braesicke. Był to budynek murowany, piętrowy i nakryty dachem naczółkowym, podobnie jak sąsiedni dom Jana Hollanda, stojący do dziś na posesji przy ul. Lipowej 24. Posesja przy ul. Lipowej 30 (przed 1939 r. mająca nr 50), w ciągu XIX stulecia dość często zmieniała właściciela – po rodzinie Braesicke posiadał ją białostocki mieszczanin Jan Olfart, następnie Michał Kośmierski, po którego śmierci przeszła ona w spadku na pięć jego córek: Łucję, Antoninę, Zofię, Konstancję i Teofilę.
W 1896 r. wszystkie prawa własności wykupił mąż Konstancji Kośmierskiej, Bronisław Pełc zyński, wiceprezydent Białegostoku. Jednak we wrześniu 1897 r. wyzbył się majątku, wraz z domem pamiętającym czasy pruskie, pochodzącemu z Wilna Szmulowi Tanchelowi Rejzenbergowi.
Nowy właściciel postanowił znacznie powiększyć dom rodziny Braesicke poprzez jego rozszerzenie i nadbudowę o dodatkową kondygnację do rozmiarów i wyglądu zachowanego do dzisiaj.
Około 1899 r. Rejzenberg wzniósł także na wolnej części posesji nowy, zachowany do dziś dom przy ul. Lipowej 28. Sąsiedni dom przy ul. Lipowej 24 (dawniej posesja ta miała numer 46) także powstał przed 1807 r., a jego budowniczym był Johann Holland, kasjer Kamery Wojny i Domen. Dzisiejszy wygląd budynku w znacznej mierze odpowiada temu, jaki miał on w pierwszych latach XIX w., wynikający z ogólnie przyjętych wzorców architektonicznych w Prusach.
Po śmierci Johanna nieruchomość przejął jego syn Maurycy, ale w 1829 r. odsprzedał ją Antoniemu Szczuce, marszałkowi szlachty Obwodu Białostockiego, który po dokonaniu remontu i adaptacji budynku przeznaczył go na siedzibę Rady Szlacheckiej oraz instytucji samorządu szlacheckiego. Do 1863 r. marszałkowie byli wybierani przez szlachtę, natomiast po powstaniu styczniowym ich naznaczanie leżało w gestii cara.
W 1897 r. górne piętro dawnego domu Hollanda zajmowało mieszkanie marszałka, którym w tym czasie był Anatol Jeryn. Dom przy ul. Lipowej 24 spełniał swoją funkcję do 1915 r., w międzyczasie otrzymując nowy, neoklasycystyczny wystrój elewacji frontowej z elementami dekoracyjnymi, nawiązującymi do instytucji mieszczących się w jego murach. Po I wojnie światowej dom przy ul. Lipowej 24 przez jakiś czas użytkowany był przez dyrekcję Polskich Kolei Państwowych, a tuż przed 1930 r. magistrat ulokował w nim siedzibę Szkoły Powszechnej nr 15. Za siedzibą marszałka szlachty do II wojny światowej stał parterowy dom, który na zdjęciu z 1897 r. ukryty jest gdzieś za gęstymi lipami. Dziś w tym miejscu znajduje się nowy blok, natomiast do 1939 r. była tu posesja przy ul. Lipowej 44. Ona także została ukształtowana w okresie pruskim.
W 1806 r. określono ją jako „plac budowlany” kontrolera kasy Jerzego Kadgien, wcześniej pracującego w urzędzie domenalnym w Małym Płocku. Kadgien zbudował tu przed 1807 r. parterowy, szerokofrontowy dom nakryty naczółkowym dachem. Jako właściciela odnotowuje go jeszcze spis posesjonatów z 1810 r., ale przed 1825 r. nieruchomość przes zła w ręce Stefana Terpiło- wskiego, aby następnie trafić do jego zięcia, konsyliarza drugiego departamentu Sądu Głównego, Jakuba Janiewicza Janiewskiego, żonatego ze Scholastyką Terpiłowską. W 1843 r. w domu przy ul. Lipowej mieszkała Scholastyka z synem Kazimierzem i córką Zofią, a „radca Janiewicz” występował jeszcze w 1853 r. jako właściciel nieruchomości. W latach 60. XIX w. dom i posesja przy ul. Lipowej 44 przeszły w posiadanie Chany (Anny) Sory Halpern, żony zamożnego kupca Dawida Halperna, właściciela banku w Kownie i domu handlowego w Kownie i Kłajpedzie.
Chana Sora zmarła w 1900 r. w Kownie, a należące do niej nieruchomości w Białymstoku, w tym przy ul. Lipowej, przeszły w posiadanie jej spadkobierców. W 1939 r. dawny dom Kadgiena należał do Szabtaja Halperna i Rochli Szapiro. II wojnę światową przetrwał w stanie ruiny, i na początku lat 50. XX w. został rozebrany i zastąpiony nową zabudową blokową.
Wiesław Wróbel
Wśród kilkuset dam lekkich obyczajów stale rezydujących w zaułkach przedwojennych Chanajek i promenujących nocami po pryncypialnychh ulicach miasta, była garstka takich, które wyróżniały się z tłumu. Im gazetowe kroniki kryminalne poświęcały zwykle więcej miejsca i uwagi. Za cóż były te fawory? Ot choćby za popularność wśród miejscowej klienteli, awanturniczy charakter, albo też niepokojącą tajemniczość. Do tych pierwszych należała niewątpliwie Bejla Jewrejska.
Już w wieku 16 lat popadła ona w konflikt z prawem. W 1927 r. przyjęta została na posadę służącej w domu M. Henclera przy Nowym Świecie. Nie zabawiła tam długo. Pod nieobecność gospodarza „zaopiekowała się“ jego gotówką i garderobą (około 580 zł) i „udała się w nieznanym kierunku”. Powrót do uczciwego życia został zamknięty. W połowie lat 30. spotykamy już Bejlę Jewrejską na chanajkowskim „targu próżności”.
Mieszkała na ul. Marmurowej pod 8, a jej słodka buzia, ognisty temperament dobrze były znane wśród miejscowych amatorów zabaw i hulanek. Niektórzy kawalerowie (i żonaci) przez słabość do niej doznawali nawet poważnego uszczerbku na kieszeni i zdrowiu. Pewnego razu urzędnik pocztowy zapragnął przekonać o zaletach Bejli swojego kolegę. Udali się więc w nocy dorożką na Marmurową.
Poczciarz najpierw sam odwiedził prostytutkę, po czym wysłał tam towarzysza. Czekając na niego w dorożce usnął. Zobaczyli to dwaj, powracający do domu tragarze. Napadli gościa, zabrali zegarek, portfel i palto, a na dodatek jeszcze zafundowali mu kilka bolesnych szturc hańców.
W 1935 r. urodziwa Bejla stała się bohaterką głośnej w Białymstoku afery fotosowej. Od pewnego czasu z gablot kina Modern, rozmieszczonych w różnych punktach miasta, ginęły fotosy reklamujące filmy. Wolf Kajmers, współwłaściciel kina sądził, że robi to wredna konkurencja. Kiedy sprawą zajęli się agenci śledczy z ul. Warszawskiej, okazało się, że kradzieży zdjęć dokonywała grupka wyrostków pracujących na zlecenie krasawicy z Marmurowej.
Otóż Bejla chętnie oklejała fotosami swój pokoik, żeby na tle polskich i zagranicznych artystek jeszcze bardziej doceniano jej urodę. Z zupełnie innego powodu do kroniki kryminalnej trafiły siostry Maria i Luba Nesterówny z ul. Brukowej. Ta pierwsza nie grzeszyła raczej wdziękami, za to piła jak szewc, a klęła jak dorożkarz. Przez swój ordynarny sposób bycia nie mogła liczyć na zbyt wyszukaną klientelę, za to interesowali się nią co i rusz posterunkowi wzywani na miejsce urządzanych przez krewką Manię awantur. Obie siostry sprawiały także kłopoty swoim „opiekunom”, którzy je bili i poniewierali.
W 1934 r. Alfons (nomen omen) Niewodziński stanął przed sądem. Za znęcanie się nad Lubą Nester („narzeczoną”, jak ją określał) skazany został na 3 lata ) i utratę praw obywatelskich na lat 5. Wiosną 1924 r. sensacją wieczornego Białegostoku stała się „Czarna dama”, którą można było spotkać na ul. Sienkiewicza, w pobliżu kina Apollo, gdzie polowała na młodych amatorów seansów filmowych. Późniejsze opowieści przypisywały jej tajemnicze spojrzenie, subtelne maniery i niebanalną urodę. Po mieście krążyły także plotki o śmiertelnych ofiarach wśród jej adoratorów. Prawda okazała się prozaiczną, kiedy posterunkowy strzegący moralności białostoczan zatrzymał na ulicy kobietę w czerni zaczepiającą przechodniów i dostarczył ją na komisariat.
W ową Czarną damę wcieliła się niejaka Aleksandra Janina Sacońs ka rodem z Kresowej Woli w powiecie Wysokie Mazowieckie. Była blisko 40-letnia prostytutka, przebywająca w Białymstoku na „gościnnych występach”. W młodości kursowała po ulicach Warszawy i Wilna. Dziś uwiodła białostockich filmowców, którzy „Czarną Damę” rzucili na ekran.
Włodzimierz Jarmolik
W 1928 r. spragnieni ochłody białostoczanie ciągnęli tłumnie na plaże. Najbliższa była na Skorupach, nad Dolistówką. Amatorzy większej wody szli do Jurowiec lub do Ignatek. Elegancki Białystok spotykał się w Supraślu. Szczególnie rojno robiło się w tym miasteczku w niedziele.
O tych białostockich kąpielach rozpisywała się ówczesna prasa, bo i było o czym. Sensacją obyczajową na supraskiej plaży, stał się pewien znany kupiec z ulicy Kilińskiego, niejaki B. Otóż przedsiębiorca ów, w obecności przebywających na plaży kobiet, „pod wpływem upałów, dostawał bzika. Rozbierał się do naga i w stroju adamowym, bez listku figowego, latał po plaży, rżał jak źrebak i urządzał rozmaite kawały”. Część plażowiczów obserwowała te wyczyny z rozbawieniem, lecz większość była oburzona. Szczególnie ostro protestowały matki, które musiały zakrywać oczy swoich latorośli.
W kolejną upalną niedzielę, 15 lipca, B., rozochocony zainteresowaniem z poprzedniego tygodnia, już od rana pląsał po plaży wydając z siebie przedziwne kwiki. Tego już było za wiele. Towarzystwo plażowiczów miało dość tych ekstrawagancji. „Młodzież urzędnicza” postanowiła zatem ręcznie wytłumaczyć nagusowi niestosowność jego zachowania.
Nie mniejszą sensację w równie upalne lato 1931 r. wzbudziły „trzy syreny” przebywające na letnisku w Krasnem. Do urokliwego leśnego jeziorka Komosa prowadziła malownicza droga przez las. W pewien sierpniowy poranek 1931 r. wspomniane „trzy niewiasty, znane w tutejszych (tzn. białostockich) sferach towarzyskich”, chcąc zażyć kąpieli udały się w kierunku jeziora.
Jak na „syreny” przystało panie wybrały się kompletnie nagie. Traf chciał, że w przeciwnym kierunku, do Supraśla, do pracy jechał posterunkowy. Zdumiał się, gdy niespodziewanie ujrzał przed sobą tak powabne widoki. Szybko jednak otrząsnął się z estetycznych doznań. Z groźną, marsową miną zwrócił się do trzech gracji: –„ Fe, wstyd! Że też panie tak bez garderoby. Czy tu kraj Papuasów?” Na to one, kokieteryjnie udając zażenowanie, odparły „nie spodziewałyśmy się, że spotkamy kogoś”. Policjant nieczuły na niewieście wdzięki przystąpił do spisania notatki służbowej. Gdy już opisał całe zjawisko, zafrasował się. Co robić dalej? Przecież nie będzie wędrował przez las z trzema nagimi kobietami. Było to niemożliwe ze względu na powagę munduru. Kazał więc im pozostać na miejscu, a sam pojechał do Krasnego, skąd niebawem przywiózł im ubrania. Niestety incydent ten miał swój finał w sądzie, gdzie amatorki porannej kąpieli odpowiadać musiały za „obrazę moralności publicznej”.
Nie wszystkich białostoczan stać było na letnie wyjazdy. A tu, na domiar złego, rok w rok fale upałów nawiedzały Białystok. Tak też było i w 1936 r. W mieście wobec tego rozpowszechnił się obyczaj opalania się na balkonach. Obrońcy moralności grzmieli. „Tam i sam daje się zauważyć na balkonach korzystające z promieni słonecznych, piękności białostockie w szatach jak najbardziej przypominających strój prababki Ewy. A na ulicy Jurowieckiej przechodnie oglądają istną nimfę plażującą na balkonie wcale bez szat, jak mamcia ją przed 30 laty urodziła”. Znawcy tematu opalonych niewieścich ciał zauważyli, że „pięknym nimfom prażącym swe kształty w gorących promieniach słońca sprzykrzyła się monotonia opalenizny”.
Do Białegostoku z Ameryki dotarła w 1936 r. moda opalania się w desenie. Na plażach pojawili się sprzedawcy papierowych wycinanek. W tekturowych pudłach nosili istny „ogród zoologiczny – małpki, ptaszki, owady et cetera”. Popularne były też kwiaty i afrykańskie palmy. Amatorki nowej mody rozchwytywały tę menażerię, przyklejając ją sobie na ramionach i plecach. Co bardziej odważne plażowiczki naklejały owe wycinanki od swego frontu, marząc zapewne o tym ileż to pożądliwych spojrzeń przyciągną ich dekolty opalone w kwiaty i motyle.
Upalne lata były też normą powojenną. Ot choćby w 1959 r. Przełom maja i czerwca był jeszcze w normie. Ale w lipcu rozpoczęły się w całej Polsce afrykańskie upały.
W połowie miesiąca w Białymstoku temperatura w cieniu dochodziła do 36 stopni. Nasilały się wszystkie tragiczne następstwa takiej pogody – zasłabnięcia, utonięcia i pożary lasów. Mnóstwo pracy mieli drogowcy. Informowano, że „na skutek upałów topią się asfaltowe, a jeszcze bardziej smołowe szosy. Najgorzej jest na trasie Żednia – Michałowo, do Zabłudowa i do Moniek”.
Żeby zapobiec rozpuszczeniu szos „samochody Rejonu Eksploatacji Dróg Publicznych, tak jak w zimie jeżdżą tu i posypują drogi dużą ilością piasku”. Relacje z Białegostoku opanowanego tropikalnym upałem przypominały komunikaty z klęsk żywiołowych. Gazeta Białostocka 13 lipca informowała: „W sobotę zanotowano u nas temperaturę 36 stopni w cieniu, w niedzielę do godziny 15 – 35 stopni w cieniu. W słońcu temperatura sięgała 52 stopnie. Białostoczanie, którzy z ciekawości chcieli zobaczyć ile mamy ciepła, z niemałym zdumieniem skonstatowali, że kończą się termometry”. Wykupywali ze sklepów wszystkie zapasy napojów tak, że wkrótce do picia została tylko woda z kranu. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Kto mógł wyjeżdżał do popularnych podmiejskich miejscowości nad wodę. Ci co pozostali w mieście po prostu nie wychodzili z domów. Już wówczas pojawiały się opinie o ocieplaniu klimatu, a ekstremalne temperatury podobnie jak i obecnie były tematem numer jeden.
Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego
Kolejne zdjęcie w albumie ukazujące ul. Lipową. Główna arteria, łącząca dworzec kolejowy oraz wjazd do Białegostoku od strony Warszawy ze śródmieściem, a przede wszystkim ówczesnym Placem Bazarnym (Rynkiem Kościuszki), ukazana została przez Soło- wiejczyka jako ruchliwa ulica, po której na odbywający się właśnie targ zmierzają dziesiątki wozów, wymijających nowoczesne tramwaje konne.
Wiemy już, że kolejność zdjęć w albumie nie jest przypadkowa i odzwierciedla trasę przejazdu monarchy z dworca kolejowego, gdzie przybył wraz z rodziną i świtą pociągiem jadącym z Warszawy, przez śródmieście w kierunku Dojlid. Jechał więc przez ul. Nowoszosową, mijając nowy most i koszary miejskie, po czym wjechał na ul. Lipową – taką, jaką możemy oglądać na zdjęciu z albumu „Widoki miasta Białegostoku” – której początek wyznaczał ozdobny „łuk triumfalny”. Sołowiejczyk wykonując zdjęcie ustawił się na balkonie jednej z nowych kamienic (prawdopodobnie przy dzisiejszej ul. Lipowej 31), kierując swój obiektyw w stronę północnej pierzei ul. Lipowej na odcinku między rozwidleniem przed cmentarzem wokół kaplicy św. Rocha (drzewa porastające nekropolię są widoczne po lewej stronie zdjęcia), a zabudowaniami w pobliżu skrzyżowania ze współczesną ul. Częstochowską.
Dzisiaj ta strona ul. Lipowej ma zupełnie inne oblicze, będące konsekwencją zniszczeń z okresu II wojny światowej i późniejszej odbudowy. Miejsce domów i kamienic, stojących na posesjach ukształtowanych jeszcze na przełomie XVIII i XIX w., zajęła nowoczesna zabudowa blokowa.
Do 1939 r. strona parzysta ul. Lipowej liczyła 54 nieruchomości, współcześnie zaś kończy się na numerze 32. Z pierwotnej zabudowy pozostało zaledwie kilka budynków, a w części widocznej na fotografii Sołowiejczyka zaledwie jeden obiekt – tzw. dom szla- chty pod nr 24. Na zdjęciu widoczna jest ul. Lipowa po blisko 150 latach swego istnienia i rozwoju, w której odzwierciedlają się oraz przenikają różne epoki z historii Białegostoku. Sama ulica Lipowa powstała w połowie XVIII w. jako droga łącząca miasteczko z pobliskim wzgórzem, na którym Jan Klemens Branicki z małżonką Izabelą ufundowali kaplicę pw. św. Rocha.
Drogę obsadzono czterema szpalerami lip. Now o- lipie, jak wówczas ją nazywano, zaczęła pełnić jednocześnie rolę osi nowego Przedmieścia Choroskiego, na którym w latach 50. XVIII w. zaczęły powstawać pierwsze działki, nadawane przez właściciela miasta różnym oficjalistom dworskim. W 1771/1772 r. było tu już kilkadziesiąt posesji, część jednak, zwłaszcza po stronie północnej, pozostawała niezabudowana, w większości zaś przedmieście tworzyły małe, drewniane domki. Dopiero władze pruskie po wyk upieniu Białegostoku od spadkobierców Jana Klemensa Branickiego w 1802 r. rozpoczęły szeroko zakrojoną akcję porządkowania i zagospodarowywania niektórych dzielnic miasta, w tym ul. Bojarskiej (Warszawskiej) i ul. Lipowej. Przed 1807 r. dokonano scalenia niektórych posesji i korekty ich granic, na części zaś powstały nowe murowane, piętrowe i parterowe domy pruskich urzędników.
Miały one charakterystyczną, zunifikowaną architekturę, odznaczającą się m.in. naczółkowymi dachami. Kilka takich budynków powstało przy ul. Lipowej w pobliżu kaplicy św. Rocha. Przetrwały one w zasadzie do II wojny światowej i przed 1939 r. przyporządkowane były m.in. do numerów 44, 46, 50, 52 i 54. I właśnie trzy z nich, ustawione kalenicowo do ulicy, z charakterystycznie ściętymi narożnikami dachów, widzimy w oddali na zdjęciu Sołowiejczyka.
Dwa piętrowe domy pod nr 52 i 54 należały przed 1810 r. do nieznanego z imienia Hu- fnagela, II Dyrektora Kamery Wojny i Domen w latach 18001804 oraz Karola Gottliba Matyasa, nadleśniczego, żonatego z Karoliną Willmann. Ale już przed 1825 r. obie nieruchomości należały do skarbu. Prawdopodobnie w czasie epidemii cholery w 1831 r. przeznaczono je na potrzeby szpitala wojskowego (notabene po przeciwnej stronie ul. Lipowej, pod nr 47, był wówczas szpital cywilny, tzw. obwodowy). Nie wiadomo, jak długo szpital wojskowy działał w tym miejscu, ale po 1864 r. cała nieruchomość, pozostająca wciąż własnością państwową, została oddana w użyt kowanie tzw. powiatowego komitetu zarządzającego, zajmującego się ogółem powinności ziemskich, związanych z wprowadzeniem samorządu gminnego. Komitet zarządzający zajmował dwa murowane piętrowe domy z czasów pruskich do sierpnia 1915 r. Przy czym, po utworzeniu w 1897 r. Białostockiego Towarzystwa Straży Pożarnej, przemianowanego w 1919 r. na Białostocką Ochotniczą Straż Ogniową, na potrzeby tej organizacji władze państwowe oddały w użytkowanie dom przy ul. Lipowej 52. Tam też BOSO miała swoją siedzibę do II wojny światowej. Natomiast budynek frontowy przy ul. Lipowej 54 od 1922 r. przeznaczony został na siedzibę Powiatowej Komendy Uzupełnień. Oba budynki przy ul. Lipowej 52 i 54 zostały zniszczone w czasie II wojny światowej, a w ich miejsce powstały zupełnie nowe obiekty mieszkalno-usługowe. O pozostałych domach przy ul. Lipowej, widocznych na zdjęciu Józefa Sołowiejczyka z 1897 r., opowiem za tydzień.
Wiesław Wróbel
Dziennikarze białostoccy piszący przed wojną na temat prostytutek, których widok i zachowanie na ulicach miasta skłaniało co i rusz do tego, wymyślali dla nich przeróżne określenia. Chętnie sięgali zwłaszcza do czasów starożytnych, kiedy to ówczesna Grecja i Rzym miały mocno rozwinięte usługi w materii płatnej miłości. Dodawało to z pewnością kolorytu tej profesji, uważanej za najstarszą na świecie. Prostytutki z Chanajek bywały więc służbą Afrodyty, córami Koryntu, Amazonkami, Messelinami czy też heterami.
Poniżej kilka obrazków na ich temat, zaczerpniętych z przedwojennej prasy: „W samym centrum miasta na chodnikach po stronie kina Pan między ulicą Częstochowską a Giełdową włóczą się nocną porą córy Koryntu i swoim hałaśliwym zachowaniem budzą zgorszenie oraz spędzają sen z powiek znużonym pracą dzienną spokojnym mieszkańcom Białegostoku. Koryntianki zaczepiają bezceremonialnie przechodniów, rzucając pod ich adresem sprośne często dowcipy. Dzieje się to przeważnie w porze, gdy do miasta przybywają dalekobieżne pociągi. Przyjezdni pozostają więc od razu pod pierwszym, „dobrym” wrażeniem. Gdzie jest policja?”
A teraz o innych miejscach białostockiej mapy miłosnych usług: „W ostatnich czasach daje się zauważyć ukazywanie się na głównych ulicach miasta w godzinach wieczornych młodocianych prostytutek w wieku 13 – 14 lat. Miejscem swoich „targów” smarkate hetery obrały róg ul. Pierackiego (Warszawska) i Sienkiewicza (koło cukierni LUX) oraz róg ul. Kilińskiego i Żwirki i Wigury, obok hotelu Ritz. Przewodzi tym ulicznym podfruwajkom dziewczyna złodziejka w wieku 14 lat, ponoć córka szewca–izraelity”.
Teraz zajrzyjmy gdzie indziej: „Wśród ludności przyległych do ul. Św. Rocha okolic naszego miasta dużo się mówi o hucznej zabawie alkoholiczno-erotycznej jakiejś wielebnej osoby. Ten wesołek w sukni kapłańskiej bawił się tak głośno na ul. Krakowskiej w otoczeniu kapłanek wolnej miłości i pewnego fryzjera, że wywołał zgorszenie wielu mieszkańców. Podajemy do wiadomości przełożonych władz duchownych”.
A tak w połowie lat 30. rozpoczął swój artykuł o prostytucji dwutygodnik Tempo: „ Gdy na niebie wieczornym Białegostoku dopalą się za chmurami zorze i zabłyśnie rój świateł elektrycznych w mieście – na ulice wypełzają ze swych nor i krokodylówek (knajpek) „ślicznotki wieczornego wydania”, „ćmy nocne”, „damy spod latarni”, „florydy”, notowane i nienotowane przez policję obyczajową. Słowem białostocka „służba Afrodyty”. Zarejestrowany nierząd białostocki paraduje po nocach na Rynku Kościuszki, na ul. Piłsudskiego (Lipowa) i przyległych uliczkach Chanajek; niezarejestrowany zaś uprawia swój haniebny proceder potajemnie w suterenach i ciemnych komórkach chałupek na prawie wszystkich drugorzędnych uliczkach miasta.
A oto kolejny obrazek: „Całe Chanajki, ta białostocka dzielnica rozkoszy, mają kolejną sensację. Do pewnej wesołej damy, Rosjanki, przychodził codziennie młody żydowski furman, niejaki Abram. Młodzieniec tak zakochał się w swojej bogdance, że chciał się natychmiast z nią żenić. Dowiedzieli się o tym rodzice kochliwego furmana, którzy teraz przychodzą pod dom nadobnej krasawicy, przeszkadzają jej w zarobkowaniu i grożą konsekwencjami, w razie zamachu na ich niewinnego synka”.
Na koniec jeszcze akcent japoński w ulicznej terminologii: „Ulice Krakowska, Brukowa, Orlańska, Cicha, Piesza i przyległe do nich zaułki stanowią prawdziwą „Yoshiwarę” białostocką. Cała dzielnica jest przytułkiem prostytucji. Niemal w każdym domku znajdują się lupanary i spelunki nierządu. Brudu i zaraz w nich po uszy.
Większość „gejsz” choruje na gruźlicę połączoną z chorobami wenerycznymi”. Nie tylko kochliwi młodzieńcy, ale i lekarze mieli co robić.
Włodzimierz Jarmolik
Wykonanie strony AAOO.pl