Skok na Orbis

 

   Zuchwałych bandytów w międzywojennym Białymstoku nigdy nie brakowało. Szczególnie takich, którzy zazwyczaj nie rozstawali się z rewolwerem. Bez żadnych skrupułów strzelali nawet do policjantów.
   Historia, którą chcemy tutaj opowiedzieć, rozegrała się pewnego wrześniowego dnia 1935 roku.
Jej miejscem było Biuro Podróży Orbis przy ul. Sienkiewicza 28. Około południa weszło do niego trzech młodzieńców w wieku 20 – 25 lat. Jeden z nich ulokował się przy drzwiach przejściowych jako obstawa. Dwaj pozostali zaś przeskoczyli drewnianą barierę, pistoletem sterroryzowali siedzącą za nią samotną kasjerkę Janinę Ostrowską. Biedna ofiara napadu została wnet związana i zakneblowana.
  Po tych koniecznych dla siebie czynnościach bandyci zajęli się właściwą robotą, czyli kasą. Zabrali z niej paczkę banknotów oraz woreczek z bilonem – razem około 2 tysięcy zł polskich. Następnie sprawcy spokojnie i sprawnie opuścili lokal Orbisu. Cała akcja trwała niecałe pięć minut.
  Po ucieczce bandytów kasjerka jakimś cudem zdołała uwolnić się z krępujących ją więzów i włączyć alarm. Do agencji turystycznej przybiegł natychmiast dozorca budynku, a zaraz potem sam kierownik biura – pan Menachem Wajnszel. Ten ostatni widząc co zaszło natychmiast wykręcił numer telefonu do Wydziału Śledczego.
  Niebawem na miejscu przestępstwa pojawiła się ekipa białostockich wywiadowców policyjnych. Po przeprowadzeniu wstępnego śledztwa agenci rozpoczęli rewizje w różnych podejrzanych spelunkach na mieście. Na pierwszy ogień poszły oczywiście meliny w osławionych Chanajkach. Tutaj bowiem kryli się najczęściej złoczyńcy ze swoim łupem. Niestety operacja własna policji nie dała pożądanych rezultatów. Dlatego też policjanci z Wydziału Śledczego puścili w ruch siatkę swoich konfidentów w miejscowym światku przestępczym. Ci wypełnili zadanie szybko i skutecznie. Już po kilku dniach jeden z kapusiów doniósł, że uczestnicy napadu przy ul. Sienkiewcza 28 ukrywają się na zapleczu piwiarni przy ul. Jurowieckiej. Policja niezwłocznie udała się we wskazane miejsce, żeby sprawdzić wiarygodność informacji.
  Dom przy ul. Jurowieckiej został szczelnie otoczony. Również obstawiono sąsiednie posesje. Kiedy kierownik białostockiego WŚ Czesław Hann – który osobiście przybył na podejrzane miejsce – dał znak, kilku funkcjonariuszy wkroczyło nagle do piwiarni.
  Wewnątrz lokalu wywiadowcy zastali tylko właściciela – który na pobliskim komisariacie miał ustaloną, niezbyt pochlebną opinię, a także kilka panienek lekkich obyczajów, raczących się w kącie sali jakimś trunkiem. Na pytanie, czy nie ma innych gości, gospodarz dał zdecydowanie odmowną odpowiedź. Widząc zamknięte drzwi do innego pokoju, policjanci oczywiście zapytali, co tam się mieści. Bilardownia, odrzekł nieco zmieszany właściciel. Poproszony o otwarcie, długo szukał kluczy, przekonując cały czas, że tam jest brudno i ciemno. W końcu otworzył i szybko zniknął.
  Policjanci weszli do środka i co zobaczyli? Wewnątrz, przy suto zastawionym stole siedziało dwóch mężczyzn i raczyło się wódką. Na widok policyjnych mundurów zerwali się oni z miejsc i niemal natychmiast wyciągnęli pistolety. Padły strzały. Wywiadowcy także byli dłużni. Jeden z bandytów został trafiony śmiertelnie w głowę, drugi zaś także zainkasował kilka kulek. Policjanci mogli mówić o prawdziwym szczęściu, żaden z nich nie został nawet lekko ranny.
  W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono, że zabitym na miejscu osobnikiem jest Jan Olszyna, brat właściciela piwiarni i znany w okolicach Jurowieckiej rozrabiacz i obibok. Drugim rewolwerowcem, który po przewiezieniu do szpitala św. Rocha także wkrótce zmarł, okazał się Wacław Majerski. Był to szczególnie groźny opryszek, za którym listy gończe krążyły po całej Polsce. Niedawno uciekł z więziennego konwoju i zadekował się w Białymstoku. Przy bandytach znaleziono część pieniędzy zrabowanych w agencji Orbisu przy ul. Sienkiewicza, a także kilka rewolwerów i całą masę nabojów. Gdyby obaj przestępcy nie byli mocno pijani, łatwa na pozór policyjna akcja, mogłaby się zamienić w potężną strzelaninę.

Włodzimierz Jarmolik

Dzięki pogodzie żubry są na wyciągnięcie ręki [ZDJĘCIA]

Na Podlasiu zima na całego. Dzięki czemu w Puszczy Białowieskiej można napotkać w wielu miejscach żubry, które wyszły do paśników. Nam udało się je spotkać w okolicach Siemianówki, a także w Nadleśnictwie Browsk. 

Nawałnica śnieżna w Siemiatyczach. Wszędzie biało! (Zdjęcia Czytelnika)

Ostatnio śniegiem sypnęło w całym województwie. W Siemiatyczach przeszła nawałnica! Ten moment uchwycił nasz Czytelnik Adam Nowaczuk. 

 

Złodziej pogryzł policjanta

 

   W okresie międzywojennym w Białymstoku pojawiało się i często szybko znikało wiele gazet. Niezmiennie trwał tylko Dziennik Białostocki. Na początku lat 30. wychodziło również Nowe Echo Białostockie, gdzie pracował dozorca Gierdo.
  Redakcja Nowego Echa Białostockiego mieściła się przy ul. Piłsudskiego, na rogu Kupieckiej. Dozorcą domu i jednocześnie strażnikiem lokalu był Stanisław Gierdo. Odznaczał się on szczególną obowiązkowością. Nie poszedł spać zanim nie posprawdzał wszystkich drzwi i okien wiodących do redakcyjnych pomieszczeń. Parokrotnie przepłoszył nawet jakichś podejrzanych typków.
  Był majowy wieczór 1933 roku. Sumienny dozorca siedział w swojej stróżówce i odpoczywał po całodziennej krzątaninie. Wtem usłyszał za ścianą jakieś podejrzane szmery i stąpanie. W lokalu nie powinno być nikogo. Redaktor Faranowski wyszedł już dawno. Dozorca posiadanym kluczem otworzył drzwi do przedpokoju.
  Nie było nikogo, ale przez oszklone drzwi do następnej izby dostrzegł jakąś postać. Złodziej – pomyślał. Może mieć też wspólników. Nie namyślając się długo zatrzasnął za sobą drzwi, wybiegł na ulicę i zaczął wzywać pomocy.
  W pobliżu pełnił swój dyżur przodownik Krzych z IV komisariatu. Usłyszał krzyki i pośpieszył sprawdzić ich przyczynę. Kiedy roztrzęsiony dozorca powiedział, że w lokalu Nowego Echa ktoś myszkuje, zaczął dziać. Kazał strażnikowi otworzyć drzwi i z pistoletem w ręku wszedł do środka.
  Tymczasem złodziej, który rzeczywiście zakradł się do redakcji jednej z białostockich gazet, usłyszał alarm dozorcy i chciał pośpiesznie zbiec. Kiedy tylko otworzyły się drzwi ruszył do drzwi. Tutaj natknął się na lufę policyjnego rewolweru. Cofnął się więc i na wezwanie: Stać spokojnie! Ręce do góry! – wykonał z ociąganiem polecenie pana władzy.
  Przodownik w pierwszej kolejności polecił dozorcy zrewidować zatrzymanego osobnika, czy aby nie ma przy sobie jakiejś broni. W kieszeniach złodziejaszka były tylko dwa wytrychy, którymi posłużył się, otwierając drzwi redakcji oraz sporych rozmiarów majcher.
  Po tej operacji Stanisław Gierdo poszedł do siebie, ażeby ubrać się do końca, wybiegł bowiem na ulicę tylko w spodniach. Policjant natomiast zaczął zadawać włamywaczowi prozaiczne pytania w rodzaju: co robi w nieswoim mieszkaniu!
 

Opryszek udawał, że zastanawia się nad odpowiedzią, lecz przede wszystkim myślał jakby tu czmychnąć. W pewnym momencie nie zważając na pistolet policjanta, którego ten nie schował, rzucił się na niego. Jedną ręką uderzył przodownika Krzycha w skroń, a drugą próbował wyrwać mu rewolwer. Ponieważ nie udało się mu odebrać broni, to ugryzł policjanta w rękę. W tym momencie jednak przybyły posiłki w postaci dwóch posterunkowych z IV komisariatu. Zawiadomił ich czujny dozorca Gierdo. Rzezimieszek desperat został obezwładniony.
  Zakutego w kajdanki przestępcę doprowadzono w końcu na posterunek, a później do biura Wydziału Śledczego. Tam, po konfrontacji wyglądu złodzieja z podobiznami w albumie przestępców okazało się, że schwytano 26-letniego Jana Szeszoka, zawodowego włamywacza, wielokrotnie karanego, którego ostatnio poszukiwano za kradzież biżuterii i gotówki z mieszkania Izaaka Zająca, zamieszkałego przy tejże samej ul. Kupieckiej.
  Wkrótce przed Sądem Okręgowym w Białymstoku odbyła się jedna z wielu, podobnych do siebie rozpraw. Ponieważ Szeszok był zatwardziałym recydywistą, Wysoki Sąd wlepił mu dwa lata bezwarunkowego pobytu za kratkami.
  Nie wszyscy dozorcy byli tak czujni jak Stanisław Gierdo. Złodzieje wymyślali na nich rozmaite sposoby. Oryginalnie na przykład do stróży nocnych podchodził niejaki Edmund Kuśnierski, zawodowy oszust i włamywacz. Podawał się on za wywiadowcę policyjnego, legitymował dozorcę, który kręcił się koło upatrzonego przez złodziejaszka obiektu i, dopatrzywszy się jakichś wymyślonych uchybień polecał zgłosić się niezwłocznie na najbliższy komisariat.
  Kiedy wystraszony dozorca szedł na policję, Kuśnierski robił swoje. Włamywał się do sklepu czy mieszkania. Takie numery można było robić tylko co jakiś czas i to w różnych dzielnicach miasta. Złodziej ten nie powinien był tylko zbliżać się do lokalu Nowego Echa Białostockiego. Tam czujność dozorcy była wzmożona.

Włodzimierz Jarmolik 

Stare budynki w Białymstoku. Sukienna będzie wyremontowana, a reszta?

Miasto postanowiło wyremontować kamienicę przy ul. Sukiennej. Obecnie przypomina ruderę, zyska blask, a następnie zostanie przekazana placówce opiekuńczo wychowawczej. To dobra decyzja, bo to co się dzieje z dawnymi budynkami w Białymstoku to zbrodnia na dziedzictwie miasta. Warto sobie zadać pytanie co z pozostałymi budynkami. Wiele z nich należy do prywatnych właścicieli, nie można ich nakłonić do remontów, ale można przygotować program, który będzie zachęcający do uczynienia tego. Skoro można oddawać ziemię pod kościoły z 90 procentową bonifikatą, to dlaczego by nie  wygospodarować podobnych kwot dofinansowujących remonty budynków. 

 

Od razu pada pytanie o celowość takiego działania. Bowiem znane jest stanowisko prezydenta, że nie każda drewniana chata to zabytek, ale czy oznacza to, że mamy pozbywać się dziedzictwa miasta tylko dlatego, że wygląda szpetnie? Zniszczyć jest łatwo, odbudować czy wyremontować trudniej. Jednak jeżeli w Białymstoku nie będziemy dbali o własną historię, to wkrótce będziemy przypominać Litwę, która nie ma własnego dziedzictwa narodowego, przez co możemy zwiedzić tam na przykład muzeum KGB, muzeum pieniędzy czy muzeum iluzji. 

 

Poniżej galeria budynków w mieście, które zasługują na to, by znów odzyskały swój blask. 

 

Oszust matrymonialny

 

  Po przedwojennej Polsce kręciło się stale wielu naciągaczy, których zwykło się określać oszustami matrymonialnymi. Wyszukiwali oni co zamożniejsze panienki i niewiasty, żeby umiejętnie je oszwabić, obiecując małżeństwo.
  Ówczesny Białystok także nie był wolny od takich przyjezdnych amatorów dziewczęcych posagów. Z kronik kryminalnych miasta wybraliśmy jeden przykład. Oto na początku 1935 roku nad rzekę Białą zawitał przystojny i elegancko noszący się młodzieniec nazwiskiem Mojżesz Konwiser. Zaczął odwiedzać co bardziej luksusowe restauracje i cukiernie, gdzie zazwyczaj, pod pilnym okiem rodziców, siadywały pannice na wydaniu, czekając na jakąś lepszą partię.
  Konwiser wpadł w oko. Zaczął wkrótce bywać w różnych białostockich domach, należących do zamożniejszych mieszkańców. Jemu przyglądano się dokładniej, ale i on obserwował potencjalne kandydatki na panią Konwiserową.
  Najbardziej przypadła mu do gustu młodziutka rozwódka (po dwóch nieudanych małżeństwach) – Mina Chwatówna. Zaczęło się wspólne oglądanie filmów w białostockich kinach, których pani Mina była wielbicielką, i przesiadywanie w kawiarniach. Wkrótce nastąpiła też pierwsza oficjalna wizyta w domu wybranki. Tata Chwat nie miał nic przeciwko nowemu znajomemu córki. Konwiser nie czekał zaś długo i przy najbliższej okazji oświadczył się o rękę Miny. Został przyjęty z radością. Przy ul. Giełdowej odbyło się huczne wesele.
  Sielanka trwała kilka miesięcy. Pewnego razu rodzina zauważyła, że w szafie brakuje cennej garderoby, przy obiadowym stole zabrakło zaś uroczego zdawałoby się zięcia. Zawiadomiony o sprawie Wydział Śledczy rozpoczął swoje dochodzenie. No i Konwiser odnalazł się w Warszawie. Sprowadzony do Białegostoku wyśpiewał wszystko.
O ile z panny – rozwódki mógł być zadowolony, tak zawiódł się całkowicie na jej rodzicach. Majętni teściowie okazali się zwykłymi sknerami. Zamiast odpalić chcianemu wszak zięciowi jakąś okrągłą sumkę, wydzielali młodej parze mizerne grosze. Mojżesz postanowił więc sam działać, zwłaszcza, że był przyzwyczajony do życia na odpowiednim poziomie i miał jedną, wielką pasję – wyścigi konne. Pewnego razu więc zdecydował się pojechać do stolicy, na Służewiec, a że nie miał pieniędzy na zakłady, zabrał ze sobą karakułowe fanty.
  Zrobił to w sposób bardzo prosty. Żonę wysłał do kina, a służącej kazał przygotować walizkę, do której, w sprzyjającej chwili, zapakował i chyłkiem udał się na dworzec kolejowy.
  Po przybyciu do Warszawy zameldował się u znajomka na ul. Krochmalnej, tam też dla miejscowego krawca – pasera sprzedał przywiezione klamoty i mając w ręku sto kilkadziesiąt złotych, ruszył na tory wyścigowe. Wszystko oczywiście przegrał.
  W czasie śledztwa przeciwko zięciowi Chwatów okazało się, że jest to młodzian o nader bujnej przeszłości matrymonialnej. Między innymi poszukiwała go uporczywie policja miasta Gdyni, gdzie naciągnął on kilka panienek na ofertę małżeństwa. Jedna z nich, niejaka Leja Szapiro, zainwestowała w narzeczonego całe swoje oszczędności – 4 tysiące złotych.
  Na początku 1936 roku Mojżesz Konwiser stanął przed białostockim Sądem Okręgowym. Co prawda tłumaczył usilnie, że zabrane z ul. Giełdowej rzeczy potraktował jako wiano swojej żony, ale i tak nikt mu nie uwierzył, sędziowie dobrze znali się na takich numerach. Wycenili jego mało etyczny postępek na jeden rok więzienia.
  Tymczasem w kolejce do uzyskania satysfakcji sądowej ustawiły się już inne panienki oszukane przez Konwisera. Wszystkie one domagały się zainwestowanej w przeszłego męża gotówki. Znalazła się jednak i taka, która nadal obstawała przy ślubie.
  Szczególnie niecnym procederem uprawianym przez naciągaczy było ofiarowanie małżeństwa pannom z małych miasteczek podbiałostockich. Urzeczone wyrwaniem się do dużego miasta, porzucały rodzinę, zabierały jako taki mająteczek i trafiały najczęściej w łapy chanajkowskich sutenerów. Ich los nie był godny pozadroszczenia.

Włodzimierz Jarmolik

Żydowska menora zamalowana swastyką

2 lata temu przy Al. Piłsudskiego powstawał mural symbolizujący włókiennicze tradycje miasta. Na malunku były umieszczone także symbole pamięci po dawnych mieszkańcach Białegostoku – Żydach, Rosjanach oraz Niemcach. W ostatnim czasie ktoś zamalował żydowską menorę, a w jej miejsce umieścił swastykę. Co ciekawe, mural powstawał tego samego dnia, w którym ulicami przechodził bardzo głośny i kontrowersyjny marsz narodowców – “Stop uchodźcom”. To właśnie osoby sympatyzujące z tym ugrupowaniem są w pierwszej kolejności podejrzewani o zamalowanie menory. Jednak warto mieć na uwadze, że nie raz dochodziło do prowokacji, za którymi stały środowiska lewicowe (Antifa). Ludzie powiązani z tą grupą nie raz dokonywali podobnych czynów, by zrzucić winę na narodowców właśnie. 

 

Nie wiadomo też czy swastyka nie powstała z inspiracji kogoś, kto nie zgadzał się z przekazem muralu. Bowiem jak już wspomnieliśmy – dawny Białystok był multikultorowy, zaś dawni mieszkańcy to także Niemcy. Nie sposób jednak nie pamiętać, że w 1941 roku zorganizowali w Białymstoku holocaust. Synagoga stojąca przy ul. Suraskiej została przez nich zamieniona w krematorium na raz spalono około 1000 Żydów. Swastyka domalowana mogłaby więc stanowić pewne “dopowiedzenie”. Jednak należy pamiętać, że ingerencja w dzieło artysty jest niedopuszczalna. Z takim przypadkiem jednak mieliśmy już do czynienia w Białymstoku. Przy placu NZS w Białymstoku (plac Uniwersytecki) do wielkiego pomnika doczepiono nielegalnie napisy “Bóg, Honor, Ojczyzna”. Stał za tym klub Więzionych i Represjonowanych. Napisy zostały do dzisiaj. Nie ulega jednak wątpliwości, że malowanie swastyk nie jest dobrym pomysłem. Znak ten budzi jednoznaczne, negatywne skojarzenia i nie powinien być publicznie prezentowany w jakiejkolwiek formie.

Spotkać żubry. Najpierw obserwacja i plan, a na koniec zdjęcia

Żubry, jak każde dzikie zwierzęta są płochliwe, jednak, gdy poczują zagrożenie, to mogą zaatakować i poturbować. Bezpieczna odległość między 800-kilogramowym bykiem, a człowiekiem to 50 metrów. W ubiegły weekend nam udało się podejść do nich na 100-200 metrów. 21-osobowe stado cały czas obserwowało nasze ruchy. Zbliżaliśmy się powoli. W pewnym momencie, wszystkie żubry zaczęły uciekać. Słychać było ciężki tupot.

 

Żubry są przyzwyczajone do obecności człowieka, ale nie oznacza to, że można do nich podejść i je pogłaskać. Wypatrzenie żubra nie jest takie proste. Częściej trzymają się bliżej lasu lub w pobliżu stogu siana. Rzadziej przebywają koło drogi.

 

Wyprawę na żubry trzeba zacząć jeszcze w nocy. Dzikie zwierzęta właśnie wtedy prowadzą głównie życie. Na miejscu, gdzie potencjalnie mogą przebywać żubry musimy być o takiej porze, by nie było jeszcze wschodu, ale było już na tyle jasno, by coś zobaczyć. Wtedy rozpoczynamy obserwację. Najlepiej mieć lornetkę. Następnie spokojnie obserwujemy całą okolicę. Jeżeli wypatrzymy jednego żubra, to prawdopodobnie obok są kolejne. Może być jednak tak, że to stary żubr, który został wygnany ze stada. Wtedy lepiej trzymać się z daleka, bo ryzyko ataku z jego strony jest duże.

 

Kiedy jesteśmy zdecydowani, to możemy zacząć powoli podchodzić. W pewnym momencie żubry Was zobaczą. Wtedy zaczną bacznie obserwować i analizować Wasze zamiary. Jeżeli będziecie powoli podchodzić, nie będziecie krzyczeć ani gwałtownie się poruszać, to nic Wam się nie stanie, ale ostrożność przede wszystkim. Zawsze miejcie gotową drogę ucieczki, a także nie podchodzić za blisko.

 

Żubry na Podlasiu spotkamy w Puszczy Białowieskiej, Puszczy Knyszyńskiej oraz Puszczy Augustowskiej. Najwięcej osobników znajduje się w tej pierwszej.

Narkotyczny Białystok

 

   W grudniu 1920 roku ukazała sie  notka prasowa -“W jednym z miejscowych gimnazjów powstało między innymi kółko kokainistek, które używają tyle trucizny, że w ostatnich czasach trzeba było uczennicy klasy IV-ej uciekać się aż do pomocy lekarskiej”.
  Ewidentnie wiadomość ta dotyczy szkoły dla dziewcząt. Czyżby więc chodziło tu o Żeńskie Gimnazjum im. Księżnej Anny Jabłonowskiej. To dopiero byłaby rysa na nieskazitelnej legendzie tej szkoły.
  Narkomania w tamtych latach, nie tylko w Białymstoku, ale w całej Polsce rozpowszechniła się tak bardzo, tak że w 1929 roku Sejm musiał uchwalić ustawę o zwalczaniu narkomanii.
  W tym czasie w Białymstoku, nękanym przez patologie społeczne aktywnie działało Towarzystwo Eugeniczne. Powstało w jeszcze w 1922 roku z inicjatywy doktora Jana Walewskiego. Nazywało się wówczas Polskie Towarzystwo Walki ze Zwyrodnieniem Rasy. Jego działanie skierowane było głównie na przeciwdziałanie prostytucji i alkoholizmowi.
  Ambicją doktora Walewskiego było też otoczenie opieką dzieci z biednych dotkniętych patologią rodzin. Organizował pan doktor i miejsca pracy dla młodych kobiet, które deklarowały chęć zerwania z prostytucją. Dla tych, które trwały w tym procederze świadczone było bezpłatne leczenie wenerologiczne.
Zajmowało się też Towarzystwo, choć w mniejszym zakresie, zwalczaniem narkomanii. Nie było to łatwe zadanie. Panowała wówczas bowiem moda na zażywanie opium, kokainy czy morfiny. Uznawano, że bycie kokainistką czy morfinistą jest w dobrym tonie. Oznaczało przynależność do elity intelektualnej i artystycznej.
  Walewski w swoje działania angażował świat lekarski. Organizował akcje odczytowe i uświadamiające. Odnosił na tym polu zauważalne sukcesy. Tym większym był skandal, który wydarzył się w połowie 1936 roku.
  Oto przed białostockim sądem okręgowym rozpoczął się proces lekarzy i farmaceutów handlujących morfiną. Oskarżonymi byli dr Władysław Gogolewski, który prowadził gabinet chorób wewnętrznych przy Warszawskiej 2 oraz bardzo znany dr Józef Mazo, który wraz ze swą małżonką Zofią, stomatologiem, miał gabinet pediatryczny przy Rynku Kościuszki 11. Oprócz nich przed sądem stanęli farmaceuci. Był wśród nich Rubin Ozer, brat znanego białostockiego felczera Judela Ozera. Wraz z nim oskarżeni byli Józef Zwierełło, Zygmunt Niemyski i Morduch Chazan.
  Lekarzy oskarżono o to, że w latach 1934 – 35 “wypisywali recepty na morfinę w dawkach wyższych niż na to zezwalają przepisy”. Farmaceutom zarzucono zaś, że “wydawali morfinę i kokainę na recepty tych lekarzy w ilościach przekraczających dziesięciokrotną dawkę lekarską”.
 

Zachodziło podejrzenie, że oskarżeni czerpali z tego procederu zyski. Wina ich była ewidentna. Wszyscy bowiem złamali rozporządzenie ministra zdrowia z 1934 roku o maksymalnych dawkach narkotyków. Działali też niezgodnie z ustawą o zwalczaniu narkomanii. Pomimo niezbitych dowodów linia ich obrony była zwarta. Medycy zgodnie twierdzili, że nie zważając na obowiązujące przepisy dawkowali narkotyki jedynie w wyjątkowych przypadkach. Tu kierowali się swoją wiedzą medyczną i chęcią ulżenia chorym w ich cierpieniach. Podnosili, że zobowiązywała ich do tego przysięga lekarska oraz czysto ludzka wrażliwość.
  Farmaceuci bronili się w sposób jeszcze bardziej prosty. Oświadczyli sądowi, “że lekarstwa wydawali jedynie na autentyczne recepty lekarzy, wobec czego nie poczuwają się do żadnej winy”.
  Kluczowe w tej sprawie okazać się miały wyjaśnienia biegłych. Ze strony lekarskiej przed sądem stanął dr Adam Zabłocki. Był ogólnie szanowanym medykiem. Prowadził przy ul. Pałacowej gabinet rentgenowski. W sprawach farmaceutycznych sąd na biegłego powołał inspektora farmaceutycznego Gawęckiego. Obaj biegli stwierdzili, że owszem przepisy naruszono, ale jednocześnie podkreślili fakt nienagannej dotychczasowej praktyki swoich kolegów. Mało tego, skłonili się do reprezentowania ich linii obrony.
   W tej sytuacji sąd odstąpił od wymierzania kary. Podjął przy tym iście salomonowy wyrok. Umywając ręce skierował sprawę do rozpatrzenia przez starostwo grodzkie. Uznał bowiem, że oskarżeni odpowiadać mają jedynie na drodze administracyjnej. Łatwo się domyślić jaki był finał tej sprawy. Starostwo cały narkotyczny wątek rozmyło w urzędniczych interpretacjach. Pozostał po tej sprawie pewien niesmak. Szczególnie ucierpiała na tym reputacja doktora Mazo. Białostoczanie byli oburzeni tym, że pediatra uczestniczył w tak podejrzanym procederze.

Andrzej Lechowski

Długi weekend

Długi weekend w 2018. Sprawdź nasze propozycje na Podlasiu

Długi weekend  w tym roku kalendarz będzie obfity nie raz. Odpowiednie wypisanie wniosku urlopowego może skutkować, wygospodarowaniem sobie czasu, by odwiedzić województwo podlaskie aż 6-krotnie. Tyle wystarczy, by nasz wspaniały region poznać dogłębnie. Przedstawiamy Wam propozycje wyjazdów oraz najlepsze daty do ich realizacji.

30 marca – 2 kwietnia (Wielkanoc)

 

Wielkanoc to czas spędzania czasu z rodziną, nie każdy jednak świętuje. Osoby, które będą zwyczajnie się nudzić mogą przyjechać do Puszczy Białowieskiej. Jej okolice są zamieszkane głównie przez osoby prawosławne, więc mało prawdopodobne, by okolica zamarła na czas katolickich świąt. Oprócz Białowieży i Parku Narodowego, a także rezerwatu z żubrami warto zajechać także do wspaniałych miejscowości Teremiski czy Budy. Warto też zajrzeć nad Topiło czy do mini zoo w Orzeszkowie. Nie zapomnijmy też wpaść na łyka świętej wody ze studni w Dobrowodzie. Powinna nas także zachwycić Pohulanka czy Podcerkwy. Dobrze jest także zajrzeć do miejscowości Stare Masiewo a także Narewka. Po drodze miniemy wiele kolorowych cerkwi, a także urzeknie nas wyjątkowa, drewniana architektura. Dobrym zwyczajem jest także, by jako wędrowcy zatrzymać się w każdej odwiedzonej wsi i zamienić parę słów z miejscowymi. Wracając zajrzyjmy też do pustelni w Odrynkach, a także odwiedźmy Krainę Otwartych Okien – Trześcianka, Puchły oraz Soce.

Długi weekend 28 kwietnia – 6 maja (Majówka)

 

Biebrzański Park Narodowy to doskonały pomysł na tegoroczną majówkę. Będziemy mieli już późną wiosnę, a to najlepszy czas by odwiedzić urocze, biebrzańskie bagna. Koniecznie zajedźmy zahaczając jeszcze o rzekę Narew do Tykocina, Kiermus, Strękowej Góry i dopiero wtedy ruszmy na Biebrzański Park Narodowy. Przejedźmy się carskim traktem do Osowca-Twierdzy, po drodze zwiedzając kładki i napotykając łosie. W samym Osowcu-Twierdzy wpadnijmy także na kładki i punkty widokowe nie pomijając starych bunkrów. Na koniec zajrzyjmy jeszze do Goniądza, Dolistowa Starego, by wzdłuż Biebrzy udać się do Jagłowa.

Długi weekend 31 maja – 3 czerwca (Boże Ciało)

 

Czas Bożego Ciała to dobry moment by wpaść na tereny w okolice rzeki Bug. Koniecznie zajrzyjmy do Niemirowa, Sutna i Wajkowa. Warto też odwiedzić Mielnik oraz Drohiczyn – dawną, historyczną stolicę Podlasia. Nie zapomnijmy też, by zajechać na świętą górę Grabarkę. Tam możemy ofiarować swój krzyż z intencjami. Na koniec warto zapisać się na spływ kajakowy, by poczuć Bug z poziomu wody.

Długi weekend 15-19 sierpnia (Święto Wojska Polskiego / Święto WNMP)

 

W sierpniu będzie już na tyle ciepło, by kąpać się w krystalicznie czystych jeziorach Suwalszczyzny. Nie należy jednak zapomnieć o odwiedzeniu Wigierskiego Parku Narodowego i pokamedulskiego klasztoru. Wpadnijmy też na narty wodne do Szelmentu. Dobrze jest także kupić bilet i popłynąć w rejs z żeglugę augustowską, by z pokładu statku podziwiać dziką Rospudę. Alternatywnie możemy zrobić też to kajakiem. Bowiem statki dopłyną tylko do określonego miejsca. W konkretną dzicz możemy zapuścić się tylko osobiście wiosłując. Można też wybrać się kajakiem płynąc Kanałem Augustowskim. Z paszportem, bez wizy dopłyniemy aż do białoruskiego Grodna!

1-4 listopada (Wszystkich Świętych)

Długi weekend

 

Ziemia Sokólska to idealne miejsce na listopadowy długi weekend. Wszystko za sprawą świąt. Będziemy mogli pogłębić ich odczuwanie odwiedzając groby katolickie, prawosławne, tatarskie oraz żydowskie. Tych na Ziemi Sokólskiej nie brakuje. Warto więc odwiedzić Sokółkę, Bohonki, Krynki i Kruszyniany. Oprócz tego warto zachwycić się też widokami w Jurowlanach, Grzybowszczyźnie, Usnarzu Gónym i Babikach.

22 grudnia – 1 stycznia (Święta Bożego Narodzenia)

Długi weekend

 

Jeśli nie chcemy umrzeć z przejedzenia na tak długie święta, to idealnym miejscem na odpoczynek od stołów będzie Puszcza Knyszyńska. Tutaj możemy spacerować lasami do woli. Ciekawych szlaków nie brakuje. Koniecznie odwiedźcie Supraśl, Kopną Górę czy Poczopek. Nie powinno Was zabraknąć także w Surażkowie, Lipowym Moście, a także po drugiej stronie Puszczy na Wyżarach, Gródku, Michałowie, Żedni i Królowym Moście wraz z Kołodnem. Jak nie zabraknie Wam czasu, to wpadnijcie też do Białegostoku – tutaj możecie przywitać nowy rok, a przy okazji zwiedzić barokowe zabytki w centrum, a także neogotycką katedrę i klasycystyczny kościół św. Rocha, który jest jednym z dwóch w Europie.

 

Serdecznie zapraszamy!

Zemsta dezertera Ciborowskiego

 

   Zdarzyło się to późną nocą 4 stycznia 1934 roku. Wojewódzki Urząd Śledczy mieścił się przy Warszawskiej pod numerem 11. Tam właśnie przy samym wejściu, na schodach, zastrzelony został posterunkowy Ignacy Maciejewski.
Zobacz dzisiejsze wydanie internetowe Kuriera Porannego
  Strzały były trzy. Koledzy znaleźli już tylko martwe ciało Maciejewskiego. Po tym, kto strzelał do niego nie było śladu. Rozpoczęte natychmiast dochodzenie przyniosło jednak pewne wyniki. Ciekawe zwłaszcza okazało się zeznanie dyżurnej telefonistki z pobliskiej centrali. Spostrzegła ona żołnierza stojącego na korytarzu w centralce. Wyglądało na to, że kogoś wypatrywał.
  O sprawie powiadomiono wszystkie okoliczne jednostki wojskowe. Pozytywna wiadomość nadeszła z koszar 42 pułku piechoty. Tej właśnie nocy z wartowniczego posterunku zniknął szeregowy Jan Ciborowski. Miał oczywiście broń. Za zbiegiem rozpoczął się pościg, zarówno przez żandarmerię, jak i policję. Obstawiono przede wszystkim dworzec.
  Ciborowski, który rzeczywiście okazał się sprawcą śmierci policjanta, nie myślał wcale korzystać z białostockiego dworca. Udał się na Rynek Kościuszki, wynajął dorożkę i pojechał do Pieczurek. Tam zwolnił pojazd, a dalej ruszył piechotą. Dotarł do stacji kolejowej w Lewickich. Kiedy pytał o połączenie do Białegostoku, trafił na bystrego kolejarza. Ten znał już komunikat o żołnierzu – dezerterze, podejrzanym o zabójstwo policjanta. Udzielił mu więc informacji, a nawet zaproponował odpoczynek w swojej służbówce. Potem czym prędzej powiadomił policję. Z Białegostoku natychmiast wysłano dobrze uzbrojony konwój.
 

Tymczasem posterunkowy Lucjan Śpiewak odpowiadający za porządek na stacji Lewickie, rozpoczął właśnie rutynowy obchód. Sprawdzał zamknięcia podległych mu pomieszczeń, aż w końcu dotarł do służbowej kanciapy, w której paliło się światło.
  Ciborowski strzelił bez ostrzeżenia. Kula trafiła policjanta w szyję. Następny pocisk już nie trafił. Zgasła lampa naftowa. Posterunkowy, w ciemnościach, starał się obezwładnić groźnego przestępcę. A ten ciągle strzelał. Śpiewak skorzystał w końcu z bagnetu. Dało to porządny rezultat.
  W tym czasie na stację Lewickie dotarł policyjny patrol. Słysząc strzały funkcjonariusze natychmiast przystąpili do akcji. Przez drzwi i okno wtargnęli do kolejowej służbówki. Szybko pomogli swojemu koledze obezwładnić opryszka w mundurze.
  Tymczasem cały Białystok zastanawiał się, dlaczego zginął posterunkowy Maciejewski. Był on spokojnym, rzetelnym policjantem tuż przed emeryturą. Ojciec dorosłych dzieci. Nic nie wiązało go z zabójcą. Początkowo, łaknące sensacji “Echo Białostockie” pisało, że córka Maciejewskiego, studentka Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, była związana z krewkim żołnierzem. Ojciec był przeciwny tej znajomości. Stąd zemsta Ciborowskiego. Było to jednak mało prawdopodobne.
  Dwudziestoparoletni Ciborowski, raczej prymitywny młodzieniec, nie pasował do kształcącej się dziewczyny. Wychowywał go sierociniec, wykonywał wiele zawodów, w końcu zaczął kraść, a nawet zbójować po podbiałostockich przysiółkach. Przesiadywał często w więzieniu oraz w wojskowym karcerze.
 

W połowie stycznia 1934 roku miało miejsce pierwsze posiedzenie doraźnego sądu wojskowego. Na salę wpuszczano za specjalnymi przepustkami. Wielu ciekawskich, pomimo mroźnej pogody, sterczało przed gmachem sądu przy ul. Mickiewicza. Wszyscy ciekawi byli wyroku. Redaktor “Gazety Białostockiej – Dzień Dobry” miał oczywiście zapewnione wejście na salę sądową. Tak oto sportretował oskarżonego Ciborowskiego: “Niskie czoło pod ciasno sklepioną czaszką, wystające kości policzkowe, silne, potężne, jak u zwierzęcia szczęki, profil przypominający teorię Darwina, wygląd on face twardy, obojętny, jakby drewniany, oczy nie pozbawione sprytu, rzucające chłodne błyski, cała postać przygarbiona, robiąca wrażenie jakby była skondensowaniem jakiejś ponurej, niewytłumaczalnej siły”.
  Pomimo dociekliwego dochodzenia motywy zabójstwa posterunkowego Maciejewskiego pozostały niejasne. Ostatecznie Ciborowskiego skazano na karę śmierci. Wyrok przyjął obojętnie, tak jak i cały proces. Przed śmiercią poprosił tylko o wódkę, zakąskę i papieros.

Włodzimierz Jarmolik

Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść

 

   W maju 1931 r. w Białymstoku pojawiła się nowa organizacja społeczna, skupiająca mieszkańców ubogich dzielnic miasta. A było ich wiele. Na poły rolnicze, zaniedbane przez władze miejskie i wojewódzkie, przyduszone panującym kryzysem, zaczęły wreszcie dopominać się głośno o swoje. Organizacja przyjęła nazwę Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść. Do Stowarzyszenia należała zarówno odległa Wygoda, bliższe Bojary, jak też przyległe do centrum Piaski. Poza tym rozrzucone w różne strony kawałki Białegostoku: Ogrodniczki, Białostoczek, Dziesięciny, Pieczurki, Skorupy, Dojlidy, Starosielce, Słoboda,okolice dworca, Antoniuk, Marczuk, Nowe, Markowa Góra, Zacisze czy wreszcie Bazylka.
  Przedmieścianie mieli wiele wspólnych celów. Sztandarowe hasło było oczywiste: „podatki i inne ciężary w równej mierze ponosimy, to i prawo do wygód jednakowe mamy”. Śródmieście wymagało inwestycji z budżetu miasta, ale to szczególnie peryferie potrzebowały gwałtownej naprawy stanu uradzeń komunalnych.     Przedmieścianie dopominali się również o nowe mosty na Białej, latarnie, tańsze światło, uczciwe rozrachunki z rzeźnią, kuchnie dla bezrobotnych, wolny dostęp do miejskich placów targowych. W memoriale skierowanym w połowie 1932 r. do wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego poszli jeszcze dalej.
 

   Wyłożyli swoje potrzeby kulturalno-oświatowe. Domagali się nowych szkół i świetlic. Pieniędzy na prowadzenie kursów gospodarczych z ogrodnictwa, pszczelarstwa czy hodowli zwierząt futerkowych. Mieli w planach wydawanie dwutygodnika Przedmieścia Białostockie.
  Do 1936 r. przy usilnych staraniach działaczy, część tych zamierzeń została zrealizowana. Siedziba Stowarzyszenia przy Rynku Kościuszki 1 (II pietro) cały czas tętniła życiem. Tu odbywały się narady i odczyty, przyjmowano podania, udzielano porad. Przedmieścianie dorobili się swoich przedstawicieli w samorządzie miejskim, urzędzie rozjemczym oraz komisjach podatkowych.

Włodzimierz Jarmolik

Sekrety długowieczności. Pani Czesława z Moniek wczoraj skończyła 111 lat.

tekst z 15 stycznia 2018 roku. Czesława Łasiewicz zmarła 29 maja 2018 roku.

– Tłusto jeść, wódką popijać i tak na lewo na dziewczynki się wypuszczać – tak zapytany o to jak dożyć 100 lat odpowiedział dla Teleekspresu ówczesny jubilat Leopold Damięcki. Tak szczerze powiedziawszy trochę liczymy, że to prawda. Bowiem nie raz słyszeliśmy, że żyć trzeba zdrowo. Ale czy nie była to przypadkiem przenośnia?

 

Inne zdanie ma na ten temat ma mieszkanka Moniek – Pani Czesława Łasiewicz, która wczoraj miała 111 urodziny. Jest jedną z najstarszych osób w Polsce. Na świat przyszła 14 stycznia 1907 roku w Radziłowie. W Mońkach mieszka od 1969 roku. Jej zdaniem recepta na długowieczność, to niezłomne dążenie do celu jakim było wychowanie dzieci – mówiła w setne urodziny Gazecie Współczesnej. Józef Staszkiewicz ma 106 lat. Urodził się w Potaszni pod Suwałkami, gdzie po latach wrócił i mieszka do dziś. – Ja myślę, że teraz to mnie tylko Pan Bóg trzyma. Dużo się modlę, mam trochę rozumu. – mówił w poprzednie urodziny Radiu 5.

 

 

147 dni dłużej od Pani Czesławy żyje tylko Tekla Juniewicz. Kobieta urodziła się jeszcze podczas zaborów. Obecnie zamieszkuje Gliwice na Śląsku. Województwo Podlaskie zamieszkuje kilkadziesiąt stulatków. Co ciekawe takiego wieku częściej dożywają kobiety niż mężczyźni.

 

Jaka więc może być recepta na długowieczność? W Polsce trudno powiedzieć, czy mieszkanie na Podlasiu czy gdzieś indziej wpływa na wiek, bo województwa nie są równe jeżeli chodzi o liczebność. Najwięcej stulatków mamy w największych województwach. Teoretycznie więc najwięcej stulatków powinno żyć w Chinach, Indiach oraz Stanach Zjednoczonych. Warto jednak odnotować, że co siódmy stulatek mieszka w Japonii, więc to tam powinniśmy szukać odpowiedzi na sekret długiego życia.

 

Przede wszystkim w Japonii dłużej żyją… kobiety. Jak widać jest to międzynarodowy trend. Dlatego mężczyźni chcący przeżyć jak najdłużej są już w pozycji straconej względem kobiet. Druga ważna sprawa to odpowiednia dieta. Trzeba być szczupłym. Ważne jest też nie tylko by jeść mało, ale też odpowiednio dobierać sobie produkty. Kluczem do sukcesu są warzywa z własnego ogródka, zjadane na świeżo tuż po przygotowaniu. Większość potraw jest gotowana na parze – bez tłuszczu. Japońska kuchnia obfituje w owoce morza, surowe ryby, wodorosty i oczywiście ryż. Dodatkowo Japończycy nie najadają się. Napełniają żołądek na 80 procent. Jednak odpowiednia dieta to jeszcze nie wszystko. Ważne jest by unikać stresu, żyć spokojnie, unikać tytoniu i zachować umiar w piciu alkoholu.

 

Sporą rolę odgrywa także wiara. Japończycy proszą o dobre samopoczucie, zdrowie oraz szczęście. W świątyniach zaś, u mnichów kupują wróżby. Jeżeli ta jest dobra – ludzie chowają ją do portfela, zaś złą pozostawiają na płocie przed świątynią, gdyż przekonani są, że złe rzeczy zabierze ze sobą wiatr. Wbrew pozorom łatwo odnaleźć tu pewne analogie. Na polskich wsiach ludzie są również bardziej religijni niż ich miejscy odpowiednicy. Ich dieta również składa się głównie z tego – co rośnie w ogródku. Ponadto na wsi nie ma czym się tak stresować jak w mieście. Tutaj czas płynie spokojnie i ludzie też są spokojni.

 

Prawdopodobnie właśnie dlatego – żyjąc w małych miejscowościach lub na wsi, nie objadając się oraz żyjąc w zgodzie z Bogiem – dożyjemy setki. Jednak długowieczność to cały czas sekret, a my jedynie możemy się domyślać.

 

Kantmaszynka

 

   Jesień 1932 roku. Domy zamożnych dorobkiewiczów z przedmieść Białegostoku zaczęli odwiedzać poważnie wyglądający osobnicy, proponujący zyskowny interes. Oczywiście niezbyt legalny, ale też trudny do wykrycia. Była to niezawodna maszynka do powielania dolarów. Oczywiście potrzebny był na początek wkład finansowy na niezbędne preparaty chemiczne. Były one dosyć drogie, bo sprowadzane zza granicy. Jeśli pazerna rybka połknęła haczyk, następowała demonstracja możliwości kantmaszynki. W ten sposób, w ciągu dwóch lat blisko 50 naiwniaków straciło swoje dolarowe oszczędności, a niektórzy na poczet przyszłych zysków nawet zadłużali się lub sprzedawali część majątku.
  Proces dolarowych kanciarzy odbył się w kwietniu 1935 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób. Zabrakło tylko szefa szajki. Był nim Karol Jasiński, znany władzom policyjnym krajowy hochsztapler. Ten przezornie wcześniej wybył za granicę. Nie mógł tam jednak wytrzymać bez swoich machlojek. Szybko wrócił. W styczniu 1936 roku został aresztowany w Łomży.
  Białostocki sąd nie okazał się zbyt wyrozumiały dla procederu uprawianego przez Jasińskiego, skazał go na pięć lat więzienia bez prawa do skorzystania z ewentualnej amnestii. Jednym z pomagierów Karola Jasińskiego w jego kanciarskich chwytach był niejaki Władysław Malinowski. Na procesie dostał on trzy lata, z czego odsiedział tylko połowę, jego objęła amnestia. Po wyjściu na wolność postanowił kontynuować dzieło swojego mistrza. Wymyślił więc prywatną mennicę produkującą bilon. Oczywiście na pokaz, żeby znowu naciągać pazernych frajerów.
  Malinowski rozpoczął od znalezienia odpowiedniego lokalu. Wraz ze wspólnikiem od kantu Józefem Urbanowiczem zawitali do drobnego złodziejaszka i kombinatora, Jakuba Ostropowicza. Za 10 złotych dziennie uzyskali stały dostęp do jego mieszkania i pomoc w interesach. Skompletowali przyrządy do tłoczenia 2-złotówek i 5-złotówek, jednak wcale nie kwapili się do fałszerskiej produkcji. W końcu gościnny gospodarz nie wytrzymał i sam wytłukł kilka niezdarnych monet. Przy przypadkowej rewizji wpadł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań w Wydziale Śledczym wymienił swoich pryncypałów. Policja dobrze znała tych ptaszków.
Aresztowany Malinowski wypierał się wszystkiego. Co innego Urbanowicz – ten przyznał się od razu, lecz jego zeznania brzmiały dziwnie.
– Ano tak, mieliśmy robić pieniądze w mieszkaniu Ostropowicza, ale nie po to, żeby wydawać – opowiadał. – Urządziliśmy mennicę, aby nabierać frajerów. Nie musiała ona nic produkować. Wystarczyła sama obecność tyglów, odlewów i form. Im efektowniejszy był widok, tym lepiej. W Banku Polskim przy Warszawskiej należy kupić nowiutkie 5-złotówki, powiedzmy za 150 złotych. Później znaleźć chciwego frajera, któremu przedstawi się je jako fałszywe, ale znakomicie podrobione.
  Sprzedaje się mu rzekomo falsyfikaty za 100 zł, albo i mniej. Podpalony chciwiec chce znowu kupić nowych złotówek.
Szef oszustów, czyli Malinowski mówi, że może sprzedać tylko cały zapas za parę tysięcy złotych. Policja coś za bardzo węszy i trzeba przenieść warsztat poza miasto.
  Urobiony frajer zbierał więc po rodzinie i znajomych jak najwięcej forsy w dolarach i złotówkach. Wkładał ją do koperty i szedł na spotkanie ze swoim bilonowym szczęściem. Oszuści w zręczny sposób, przy zawieraniu transakcji, zamieniali kopertę na inną, w której były pocięte kawałki gazety.
  Przy tej przewalance operatywny był zwłaszcza Urbanowicz, który za podobne przestępstwo spędził półtora roku w warszawskim Mokotowie.
  Proces menniczych kanciarzy odbył się na początku sierpnia 1937 roku. Malinowski i Urbanowicz dostali po trzy lata, ich pechowy pomocnik, od którego zaczęła się wpadka szajki, zainkasował dwuletni pobyt za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik

Złote obrączki z tombaku

 

 
   Do dużej wprawy w handlu podrobionym złotem doszedł niejaki Justyn Siegień. Ten stosunkowo młody człowiek działał intensywnie na początku lat trzydziestych. W kronikach kryminalnych lokalnych gazet co i rusz pojawiały się wzmianki o jego kanciarskich wyczynach.
  Wiosną 1933 roku przybył do Białegostoku w pilnych interesach Szepsel Szron, kupiec z Ostrołęki. Chciał nabyć tanie materiały malarskie. Chodził po różnych sklepach, sprawdzał ceny.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle smutny młodzian. Opowiadając krótko o swoich rodzinnych biedach, zaoferował mu do kupienia złotą obrączkę. Szron, jak na rasowego handlowca przystało zainteresował się oczywiście okazjonalną ofertą. Po krótkich targach, cena z 10 złotych zeszła na 7. Przybysz z Ostrołęki stał się posiadaczem złotego krążka. Dopiero po powrocie do rodzinnego miasta znajomy jubiler objaśnił go, że nabył tombak wartości 50 groszy.
  Identyczna niemal scena rozegrała się latem też 1933 roku na Rynku Kościuszki. Do przechadzającego się z panną pod rękę kaprala Leona Lenczewskiego podeszło dwóch biednie odzianych młodzieńców. Jeden z nich, kiepsko mówiący po polsku, zaczął opowiadać o ucieczce Sowietów, rodzinnych kłopotach, no i na koniec zaoferował do sprzedaży pamiątkową obrączkę. Żołnierz co prawda nie bardzo wierzył w rzewną opowieść, ale jednak zainteresował się złotym towarem. Pomyślał tylko, że jest to pewnie złodziejski łup i ponaglany przez swoją damę serca, kupił obrączkę za 15 złotych. Złotnik, do którego Lenczewski wstąpił w celu wykonania na złotym nabytku stosownych inicjałów, od razu rozpoznał tombakową podróbkę.
 

Z kolei taka oto historia przytrafiła się wiosną 1935 roku Mariannie Jankowskiej ze wsi Halickie. Pewnego razu przybyła ona do Białegostoku z nabiałem, oczywiście na handel. Jako najbardziej właściwe miejsce do targowania wybrała Rybny Rynek. Szybko jajek z kosza ubywało zaś w woreczku pojawiły się pieniądze. Gospodyni zaczęła już w myślach układać listę niezbędnych sprawunków. Raptem podszedł do niej młody mężczyzna w brudnym kaszkiecie. Rozwarł dłoń i pokazał zdziwionej kobiecinie złotą obrączkę. Pamiątka po dziadku, który niestety zmarł dawno temu. Życiowa opresja zmusza go do sprzedaży tej cennej pamiątki. Lepiej, żeby trafiła ona do chrześcijańskich rąk, a nie do żydowskiego lombardu – przekonywał młodzian.
  Pani Mariannie zaświeciły się oczy. Zapytała ostrożnie o cenę. Usłyszała – 5 zł. Wysupłała z woreczka wszystkie zarobione tego dnia pieniądze. Uzbierało się tego 4 złote i 20 groszy. Właściciel obrączki nie wyglądał jednak wcale na rozczarowanego. Przyjął z powagą wytarty bilon i poprosił jeszcze o kilka jajek. Dobry nastrój, który opanował gospodynię z Halickich, prysł szybko, kiedy stojąca obok przekupka wyraziła się pogardliwie o jakości nabytej obrączki. I rzeczywiście, poproszony o ekspertyzę pobliski zegarmistrz, wycenił wartość zużytego tombaku na 30 groszy.
  Oszukani przez Justyna Siegienia: kupiec, żołnierz i babina z Halickich, złożyli oczywiście zażalenie w białostockim Wydziale Śledczym. Kapral Lenczewski w pokazanym sobie albumie z fizjonomiami notorycznych kanciarzy, rozpoznał szybko typa, który sprzedał mu tombakowe kółko i naraził na słuszny gniew ze strony narzeczonej.
  Policja oczywiście miała adresowe namiary na Siegienia, jednak jego zatrzymanie nie było wcale takie łatwe. Oszust ten zwykle, po serii udanych robótek, wybywał na prowincję i tam z powodzeniem kontynuował swój tombakowy proceder. Po jakimś czasie porzucał małomiasteczkowe jarmarki, targi i odpusty. Wracał do Białegostoku, gdzie czekali na jego towar kolejni naiwni.

Włodzimierz Jarmolik

Bombowy terror w Białymstoku

 

   Białystok niestety ma w historii terroryzmu zapisaną sporą kartę. W latach 1903-1907 nie było niemalże tygodnia bez zamachu. Wieczorem strach było pojawić się w śródmieściu, nie mówiąc już o przylegających doń dzielnicach. Po latach pisano, że “Białystok był gniazdem socjalistów – rewolucjonistów, komunistów i anarchistów”. Ukrywali się tu “najwięksi z asów rosyjskiej partii socjalistów – rewolucjonistów oraz grube ryby międzynarodowego anarchizmu”. Wkrótce Białystok objął niechlubną palmę pierwszeństwa zamachowym szaleństwie w całej Rosji. “Rzucano bomby w grupy funkcjonariuszy policji i oddzielne osoby”.
  Od 1904 roku przez następne “półtora roku zabito w Białymstoku ponad stu funkcjonariuszy policyjnych”. Zdarzały się też sytuacje, w których od własnych bomb ginęli sami terroryści. Tak było w 1906 roku. Był wieczór 23 stycznia, gdy do stojącej przy rynku dorożki Icka Kłopota wsiadło trzech młodzieńców. Dorożka niespiesznie ruszyła. Gdy była na ulicy Świętojańskiej, nagle nastąpiła potężna eksplozja. To wybuchła bomba wieziona przez pasażerów. Siła wybuchu była tak wielka, że “anarchistów tych, dorożkarza i konia bomba rozszarpała na drobne kawałki”. Jeszcze w kilka dni po wypadku szczątki ofiar znajdowano “na ścianach przyległych domów, na płotach i na drzewach przyległych ogrodów”.
  W pamięci białostoczan tragicznie zapisało się lato 1905 roku. Obfitowało ono w bombowe zamachy. 21 czerwca około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali między sobą beztrosko, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Wykorzystał to nieznany zamachowiec, rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.
  Kilka tygodni później ulicą Mikołajewską (Sienkiewicza) szedł policmajster Pielonkin. Towarzyszyli mu jego kilkunastoletni pasierb i jego gimnazjalny kolega. Gdy przechodzili przy kamienicy Łapidusa (dziś to siedziba Szkoły Teatralnej) “jakiś młodzieniec rzucił bombę w policmajstra, która policmajstrowi oderwała nogę”. Ranni zostali też dwaj towarzyszący mu chłopcy.
  Z kolei 30 lipca na Suraskiej rozegrała się regularna, krwawa bitwa. W kierunku idącego środkiem ulicy wojskowego patrolu w pewnym momencie rzucono bombę. Kilku żołnierzy zostało rannych. Pozostali zaś błyskawicznie uformowali szyk i zaczęli strzelać do uciekających przechodniów. “W odwecie na strzały wojskowych, z okolicznych okien zaczęto strzelać do nich z rewolwerów”. Efekt tego zajścia był zatrważający.
  Było kilku zabitych i około 50 rannych. Przeważnie miejscem zamachów były ulice, czasem sklepy bądź zakłady usługowe.
 

 
   Tym większe wrażenie na mieszkańcach zrobił zamach bombowy na dom znanego i powszechnie szanowanego białostockiego przemysłowca Antoniego Wieczorka. Mieszkał on wraz z rodziną przy ulicy Nowoszosowej (Dąbrowskiego). Był wieczór 27 sierpnia 1905 roku. Dochodziła godzina 23. Mimo późnej pory Wieczorkowie jeszcze nie spali. W salonie córka Antoniego, Zofia grała na fortepianie. W pewnej chwili rozległ się łoskot tłuczonego szkła i do salonu przez rozbite okno wleciała rzucona z ulicy bomba. Wybuch ranił w obie nogi Zofię. Po kilku sekundach w przeciwległej stronie domu rozległ się kolejny wybuch. Przerażeni domownicy wybiegli na dwór. Po ochłonięciu zaczęli trwożnie rozglądać się, jednak na ulicy nie było już nikogo.
  W kwietniu 1906 roku nieznani zamachowcy wrzucili bombę do mieszkania dyrektora fabryki Commichaów, Fiodora Brauera. Tu ciężko ranna została jego żona, a mieszkanie Brauerów przy ulicy Artyleryjskiej zostało kompletnie zniszczone. W tym samym dniu dokonano zamachu na mieszkanie innego znanego białostockiego fabrykanta Lejzora Hendlera. Tu też mieszkanie przy ulicy Pocztowej (Jurowiecka) zostało całkowicie zniszczone. Ciężko ranna została córka Hendlera, Rosa. Hendlera nie było wówczas w domu. Zamachowcy postanowili jednak dopiąć swego. Kilka dni później zastrzelili go na ulicy.
  Szeroko komentowany był zamach z lutego 1906 roku, kiedy do zakładu fryzjerskiego Jana Tulki przy Lipowej wrzucono bombę. W kwietniu podobne zajście dotknęło Zelmana Kaleckiego znanego miejscowego kupca. W wyniku eksplozji ciężkich obrażeń doznał jego syn, który wtedy znajdował się w sklepie ojca. Ostatni spektakularny zamach bombowy w tamtych latach miał miejsce 19 sierpnia 1906 roku – bombę wrzucono do sklepu wędliniarskiego Józefa Chodorowskiego przy rynku. Szczęśliwie kupujący i personel zdążyli przed samym wybuchem wybiec na zewnątrz.

Andrzej Lechowski

Ten bocian nigdzie nie odleciał. Został na zimę pod Sokółką

Można by było zapytać czy bocian “miał nosa”, nie on miał dziób do pogody i wyczuć musiał, że zima nie nadejdzie. Po co więc ryzykować śmierć z wycieńczenia lub od postrzału. Zamiast wilgotnego, pełnego pożywienia dorzecza Kongo wybrał Ziemię Sokólską. Jak podaje portal isokolka.eu – w rejonie miejscowości Chwaszczewo i Majewo Kościelne po polu nadal spaceruje bocian. Jest zdrowy, bo czasem także lata. Noce spędza w belach siana przy jednym z gospodarstw. 

 

Czy napotkany bocian był zbyt słaby i nie poleciał czy zbyt cwany i nie zamierzał? Wszak pod nieobecność innych bocianów będzie mógł zajmować najlepsze gniazda. A to wróży powodzeniu w miłości. Pani bocian przecież nie poleci na byle badyle. To musi być dobra i stabilna konstrukcja. Tylko czy zaimponuje jej facet, który nie chce podejmować ryzyka? Jeśli wszystkie panie Bocianie odrzucą zaloty pana Bociana, to pozostanie mu fucha w postaci przynoszenia dzieci. 

 

Rząd sypnął 500 zł, to i robota dla bociana się znalazła. Nastąpiła tak dobra zmiana, że nawet bocian postanowił w Polsce zostać. Gdy jego koledzy wrócą z zimowych wojaży to być może też już zostaną z nami na Podlasiu. Bo skoro teraz śnieg pada, ale w Afryce, to już bociany nie będą miały czego tam szukać. A u nas? Dapruŭde dobro.

Święto grzyba grzyby

W podlaskich lasach znów pojawiły się grzyby!

Pogoda bardzo zaskakuje. Zwykle w połowie stycznia na Podlasiu jest biało, a śniegu czasem jest aż po kolana. Tym razem zima o nas zapomniała, zaś śnieg intensywnie uderzył w Stanach Zjednoczonych, a nawet na Saharze! Tymczasem w podlaskich lasach pojawiły się znów grzyby. Jesień dla miłośników “owoców leśnych” była bardzo obfita. Grzyby można było przywozić kilogramami. Jak widać nielada gratka znów się trafiła, bo las nie pokrył się śniegiem tylko panuje w nim wilgoć. Oznacza to tylko jedno – kolejny, nietypowy wysyp grzybów. Bo chyba w styczniu jeszcze nikt nie zbierał.

 

Jeśli uda Wam się coś zebrać, to koniecznie pochwalcie się wysyłając zdjęcia na adres [email protected] lub poprzez wiadomość na Facebooku.

 

Rzeczywistość nam się powoli zmienia czy to tylko anomalia? Będzie zima czy nie będzie? Zapewne ostatnio wszyscy zadają sobie takie pytania. My możemy powiedzieć tylko, że pogoda długoterminowa wskazuje, że do końca stycznia nic się nie zmieni.

Weksel znaczył szwindel

 

   W przedwojennej Polsce, w handlu, dużą rolę odgrywały weksle. Te pisemne zobowiązania spłaty długu znane były od wieków. Dawano na nie pożyczki i towary. Także w ówczesnym Białymstoku.
  Pierwsze lata niepodległej Rzeczypospolitej były obfitujące w kariery rozmaitych szwindlarzy i spekulantów. Marka ciągle traciła na wartości. Stabilny pieniądz wprowadził dopiero w 1924 roku minister skarbu Władysław Grabski. W tym czasie w obrocie handlowym kursowały rozmaite weksle i czeki z podejrzanymi żyrantami. Aby tylko interes szedł.
  W roku 1919 pojawił się przy Rynku Kościuszki pod numerem 32 nowy sklep. Szyld informował, że jest to “Sklep towarów manufakturowych – Morduch Kowalski”. Lokal był przestronny, a jego reklama głośna. Przedsiębiorczy właściciel powoływał się ciągle na swoje znakomite stosunki z fabrykantami Warszawy i Łodzi.
  Po reformie Grabskiego handlowa działalność Kowalskiego, oparta głównie na wypisywanych na lewo i prawo wekslach, stanęła pod dużym znakiem zapytania. Trzeba było w końcu uregulować narastające długi. Spekulant zrozumiał, że jego majątek, którego dorobił się różnymi machlojkami, poważnie ucierpi. Musiał się jakoś ratować. Wymyślił więc szybko popularny skądinąd sposób – upadłość. Wierzycielom płaciło się wówczas 30 proc. zaległości i tak byli zadowoleni. Nie tracili bowiem wszystkiego.
  Ale to nie był koniec konceptów pomysłowego pana Morducha. Kiedy w październiku 1924 roku poszły do protestu jego weksle na sumę ponad 100 tys. złotych, wcale się tym nie przejął. Natychmiast udał się, jak gdyby nigdy nic do swoich kontrahentów warszawskich i łódzkich, którzy nie wiedzieli jeszcze o jego tarapatach, i za nowe weksle zakupił wielkie partie towarów sukiennych i bawełnianych. Materiały te zaraz sprzedał częściowo na miejscu, a resztę wywiózł do Wilna. Cena była przystępna, więc szybko zbył cały majdan.   Zdobyta w ten sposób spora gotówka, zamieniona na dolary, miała posłużyć białostockiemu aferzyście w ucieczce za granicę, co sobie już wcześniej wykombinował.
  Traf chciał, że jeden z oprotestowanych weksli Morducha Kowalskiego trafił na stołeczną giełdę takich podejrzanych papierów. Wśród kupców warszawskich, a szybko i łódzkich, rozeszła się wieść o plajcie białostockiego odbiorcy.
 

Do miasta słynącego ze swoich manufakturowych tradycji, zaczęli zjeżdżać liczni wierzyciele. Kowalski oczywiście gdzieś wyparował, a jego dostojna małżonka opowiadała wszystkim, że nic a nic nie orientuje się w interesach, które prowadził jej mąż. Nie wiedziała też gdzie ewentualnie można byłoby go znaleźć.
  Stratni kupcy nie dali jednak za wygraną. Wynajęli białostockiego adwokata Bronisława Gruszkiewicza, aby ten na drodze prawnej ratował ich należności. Mecenas dziarsko wziął się do dzieła. Przede wszystkim doprowadził do sądowej upadłości firmy “Sklep towarów manufakturowych – Morduch Kowalski”. W ten sposób stratnym handlowcom z Warszawy i Łodzi udało się odzyskać przynajmniej część wyłudzonych od nich produktów tekstylowych. Najważniejsze było jednak odnalezienie samego Kowalskiego, oczywiście wraz z zagarniętą gotówką, o ile jeszcze jej nie przeputał.
  Powiadomiona o sprawie malwersacji Ekspozytura Urzędu Śledczego wszczęła dochodzenie. Szybko ustalono, że kupiec – oszust poszukał schronienia w Gdańsku. Liczył na to, iż na terenie Wolnego Miasta może czuć się całkowicie bezpiecznie. Szykował się zapewne w dalszą drogę, jak można się domyślać do Ameryki. Tymczasem miano go widywać w Sopotach, gdzie przy ruletce chciał pomnożyć jeszcze swój kapitał.
  Na prośbę komendy Policji Państwowej w Białymstoku jej gdańscy koledzy aresztowali Kowalskiego. Trafił on pod konwojem do Tczewa, a stąd via Warszawa, do więzienia w swoim rodzinnym mieście.
  Morduch Kowalski był jednak cwaniakiem dużego kalibru. Za pośrednictwem wspomnianego wyżej adwokata Gruszkiewicza dogadał się ze swoimi wierzycielami, ci wycofali skargę i zgodzili się na powetowanie przynajmniej części poniesionych strat. Nauczka, co do weksli bez pokrycia, jednak pozostała.

Włodzimierz Jarmolik

Brzmi jak żart, ale to prawda. W Białymstoku dopiero się obudzili z biletami

To, co w każdym dobrze zarządzanym mieście jest tak samo dostępne niczym ciepła woda w kranie – w Białymstoku dopiero się pojawi… i to na próbę. Jeżeli większość radnych dotrzyma słowa i zagłosuje za. Mowa tu o biletach komunikacji miejskiej, które będą określone czasowo i… będzie można się dowoli przesiadać.

Jak jest teraz?

W Białymstoku teoretycznie można kupić bilet jednorazowy, 60-minutowy, 24-godzinny oraz 3-dniowy weekendowy. Do wyboru ulgowy i normalny. Pomińmy bilety dekadowe, miesięczne i strefy taryfowe, bo to inny temat. Bilet jednorazowy działa tak samo jak wszędzie. Pozwala na przejazd jednym autobusem. Bilet 60-minutowy to… też bilet jednorazowy, który istnieje nie wiadomo po co. Jest droższy od jednorazowego o 70 gr. Bowiem ani na jednym ani na drugim bilecie nie możemy się przesiadać. Każdy, kto jeździ komunikacją miejską w Białymstoku wie, że 60 minut to jedźie od pętli do pętli nie więcej jak kilka linii. Ponadto z biletem jednorazowym można jeździć nie patrząc na zegarek. Zaś na 60-minutowym trzeba, choć i tak nie wiadomo po co.

Jak jest w Warszawie

Warszawa to dobry przykład, by pokazać jak bardzo dobrze zorganizować komunikację miejską. Tam mamy jeden bilet na autobus, tramwaj, metro oraz kolej miejską. W Białymstoku kolej miejska to marzenie, bo politycy są na stanowisku “nie bo nie”. Do wybory mamy tam bilety jednorazowe oraz czasowe. 20, 40, 60 minut oraz 24 godziny. Podróż można planować tak jak nam wygodnie. Można przesiadać się nawet 10 razy zmieniając środki lokomocji. Ważne, by zgadzał się czas przejazdu.

 

To, co normalne w Warszawie, w Białymstoku dopiero będzie dyskutowane. Na najbliższej sesji radni omówią czy nie wprowadzić biletów 20, 40 i 60 minut. Chciałoby się powiedzieć – o czym tu w ogóle dyskutować. Tymczasem radni planują wprowadzić takie bilety… na próbę. Za półtorej roku może znowu wrócić stare (zależy kto dojdzie do władzy i co wymyśli).

 

Żeby sobie uświadomić jak bardzo jesteśmy zacofani jako region i jako kraj, pozwólcie, że przytoczę pewne porównanie. W USA planuje się misję na Marsa – z ludźmi. Chiny inwestują miliardy oraz dążą do bycia światowym liderem. Tymczasem w Polsce dyskutuje się o zakazie handlu w niedzielę, a w Białymstoku o tym czy wprowadzić autobusowe bilety czasowe z możliwością przesiadania się…

Paser z ul. Św. Rocha

   Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. Św. Rocha.
  Połter w przestępczych kręgach, kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy, cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale był bardzo przydatny chanajkowskim złodziejaszkom. Nadawał im dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, służył pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.
  W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Połtera powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należących do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt “na pomyłkę”.
  Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju szła zawiadomić swojego pryncypała o przybyszu, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.
  Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.
  Innym trikiem białostockich szpryngowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznanie poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie. W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy.
  A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas tam z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.
  Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego bardzo wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił protektor Zundel Połter, zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa znalazła się przed białostockim Sądem Grodzkim. Cwany paser i Maria Głuszczak dostali po roku więzienia, a pozostali delikwenci poszli za kratki na pół roku.
  Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w jej luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro. Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.

Włodzimierz Jarmolik

trasy-rowerowe-na-podlasiu-3-z-najlepszym-widokiem

Rowerem lub pieszo nad Wigry. Pobierz mapy i w drogę!

To prawdziwa gratka dla kochających piesze spacery, bieganie, a także jazdę na rowerze. Wigierski Park Narodowy przygotował 9 tras o różnych długościach, dzięki którym będziemy mogli zwiedzić wiele zakątków Parku. A to wszystko 245 km oznakowanych tras! Jednym słowem jest gdzie chodzić oraz jeździć. Dodatkowo nie trzeba specjalnych umiejętności w poruszaniu się w terenie. Wystarczy pobrać wszystkie mapy, następnie wgrać do urządzenia z GPS i… w drogę!

 

Mamy do wyboru 9 tras. Najkrótsza wynosi 5 km, najdłuższa zaś 53 km. Można spacerować lub jeździć wokół Wigier, Szlakiem Lityńskiego, trenować umiejętności rowerem wśród pagorków czy też zwiedzić wschód i zachód Starego Folwarku. To naprawdę wspaniała gratka, z której warto skorzystać przy najbliższej okazji. A tych ostatnio nie brakuje. Zimy nie widać, więc można spacerować oraz jeździć. Serdecznie zapraszamy!

Bociany przestaną odlatywać na zimę? Jest dużo cieplej nawet w Suwałkach!

Ostatnia pogoda w Podlaskiem jest dla większości zaskakująca, jednak dlatego że mieszkańcy nie zajmują się obserwacjami i analizą jej na co dzień. Co innego zwierzęta i ptaki – te od pogody uzależniają swoje miejsce przebywania. Nie mieszkają przecież w blokach – gdzie mają centralne ogrzewanie, ani w domach gdzie palą w piecach. Żyją na zewnątrz, przez co odpowiedni wybór miejsca zamieszkania musi łączyć się z dwoma cechami – dostępność owadów jako pożywienia, a także dostatecznie ciepło, by nie zamarznąć.

 

Ornitolodzy zauważyli, że wiele ptaków, które zimą odlatywały z Polski w ostatnim czasie zdecydowały się pozostać. Jest to dość interesująca wiadomość szczególnie z perspektywy województwa podlaskiego, gdyż to właśnie w naszym regionie znajduje się bardzo wiele gatunków. O tym, że zimy są łagodne świadczyć może fakt, że ptaki nawet nie odlatują z Suwałk, gdzie mróz zdaje się szczypać najmocniej.

 

Co ciekawe, na zbiorniku Siemianówka można było zaobserwować rybitwę czarną. Nigdy wcześniej ten gatunek ptaka nie zimował w styczniu w Polsce. Jeżeli nadal będzie się ocieplać, to zimą można będzie zaobserwować także bociany. Obecnie z takim zjawiskiem mamy do czynienia tylko w Hiszpanii i Portugalii. Pozostałe bociany odlatują w okolice dorzecza Kongo. Warto jednak zauważyć, że młode bociany często nie przeżywają takich wędrówek. Zdecydowana większość pada z wycieńczenia. Bardzo wiele ptaków ginie także po kontakcie z liniami wysokiego napięcia.

Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

 

   Z racji na owe darcie i sytuację w jamie gardzielowej, od wieków ludzkość, utwierdzając się w poczuciu wspólnoty i zagrożenia swego bytu, otwiera domowe arsenały.
  Szły w ruch miody, zioła, czosnek, “herbatki, specjalne cukierki, zawijania i wcierania różnego rodzaju”. Gdy te harce spełzały na niczym, pozostawała “dawna wypróbowana aspiryna, zasługująca na miano środka ludowego”.
 Jedno co różni tamte przedwojenne terapie od dzisiejszych to stosowanie wody Franciszka Józefa. I powiedzmy sobie wprost, że dzięki Bogu. Panował bowiem pogląd, że “przy grypie, katarze wierzchołków płucnych, zakatarzeniu nosa i gardzieli pamiętać należy, aby żołądek i kiszki były dokładnie przeczyszczone”. Osiągano to właśnie za pomocą wody gorzkiej Najjaśniejszego Pana, która w opinii ówczesnych medyków “oddawała ludzkości ogromne usługi”. Przyznać trzeba, że oryginalna i nieco ryzykowna terapia. Przeczyszczenie przy kichaniu? Konsekwencje mogły być zaskakujące.
  Na każdym kroku białostoczanie spotykali się z przestrogami mającymi ich ustrzec przed zachorowaniem. Ale jeśli już grypa ich dopadła, to “rady lekarzy” były tym bardziej cenne. Jeden z miejscowych medyków ogłaszał, że “surowa pogoda, przejmujący chłód i śnieżyce czyhają na organizm, aby mimo najstaranniejszego zabezpieczenia się uczynić go pastwą długotrwałych i groźnych dla zdrowia cierpień”. Aby we właściwym momencie zorientować się, że to już prawdziwa grypa, należało stosować pomiary temperatury ciała przy pomocy niezawodnego termometru Kramera, który “idealnie reagował na najdrobniejsze odchylenie od normalnego stanu temperatury”.
  No i w końcu sama grypa. W styczniu 1929 roku szalała na całego. Była i w Ameryce. Rządziła w Europie. Rozłożyła się też i w Białymstoku. Pisano, że “przedostała się ona wszędzie, w każdym niemal domu, jeżeli nie ma pacjenta, to przynajmniej mówi się o niej”. Pomimo tak licznych zachorowań nie potrafiono dokładnie określić liczby chorych. Przyczyną tego było to, że “lekarze nie meldują w razie choroby na grypę, prócz tego częste bardzo są przypadki obywania się bez lekarza”.
  Gwałtownemu szerzeniu się choroby sprzyjały też białostockie maniery. W zwyczaju, zgodnym z ewangelicznym nakazem, było odwiedzić chorego. Uznawano to za obyczaj “humanitarny może w zasadzie”, ale skutki były opłakane. W trakcie tych odwiedzin dochodziło do “całowania się z nimi”, to jest z chorymi, oraz wiązało się z “przynoszeniem im książek, które są tak podatnymi rozsadnikami zarazka grypy”.
   Pod apelem nawołującym do zarzucenia tych praktyk podpisał się znany białostocki doktor Samuel Cytryn. Był stomatologiem, ale zajmował się tez higieną. Jeszcze piętnowanie grypowych całusków można zrozumieć, ale lekarskie zalecenie obyś tylko książek nie czytał i dziś budzi pewne refleksje.       Czyżby dzisiejsza polska plaga nieczytania książek była wynikiem zastosowania się do doktorskich zaleceń. Jak widać nie miał Cytryn racji, bo Polacy czytać i owszem przestali, a grypa powraca do nas wiernie .

Andrzej Lechowski

Czarnoręki z ul. Kijowskiej

 

   W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa – Abrama Tyszlermana.
  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.
  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej “Polonia” przy Rynku Kościuszki.Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka.
  Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.
  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie “Polonia” grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.
  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali “Czarną Ręką”. Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni “Polonia”.
 

Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami “czarnorękich” padali też właściciele szemranych interesów – piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.
  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych  autobusów
międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.
  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.
  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.
Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej “Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji “Łącz”. Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.
  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces “Czarnej Ręki”. Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.
  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: – Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: – A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu.
  Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.

Włodzimierz Jarmolik

Człowiek błyskawica w hotelu Ritz

 

   Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie do Białegostoku wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego, znanego jako człowiek-błyskawica.
 W przedwojennym Białymstoku wszystkie atrakcje podkasanej muzy odbywały się najczęściej w Ritzu. Nadawał on każdemu wydarzeniu szyk i rangę. Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie “wszechświatowej sławy artysty transformisty .
  Pomysłodawcą i kierownikiem całego przedsięwzięcia był Rączka. Panie zaś śpiewały wdzięczne i śmieszne kuplety. Ale gwiazdą programu był Marconi. Jego przybycie do Białegostoku “wzbudziło niepowszednie zainteresowanie”. Transformatyzm tego artysty polegał na “odtwarzaniu galerii znakomitych kompozytorów”.    Marconi przebierał się więc za Franciszka Liszta, Giuseppe Verdiego, Piotra Czajkowskiego, Antoniego Rubinsztejna, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Franza Suppe.
  Dzień w dzień od 25 marca o godzinie 9 wieczorem sala restauracji w Ritzu wypełniona była po brzegi. Najpierw podawano kolację, do której przygrywał “koncertowy kwintet muzyki”. Pół godziny przed północą na scenę wychodził Rączka. Ze swadą objaśniał rządnej wrażeń publiczności co za chwilę będzie mogła zobaczyć. Gdy kończył, kwintet dawał tusz oparty na twórczości kompozytora, w którego właśnie miał się przeistoczyć Marconi. I wówczas z za kulisy w świetle prowadzącego reflektora wychodził człowiek – błyskawica.
   Ten artystyczny przydomek miał podkreślać z jaką szybkością transformista potrafił się przeistoczyć z figlarnego, dowcipnego Mozarta w chmurnego Wagnera. Jak ze stanu depresyjnego Czajkowskiego przeistaczał się w pewnego siebie, władczego Verdiego. Cały program ilustrowany muzyką trwał około godziny. Po nim ritzowi goście ruszali na parkiet. Rozpoczynał się dancing – serpentina. Nad ranem pełni wrażeń, wymęczeni, ale zadowoleni białostoczanie, mający przekonanie, że byli uczestnikami światowego wydarzenia zapadali w domowe pielesze.
  Wybrańcy, którym udało się zarezerwować stoliki na czwartkowy wieczór 26 marca mieli dodatkowa atrakcję. Tego dnia już od rana montowano w Ritzu “superocakcyjny aparat o 6 tempach”. Był to najnowocześniejszy radioodbiornik. Zapewniano, że “daje pełną gwarancję, że zgromadzona publiczność usłyszy dźwięki głośno i wyraźnie”. Pokazowi towarzyszył wykład pod oczywistym w tamtych latach tytułem “Co to jest Radio”. Prezenterami tego angielskiego modelu byli inżynierowie Włodzimierz Topór i Aleksander Hildebrandt. Tego ostatniego przedstawiano jako syna znanego weterana 1863 roku. Tego wieczora program zaczynał się wcześniej.    Już o 19 goście zasiedli w restauracji i ze zdumieniem wsłuchiwali się w “produkcje radiofoniczne najlepszych stacji europejskich jak – Londynu – Rzymu – Berlinu – Zurychu”. Panowała zgodna opinia, że radio “ulepszone, oczyszczone z niepotrzebnych szumów i czasami suchych trzasków otwiera olbrzymie pole do fantazji na temat ukształtowania się naszego życia za kilkanaście lat”. Publiczność wdzięczna inżynierom za Wieczór Radio Koncertowy nagrodziła ich “zupełnie zasłużonymi i hucznymi oklaskami”. Przy stolikach w trakcie kolacji w oczekiwaniu na występ Marconiego mówiono wyłącznie o 6 tempach superocakcyjnego aparatu.
   Niestety gościnne występy Marconiego w Białymstoku zbliżały się do końca. Ostatni wieczór odbył się 1 kwietnia 1925 roku. Transformista w finale przeszedł sam siebie. “Wykonał wspaniały wodewil Królowa Fokstrotów, sam jeden w 9 osobach – 50 zmian kostiumów”. Wszystko odbywało się oczywiście w błyskawicznym tempie. Jak przystało na finał, Rączka też postarał się o coś wystrzałowego. Na afiszach pojawiła się zapowiedź, że “wykona po raz pierwszy w Białymstoku pieśni syberyjskiego zesłańca i pieśni katorgi”. Mimo, że podobały się słuchaczom, to odczucia były mieszane. Po prostu publiczność nie transformerowała tak błyskawicznie jak Marconi i nie nadarzyła za zmianami nastrojów rozpiętych pomiędzy Królową Fokstrotów, a syberyjskim skazańcem.

Andrzej Lechowski

Podlaskie w jednym zestawieniu z Iranem, Kubą oraz Karaibami

Wcale nie chodzi o egzotykę. Portal Skyscanner specjalizujący się w wyszukiwaniu najtańszych połączeń lotniczych na swojej stronie umieścił Top 12 inspiracji podróżniczych na 2018 rok. Najciekawsze kierunki to: Kanada, Laos, Islandia, Rosja, Karaiby, Indonezja, Chile, Litwa, Łotwa, Estonia, Kuba, Senegal, Iran oraz… Podlasie. A tak argumentują swój wybór:

 

Podlasie sprawdzi się zarówno na dłuższy urlop, jak i weekendowy wypad z Warszawy. Ten region zachwyca różnorodnością. Łączą się tu wpływy prawosławne – koniecznie odwiedź cerkwie w Trześciance, Narwi czy Puchłach, oraz tatarskie – zajrzyj do wsi Kruszyniany, poznasz tu zarówno kulturę, jak i tatarską kuchnię. Prawdziwą siłą przyciągania Podlasia jest jego unikatowa przyroda. Puszcza Białowieska to doświadczenie pierwotnego kontaktu z naturą np. pokaźną gromadą dziko żyjących żubrów. Przemykają tu także inne zwierzęta np. rysie, bobry i wilki. Część terenu zwiedzisz jedynie z przewodnikiem – o możliwościach i kosztach wstępu dowiesz się na miejscu.

 

Oczywiście przyjezdny bardzo by się rozczarował na miejscu, gdyby za pewniak wziął powyższy opis. Bo amator tylko przypadkiem natrafiłby na dziko zyjące żubry, zaś o zobaczeniu rysia, wilka czy bobra nie ma w ogóle mowy. Przyjeżdżanie na Podlasie tylko do Krainy Otwartych Okiennic i oglądanie kilku cerkwi oraz meczetu w Kruszynianach to tak jakby pojechać do Warszawy tylko na Ursynów. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę dobre intencje autorów, to trzeba się cieszyć, że ktoś nas poleca. Zapewne ktoś, kto właśnie był w Trześciance czy Kruszynianach i mu się podobało. Jeszcze bardziej cieszy zestawienie z takimi kierunkami jak Islandia, Karaiby, Rosja czy Chile. 

 

Dobrze by było się także podczepić pod wymienianą Litwę, Łotwę i Estonię. Bardzo wielu turystów obiera właśnie ten kierunek. A Podlasie jest przecież zupełnie obok. Warto więc zadbać o to, by każdy zwiedzający ten region zobaczył nie tylko Wilno, Tallin czy Rygę, ale także Białystok i całą podlaską okolicę. 

Gangsta’s Paradise

 

   W pierwszym dziesięcioleciu XX wieku z zachodnich terenów Imperium Rosyjskiego wyjechało do Ameryki wiele rodzin żydowskich. Było to spowodowane pogromami z inspiracji ochrany carskiej, a także powszechną biedą.   Żydzi trafiali zwłaszcza do Chicago i Nowego Jorku, gdzie były już znaczne ich skupiska. Wśród swoich było znacznie łatwiej przystosować się do amerykańskiej rzeczywistości. Me, żydowskie chojraki szybko zaczęły trafiać na ulicę i schodzić na drogę występku. Nie widzieli dla siebie innych, korzystnych możliwości.
  Do chicagowskich gangów trafiali też młodzieńcy z Białegostoku. Nie byli w nich liderami, ale zawsze mieli jakieś zajęcie. Zwłaszcza kiedy na początku lat 20. wprowadzono w Stanach Zjednoczonych prohibicję, czyli zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu, nawet niskoprocentowego piwa.
  Wtedy to zawrotną karierę zaczął robić gangster al Capone i wielu innych wytwórców i przemytników zakazanych trunków. W połowie lat 20 banda al Capone walczyła o wpływy w Chicago z irlandzko-żydowskim gangiem Diona O’Baniona. Po obu stronach ginęli zarówno zwykli cyngle, jak też ich bossowie. Ofiarą porachunków gangsterów padali też niewinni ludzie.
  Niektórzy przestępcy, którzy nieco się dorobili, albo nie chcieli ryzykować życia w dalszej wojnie bimbrowników, uciekali do swoich europejskich krajów. Tak postanowiło również zrobić dwóch mało znaczących, ale wciąż bojowych gangsterów z Białegostoku. Pierwszy powrócił w 1925 roku Chaim Sarowski, który był za oceanem na tyle długo, że dorobił się amerykańskiego obywatelstwa.
  Na bruku białostockim szybko zyskał sobie miano króla Chanajek, gdyż w tej biednej, żydowskiej dzielnicy założył swoją kwaterę. Dobrał sobie na towarzysza Jankiela Kapickiego, chanajkowskiego zakapiora i razem grasowali po ulicach i zakamarkach Chanajek. Stosowali praktyki iście gangsterskie. Szantażowali, zastraszali i bili miejscowych sklepikarzy i wszystkich tych, którzy wchodzili im w drogę. Nie ustępowali nawet stróżom prawa.
  22 września 1926 roku Sarowski i Kapicki stanęli przed obliczem sędziego Rybałtowskiego, przewodniczącego Sądu Okręgowego. Oskarżenie wynikało z artykułu 142 kodeksu karnego, mówiącego o stawianiu oporu policji. Szczególnie wyróżniał się w tym samozwańczy król Chanajek. M.in. poobrywał on przodownikowi Zadrożnemu dystynkcje, wyrwał szablę oraz chwycił go za gardło i zaczął dusić. Kapicki starał się mu pomagać. Chaim Sarowski nie skorzystał z pomocy adwokata. Bronił się sam. Za walki z policjantami sędzia skazał go na dwa miesiące bezwzględnego aresztu. Kapicki, którego bronił z urzędu mecenas Lipko (ten sam, którego niegdyś reprezentował Urke Nachalnika, oskarżonego o napad bandycki), wywalczył dla swojego klienta jeden miesiąc. Nim Chaim Sarowski znalazł się za kratkami, w kilka dni po wyroku wdał się w bójkę nożową z niejakim Wacławem Cieślukiem i został mocno pokłuty. Wylądował więc w szpitalu, a jego pogromca w areszcie.
  Innym powracającym w rodzinne strony gangsterem był Josel Gelberg. Było to na początku 1927 roku. Przed dwudziestu laty wyruszył wraz ze starszym bratem Szymonem do amerykańskiej ziemi obiecanej. Wrócił w rodzinne strony, czyli Chanajki, ze sporą ilością dolarów. Część przeznaczył na zakup domu przy ul. Pieszej, nieco chciał zainwestować w jakiś bezpieczny interes, a resztę schował na czarną godzinę. Oczywiście bogatym sąsiadem zaraz zainteresowali się chanajkowscy złodzieje. Nie zważali na jego gangsterską biografię. Zaczęły się sprytne podchody. W końcu znany włamywacz i szuler Szmul Gorfinkiel trafił Gelberga na tysiąc dolarów i złoty zegarek. Poszkodowany nie darował. Sam odszukał złodzieja i zgłosił to policji. Gorfinkiel poszedł na dwa lata do celi.
  W 1932 roku Josela Gelberga doszła wiadomość, że w porachunkach bandyckich zginął w Nowym Jorku jego brat Szymon. Cały swój majątek, 90 tys. dolarów, zapisał młodszemu bratu. Ten natychmiast wysłał do Stanów Zjednoczonych plenipotencję do przeprowadzenia sprawy spadkowej.

Włodzimierz Jarmolik

Orszak Trzech Króli przejdzie przez Białystok

W najbliższą sobotę oprócz prawosławnej wigilii będziemy także świętować Trzech Króli. Z tej okazji w Białymstoku będzie można podziwiać Orszak, który wyruszy o 11.45 z dziedzińca Pałacu Branickich.

 

Scenariusz tego jednego z największych, plenerowych wydarzeń jest oparty na ewangelicznym przekazie – mędrcowie ze Wschodu wyruszają za Betlejemską Gwiazdą, by dotrzeć do ubogiej szopy, w której narodził się Chrystus. Motywem przewodnim tegorocznego orszaku będzie przypomnienie, że Bóg przyszedł, aby odkupić każdego człowieka i czeka na wszystkich.

Pod celą

 

   Niepoprawnym amatorem cudzej własności był w Białymstoku w latach 20. niejaki Michał Wiediernikow, co zabawne z zawodu felczer. Siedział dotąd w więzieniu już cztery razy. Wyroki były niezbyt wysokie. Kiedy jednak latem 1925 roku zwędził w jatce Niedziemyckiego na Siennym Rynku dwa pęta białej kiełbasy, a do tego dodał jeszcze chustkę wartości 3 zł, zabraną z torebki Symy Tchór, sąd nie zawahał się nad karą półtora roku więzienia. Przy okazji tego procesu wyszły na jaw jeszcze drobne sprawki Wiediernikowa popełnione w innych miastach – Częstochowie, Piotrkowie i Radomsku.
  Po przewrocie majowym Józefa Piłsudskiego pomniejszym recydywistom brakowało miejsca w więzieniu białostockim, Czerwoniaku łomżyńskim, a także w tiurmie grodzieńskiej. Miejsca w celach przeznaczone były przede wszystkim dla przestępców z wieloletnimi wyrokami i oczywiście dla więźniów politycznych.
   Białostocki szary dom przy ul. Baranowickiej kwaterował ich dwustu kilkudziesięciu. Więcej niż warszawski Mokotów, Łódź czy Lublin. Pisała o tym w swojej wyjątkowej książce “W więzieniach”, wybitna, przedwojenna działaczka społeczna, Stefania Sempołowska.
   Pomniejszych kryminalistów przyjmowały inne, lokalne ośrodki penitencjarne. Na przykład w Baranowiczach. Wysłany do Baranowicz na odsiadkę białostocki recydywista Wiediernikow nie mógł gorzej trafić. Warunki w więzieniu były, mówiąc oględnie, bardzo mizerne. Już samo jego usytuowanie kilka kilometrów za miastem, w szczerym polu, sprawiało smutne wrażenie. Świeżo przybyłych więźniów już od początku czekały szykany ze strony starych, uprzywilejowanych bywalców więziennego przybytku. Pełnili oni funkcje pomocnicze, wysługiwali się strażnikom, szpiegowali. Nowym zabierali bezwzględnie cenniejsze części odzieży, tytoń czy mydło. Te ostatnie pełniły w celach więziennych rolę monety obiegowej.
   Cele w Baranowiczach były dosłownie przepełnione. Przeznaczone dla dwunastu osób, potrafiły pomieścić trzy razy więcej. W takich warunkach trudno było zachować minimum higieny. Według regulaminu zmiana bielizny miała odbywać się co tydzień. Faktycznie działo się to co kilka tygodni. Więźniowie spali na workach ze słomą imitujących sienniki. Pościel była najczęściej brudna i wilgotna. Na szczęście w celach nie było kibli, czyli dużego fetoru. Więźniowie co rano, po kolei chodzili do ustępu.
  Jedzenie też pozostawiało wiele do życzenia. Na śniadanie kubek kawy i pajda chleba, a na obiad kasza, krupnik albo kartoflanka, kolacja to cienka zupka z zaoszczędzonym ze śniadania chlebem.
   Osobny pawilon w więzieniu przeznaczony był dla kobiet. Nie było ich dużo. Kilkanaście prostytutek, służące ukarane za kradzieże, pokątne akuszerki. Jak relacjonował w prasie bywalec tego przybytku, najsmutniejszy widok stanowiły niemowlęta, które wraz z matką odsiadywały karę. Były wśród nich też takie, które urodziły się w więzieniu.
   Czas więźniom w Baranowiczach wypełniały w warsztatach nieustające rozmowy o złodziejskich wyczynach, spodziewanej paczce z domu czy przewidywanej z nadzieją amnestii. Rozmawianie też było jednak reglamentowane. Nie można było porozumiewać się w porze obiadowej i po wieczornym apelu.
   Szczególne wrażenie, zarówno na więźniach, jak też na ludności miejscowej robiły wykonywane od czasu do czasu wyroki śmierci. Pod szubienicą gromadziły się władze więzienne, oddział policji, duchowny, no i oczywiście kat ze swoimi pomocnikami. Baranowicz, rzecz jasna nie zaszczycał sławny, przedwojenny kat Maciejewski. Tutaj swą powinność wykonywali wykształceni przez niego uczniowie. Zza murów więziennych ów ponury spektakl, z dachów domów, drzew, a nawet słupów telegraficznych obserwowała ciekawa gawiedź.
   Wiediernikowa nie spotkała oczywiście ta najgorsza kara. Odsiedział swoje i mocno wymizerowany powrócił do Białegostoku. Zajął się zapewne swoimi różnymi drobnymi aferkami. Prasowe kroniki kryminalne jednak o tym milczą.

Włodzimierz Jarmolik

Prawosławni na Podlasiu są “od zawsze”

Nigdzie indziej jak na Podlasiu nie jest aż tak akcentowane podwójne świętowanie. To w naszym regionie bowiem jest najwięcej wyznawców prawosławia. W Hajnówce, Siemiatyczach czy też Bielsku Podlaskim to wręcz religia dominująca. W całym regionie zaś możemy napotkać bardzo wiele różnorodnych Cerkwii. Według różnych źródeł w Polsce jest od 0,5 do 1 mln wiernych. Mało kto wie, że prawosławie na ziemiach Polskich obecne jest od tysiąca lat. A dokładnie od 988 roku, kiedy miała miejsce chrystianizacji Rusi. 

 

Książe Kijowski zdobywał kolejne ziemie i latami były kolonizowane. W 1240 roku powstała cerkiew w Mielniku, a w 1341 kolejną. Wpływ na to, że dzisiaj na Podlasiu mamy tak wielki odsetek wiernych prawosławia wynika z tego o czym pisaliśmy nie dawno. Przez nasz region przebiegała granica Królestwa Polskiego i Rusi. W okolicznych osadach mieszkali obok siebie katolicy, którzy przybywali z Mazowsza i prawosławni przybywali z Grodzieńszczyzny i Wołynia.

 

W Polsce znajduje się ponad 300 prawosławnych obiektów sakralnych. Z czego 240 to parafie. Funkcjonuje także 6 klasztorów – w tym w Supraślu, na Świętej Górze Grabarce oraz w Białymstoku. Na Białostocczyźnie znajduje się 40 proc. ze wszystkich polskich parafii prawosławnych. Tutaj też znajduje się prawie połowa wiernych. 

 

 

 

Tragiczne pokłosie gruźlicy

 

   Jednym z największych problemów międzywojennego Białegostoku był stan zdrowotny mieszkańców. Tragiczne pokłosie zbierała gruźlica. Walczono z tą chorobą. Jednak warunki, w których żyła duża część ludności miasta, niejednokrotnie niweczyły te poczynania. Niemniej mamy w naszej historii piękne przykłady prób zmiany tego stanu rzeczy.
  Już wkrótce po odzyskaniu niepodległości rozpoczęła się społeczna akcja zwalczania gruźlicy. W 1922 roku powstało żydowskie Towarzystwo Przeciwgruźlicze Marpa. Mieściło się przy ulicy Polnej 4 (Waryńskiego). Jego pierwszym prezesem został Jowel Rubin. Do zarządu wybrani zostali inżynier Herc Neumark, Chaim Zabłudowski, Józef Bereziński oraz żony Henryka Weltmana i Mejera Prużańskiego. Wszyscy byli przedstawicielami sfer przemysłowo-handlowych.
  Już po kilku miesiącach działalności Marpa miała blisko 800 członków. Pracę zarządu wspierali lekarze. Konsultacji udzielał psychiatra dr Izydor Wolf i dr Mojżesz Gurewicz zajmujący się chorobami wewnętrznymi. Wkrótce towarzystwo “wynajęło letniska w Zwierzyńcu” i własnym staraniem zorganizowało tam “coś w rodzaju sanatorium”.
  Dysponowało ono 40 łóżkami. Zakład funkcjonował wyłącznie w miesiącach letnich. Kuracjusze wymieniani byli tak, że w trakcie lata udawało się objąć opieką 80 chorych.
W 1926 roku Marpa przechodziła wyraźny kryzys organizacyjny. Jednak już wkrótce, gdy prezesem został Herc Neumark działalność towarzystwa znów nabrała dynamiki.
  Przeniesiono się do nowego lokalu przy ulicy Kupieckiej 34 (Malmeda). Naczelnym lekarzem organizacji został dr Abram Kahan. Wspomagał go zasiadający w zarządzie dr Aleksander Rajgrodzki. Nawiązana została współpraca z bliźniaczą organizacją w Warszawie. Ta zaś w Otwocku prowadziła znany na całą Polskę zakład leczniczy i sanatorium przeciwgruźlicze. Otwocka placówka zobowiązała się przyjmować 10-15 białostockich pensjonariuszy “za minimalną opłatą”. Pacjenci po 2 – 3 miesięcznym pobycie “wracali do Białegostoku uleczeni z zasobem świeżych sił”.
   W związku z powodzeniem akcji zaczęto snuć plany wybudowania w Otwocku białostockiego pawilonu na 25 łóżek. Niestety na początku 1927 roku białostocką Marpę “zaczęła dzielić intryga”. Zniechęcony jałowymi sporami prezes Neumark ustąpił ze stanowiska. Wraz z jego odejściem upadły wszelkie otwockie plany. Po mieście rozeszła się wieść, że ster rządów w tak potrzebnej i mającej spore sukcesy organizacji przejęli “ludzie młodzi, niedoświadczeni i niezrównoważeni”. Sytuacja jednak szybko została opanowana. W wyniku przeprowadzonych w maju 1927 roku wyborów prezesem Marpy został dr Józef Lewitt. Za jego kandydaturą przemawiało głównie doświadczenie.
 

W 1925 roku Lewitt wraz z doktorami Piotrem Klamarzyńskim, Adamem Kozubowskim i Bohdanem Ostromęckim założyli Białostockie Towarzystwo Przeciwgruźlicze. Jego głównym celem było “skoordynowanie pracy przeciwgruźliczej na terenie województwa”. W marcu 1926 roku towarzystwo otworzyło “wzorcową poradnię przeciwgruźliczą”. Mieściła się ona w budynku przy Warszawskiej 32. Zajmowała pięć pomieszczeń, w których urządzono poczekalnię, gabinet lekarski, gabinet do naświetlań lampą kwarcową, laboratorium i biuro rejestracyjne. W przychodni, którą kierował dr Lewitt pracowało 2 lekarzy i “pielęgniarka – wywiadowczyni”. Przez niespełna rok działalności w poradni zostało zarejestrowanych 1803 pacjentów.
    Lewitt rozpoczął starania o zorganizowanie niezbędnej pracowni rtg. Niestety finanse towarzystwa były zbyt skromne. Przychodnia korzystała więc bezpłatnie z miejskiej pracowni radiologicznej. Do 1927 roku wykonano w niej 490 badań. Towarzystwo prowadziło też szeroko zakrojoną akcję propagandową. Wydrukowane zostały plakaty i ulotki w języku polskim i jidysz, w których informowano “co to jest gruźlica”.
   W kwietniu 1926 roku zorganizowane zostały w Białymstoku dni przeciwgruźlicze. W ich trakcie prowadzone były zbiórki pieniężne. Towarzystwo nawiązało też współpracę z podobnymi jemu organizacjami w Grodnie, Augustowie, Łomży, Ciechanowcu i w Supraślu.
   W 1926 roku białostockie towarzystwo zrzeszało 279 członków. Kierujący nim zarząd stanowili wyłącznie lekarze. Prezesem był Lewitt. Jego zastępcą był dr Piotr Klamarzyński. Sekretarzem został dr Czesław Karwowski. Za finanse odpowiadali doktorzy Maria Halpern i Konstanty Alchimowicz. W Białymstoku z uznaniem podkreślano, że wszyscy lekarze w towarzystwie a doktor Lewitt również w poradni “pracują honorowo i bezkorzystnie”.

Andrzej Lechowski

Reket, czyli wymuszanie

 

   W Ameryce czasów Al Capone popularnym działaniem gangsterów był tzw. reket, czyli wymuszanie. W międzywojennym Białymstoku taka praktyka też miała swoich amatorów. Zarówno dorosłych, jak i małolatów.
  Na wymuszania narażeni byli przede wszystkim drobni kupcy i przedsiębiorcy. Odbywało się to w sposób nadzwyczaj prosty. Do sklepiku, w którym poza ekspedientem nie było kupujących, wchodził zdecydowanym krokiem młodzieniec i żądał kilku paczek papierosów lub też ofiarowania złotówki, jako pożyczki. Właściciel interesu dobrze wiedział w czym rzecz. Znał przecież tego chojraka i sławę, jaką cieszył się on na ulicy. Płacił.
  W ten sposób za złotówkę miał przez jakiś czas względny spokój. Opryszek szanował posłusznego sklepikarza. Nie nadużywał jego gościnności. Pilnował też, aby nie wykorzystywali go inni amatorzy białostockiego reketu. Jeśli jednak pojawiła się jakaś konkurencja, o wszystkim decydowała zwykle bójka na noże. Zwycięzca przejmował kontrolę nad pożądanym obiektem.
  W przypadku kiedy kupiec okazywał się oporny i nie chciał płacić natrętnemu opiekunowi, ten organizował natychmiast gromadkę swoich kumpli, wkraczał do sklepu i wywoływał awanturę. Kończyła się ona zwykle dużą demolką lady, półek, a zwłaszcza okien. Jeżeli uparty sklepikarz nadal się nie poddawał i np. wzywał policję, to nie mógł zrobić gorzej. I tak wcześniej czy później musiał zrezygnować ze skargi. Inaczej nie miałby spokoju na swojej ulicy.
  Biorąc przykład ze starszych oprychów, do wymuszania brali się też kilkunastoletnie szczawiki. Przykładem niech będzie szajka pod wodzą 14-letniego Szyi Szustera, która w 1937 roku była postrachem właścicieli kiosków ze słodyczami, budek z wodą sodową i sklepików papierosowych. Szyja miał dwóch, 13-letnich pomagierów – Kostka Bancerowicza i Wacka Jirgielewicza. Wszyscy oni mieszkali na ul. Wesołej i w tamtych okolicach podjęli swoją mini gangsterską działalność.
 

Choć żydowscy sklepikarze z Wesołej, Mazowieckiej czy Suraskiej nie traktowali początkowo żądań niepozornego chłopaka zbyt poważnie, zamiast papierosów, cukierków czy sodówki, brali za kołnierz i wyrzucali na ulicę, to jednak szybko przekonali się o swojej lekkomyślności.
   Szyja bowiem wyrzucony ze sklepu w dzień, odwiedzał go ponownie, tyle że w nocy. Brał ze sobą oczywiście swoich pomagierów. Dostanie się do licho raczej zabezpieczonego kiosku lub sklepiku nie sprawiało żadnej trudności. Kłódkę można było ukręcić przy pomocy metalowego prętu.
   Kiedy pewnego razu Szyja wyrzucony przez Owsieja Wechtera z jego budki z wodą sodową przy ul. Mazowieckiej, zamiast jednej złotówki, o którą został grzecznie poproszony, stracił towar za blisko 100 zł.
Inny kupiec, niejaki Dryngiel, który przy ul. Suraskiej trzymał interes papierosowy, pożegnał się z tytoniem na blisko 80 zł, a przecież wystarczyło złożyć na ręce Szyi symboliczny haracz.
   Policja, która skrupulatnie odnotowywała owe drobne włamania do sklepików, wkrótce trafiła na trop młodocianych reketerów. Nie było to zresztą takie skomplikowane. Zaczęło się od doniesienia w IV komisariacie, złożonego przez kupca z Suraskiej, Zygmunta Rzepki. Dotyczyło ono odwiedzin natrętnego smarkacza, który kategorycznie domagał się złotówki “na pomoc dla bezrobotnych”. Posterunkowi z czwórki postanowili urządzić zasadzkę.
  W nocy z 20 na 21 sierpnia przy sklepiku spożywczym pana Rzepki zatrzymana została cała trójka z młodym Szusterem na czele. Chłopcy byli dobrze przygotowani do nocnej roboty. Mieli przy sobie dwa haki, łom i specjalny nóż do kitowania okien. Oczywiście wszyscy trafili do miejskiego aresztu. Policja odkryła też główną kryjówkę małoletnich złodziejaszków w jednym z domków na letnisku w Zwierzyńcu.
   Białostocki Sąd Okręgowy okazał się w miarę łagodny, za kilkanaście włamań skazał Szyję, Kostka i Wacka na dom poprawczy z zawieszeniem. Dopilnować dobrego sprawowania się pociech mieli rodzice.

Włodzimierz Jarmolik

Rzeźnik z Piasków

 

Nochim Abelewicz z ulicy Malinowskiego 12 w dzień był pracowitym masarzem. Nocną porę poświęcał jednak zupełnie czemuś innemu. Stawał się wówczas zuchwałym włamywaczem, który sam albo z jakimś wspólnikiem zakradał się do mieszkań, sklepów czy składów towarowych.
  W 1920 roku w kronice kryminalnej “Dziennika Białostockiego” znalazła się notatka, że przy ul. Surażskiej patrol policyjny nakrył złodzieja, który dobierał się do drzwi sklepu pod numerem 42. Był to Nochim Abelewicz. Znaleziono przy nim cały zestaw złodziejskich narzędzi: łom, obcęgi, sztamajzer i pęczek wytrychów.
  Abelewicz, jak już raz trafił do kartoteki policyjnej, pozostał zawsze na celowniku agentów kryminalnych. Indagowano go przy każdej okazji, kiedy w mieście miała miejsce jakaś większa złodziejska przewalanka, przesłuchiwano go, stawiano do konfrontacji ze świadkami, na wszystkie sposoby sprawdzano jego alibi w tej czy innej sprawie.
  W 1933 roku dom przy Kalinowskiego 12 policja nachodziła wielokrotnie. Był to rok szczególny, obfitujący we włamania i kradzieże. W lutym policyjna inspekcja odkryła, że rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rady miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju, żeby mieć podkładkę dla wścibskich kontrolerów z magistratu. Kilka miesięcy później, znowu z powodu podejrzeń o handel nielegalnym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W sprytnym schowku pod schodami (agenci policyjni byli sprytniejsi), znajdował się istny skład złodziejskich akcesoriów: zgrabne raki, mesle, kołki z wytrychami. Posiadanie tych przedmiotów nie budziło wątpliwości co do ich zastosowania. Abelewicz za swój zbiór złodziejskich klamotów spędził miesiąc w szarym domu przy Szosie Baranowickiej.
  Na początku 1934 roku pracowity rzeźnik zaprojektował ekstra robotę. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa “Warrant” przy ul. Kolejowej. Ponieważ potrzebne były do tego większe siły, doświadczony oprych dobrał sobie pomagierów. Jednym z nich był Franciszek Więckowski, młody złodziej, ale już znany białostockiej policji, drugim zaś z zawodu koleżka po fachu Abelewicza, Icek Golusztajn z ul. Krakowskiej, gdzie razem z trójką braci prowadzili popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Masarstwo było oczywiście tylko przykrywką, nocami Icek wyprawiał się po mienie śpiących białostoczan.
  Tercet złodziei około godziny dziewiątej wieczorem wybrał się pod parkan ogradzający składy “Warrantu”. Najpierw nastąpił wyłom w płocie, a później poszukiwanie w murze dogodnego wejścia do środka. Ze złodziejskiego przedsięwzięcia nic jednak nie wyszło. Gorliwy posterunkowy obchodzący właśnie swój rewir usłyszał uderzenia łomu, wyciągnął rewolwer i zatrzymał wszystkich trzech speców od nocnych robótek.
  Odsiadka była krótka. Abelewicz dał znać o sobie już w 1936 roku. Wczesnego ranka dobrał się do skrytki w mieszkaniu Jana Dzikowicza, zamieszkałego przy ul. Dojnowskiej. Ofiara kradzieży była zamożna. Strata wynosiła 3500 złotych, 270 dolarów i 45 rubli w złocie. W tym czasie kompan Abelewicza, Goldsztajn bawił na gościnnych występach w Bielsku Podlaskim, gdzie zgarnął łup wartości 16 tys. złotych. Tym razem brama więzienna zatrzasnęła się za nimi na dużo dłużej.

Włodzimierz Jarmolik

Strajk w Białymstoku. Komunikacja sparaliżowana na kilka miesięcy!

W 1991 roku w Białymstok wybuchł strajk w MPK, który sparaliżował komunikację miejską w mieście na kilka miesięcy! Protestujący między innymi okupowali zajezdnię. W tamte dni jeden z białostoczan nagrał film, który dzisiaj po latach możemy obejrzeć, by przypomnieć sobie tamte wyjątkowo gorące lato. Temperatura była tak samo wysoka zarówno na ulicach, jak i w zajezdni przy Składowej, gdzie protestowali kierowcy. 

 

Dzisiaj taki strajk jest już raczej niemożliwy. Miasto wzbogacone doświadczeniem z tamtych lat – kontroluje aż trzy spółki miejskie, które odpowiadają za transport pasażerów po mieście.