Podrabiacze dolarów z Chanajek

 
   W przedwojennej Polsce fałszowanie pieniędzy, a zwłaszcza dolarów było zajęciem szczególnie ryzykownym. Za jego uprawianie sądy wlepiały sprawcom bardzo wysokie wyroki. Śmiałków jednak nie brakowało. Liczyli oni na szczęście, zdobycie fortuny i udaną ucieczkę za granicę.
   Na ówczesnym bruku białostockim sławę w tym niecnym procederze zyskał niejaki Salomon Jenielew o przezwisku Rudy, skromny zdawałoby się, 40-letni majster brukarski.
   Swoje fałszerskie działania Jenielew rozpoczął jeszcze w połowie lat 20. Wkrótce jednak zorganizowana przez niego szajka została rozbita przez policję. Poniektórzy członkowie poszli siedzieć. M. in. Berek Lew, zwany Kozą i brat Jenielewa Jochel. Szef jednak ocalał. Nie było przeciwko niemu wystarczających dowodów. Kiedy sprawa nieco przycichła, Rudy znowu zabrał się za swój trefny interes. Tym razem spiknął się z doświadczonymi drukarzami z Warszawy. On organizował bezpieczne miejsca do drukowania fałszywych banknotów, stołeczni fachowcy precyzyjnie je wykonywali. Policja białostocka przez pięć lat była bezradna wobec zalewu fałszywek w mieście i okolicy. Do akcji wkroczyli wreszcie specjaliści z Warszawy.  Jenielew często bywał w stolicy. Zatrzymywał się wtedy u Jakuba Iglickiego, fabrykanta chusteczek, notowanego kombinatora.
   Stołeczni śledczy doszli też do wniosku, że szajka fałszerzy musi mieć wtyczkę w białostockim Urzędzie Śledczym. Podejrzenie padło na Josela Siedleckiego, funkcjonariusza mocno zaangażowanego w aferę dolarową. Trop okazał się dobry. Odkryto, że Siedlecki to ni mniej ni więcej tylko szwagier Jenielewa. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica pasma porażek białostockiej kryminalnej. Warszawiacy działali dalej. Komisarz Władysław Piniński, kierownik sekcji podsłuchów telefonicznych przez 5 miesięcy sprawdzał wszystkie rozmowy prowadzone z telefonu Iglickiego.
  Z kolei agent Nesterowicz wszedł w kontakt z Josifem Buchbind erem, członkiem szajki fałszerzy, a swoim dawnym konfidentem. Ten za 5 tys. złotych zgodził się sprzedać kumpli. Inni agenci, udając dopiero co wypuszczonych z więzienia na Mokotowie fałszerzy dotarli do innych koleżków Jenielew a. Młody wywiadowca Górak trafił do Jenielew a można by rzec  „kuchennymi schodami”. Poderwał po prostu  jego służącą i odwiedzał  ją często  w charakterze  „narzeczonego”. Dowiedział się od niej, że gospodarz zawsze trzyma w szufladach paczki całkiem nowych pieniędzy. 
  Los białostocko-warszawskiej szajki był już przesądzony. Latem 1930 r., w ciągu tygodnia, policja kryminalna aresztowała nad Białką i nad Wisłą 16 osób. Za kratki trafił też sam szef – Salomon Jenielew. Sprawność i profesjonalizm  przestępców wzbudził podziw u doświadczonych śledczych. Fałszerze pracowali na maszynach drukarskich najnowocześniejszych systemów. Swoją fabryczkę przenosili z miejsca na miejsce. Instalowano ją np. w zagrodach wiejskich, choćby w osadzie Kolbiel (powiat wysokomazowiecki) albo na plebanii w Niewodnicy Kościelnej. Praca szła pełną
parą przez całą dobę.
  Za techniczną stronę interesu odpowiadał Abram Basior, 34-letni drukarz z Warszawy. Do pomocy miał dwójkę grawerów. To byli rzeczywiście zawodowcy. Potrafili przez kilka dni niszczyć wyprodukowane już dolary, jeśli te nie uzyskały odpowiedniego wyglądu. 
  Proces szajki Salomona Jenielewa rozpoczął się w kwietniu 1931 r. Był głośny nie tylko w Białymstoku, pisała o nim prasa w całym kraju. Trafił na łamy krakowskiego „Tajnego Detektywa”. Wyroki były bardzo wysokie. Jenielew i jego najważniejsi pomagierzy dostali po 12 lat paki. Do tego dochodziły kilkudziesięciotysięczne grzywny. Po apelacji w Warszawie niektórym złoczyńcom karę zmniejszono do 9 i 6 lat. Wyrok dla rudego brukarza z Białegostoku pozostał niezmieniony.

Włodzimierz Jarmolik

Pociągi Białystok – Warszawa pojadą 160 km/h

Jeszcze 3 lata poczekamy na to, by do stolicy z Białegostoku można było jechać 160 km/h. Nie wygląda to zbyt rozwojowo, szczególnie że już teraz pociągi jeżdżą na tej trasie 120 km/h. W Warszawie Wschodniej obecnie wysiądziemy po równo 2 godzinach podróży. W 2021 roku podróż potrwa jeszcze krócej. Oczywiście należy się cieszyć z tego co mamy, ale warto sobie uświadomić, że obecny rekord prędkości osiągnięty na świecie to 603 km/h.

 

Żeby w Polsce w ogóle było można marzyć o podobnych prędkościach musi się zmienić myślenie. Mimo, że komunizmu formalnie nie ma od 1989 roku, to mentalnie jest on w urzędnikach cały czas. Niczym w piosence Perfectu – Nie Płacz Ewka – w głowach urzędników telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt. Dlatego potem wszystko co inwestujemy, to nie robimy tego perspektywicznie. Drogi mają po 2 pasy ruchu (gdzie samochodów przybywa), pociągi osiągają zawrotną prędkość 160 km/h zamiast budować takie tory jak we Francji czy Japonii i tak dalej…

 

Jeżeli chcemy rzeczywiście dogonić zachód, to musimy przyspieszyć i to mocno, a my będziemy gonić jeszcze 50 lat i i tak nie dogonimy. Polska dziś jest tam, gdzie zachód był, gdy rozszerzono Unię Europejską o nowe kraje. Tak – nasz rozwój obecnie to 2004 rok w Niemczech, Francji, Holandii czy Anglii. Jesteśmy zapóźnieni prawie o 20 lat. To teraz spójrzmy na jeszcze bardziej zastopowane Podlasie – o ile jesteśmy cofnięci? Dlatego z inwestycji PKP można się cieszyć przez łzy.

Dobra wiadomość dla turystów. W Puszczy Białowieskiej lokalsi otworzyli dla nich miejsce

Teremiski to jedna z miejscowości w Puszczy Białowieskiej. Turyści często tam się zatrzymują, by poczuć klimat pierwotnego kompleksu leśnego. Teraz dodatkowo w Teremiskach będzie można skorzystać z Puszczańskiego Punktu Informacyjnego. Każdy, kto przyjedzie do Teremisek będzie mógł dowiedzieć się o ciekawych miejscach w Puszczy, trasach, a także jak zorganizować wyprawę do rezerwatu ścisłego, gdzie można pożyczyć kajak na spływ Narewką czy też gdzie wypożyczyć rower, by popedałować przez las oraz gdzie warto przenocować, gdzie zjeść i co w ogóle zwiedzić. Punkt prowadzą za darmo lokalni społecznicy, którzy chcą dzielić się swoją wiedzą lokalną z przyjezdnymi, których w Puszczy Białowieskiej nie brakuje.

 

Teremiski to bardzo ciekawy punkt na mapie nie tylko Puszczy Białowieskiej, ale w ogóle całego województwa podlaskiego. We wsi znajdują się domy agroturystyczne, ale też niekiedy można spotkać żubra. Co ciekawe w miejscowości jest też nieformalna uczelnia – Uniwersytet Powszechny im. Jana Józefa Lipskiego. Współtworzył go Jacek Kuroń. Oprócz tego jest też Teatr – współprowadzony przez tą samą organizację co uniwersytet. We wsi można spotkać także znanego ekologa Adama Wajraka, który tam mieszka.

 

To wszystko powoduje, że licząca niecałe 100 mieszkańców wieś jest pełna życia i kolorytu. Dlatego warto ją odwiedzić. A teraz, by dowiedzieć się od “lokalsów” jak najwięcej o Puszczy – Teremiski są punktem obowiązkowym każdej wyprawy do Puszczy Białowieskiej.

 

 

Święto grzyba grzyby

Grzyby w naszych lasach! Zobacz, gdzie je zbierać

Grzyby pojawiły się w lasach! To bardzo dobra informacja dla miłośników tych owoców leśnych. Szczególnie bogate w grzyby tereny Puszczy Knyszyńskiej stają się teraz prawdziwym rajem dla miłośników grzybobrania. Zanim jednak wyruszymy na poszukiwania, ważne jest zabezpieczenie się przed kleszczami, które również aktywują się po deszczach. Ale gdy już mamy odpowiednią ochronę, możemy śmiało wyruszyć w drogę! Każdy grzybiarz ma swoje ukochane “miejscówki”, których tajemnic nie zdradzi nawet w najbardziej intymnych sytuacjach.

Odkrywanie grzybowych tajemnic Puszczy Knyszyńskiej

Jednakże dzielenie się informacjami na temat miejsc, gdzie można znaleźć pyszne okazy grzybów, to prawdziwa przyjemność – zwłaszcza gdy możemy zarazić kogoś pasją do zbierania grzybów. Dlatego też, z radością “podpowiemy”, gdzie warto szukać grzybów w Puszczy Knyszyńskiej, zaczynając od mapy terenu, a następnie opisując konkretne miejsca, które są znane ze swojej obfitości w grzyby. Niezależnie od tego, czy jesteśmy doświadczonymi grzybiarzami czy też dopiero zaczynamy swoją przygodę z tym fascynującym hobby, poszukiwanie grzybów w Puszczy Knyszyńskiej obiecuje niezapomniane doznania i niezliczone odkrycia przyrody.

 

 

Grzyby w Żednia (Kozi Las)

To miejsce, w którym napotkać można sporo innych grzybiarzy, więc tutaj obowiązuje zasada – kto pierwszy ten ma kurki. Wjazd jest przy samej miejscowości Żednia. Wystarczy wejść do lasu i zbierać. Przy odrobinie szczęścia możemy napotkać Rysia. Nie przestraszmy się tego dużego kota.

 

Grzyby w Ruda (Waliły Stacja)

To mały lasek, ale sporo w nim grzybów. Wystarczy dobrze się rozejrzeć. Dojeżdżamy do Walił, a następnie skręcamy na Waliły-Stacja. Kilkaset metrów dalej po prawej stronie szukamy wejścia do lasu i można zaczynać zbiory.

 

Zubry

Miejsce najbardziej odległe, ale najlepsze bo mało tam grzybiarzy, więc sporo możemy zebrać tylko dla siebie. Zubry znajdują się niedaleko granicy z Białorusią. Dojeżdżamy do wsi i po prostu wchodzimy do lasu.

 

Grzyby w Krzemienne

Tutaj miejsce dla osób z dobrą kondycją, gdyż znajdziemy się w górach Krzemiennych. Dlatego nasza przechadzka zajmie nam dużo więcej czasu. Ale dla grzybków warto, prawda?

 

Wyżary

Najmniej dostępne miejsce. Trzeba iść kładką przez bagna. Dopiero za nimi w lesie możemy zacząć spokojnie zbierać grzybki.

 

Udanych znalezisk!

Wkrótce znów będzie można zwiedzić wielką atrakcję, a zimą obejrzymy wspaniałe obrazy

Muzeum Podlaskie w Białymstoku w ostatnim czasie było bardzo aktywne, dzięki czemu będziemy mogli niedługo ponownie zwiedzać Dom talmudyczny w Tykocinie, a także podziwiać portrety Jana Klemensa oraz Izabeli Branickich. Kierownictwo Muzeum doprowadziło do wylicytowania ich na monachijskiej aukcji. Obrazy zakupiono za 55 tysięcy euro. Dom talmudyczny czyli tak zwana “mała synagoga” to jedna z atrakcji Tykocina, budynek stojący przy synagodze, w którym właśnie kończy się remont. Obrazy zaś było można oglądać od lutego, teraz potrwa ich ważna renowacja.

 

Dom talmudyczny w Tykocinie będzie otwarty dla zwiedzających już od 22 lipca. Budynek postawiono w latach 1772-1798. Było to bardzo ważne miejsce na mapie polskich Żydów. Podczas II Wojny Światowej Niemcy doszczętnie zniszczyli synagogę. Dopiero w 1974 roku odnowiono ją. Teraz budynek przechodził po raz kolejny remont. Zwiedzający będą mogli obejrzeć w środku cztery różne wystawy.

 

Obrazy Branickich są namalowane przez nieznanego autora bądź autorów. Prace konserwatorskie być może wyjaśnią kim był twórca. Będzie też próba odpowiedzi na pytanie czy ktoś przemalowywał obrazy i kiedy, z jakiego kręgu artystycznego pochodzą oraz kiedy zostały namalowane. To, co zostało namalowane sugeruje, że portrety powstały około 1766 roku. Już w grudniu będzie można znów oglądać odrestaurowane obrazy przedstawiające Branickich.

 

fot. Emmanuel Dyan

Urywki wspomnienień z Brukowej 3

 
    “Tego dnia od rana pada. Jest koniec lata, a na zewnątrz ciemne chmury i tylko deszcz i deszcz. Mamy rok 1938, muszę o nim wspomnieć bo to dla mnie ważny rok. Zaczynam wchodzić w dorosłe życie. Mój ojciec jest murarzem i właśnie teraz zabiera mnie na pierwszą w moim życiu budowę. Jestem naprawdę przejęty i podekscytowany. Ojciec pokłada wielką nadzieję, że niedługo przejmę jego interes i będę…
… właśnie rozładowałem z ojcem dużą partie cegieł. Cegła po cegle układałem je wzdłuż naszej kamienicy grupami i kolorem. Szybko udało się nam z tym uporać, lecz byliśmy i tak cali mokrzy, gdyż z kamienicy woda lała się wprost na nasze głowy strumieniami.
   Cegły policzone i zapisane ilości- jest ich 6859. Dobrze, że ojciec nauczył mnie rachować, bo przy takich ilościach nie trudno o pomyłkę. „Każda sztuka jest ważna”- to słowa mojego ojca- „gdyż całość materiału pójdzie na budowę domu Chaima Zyfelda”. To już jutro więc nie mogę się doczekać.
   O nie, zamoczyłem kartkę papieru. Zapomniałem, że jestem cały mokry.
Po południu jeszcze zdążyliśmy zawieść cegły i narzędzia pod dom Pana Zyfelda. W pewnym momencie mieliśmy chwilę strachu, gdyż koń nam się spłoszył i galopem z furmanką przemknął ulicą Sosnową mało co nie wpadając na płot cmentarza Rabinackiego.
Jestem bardzo podekscytowany i ciekawy jak będzie wyglądał następny dzień.”
   
 
Kamienica przy Brukowej 3 stanowi pozostałość po dawnych Chanajkach. Chanajki to kryminalna dzielnica Białegostoku. Dzielnica biedoty żydowskiej. Tutaj burdele i speluny można było spotkać na każdym kroku. Tutaj też planowano skoki rabunkowe, tutaj młodzież uczyła się jak kraść lub oszukiwać w grach karcianych lub kościach. Bieda i bogactwo, bandyci, prostytutki oraz knajpy i pijackie meliny- taka była postać Chanajek. Tutaj wymiar sprawiedliwości docierał bardzo rzadko, bo sprawiedliwość wymierzano na własną rękę za pomocą noża lub broni palnej.

Partactwo w Wasilkowie. Kto tak budował ścieżkę dla rowerów?

Ktoś, kto chciałby pojechać bezpiecznie do Wasilkowa z Białegostoku rowerem może nareszcie to zrobić. Niestety po partackiej ścieżce rowerowej. Wcześniej przejazd mógł odbywać się z duszą na ramieniu, gdyż za plecami, tuż obok koła miało się pędzące samochody. Jak wiadomo kierowcy w większości nie wiedzą co to bezpieczny odstęp, więc ich pojazd przejeżdżający prędkością kilkadziesiąt kilometrów na godzinę można poczuć przy samej nodze. Niestety nie możemy pochwalić urzędników za budowę ścieżki odseparowanej od ulicy. Znowu ktoś podjął decyzję, by ścieżkę wybrukować, a nie wyasfaltować. To co Państwo widzą na zdjęciu, to początek ścieżki asfaltowej, na której lepiej się nie rozpędzać (mimo, że jest z górki), bo można wjechać w słup. Ścieżka nagle skręca i dalej jest już brukowana do samego Wasilkowa.

 

Chyba jeszcze wiele wody musi upłynąć w wasilkowskiej Supraśli, by to urzędnicy-rowerzyści budowali ścieżki mieszkańcom-rowerzystom. Jak na razie to nie wiadomo kto buduje, skoro wpada na idiotyczny pomysł, by ścieżkę rowerową brukować. Można by napisać “lepszy rydz niż nic”, niestety nie ma naszej zgody na dziadostwo. Skoro ktoś przeprowadza inwestycję powinien to zrobić tak, by służyła na lata zamiast robić byle jak.

 

 

 

Niedźwiedź odwiedził Puszczę! Dlaczego na Podlasiu nie ma już tych zwierząt?

W Polsce ostatnio nie ma klimatu dla dzikich zwierząt – minister Kowalczyk najchętniej wybiłby wszystko co się rusza. Tymczasem w Puszczy Augustowskiej prawdopodobnie pojawił się niedźwiedź! Zwierzę odwiedziło tylko knieję. Jak wynika z obserwacji – na co dzień urzęduje między Białorusią a Litwą. 

 

Mało kto wie, że na Podlasiu, bo w Puszczy Białowieskiej do XVIII wieku żyły normalnie niedźwiedzie brunatne. Ich pożywieniem były żubry i jelenie. I to właśnie dieta misia narobiła mu tyle kłopotów. Niedźwiedzie bowiem “konkurowali” z władającymi terenami, którzy także lubili polować na dziczyznę. Sytuacja bardzo podobna z tym, co się dzieje nad polskim morzem – rybacy mordują foki, bo te wyjadają ryby z siatek. Myśliwi pragną strzelać do wilków, bo te polują na dziczyznę i odbierają przyjemność zabijania – konkurując z myśliwymi. Dlatego mało prawdopodobne by niedźwiedzie zechciały wrócić. Po prostu Polacy “swoje niedźwiedzie” wybili. Pozostałe osobniki zaś nie przeprowadzają się jeżeli nikt ich nie nęka. Białorusini musieliby po prostu wypędzić je do nas.

 

Jedyną szansą na to, by móc dzielić Puszczę Augustowską, Knyszyńską lub Białowieską z niedźwiedziem jest reintrodukcja. Z ministrem, który chce robić dobrze myśliwym jednak w ogóle nie ma co zaczynać na ten temat dyskusji.

Featured Video Play Icon

Znany YouTuber na Podlasiu jadł śledzie i jeździł drezyną

 

Akcja #VisitPoland zorganizowana przez Polską Organizację Turystyczną nie ominęła Podlasia. Zagraniczni YouTuberzy (tacy bardziej znani) zostali zaproszeni do Polski, by nagrać tu filmy, w których przedstawią nasz kraj. Popularny (ponad 600 tys. subskrybentów) YouTuber LeBlanc odwiedził województwo podlaskie. Pokazał innym nasz wspaniały region dużo lepiej niż nie jeden film promocyjny czy ogólnopolska telewizja.

 

YouTuber odwiedził Tykocin, Supraśl, Białowieżę, Drohiczyn. O wyborze akurat tych miejsc zapewne decydował organizator, który wszędzie YouTuberów woził. Dla “znawców” tematu film może się nie spodobać. Bowiem w Podlaskiem nie istnieje coś takiego jak spójna strategia promocyjna. Każdy sobie rzepkę skrobie. Tym razem mogliśmy obejrzeć Podlaskie pod tytułem “odlotowe miejsca na Podlasiu, których nie ma gdzie indziej” i to jest prawda, a także na pewno wizerunkowi nie szkodzi, ale… pokazywanie Podlasia przez pryzmat powyższych miejscowości może sprawić wrażenie, że cały region jest dokładnie taki.

 

Czyli jaki? W filmie możemy zobaczyć wszystko tak jak widziałby to YouTuber, którego interesowało przede wszystkim jedzenie – i tutaj ciągle je chwalił. Niestety widać ewidentnie, że nie pokazał tego czego by oczekiwali organizatorzy. Najwięcej można obejrzeć na temat jedzenia, a także specyficzne zajęcia – pływanie łodzią po Narwi (raczej nie dostępne normalnym turystom), wygłupy na rowerze na ścieżce rowerowej Supraśla – zapewne nigdzie nie pojechali, bo jak wiadomo ścieżka obecnie donikąd nie prowadzi. Jedyna ciekawostka to białowieskie drezyny, z których naprawdę może skorzystać każdy. No i Drohiczyn – pływanie kajakiem (YouTuber pokazał samą rzekę i restaurację).

 

Film ogólnie jest sympatyczny, ale efekt końcowy jest lekko komiczny. Dlatego, że organizatorzy są zafiksowani na “perełkach”, ale nie wzięli pod uwagę, że młodych ludzi te perełki w ogólnie nie będą obchodzić, stąd też w filmie nie obejrzymy Podlasia takiego jakie jest naprawdę. Oceńcie sami.

Nowe stado żubrów powiększyło się! Mały cielaczek przyszedł na świat

Nie tak dawno temu pisaliśmy, że utworzono w wielkim kompleksie leśnym Suwalszczyzny pierwsze stado żubrów. Okazało się, że na świat przyszedł już pierwszy cielak! Leśniczy podejrzewają, że matką jest najstarsza krowa (pani żubr), która jednocześnie przewodzi stadu. Warto wiedzieć, że żubrzyca nie cieli się co roku tylko co dwa – trzy lata. Podczas tworzenia stada w Puszczy Augustowskiej żubrzyca była już ciężarna. Jak widać transport i nowe otoczenie wcale jej nie zaszkodziły ani też cielaczkowi, który ma jasnobrązowy kolor sierści. Dodatkowo stado powiększyło się o dwa dzikie żubry, które dołączyły do osobników, a wcześniej wędrowały po kompleksie leśnym samotnie. Dlatego możliwe jest, że niedługo stado dalej będzie się rozmnażać.

 

Warto dodać, że w całej Polsce żyje około 1500 żubrów. Najwięcej przebywa w Puszczy Białowieskiej – 654 sztuki. To właśnie skupienie zwierząt w jednym miejscu niepokoiło leśników, gdyż zagrażało rozwijaniu się populacji żubra. Stąd pomysł do założenia stada w Puszczy Augustowskiej. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.

Oszukańczy majstersztyk

 

 
      Przypomniałem już w tym miejscu wyczyny chanajkowskiego farmazona z ul. Głuchej Ignacego Galińskiego. Oprócz metody „ na kopertę” wyłudzał on także od naiwnych ludzi różne sumy dolarów za pomocą tzw. kantmaszynki. Na czym polegał ten oszukańczy trik, bardzo dokładnie pokazał w jednej ze swoich autobiograficznych powieści pt. „Spojrzę ja przez okno” były przemytnik, złodziej i bywalec sanacyjnych więzień, a później znany pisarz Sergiusz Piasecki. Zrobienie frajera na kantma- szynkę to był prawdziwy majstersztyk.
  W Białymstoku początku lat 30. popisywał się tym wytrwale osiadły tu wilnianin Chaim Ginsburg. Kiedy w Wilnie policja wzięła się wreszcie za tamtejszą potężną organizację przestępczą o nazwie Bruderferajn, jej członkowie rozpełzli się po miastach całej II Rzeczypospolitej. Niektórzy trafili nawet do gangów Nowego Jorku i Chicago. Wspomniany Ginsburg schronił się w zakamarkach Chanajek i na bruku białostockim kontynuował swój kanciarski proceder.
  Pewnego razu w kawiarni Kozińskiego przy ul. Krakowskiej spotkał rodaka znad Wilii, niejakiego Hersza Gutelmana. Dowiedział się, że ów przywiózł ze sobą pokaźną paczkę dolarów i chciałby zrobić jakiś dobry interes. Nie bacząc na dawne sentymenty postanowił gościa oskubać. Ginsburg zaproponował Gutelmanowi… podrabianie dolarów. Powołał się na znajomego inżyniera, który skonstruował urządzenie powielające prawdziwe dolary tak dokładnie, że nikt nie rozpoznaje fałszywek. Cóż kiedy zabrakło forsy na drogie chemikalia i odpowiedni lakier. Potrzebny cichy wspólnik.  Żeby Gutelman nie wchodził w ciemno do interesu, miała się najpierw odbyć demonstracja rewelacyjnej maszynki.
  W jednej z melin przy ul. Marmurowej „genialny konstruktor” dokonał pokazu. Wziął od gościa z Wilna nową, oryginalną  5-dolarówkę, zamoczył w jakiejś cieczy i z obu stron obłożył dopasowanym, białym papierem. Tak przygotowana próbka trafiła do czegoś przypominającego wyżymaczkę. W ruch poszła korbka. Z drugiej strony maszynki ukazała się pięcio dolarówka, a na towarzyszących jej kartkach odbiły się obie strony banknotu. W istocie były to spreparowane wcześniej egzemplarze dolarowe. Majster wziął obie połówki, skleił i jeszcze raz przepuścił przez maszynkę. Po całej procedurze z dumą podał nowy banknot Gutelmanowi.
  Wilnianin był zachwycony. Podrobiony „lincoln” niczym nie różnił się od prawdziwego. Nie domyślił się biedak,że jest to również oryginał, umiejętnie podsunięty mu przez oszusta. Pomimo propozycji Ginsburga, nie chciał iść nawet do najbliższego banku, żeby całkowicie upewnić się co do pełnego bezpieczeństwa interesu z kantmaszynką. Między trójką wspólników została sporządzona pise- mna umowa, zaś Gutelman wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komp onenty do ruszającej produkcji.
  Kiedy mężczyźni opuścili dom przy ul. Marmurowej, wokół nich powstało raptem jakieś zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelmana dali drapaka w chanajkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo.
  Wieczorem w tejże kawiarni na Krakowskiej Hersz Gutelman natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał zatroskaną minę. Okazało się, że inżynier wpadł w  ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też fabryczkę fałszywych dolarów. Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu. Może sypać. Koniec końców skołowany Gutelman wyciągnął z portfela kolejne 100 dolarów na adwokata, żeby tylko nie być zamieszanym w  całą aferę z kantmaszynką. Kiedy po kilku dniach zrozumiał, że został ordynarnie nabity w butelkę, pomimo rozterek zgłosił się na policję i wszystko opowiedział. A hochsztapler Chaim Ginsburg? Ten wkrótce wpadł, ponieważ nadal kręcił interes z wyżymaczką. Chętnych na dolarowe eldorado nie brakowało.

Włodzimierz Jarmolik

Drewniany Białystok

 

   W jednej z najpiękniejszych książek poetyckich o Podlasiu, “Cisówce” Jacka Podsiadło, autor umieścił wiersz o Białymstoku “Czarne zbocza”. Pozwolę sobie zacytować jego fragment:

“Kiedyś to było podobno największe drewniane miasto

W Europie, a dzisiaj? Smród i beton jak wszędzie [ ]

Donikąd prowadzą nasze pasaże i trotuary, posrebrzane ciągi

Rur, liczb, świateł, aut, pięter, wiaduktów, obwodnic i słów”

Ten wiersz został napisany  dwadzieścia lat temu, ale naprawdę aktualny stał się dzisiaj. To opowieść o umierającym mieście posiadającym swoją historię i tradycję, które stopniowo wypierane są przez nowe anonimowe osiedla mogące pojawić się zawsze i wszędzie i czyniące miasto może bardziej nowoczesnym, ale pozbawionym tożsamości.

Doskonale pamiętam drewniany Białystok. Przez kilka lat chodziłem do biblioteki uniwersyteckiej na Bojarach i kiedy miałem czas, lubiłem zapuszczać się w drewniane uliczki i zaułki, które trochę kojarzyły mi się z kolonijnymi zabudowami kurpiowskich wiosek (często właśnie drewnianych). Do pracy jeździłem rowerem przez okolice ulicy Angielskiej i te zaułki również doskonale znałem. Jeszcze jako studenci chodziliśmy nocą do drewnianego domu przy ulicy Żelaznej, gdzie znajdowała się meta. Pamiętam też porozrzucane po mieście drewniane wille, które trochę przypominały mi architekturą drewnianą kamienicę naprzeciwko domu mojej babci. Teraz to wszystko umiera. Drewniane Bojary się kurczą, w dziwnym pośpiechu przerabia się też na nowoczesną enklawę w okolicach ulicy Angielskiej. Gdzieniegdzie stoją jeszcze drewniane domy i wille, ale w murowanym otoczeniu wyglądają coraz bardziej obco.

Opowiadał mi kiedyś student, że pracuje w dużej fabryce drewnianych domów, które trafiają do Skandynawii. Tam z drewna buduje się domy, kamienice, szpitale, szkoły, urzędy, architektura jest zwykle dopasowana do lokalnych tradycji architektonicznych. W ten sposób nowe harmonijnie miesza się ze starym. To byłaby jakaś alternatywa i powrót do tradycji największego drewnianego miasta w Europie. Nikt tego jednak nie robi, a betonowe bloki wdzierają się już wszędzie.

Dlaczego nie wracamy do drewnianego Białegostoku? Mam wrażenie, że nie ma tu wcale złej woli władzy, bo to się dzieje od dawna niezależnie do tego, kto rządzi. Obawiam się, że jest to realizacja oczekiwań przeciętnego mieszkańca miasta, który albo sam jest przyjezdnym, albo potomkiem przyjezdnych. Ktoś taki mieszkania w drewnianym bloku nie kupi po prostu. Drewno kojarzy się mu często z zacofaniem. W moich rodzinnych stronach wielu ludzi dosłownie wychodziło z siebie, żeby zburzyć stary drewniany dom i zbudować nową dużą “murowankę” krytą praktycznym eternitem. Nic, że stary dom był przytulny i funkcjonalny, a nowy wiecznie niedogrzany i coraz bardziej zawilgocony. Mur to mur, bogactwo, trwałość i bezpieczeństwo. Sam jako dziecko to, czy dana wieś jest bogata, czy biedna oceniałem po proporcji między domami drewnianymi i murowanymi. Tak rozumowali prawie wszyscy wokół mnie.

Nie mam złudzeń, że drewniany Białystok będzie nadal odchodził. Ludzi z Angielskiej się przesiedli, domy zburzy, zrobi uliczkę i parking, a bloki zasłonią przed widokiem obcych te obciachowe domki, które jeszcze zostaną. Również na Bojarach co jakiś czas albo się dom zapali, albo będzie doprowadzony do stanu, w którym już będzie można go tylko rozebrać. A my będziemy dalej dyskutować o tym, jak to wszystko chronić. I dalej będą to słowa, słowa, słowa, jak napisał klasyk. A może mało kogo to już obchodzi?

Dariusz Kiełczewski, profesor Uniwersytetu w Białymstoku

Białystok ma skutery jak BiKeRy. Można wypożyczać na minuty

Po Białymstoku można się poruszać nie tylko BiKeRem, ale także skuterem. W Białymstoku można odnaleźć jeden z 20 skuterów do wynajęcia. Z czasem ma być ich więcej. BiKeR oferuje 20 pierwszych minut za darmo. Za skuter się płaci, ale niewiele. Pytanie brzmi czy białostoczanie są gotowi na skutery. Zanim ktoś oskarży nas oskarżanie wszystkich, niech przypomni sobie ile czasu działały “Śledzie książkowe”, które teraz są puste, jak działają hamaki na Plantach, a także ile razy wypożyczaliście BiKeRa, a potem okazało się, że jest cały popsuty i ledwo jedzie?

 

Warto sobie uświadomić, że książki ze “Śledzi” nie znikły same tylko nie oddali ich mieszkańcy, hamaki zostały zdewastowane przez wandali, a rowery (są słabej jakości) nie są szanowane przez wypożyczających i dlatego tak często są popsute. Ludzie wciąż nie mogą zrozumieć, że “publiczne” to nie oznacza “niczyje” tylko “wspólne” czyli każdego mieszkańca. Że za “Śledzie”, książki, hamaki i BiKeRy – władze zapłaciły nie ze swojej kieszeni, nie ze swojego budżetu tylko z wcześniej zebranych podatków od mieszkańców.

 

Nie będziemy edukować przez internet wandali, bo wierzymy, że nasi Czytelnicy to osoby mądre, a idioci-wandale nic nie czytają, więc naszego portalu też nie. Jednak wróćmy do pytania – czy białostoczanie są gotowi na skutery? Jeżeli jest grupka idiotów, a reszta mieszkańców jest normalna, to skutery powinny trzymać się nieźle, ale żeby takie urządzenie zniszczyć nie potrzeby większości tylko jednego idioty. Firma, która będzie skutery utrzymywać (za swoje prywatne pieniądze) będzie miała dane każdego wypożyczającego oraz dane karty płatniczej. Co jeśli karta będzie bez pieniędzy? Dochodzenie za szkody w polskim sądzie trwa latami.

 

Efekt może być taki, że firma w Białymstoku zwinie interes i nie będzie można jeździć skuterami tak jak w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Trójmieście czy na Węgrzech i w Hiszpanii. Miejmy nadzieję, że jednak tak się nie stanie. A do tego przyczynić się może każdy normalny białostoczanin, który to teraz czyta. Wystarczy, że wszelki akty wandalizmu będzie tępił. W naszym kraju donosy nie są mile widziane, należy jednak rozróżnić działanie z zawiści od działania w imię dobra społeczeństwa – reagowanie na wandalizm – zgłaszając wszelkie przypadki Policji to obowiązek. Dlatego nie przechodźcie obojętnie takich zdarzeń – gdy zobaczycie, że ktoś celowo niszczy dobro wspólne. Tylko w ten sposób zbudujemy dojrzałe społeczeństwo, które może korzystać ze wspólnych rzeczy.

Featured Video Play Icon

Skandaliczne słowa ministra środowiska Henryka Kowalczyka. Będzie wybijać żubry, łosie, wilki i bobry?

Jak wszyscy wiemy żubry, łosie, wilki i bobry to są obecnie zwierzęta pod ochroną, do których myśliwi mogą strzelać tylko w przypadku, gdyby te zagrażały ludziom. Zanim jednak padnie strzał każdorazowo zgodę musi wydać regionalna dyrekcja ochrony środowiska. 1 lipca minister środowiska Henryk Kowalczyk spotkał się z mieszkańcami Mławy, gdzie wyraził swój plugawy stosunek do tych wspaniałych zwierząt.

Minister Henryk Kowalczyk:

Żyjemy w czasach nadmiernej wrażliwości w ochornie zwierząt. Minister Szyszko wydał zgodę na odstrzał łosi i musiał ją prawie że na drugi dzień odwoływać. My prowadzimy w tej chwili taką zasadę. RDOŚie (Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska – dop. red) mają taką sugestię żeby bardzo chętnie wyrażać zgodę na odstrzały zwierząt chronionych gatunkowo. Łosie, żubry, bobry… żubry też tam sporo szkód robią. Co do wilków te potrzeby na razie nie są tak mocno zgłaszane, ale myślę że za chwile zajdzie taka potrzeba. Ten wypadek, który był na podkarpaciu myślę że też otrzeźwi co niektórych.

 

Co najsmutniejsze, minister Kowalczyk wprost wyraża, że ma gdzieś ochronę gatunkową, a nie może jej zdjąć, bo obawia się konfliktu z Unią Europejską i wszystkimi innymi instytucjami. Zaś uważa, że lepiej robić to małymi krokami – co jest też skuteczne.  Tak skandaliczne słowa powodują, że minister środowiska powinien być natychmiast wyrzucony! Jak może zarządzać polską ochroną środowiska ktoś, kto chce niszczyć ekosystem? Przecież to chore!

 

Czy widzieliście kiedyś łosia? Te żyją głównie na mokradłach Biebrzańskiego Parku Narodowego, więc raczej większości ich nie widziała. Ich populacja jednak rośnie, więc raz na jakiś czas dochodzi do wypadków, podczas których łoś wchodzi na leśną drogę i uderza w niego samochód. Mamy więc dwa rozwiązania – ogrodzić drogę i zbudować korytarze (jak to się robi wszędzie) albo wystrzelać łosie.

 

O strzelaniu do wilków marzą myśliwi – o czym pisaliśmy, więc na te wspaniałe zwierzęta trwa nieustannie nagonka. Dlatego też minister Kowalczyk chętnie by do nich strzelał.

Tutaj więcej:

Po 20 latach znów będą polowania na wilki? Myśliwi tego pragną!

 

Bobry w oczach wielu ludzi są szkodnikami. I rzeczywiście po bobrzej robocie wypłacane są odszkodowania. Ale eksperci nie mają wątpliwości, bez bobrów straty w rolnictwie i w środowisku byłyby gigantyczne. Wszystko dlatego, że Polska pustynnieje, a bobry zatrzymują ten proces.

Tutaj więcej:

Czy Rzeka Biała wsiąknie? Duże prawdopodobieństwo jeśli nic nie zrobimy.

 

No i na koniec żubry. Piękne, dostojne zwierzęta, które żyją w symbiozie z ludźmi z okolicznych wiosek Puszczy Białowieskiej i Puszczy Knyszyńskiej. Kiedy zwierzę jest stare i słabe to stado je odrzuca. Wtedy takie pojedyncze sztuki chadzają samotnie, nie zwarzając na żadne zagrożenia. Jeżeli nic się ze zwierzęciem nie da zrobić i zagraża ludziom, to najpierw je się wabi, a potem wywozi w głąb Puszczy. Jeżeli to nie pomaga, to dopiero wtedy niestety trzeba je odstrzelić. Strzela się też do osobników chorych, które nie zostały wyrzucone ze stada. Wtedy w celu ochrony całego gatunku także do zwierzęcia tzeba strzelać.

 

I tu właśnie dochodzi do sedna. Czy do zwierząt, do których trzeba czasem strzelać naprawdę potrzeba myśliwych? Nie mógłby robić tego ktoś pod okiem weterynarza? By po prostu uśpić zwierzę? Żeby zwierzę było utylizowane, a nie zabierane jako trofeum? Strzelanie do zwierząt w Polsce to niezły biznes. Bogaci myśliwy uprawiają swoje chore hobby, zaś państwo na ich fanaberii zarabia. Tak samo zarabiają te osoby, które handlują bronią i amunicją. Zaś polowania to bardzo często po prostu pijackie imprezy z bronią, w których nie raz ktoś postronny został postrzelony lub zastrzelony.

 

Polska pod każdym względem zaczyna przypominać republikę bananową. Wszędzie tam, gdzie swoje łapy pchają politycy zaczyna się dziać coraz gorzej. Wszystko dlatego, że rozum zastępowany jest ideologią.

Wielka obława na Chanajkach

 

   Urząd Śledczy mieszczący się przed wojną na ul. Warszawskiej 6 nie tylko tropił sprawców rozmaitych przestępstw dokonywanych na terenie całego miasta, ale też starał się im zapobiegać. W obu przypadkach były to regularne obławy i rewizje przeprowadzane z udziałem policji mundurowej w złodziejskich melinach i kryjówkach.
   Zaułki Chanajek były oczywiście zawsze na pierwszym miejscu. Na początku niepodległej Polski szczególną plagą był pospolity bandytyzm. W Białymstoku i okolicy grasowały liczne szajki uzbrojone w karabiny i pistolety. Przeciwko nim właśnie ówczesny komendant policji Józej Kamala organizował regularne obławy, w których brali udział nie tylko posterunkowi i wywiadowcy policyjni, ale również grupy żandarmów i żołnierzy. W 1921 r. rozbita została m.in. groźna banda Antoniego Łukaszyńskiego – postrach podbiałostockich osad. Kres jej położyła obława dokonana na ul. Sosnowej.
   W latach 20, a i później, łapanki w mieście przeprowadzały zazwyczaj białostockie komisariaty. Szczególnie III i IV. Pierwszy z nich odpowiadał przede wszystkim za to, co się działo wokół Rybnego Rynku, drugiemu podlegały Chanajki. Podczas takich akcji pod klucz trafiało często po pół setki osobników podejrzanych o niecne zamiary. Większość z nich szybko wypuszczano. W sieci pozostawały tylko grubsze ryby. Swoją działkę w łapaniu, zwłaszcza przyjezdnych obwiesiów, miał V komisariat na dworcu kolejowym. Wiele sił wkładał w to jego komendant Franciszek Pierso. Dzięki zorganizowanym patrolom wyłapywał on większość przybywających na gościnne występy złodziei, pociągowych rejzerów, a także kurierów z komunistyczną bibułą, zanim zdołali się schronić w mrocznych zakamarkach Chanajek. 
   Policja miała kilka stałych terminów, w których przeprowadzała profilaktyczne czyszczenie miasta. Były to dni przed świętami wielkanocnymi i bożonarodzeniowymi oraz przed czerwcowym popularnym jarmarkiem na św. Jana. Wówczas to przybywało do Białegostoku szczególnie dużo opryszków, zwłaszcza ze stolicy, ale i chanajkowcy z utęsknieniem czekali na to wieloludne wydarzenie. Zwłaszcza doliniarze, tombakowi oszuści czy karciani i loteryjni naciągacze. Obławy odbywały się w dzień, ale nocna pora dawała lepsze rezultaty. Kiedy informacje o wzmożonej działalności przestępców były szczególnie niepokojące, do akcji mobilizowano nawet 90 funkcjonariuszy policji.
   Tak było przed Wielkanocą 1935 r. W mieście zauważono nadmierną gorliwość złodziejaszków sklepowych i hal targowych. Był to dla wielu kanciarzy ważny punkt w ich sezonowej robocie. Szeroką obławę rozpoczęto o godz. 21, a skończono grubo po północy. W ręce władz wpadło wówczas 33 podejrzanych indywiduów, wygarniętych z chanajkowskich melin i brudnych spelunek w innych dzielnicach miasta.  Było wśród m.in. małżeństwo Olgi i Eugeniusza Auerów. Policja poszukiwała ich już od dawna za różne, brzydkie sprawki. Policyjne obławy przeprowadzano również po wyjątkowo zuchwałych rabunkach w mieście a także w pościgu za groźnym kryminalistą czy zbiegiem z więzienia.
   Ilustracją niech będzie wydarzenie z 1937 r., kiedy to obrabowany został sklep jubilerski Mejłacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3. Zginęło wiele cennych precjozów . Wydział Śledczy zarządził natychmiastowe przeszukanie wszystkich znanych, złodziejskich adresów. Do aresztu trafili tak poważani na bruku białostockim włamywacze, jak Hochim Abelewicz z ul. Malimowskiego, Abram Duczyński z ul. Brukowej czy Icek Goldsztein z ul. Krakowskiej. Mieli jednak mocne alibi. Jak się wkrótce okazało jubilera „zrobili” ich koledzy po fachu, ale z miasta Wilna. Chanajkowscy złodzieje, przewidując obławy policyjne starali się przetrwać je na prowincji. Tam oczywiście robili swoje.

Włodzimierz Jarmolik

Czy Białystok ma coś do zaoferowania?

Mieszkańcy Białegostoku to nie jest szara masa. Mamy do czynienia z różnorodnością. Żyją tutaj studenci – uniwersytetów – medycznego, muzycznego i tego “w Białymstoku”, a także politechniki białostockiej. Stolicę województwa podlaskiego zamieszkują także ludzie, którzy zajmują się pracami – umownie nazywanymi prostymi (choć wcale takie nie są!) – produkcja, sprzedaż, gastronomia. Kolejna grupa to urzędnicy – urzędów miejskiego, marszałkowskiego i wojewódzkiego, a także innych “urzędzików”. Na samym końcu należy wymienić tych, którzy zajmują się dziedzinami specjalistycznymi. To tak zwani “ostatni Mohikanie” – czyli osoby, które mieszkają w Białymstoku mimo, że na identycznym stanowisku pobliskiej Warszawie zarobiliby co najmniej 2 razy tyle i mogliby zrobić “karierę”. Wszystkie te osoby mają zupełnie inne oczekiwania od miasta, w którym mieszkają. Są jednak uniwersalne rozwiązania, które powodują, że nie tylko lokalni patrioci pokochają to miasto. W swojej historii Białystok tylko 2 razy był mocnym ośrodkiem, gdzie zjeżdżano z całego świata. Gdy Izabela Branicka dbała o kulturę i edukację – Wersal Podlaski był modnym miejscem. Drugi raz – pod koniec XIX wieku, gdy fabrykanci masowo przenosili się z Łodzi i stworzyli u nas “Manchester Północy”. 

 

Białystok jest na 10 miejscu pod względem liczby mieszkańców w Polsce. Wydaje się, że aspirujemy do tego, by być metropolią, ale drugą nogą cały czas stoimy w Polsce powiatowej. Takie coś jak kultura u nas praktycznie nie istnieje. Oto prosty przykład: w 2006 roku zaczął materializować się pomysł wybudowania nowej Opery w Białymstoku. Krzykom, wiskom i krytyce nie było końca. Na szczęście politycy dopięli swego i wybudowali “wielkiego kloca”, który diametralnie różnił się od tego co na projekcie. Jednak z biegiem lat zaczął przypominać już inwestycję z obrazka. Przepiękne wnętrza są jednak bardziej zachęcające. Najbardziej jednak to co na scenie. Kiedyś żeby obejrzeć musical na żywo trzeba było jechać od Warszawy. Teraz nie. Warto dodać, że odbywają się tu także koncerty i tradycyjne opery. Generalnie, by dostać się np. na musical trzeba zarezerwować miejsce kilka miesięcy wcześniej. To tylko dobrze świadczy o tej instytucji – jest prestiżowa i chętnie odwiedzana.

 

Teraz przeskoczmy o 10 lat. Właśnie kończy się kilkudziesięcioletni serial pod tytułem “lotnisko”. Sytuacja jest identyczna – ci którzy chcą by Białystok dalej był powiatowy cały czas krytykują Krywlany. Że to nie będzie lotnisko, a tylko pas, że nikt tu nie będzie chciał lądować ani startować, że blisko do Warszawy więc po co tutaj. Prawda jest zupełnie inna. To czy ktoś tu będzie startować i lądować i jak szybko rozbudujemy pas i dobudujemy halę odlotów zależy od tego samego co w Operze – kto będzie zarządzać. Jeżeli będzie to sprawny, dobrze opłacany manager, który jest mocnym nazwiskiem w swoim środowisku i nie będzie układać się z politykami – to będzie sukces. Jeżeli wepchniemy na to stanowisko polityka – katastrofa murowana.

 

Jeżeli spróbujemy porównać Białystok z Warszawą pod względem możliwości, to pomijając skalę (w Warszawie wszystkiego jest po prostu więcej) widać od razu, że wielu rzeczy u nas brakuje.

 

Komunikacja miejska – tutaj Warszawa jest bezkonkurencyjna. W Białymstoku żeby gdziekolwiek dojechać trzeba ciągać się autobusami objeżdżając 5000 przystanków po drodze. Stolica ma do dyspozycji metro, tramwaje i autobusy – zwykłe i pospieszne. U nas można by było stworzyć Szybką Kolej Miejską, lecz prezydent nie potrafi dogadać się z PKP w sprawie kasowników (naprawdę!). Mamy też wiecznie zepsute bikery, którymi ledwo można dojechać od stacji do stacji. W Warszawie rowerów miejskich – nie testowaliśmy.

 

Kolejna kwestia to dostęp do kultury. Tutaj już wymienialiśmy przykład krzyku z operą, na którą niektórzy mieszkańcy nie byli gotowi. Bo po co wydawać pieniądze? Lepiej dziadować na wszystkim! Lotnisko? Lepiej jechać do Warszawy. Kultura? W Warszawie są wszyscy aktorzy z telewizji. Tylko, że jakby Białystok miał czym płacić to by wielu aktorów z Warszawy grało w naszych teatrach i do Warszawy by sobie jeździli. Jest jeszcze jedna kwestia – mamy 3 kina od jednego właściciela, teatr, operę i filharmonię – wojewódzkie oraz jeden teatr miejski. Imponująca liczba jak na wielkie miasto. A no i pewnie zdziwieni jesteście, że ceny biletów są koszmarnie drogie.

 

To teraz dla równowagi dwie rzeczy, które pokazują że z Warszawą można konkurować: gastronomia i sport. Jagiellonia z Legią gra na podobnym poziomie – rok w rok ścigając się do końca o mistrzostwo, zaś centrum (pomijając skalę) pod względem gastronomicznym i rozrywkowym ma do zaoferowania równie dużo w obu miastach.

 

Warszawa niestety bije nas na głowę pod względem korporacji. U nas pod tym względem jest mizeria i to chyba za mało powiedziane. Ktoś zaraz powie, że jesteśmy małym miastem, a Warszawa stolicą. Jeżeli popatrzymy na mapę szerzej niż do własnych granic miasta, to tak naprawdę Kraków czy Poznań mają większe możliwości niż Warszawa ze względu na bliskość do granic z innymi krajami. Dlaczego więc tej bliskości Białystok nie potrafi wykorzystać? Zobaczcie, że w Warszawie wszystko jest droższe i koszta prowadzenia firmy wyższe. Dlaczego mimo to, wielkie firmy wybierają drogą Warszawę, a nie tani Białystok? Dlatego, że w korporacjach pracują specjaliści od zarabiania pieniędzy, więc koszta im nie straszne. Dlatego argumentem przemawiającym jest danie im większych możliwości. A takie są właśnie u nas – szybkie dojazdy do pracy, taka sama rozrywka co w Warszawie… tylko jest pewien problem. Nie można stąd nigdzie polecieć samolotem, nie odjeżdża stąd Pendolino, tylko ekspresówkę zbudowali, bo w końcu zlitowali się nad nami, jak zginęło kilkanaście młodych osób w katastrofie pod Jeżewem.

 

Ostatnią kwestią ważną do poruszenia jest akademickość miasta. Jesteśmy tak marnym ośrodkiem, że plany połączenia się uniwersytetu z politechniką cały czas wiszą w powietrzu, zaś byle reforma zmiotłaby akademicki Białystok w mgnieniu oka. Z tęsknotą w oczach można spoglądać na miasto, gdy było tu 50 000 studentów. Dziś nie ma połowy. Nie ma czemu się dziwić – tylko 2 wydziały liczą się w kraju – lekarski oraz prawa. Reszta? Służy jedynie mieszkańcom całego Podlasia. A to za mało, by studentów było w mieście dużo. Czy da się coś zrobić? Tak – zainwestować w wyższą jakość, co zaprocentuje, gdy tylko pojawimy się w rankingach.

 

Wniosek jest prosty – musimy bez kompleksów rozbudowywać komunikację, kulturę, akademickość i tworzyć najlepsze warunki do biznesu. Wtedy będziemy mogli zaoferować co najmniej tyle samo co Warszawa, z tym że my mamy więcej – bo pod samym nosem mamy Puszcze Białowieską, Supraśl, Augustów, Suwalszczyznę, Biebrzański Park Narodowy i wiele innych wspaniałych miejsc. A z Warszawy trzeba tu długo jechać…

To były charakterystyczne miejsca w Białymstoku. Dziś nie ma po nich śladu

Kiedy dziś spacerujemy po Białymstoku nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo zmieniło się to miasto. Najczęściej można usłyszeć, że w ostatnich latach stolica województwa podlaskiego wypiękniała. Bardzo wiele osób chwali przede wszystkim deptak. Są też inne charakterystyczne miejsca – choćby nowa Opera i jej ogród, wieżowiec zwany “Maczugą” na Kaczorowskiego czy też białostockie Planty i tamtejsze fontanny. Zanim do Białegostoku dotarło piekło II wojny światowej, to miasto również miało swoje charakterystyczne miejsca. Dziś przedstawimy 5 takich miejsc.

Staw przy Elektrycznej – Argentyna

Nim powstał budynek Teatru Dramatycznego i jego plac, to w tym samym miejscu znajdowała się “Argentyna” czyli staw z intensywnie niebieską wodą. Niestety nie było to spowodowane stopniem zasolenia, lecz regularnym wlewaniem tam chemikaliów z okolicznych fabryk. Staw mimo wszystko regularnie zarastał. W końcu podjęto decyzję, że się go zasypie.

Hotel Ritz

Zupełnie obok “Argentyny” znajdował się prestiżowy Hotel Ritz. Była to najbardziej reprezentacyjna budowla przedwojennego Białegostoku. Budynek miał 4 kondygnacje oraz drewniane windy! Goście oprócz wypoczynku w pokojach mogli zagrać w bilard czy napić się piwa. Hotel zniknął w 1944 roku, gdy Niemcy zniszczyli większość miasta. Dziś w tym miejscu są po prostu tereny zielone.

Ul. Zamkowa

Mało kto wie, że tuż obok dzisiejszej ul. Kilińskiego – fragment drogi którą dziś nazywamy placem Jana Pawła II (choć to nie jest plac) nazywał się ul. Zamkową. Zaś zamiast parkingu przy boku Pałacu Branickich znajdował się okazała kamienica, w której mieszkali ludzie. O tym miejscu niewiele wiadomo, gdyż prawdziwe życie toczyło się zupełnie obok – przy ul. Kilińskiego.

Ul. Nadrzeczna

Było to miejsce wyjątkowe. Przede wszystkim dlatego, że jak sama nazwa wskazuje ulica znajdowała się nad rzeką. Oczywiście naszą “Białką”. Ulicę od rzeki odgradzał drewniany płotek po obu stronach, który dzięki temu nadawał całej ulicy wielkiego uroku. Przypominało to bowiem 2 pasy drogi oddzielone rzeką. Nadrzeczna znajdowała się pomiędzy Kościelną a Sienkiewicza.

 

Synagoga przy Suraskiej

Wielka Synagoga przy ul. Bożniczej (dziś Suraska) gdyby dziś istniała, to z okien wysokich budynków byłaby tak samo zauważalna jak cerkiew Św. Mikołaja, Katedra czy Kościół Św. Rocha. Niemcy jednak spędzili Żydów do bożnicy i spalili ją razem z nimi. Po synagodze został dziś jedynie pomnik będący odwzorowaniem spalonej kopuły. Świątynia przy Suraskiej była bardzo charakterystycznym budynkiem, aczkolwiek architekci uważali że jest kiczowata. Budynek był murowany i posiadał blaszany dach oraz wspomnianą wcześniej kopułę o średnicy 10 metrów oraz 4 mniejsze kopuły w rogach kwadratowego budynku.

 

Białystok cały czas się zmienia. Dziś już prawie znikły Bojary, wkrótce pewnie znikną stare domy na Młynowej, Angielskiej oraz na dzisiejszym osiedlu Przydworcowym i Bema. Za jakiś czas pewnie nie będzie też żółtego domku przy Mazowieckiej, a wszystko to zostanie obudowane blokami. I tak w pewnym sensie historia zatacza koło. Dzisiaj czasy są takie, że pozbywamy się wszystkiego co “PRL-owskie”, więc nie zdziwcie się, gdy za jakiś czas nie będzie już takiego budynku na Placu Uniwersyteckim (dziś plac NZS), nie zdziwcie się gdy znikną też inne monumentalne budynki z centrum – jak np ten, który zajmuje dzisiaj sąd przy ul. Skłodowskiej. Tak samo znikały wcześniej “stare drewniane chaty”, by zastąpiły je “nowoczesne bloki”, tak samo zniknęła synagoga wraz z Żydami, by zastąpili ich “nowi mieszkańcy”, tak samo hotel Ritz nie został odbudowany po wojnie, bo pierwowzór powstał rękami zaborcy. Tak samo jak znikła Nadrzeczna na rzecz wielkiej “Alei Piłsudskiego” i tak dalej. To, że nowe wypiera stare wiemy od dawna. To że nie da się tego zatrzymać, bo zawsze towarzyszy temu jakaś ideologia też wiemy. Musimy się więc przyzwyczaić, że “To se ne vrati pane Havranek”.

Featured Video Play Icon

Ta rzeka jest dumą Suwalszczyzny. Pływał tu Jan Paweł II

 

Na podmokłych dolinach wśród wzniesień morenowych swoje życie zaczyna rzeka znana wszystkim jako Czarna Hańcza. Skąd taka osobliwa nazwa? Aby odpowiedzieć na to pytanie należy przenieść się do XIII w. Były to czasy walk Litwinów z Mazowszanami. Nad brzegiem rzeki toczono niezwykle zacięte boje. Krew mogłaby wypełnić do pełna jego koryta. Armia litewska popadła w tarapaty. Jeden po drugim padał od celnych strzałów z łuku. Wielki Książę Litewski Trojden już miał w planach odwrót wojsk, lecz niesiony honorem wypowiedział głośno słowa ”Gana cze”. Oznaczają one ”dosyć tutaj”.

 

Niesione echem powtarzane były przez gęste lasy. Los zaczął od tej chwili sprzyjać dla wojownika. Choć bitwa nie została rozstrzygnięta, uratował on wielu swoich towarzyszy. Od tej pory ”Gane cze” powtarzane było z trwogą pośród Mazowszan. Ci trochę je zniekształcili przez swój nieco twardszy język. Po jakimś czasie wykształciło się określenie ”Hane cze”, a potem ”Hancze”. Tak też nazwano rzekę, która była niemym świadkiem odezwy księcia. Inna teoria mówi o tym, że w wymarłym już języku jaćwieskim oznacza kaczkę. Zaś przydomek “czarna” otrzymała zapewne ze względu na ilość mułu.

 

Tak czy inaczej Czarna Hańcza posiada niezwykłą przyrodę, uwielbiana przez papieża Jana Pawła II, a także turystów przepływa miejscami niczym górski potok, w którym pływają pstrągi, by połączyć się z Kanałem Augustowskim i ostatecznie złączyć się z kolejną – większą rzeką nad Niemnem, którą znamy choćby z literatury.

 

Rzeka Czarna Hańcza to doskonałe miejsce do uprawiania sportów kajakowych. Doskonale bawić się tam będą zarówno zawodowcy jak i amatorzy. Na trzech szlakach można spędzić od 4 do 9 dni podziwiając niesamowitą przyrodę. Najpierw płynie się przez rozlewiska i podmokłe łąki, potem biegnie w dolinie przy Puszczy Augustowskiej. W kolejnych punktach wpada do Kanału Augustowskiego, którym dopłyniemy do granicy z Białorusią.

 

Rzeka Czarna Hańcza to także miejsce kultu Staroobrzędowców. Na trasie rzeki znajduje się Molenna w Wodziłkach. 3 kilometry na wschód od Bachanowa. Mała miejscowość, gdzie możemy odwiedzić unikalną perłę architektury czyli obiekt sakralny należący do Wschodniego Kościoła Staroobrzędowego (niekanoniczny Kościół prawosławny). Świątynia powstała w 1921 roku. Jest drewniana. Posiada wieżę, którą dobudowano w 1928 roku. Molenna znajduje się w rejestrze zabytków. Została gruntownie wyremontowana w 1997 roku.

 

Nad dumę Suwalszczyzny warto wybrać się chociaż raz. Nawet, gdy ktoś nie lubi kajaków to warto spędzić czas biwakując nad jej brzegiem (jest wiele pól namiotowych i kempingów) lub po prostu odwiedzić kilka punktów.

Featured Video Play Icon

Kolorowe Jarmarki dostały “zero”. Janusz Laskowski i tak rozkochał publiczność

 

Kiedy w 1977 roku Janusz Laskowski wykonał w Opolu “Kolorowe Jarmarki”, to wręcz został przez jury “zniszczony”. Nikogo z nich nie przekonywało, że publiczność bardzo dobrze przyjęła jego piosenkę. “Eksperci” uznali, że Laskowski śpiewa kiczowate, banalne kawałki. Zaś “Kolorowe Jarmarki” otrzymału 0 punktów! Mało tego – krytyk muzyczny Andrzej Wróblewski przyznający tak druzgocącą ocenę przed kamerami i widzom ostentacyjnie zaprezentował “Zero”.

 

Piosenka stała się jednocześnie wielkim sukcesem artysty jak i przekleństwem. Jej popularność spowodowała, że latami Janusz Laskowski nie mógł przebić się z nowymi piosenkami. Wcześniej znany był z “Żółtego jesiennego liścia” i oczywiście “Beaty z Albatrosa” – hitu, który do dziś nuci się w każde wakacje w Augustowie.

 

Prawdziwy przełom nadszedł dopiero w 1995 roku. Wówczas Telewizja Polsat zaczęła nadawać dwa programy – w sobotę – Disco Polo Live, zaś w niedzielę Disco Relax. Oba programy przed telewizory przyciągnęły miliony Polaków, zaś artyści pokazywani tam z miejsca stawali się gwiazdami. Wtedy też swoją ponowną szansę dostał Janusz Laskowski, który w teledysku jadąc renaultem po Białymstoku śpiewał, że “Świat nie wierzy łzom”. W teledysku mogliśmy zobaczyć dawne białostockie “Chanajki”, “Amfiteatr”, a także wiele innych miejsc.

 

Na początku 2018 roku Janusz Laskowski znów przypomniał o swoim istnieniu. Tym razem wystąpił w świetnej piosence z białostockim raperem Lukasyno, a takżę Niziołem. Utwór “Bez sentymentu” pokazuje Młynową, okolice aresztu śledczego, białostocką Węglówkę, a także zajazd w Czarnej Białostockiej.

 

Pan Janusz Laskowski nagrał bardzo wiele piosenek, jednak prawdziwe szczyty zdobywał tylko kilka razy. Nie przeszkodziło mu to koncertować w wielu krajach. Pochodzący z Wileńszczyzny, a mieszkający w Białymstoku piosenkach jest także działaczem charytatywnym, który mocno udziela się w instytucjach powiązanych z Kościołem katolickim. Jego występy można często obejrzeć podczas koncertów i uroczystości religijnych, które pokazuje TV Trwam.

 

To wyjątkowa atrakcja. Kolejka wąskotorowa w Puszczy Białowieskiej

Ten artykuł jest już nieaktualny, zapraszamy do przeczytania aktualnego:

/kolejka-waskotorowa-hajnowka-topilo

Kiedyś służyły do transportu drewna, dzisiaj przewozi turystów. Mowa tu o kolejce wąskotorowej z Hajnówki. Podróż kolejką przez Puszczę Białowieską to wyjątkowa atrakcja.

 

Kolejkę wąskotorową mamy w spadku zaborze. W 1916 roku, gdy Polski jeszcze nie było na mapie na terenie Puszczy Białowieskiej urzędowali Niemcy. Potrzebowali drewna, więc wybudowali w Białowieży tartaki i stolarnie, zaś w Hajnówce fabrykę półproduktów chemicznych z drewna. Stąd też potrzeba było przewozić drewno. Kiedy na terenach zaborczych nastała już Rzeczypospolita Polska to do II Wojny Światowej państwo polskie rozbudowało sieć kolejek leśnych. W 1939 roku było ich łącznie 360 km! Dopiero w 1992 roku zakończono eksploatację kolejek.

 

 

Dziś kolejka służy turystom. Dzięki niej z Hajnówki można pojechać do miejscowości Topiło lub w wersji skróconej do Doliny Leśnej. Jest to wyjątkowa podróż. Przez godzinę zwiedzamy Puszczę Białowieską od środka, przejeżdżając niemal przez dzikie tereny, gdzie nie spotkamy ludzi. Kolejki funkcjonują od 12 maja do 30 czerwca w każdą sobotę o godz 10.00 oraz 14.00. Zaś od 1 lipca do 31 sierpnia we wtorki, czwartki, soboty i niedziele także w godzinach 10.00 oraz 14.00. Od 1 września do 29 września w czwartki i soboty. Wyjazdy 10.00 oraz 14.00. Kolejka funkcjonuje także w niektóre długie weekendy.

 

Bilet normalny kosztuje 30 zł. Ulgowy 20 zł. Przewóz roweru i psa – 5 zł. Dzieci do lat 4 za darmo. Bilety kupimy na dworcu przy stacji kolejek. Płatność gotówką.

 

Dodatkowe informacje: tel. 693 337 290 lub [email protected]

Białystok w dziesiątce najbardziej innowacyjnych miast w Polsce. Czy aby na pewno?

Białystok został jednym z dziesięciu miast w Polsce okrzykniętych najbardziej innowacyjnym. Nagradzał magazyn “Forbes”. Białystok zajął 9 miejsce i znalazł się w gronie takich miast jak Częstochowa, Warszawa, Kraków, Toruń, Wrocław, Gdańsk, Rzeszów, Poznań oraz Olsztyn. Szczerze powiedziawszy wjeżdżając do tych miast nie odczuwa się tych wszystkich nowoczesności. Szczególnie w Częstochowie na słynnym placu z budkami, gdzie można kupić frytki. Podobnie rejon dworca w Olsztynie przypomina klimatem lata 90-te.

 

Tymczasem magazyn Forbes innowacyjność definiuje inaczej. Przydzielał punkty za strategiczny program rozwoju miasta, system informatyczny ułatwiający kontakt mieszkańcom, serwisy internetowe miasta, budynki użyteczności publicznej, szkoły, otwarta przestrzeń miejsca, inne miejsca, pokrycie powierzchni miasta dostępem do internetu, automatyczne sterowanie infrastrukturą, elektroniczny system informacji przestrzennej, SMS-owy system informacji lub ostrzeżeń, aplikacja mobilna do komunikacji z mieszkańcami, program wsparcia finansowego i najważniejsze projekty innowacyjne.

 

Trudno powiedzieć co najbardziej przypadło gustu jury, gdyż magazyn o tym nie wspomina. Opisuje tylko inne miasta. Naszego akurat nie. My z perspektywy mieszkańca możemy powiedzieć, że Białystok na pewno jest bardzo innowacyjny dzięki nowoczesnemu systemowi kanalizacji. Po każdej ulewie w mieście czuć klimat niczym z włoskiej Wenecji. Tak samo komunikacja miejska, w której mimo tego że jest klimatyzacja – to otwiera się na szeroko okna. Nie można nie wspomnieć też o innowacyjnym systemie świateł drogowym zwanym “czerwona fala”. System inteligentnie rozpoznaje samochody i daje im czerwone światło. Gdy ulica pusta – świeci się zielone. No i wisienka na torcie – stare, stuletnie chaty puszczono z dymem i postawiono nowoczesne bloki.

 

Trzeba oddać ekipie Truskolaskiego że w innowacjach udało im się jedno. Zlikwidowali koszmarne kolejki do wydziału komunikacji. Już nie trzeba od 6 rano bić się o numerek. Cały departament onbsługi mieszkańca to nowoczesny, klimatyzowany budynek z kolejkomatem. Jednak jak to się mówi – jedna jaskółka wiosny nie czyni. Zatem w rankingach osób, które tu nie żyją na co dzień może i wypadamy dobrze, ale z rzeczywistością nie ma to za wiele wspólnego.

Patrzyli biernie na płonące Bojary. Teraz chcą odbudować cudzymi pieniędzmi

Urzędnicy z białostockiego magistratu mają poczucie humoru. Latami patrzyli “bezradnie” jak płonęły kolejne domy na Bojarach. Teraz chcą odbudowywać zabytki cudzymi pieniędzmi. Wiadomo, że najlepiej wydaje się nie swoje pieniądze. Urzędnicy są w tym specjalistami bowiem żyją z naszych podatków i gospodarują naszymi podatkami na rzecz miasta. Po to wybieramy radnych, po to wybieramy prezydenta – by mógł dobrać wiceprezydentów i razem rządzić miastem. Tadeusz Truskolaski w Białymstoku jest już od 12 lat. Wiele osób jest z niego zadowolona, a sondaże pokazują, że ma szansę zwyciężyć także kolejne wybory w mieście. W tym czasie oprócz totalnego zadłużenia miasta i wydojenia budżetu na rzecz wielkich inwestycji popełnił też wiele karygodnych błędów. Hasło: “zabytki” są najlepszym tego przykładem. W skrócie: uchwalono plan zagospodarowania przestrzennego dla osiedla Bojary, który w miejscu zabytkowych drewnianych domów dopuszczał budowę bloków. Dziwnym przypadkiem domy zaczęły płonąć, zaś wkrótce w tym miejscu pojawiły się bloki. 

 

Czytaj więcej: Płoną i niszczeją zabytki w Białymstoku. Developer i znana spółka medyczna właścicielami działek

 

Po trzech kadencjach ekipa Truskolaskiego jakby miała wyrzuty sumienia, że miała gdzieś płonące zabytki. Nagle w dziale “przetargi” znalazło się ogłoszenie, w którym dopuszcza się sprzedaż działki przy ul. Chopina 3 – gdzie stał XIX wieczny zabytkowy dom i został spalony. Teraz działkę można odkupić – cena wywoławcza 281 000 zł. Jest jeden warunek – trzeba odbudować dom według sporządzonej inwentaryzacji.

 

Wniosek tego taki – nie odbudujemy zabytku (słusznie) za pieniądze podatników, tylko podatnik sam może kupić i sobie wyremontować jeśli ma taką fanaberię, ale musi to zrobić tak, żebyśmy mogli się pochwalić, że przywróciliśmy dawny blask Chopina 3. Słusznie, że nie odbudują tego za pieniądze podatników bo to strata pieniędzy. Po totalnej dewastacji Bojar nie ma co tam odbudowywać. Obecnie ostatnią ostoją starego Białegostoku zostały okolice między Wyszyńskiego, a Bema i Młynową. W ostatnim czasie i tam zaczęły się pożary. Czy Tadeusz Truskolaski coś z tym zrobi? Zabezpieczy plany zagospodarowania tak – by nie można było stawiać tam bloków? Czy ostatnie drewniane domy pójdą wkrótce z dymem jak wcześniej Bojary?