Jak przygoda, to tylko na Marmurowej

Jak przygoda, to tylko na Marmurowej

  Chanajkowska ulica Marmurowa liczyła około 20 numerów. Łączyła ona ze sobą ulicę Brukową ze Stołeczną. Tak, jak w innych częściach Chanajek królował tutaj występek. Rządzili sutenerzy, pijani dorożkarze i tragarze, pokoleniowe rodzinki złodziejaszków.
  Co i rusz wieczorami, było słychać głośne krzyki: Mordują, zabijają! To wrzeszczeli przybysze z miasta, którzy zabrnęli tutaj w poszukiwaniu płatnej miłości, a trafiali na rządzących ulicą chojraków. Niekiedy słychać było nawet strzały z rewolweru.
Pod koniec 1933 roku przodownik policji Doskowski, będąc już po służbie, zmierzał z Marmurowej na IV komisariat. Usłyszał pobliskie wołanie o pomoc.Pobiegł w kierunku krzyków. Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł dwóch osobników bijących trzeciego. Widząc nadbiegającego policjanta, opryszki bez wahania rzucili się na niego. Ten sięgnął po broń. Oddał kilka strzałów w powietrze.Uratował w ten sposób krwawiącą mocno ofiarę, a może i siebie. Zatrzymał też jednego z bandytów. Okazał się nim Jojne Winograd, znany w Chanajkach sutener i awanturnik.
  Inna przygoda spotkała latem 1935 roku Bolesława Ruplinskiego z ul. Śledziowej. Postanowił on wprowadzić w dorosłe życie swojego 16-letniego siostrzeńca Aleksandra Gawryluka. Ponieważ gejsze z Marmurowej były szczególnie popularne w pewnych kręgach białostockich miłośników ich usług, podpity wuj właśnie tam skierował swoje kroki. Siostrzeniec podreptał za nim. Trafili do popularnego przybytku nierządu w domu nr 2. Młodzian pozostał na razie za progiem, zaś jego przewodnik wszedł do środka w poszukiwaniu właściwej panienki.

  Szybko jednak musiał salwować się ucieczką. Drogę mu wskazał jakiś groźny zakapior, któremu wujaszek przeszkodził w zakrapianej biesiadzie. Pan Bolek stracił przy tym swój portfel, zaś jego podopieczny Aleksander pozostał nadal niewinny. Szczególną sławą cieszył się na Marmurowej dom na posesji nr 3. Dzięki jego właścicielowi Herszcze Pachciarzowi, który miał na parterze sklep z artykułami spożywczymi, wygląd budynku był jeszcze jako taki. W odróżnieniu od spróchniałych drewniaków pod nr 4 czy 17. Jeszcze w 1935 roku magistrat nakazał je zburzyć, podobnie jak ponad 20 innych budynków. Zagrażały one bowiem bezpieczeństwu publicznemu.
  W domu Pachciarza mieszkał np. Szmul Chazan, który pomimo 70. na karku potrafił wdrapać się na kozła nawet po kilku kielichach. Pewnego razu spotkała go niemiła przygoda, zwalił się z kozła na bruk, mocno się potłukł i trafił do pogotowia Czerwonego Krzyża.
 W domu przy Marmurowej 3 swoje lokum mieli, jeśli oczywiście nie przebywali w więzieniu, Josel Igielnik, zatwardziały pajęczarz, znający dobrze okoliczne strychy czy Judel Miodownik, pechowy włamywacz z kilkoma odsiadkami.
  Nie brakowało też panienek lekkich obyczajów, wśród których prym wodziła szczególnie urodziwa Julia Stankiewiczówna. Pod nr 3 pokoik zajmował Berel Klasa, którego policja aresztowała latem 1939 roku za publiczne okazywanie niechęci i lekceważenie pamięci marszałka Józefa Piłsudskiego.
Na koniec jeszcze dwie historie typowe dla marmurowskiej rzeczywistości.
  Oto latem 1936 roku Motel Zimnoch, rajzer z Grajewa zgłosił na policji, że nocując nielegalnie w mieszkaniu Estery Skory (Marmurowa 8) stracił spodnie warte 3 zł, a w nich gotówkę – 29 zł 52 gr.
A Rywka Duczyńska z domu nr 3 trafiła do aresztu za straszenie świadka w procesie swojego kompana, zawodowego złodzieja Szlomy Kukawki.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Lodowa Wenecja

Lodowa Wenecja

  W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow.
Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej.
  Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później. Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów.
Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.
  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.
  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.
Ten szczególny dzień zapowiadały anonse – Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia.
Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.
  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich „różnych ekstraktów”, ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!
  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były „sposobem maszynowem”. Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że „lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita”.
  Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie. W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie „telelody”. Łatwo zapamiętać numer: 13-19.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Zawsze jest ten pierwszy raz

Zawsze jest ten pierwszy raz

  W październiku 1926 roku pojawiła się pierwsza reklama świetlna.W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze był sklep „Ratuszowy”, przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego.
Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.
  Dokładnie ją opisano. „Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach”. To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie. Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie! Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one „dla publiczności naszej – niewygodą, dla policji – fatygą, dla miasta – nieporządkiem, dla złodziei – fajramem i żniwem”.
  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem „municypalność białostocka” zafundowała mieszkańcom jedynie „gładkie asfaltowe przejście”. Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta.
Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na „kocich łbach”. Chodnik ten wywołał „ogólną uciechę i ogólny podziw”. Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa „Polminu”, gdzie „auta benzynę nabierały”.       W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby. Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali „nektariny” – nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.
  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym. Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu ’36 – Klukwę.               Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda! Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą.
  Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego (!) wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.
  A może by tak odgrzebać gdzieś ten patent i Klukwą zawojować cały świat? Byłoby to po raz pierwszy!

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Zapasowy karabin

Zapasowy karabin

  Dwudziestego szóstego czerwca wieczorem doszło w Białymstoku do dwóch eksplozji. Huk detonacji rozniósł się po całym mieście.
Gazety w 1919 roku sugerowały, że w ten sposób ktoś chciał się pozbyć materiałów wybuchowych. Ich posiadanie i przechowywanie było bowiem zabronione.
A zapasów po wojnie zostało dużo, bo wycofujący się Niemcy sprzedawali za bezcen karabiny i granaty.
  Nabywców nie brakowało. Czasy były niepewne, zaś broń w domu zawsze mogła się przydać. Bardziej obrotni obywatele w handlu gorącym towarem zwietrzyli interes.
W zakamuflowanych składzikach gromadzili karabiny, granaty, a także wojskową odzież. Potem wystarczyło już tylko czekać, aż zjawi się klient.
Proceder ten spędzał sen z powiek funkcjonariuszom policji. Nielegalną broń bowiem często używali do napadów bandyci. Co kilka dni w Białymstoku zdarzały się również wypadki wywołane nieumiejętnym obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi.
  Tak było 15 maja 1919 roku. Podczas przekładania worków z mąką w składzie miejskim eksplodował granat. Odłamki raniły w rękę robotnika Kazimierza Szrota.
Kilka dni później o godzinie 6 rano przy Warszawskiej 21 doszło do kolejnej eksplozji. Jak donosiła prasa, granat został zdetonowany na pierwszym piętrze. W wyniku wybuchu z okien wyleciały szyby. Na szczęście w tym momencie nikogo nie było na chodniku przed budynkiem.
  Aby w przyszłości uniknąć podobnych incydentów, władze podjęły walkę z posiadaczami nielegalnej broni. Liczne rewizje w prywatnych domach dały efekty. Na początku czerwca wywiadowcy zapukali do drzwi pewnego restauratora. W chwili, gdy funkcjonariusze weszli do domu, właściciel posesji zajęty był właśnie wciskaniem niemieckiej bielizny do ustępu. Wpadł na gorącym uczynku. A wnikliwa rewizja wykazała, że na jego posesji ukryto również siedem karabinów.
  Do ustępów miejskich wpychano też inne nielegalne towary. Był to dobry sposób na błyskawiczne pozbycie się gorącego towaru.
I tak pewnie było w przypadku dwóch złamanych niemieckich karabinów, które znaleziono w latrynie przy Rynku Rybnym. Mimo, że broń nie nadawała się do użytku, funkcjonariusze musieli ją wysłać do szczegółowej analizy.

Kamil Śleszyński

Partnerzy portalu:

Fabryka lodu

Fabryka lodu

  Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód.Trzeba się było tylko schylić!
W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.
  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.
W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.
  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. „Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną”. Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.
  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z „nadzieniem”, czy czysty.
  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły „nielegalnych” źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.
  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania „akcji lodowych”. Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych „bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność”.
W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.
  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w „lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale”.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Areszt na Artyleryjskiej

Areszt na Artyleryjskiej

  Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej, osobny areszt miejski. Uczestnicy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu przy ulicy Artyleryjskiej 2.( tel.) 11 57 .
Do aresztu miejskiego można było trafić za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej.
  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.
Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego.
  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.
  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki. Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu.
  Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę. Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło.
Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu.
  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji „Sielanka” przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów.
A tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb.
  Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników.
Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Szczury w hotelu

Szczury w hotelu

  W międzywojennym Białymstoku plagą hoteli byli złodzieje, których określano mianem szczurów. Złodziejska szczurza epidemia w białostockich hotelach rozwinęła się szczególnie mocno w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. W 1922 r.
  „Dziennik Białostocki” tak oto pisał: „Coraz więcej zdarza się kradzieży w hotelach. Właściciele hoteli winni dołożyć starań, by temu procederowi skutecznie zapobiec, gdyż za kradzieże powyższe są odpowiedzialni w pierwszym rzędzie oni sami”.
Kampania prasowa przeciwko złodziejom nie okazała się jednak najlepszym na nich sposobem. Z hotelowych numerów nadal znikały rzeczy gości, a także wyposażenie lokali.
  Najwięcej szczurów hotelowych grasowało rzecz jasna w tańszych i podlejszych domach noclegowych. Mogli tam działać w miarę bezpiecznie, nie indagowani wcale przez nieliczny personel. Na początku lat 20. Szczególnie wiele przypadków okradzenia gości zdarzało się w hotelu „Wiktoria”. Tam właśnie m.in. panna Anna Wesołowska z Grodna straciła całą swoją gotówkę – 500 tys. marek (miało to miejsce jeszcze przed reformą monetarną Władysława Grabskiego), zaś niejaki Abram Słucki, obywatel miasta Równo, pożegnał się ze swoim, odświętnym garniturem wartości ok. 10 milionów marek.
  Kradzieży dokonywano co i rusz w Hotelu Ostrowskiego. Gościom znikała garderoba, walizki, torby i portfele. Ekspozytura Urzędu Śledczego podejrzewała obsługę. Wywiadowcy policyjni szczególnie bacznie przyglądali się tamtejszym portierom, ginęły bowiem rzeczy im bezpośrednio powierzane. Złapano także szajkę złodziejaszków z miasta, która miała swoje ciemne układy z jedną z kuchennych pomywaczek.
  Pouczającą przygodę przeżył natomiast niejaki Napoleon Zaleski, który zatrzymał się na kilka dni w białostockim hotelu Palace. Pewnego razu, po powrocie do miasta, oddał on odźwiernemu do oczyszczenia kamasze. Gdy po godzinie wstąpił do dyżurki buty zniknęły. Ale to nie koniec. W czasie, kiedy on szukał jednego złodzieja, inny (a może ten sam) skradł mu z wieszaka marynarkę i spodnie.
  Z kolei jedna z zuchwalszych kradzieży hotelowych zdarzyła się w 1935 r. w Bristolu. Zatrzymała się w nim trójka Żydów z Palestyny. Jako przezorni ludzie wszystkie pieniądze, wartościowe przedmioty i dokumenty trzymali zawsze przy sobie, zaś w nocy – pod poduszką. Znalazł się jednak śmiałek, który postanowił dobrać się do tych skarbów. Gdy obywatele Palestyny smacznie spali, zakradł się do ich pokoju i zaczął myszkować. Udało mu się nawet wyciągnąć spod jednej z poduszki portfel oraz kartę okrętową. Choć zachowywał się cicho niczym kot, obudził innego śpiącego. Ten podniósł alarm. Złodziej zdołał wybiec na korytarz, ale tam został schwytany. Pechowym szniferem był 20-letni Szepel Ajzenberg, który na koncie już kilka takich akcji.
  Zdecydowanie najmniej szczurów zagnieżdżało się w hotelu Ritz. Żeby w nim działać, trzeba było mieć, zgodnie z poziomem lokalu, co najmniej przyzwoity wygląd i sporą klasę. O jednej wszak aferze warto przypomnieć. Była nią kradzież cennej broszy należącej do przed siłacza cyrkowego Zygmunta Breitbarta.

  W 1925 r. do Białegostoku przybył ze stolicy Cyrk Braci Staniewskich. W jego programie znajdowały się także popisy popularnego  atlety, najsilniejszego człowieka swiata  który cieszył się powodzeniem (ze względu na swoje pochodzenie) zwłaszcza u ludności żydowskiej.
  Na dworcu witały go tłumy ludzi. Byli rabini i orkiestra. A bohater cyrkowych występów otrzymał w Ritzu najlepszy apartament. I oto 23 kwietnia stała się rzecz przykra.
Kiedy siłacz występował na arenie, z szuflady w jego hotelowym pokoju zniknęła pamiątkowa, złota brosza wysadzana drogimi kamieniami. Pomimo starań policja nie odnalazła straty, zaś rozżalony Breitbart już nigdy nie przyjechał do Białegostoku rwać łańcuchy i podrzucać wielokilogramowe ciężary.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Skąd się bierze woda sodowa

Skąd się bierze woda sodowa

  W latach 30 woda sodowa była także jak dziś na każdym kroku .W Białymstoku ponad 50 jej wytwórni. Ale prawdziwe, wielkie interesy robiło się na napojach gazowanych.
Potentatami tej branży byli Perelsztejn i Lemberg, właściciele firmy Aquasan z Ogrodowej 9. Niewiele ustępowali im Izaak Gurwicz właściciel Runa z Suraskiej 6 i firma Hendro prowadzona przez Geldberga z Lipowej 17.
Nie do przebicia była Fabryka Wód Gazowych Perła, prowadzona przez Zdzisława Ołdakowskiego na Świętojańskiej 2, tuż przy Warszawskiej.
  Firma zapewniała, że produkcja napojów prowadzona jest pod nadzorem dr. Mariana Gąssowskiego. Nic to, że medyk ów nie był w ogóle znany w Białymstoku, praktykował bowiem gdzieś w Wielkopolsce. Już samo brzmienie doktorskiego tytułu dodawało wodom Perła należytej marki.
  Niemałe wrażenie robił asortyment perlistej produkcji. Były więc to „niezrównane w smaku i higienie, własnej produkcji: Woda sodowa, lemoniada (6 gatunków), kwas owocowy (3 gatunków), oranżada, przebój sezonu – musujący napój hiszpański, nowość – lemoniada Baryłki”. Napoje rozlewano do firmowych butelek o pojemności 0,3 litra, jedynie nowość sezonu 1936 – lemoniada Baryłki, sprzedawana była w dużych butlach z ceramicznymi korkami.
  W 1936 r. wiosna i lato były bardzo upalne. Białostockie wytwórnie ledwo nadążały z produkcją. Co rozlano do butelek, to białostoczanie natychmiast wypijali. Pełne ręce roboty miał więc też magistracki wydział zdrowia. W maju tegoż roku wzięto 20 próbek wody do zbadania. Wytwórnie wybrano losowo. Aż w 9 wykryto szkodliwe związki miedzi.
Lemoniadziarnie określano mianem obrzydliwych „wylęgarni brudu i zarazków”, bo wytwórnie to były przeważnie ciemne, stęchłe i brudne piwnice lub sutereny. Produkty używane do robienia tych specjałów pozostawiały też wiele do życzenia.
  Często była to surowa woda, w której rozpuszczano soki i ekstrakty o podejrzanym składzie i pochodzeniu. Na domiar złego, przy „fabrykacji” zatrudniani byli „osobnicy ogromnie niechlujni i systematycznie bojkotujący mydło i łaźnie”. Ale, jak mówi stare powiedzenie, że czego oczy nie widzą, to serce nie boli, przeto w skwarne dni każdy pił co miał pod ręką. „Najprzeróżniejsze tam wody gazowe, kwasy, ananasy, żurawinki i inne płyny made in Chanajkes”.
  Widząc tę niezwykłą popularność gazowanych napoi, produkcję „pierwszorzędnych wód gazowych i owocowych” rozpoczął nawet browar księcia Jerzego Lubomirskiego w Dojlidach.

Ale co browar, to browar. W Białymstoku od zarania jego miejskości, było przecież wiadomo, że nic tak nie gasi pragnienia jak kufelek chłodnego piwa. Doskonale o tym wiedział i Książę Pan. Białostoczanie raczyli się przeto Dojlidami Dubeltowymi, Exportowymi, Słodowymi czy też Dojlidami Pilzneńskimi.
  Rozsierdzona Perła widząc, że browar wszedł na jej terytorium zaczęła sprowadzać „znakomite piwo lubelskie z browaru K.R. Vettera w Lublinie”. Właściciel Perły dla jasności sprawy dodawał, że jest to sprawdzona, chrześcijańska firma. Dzięki tej informacji wszyscy byli zadowoleni. Żydzi, bo mieli ostrzeżenie przed gojowskim, niekoszernym piwem. Goje zaś pijąc kolejny kufelek mieli spokojne sumienie, że nie wspierają „żydowskich geszeftów”.
  A ciemne marcowe, jasne jubileuszowe czy jasne luksusowe z Lublina przypadło białostockim piwoszom do gustu.

Andrzej Lechowski

Partnerzy portalu:

Polowanie na piechotę

Polowanie na piechotę

  W naszym mieście przed wojną częstym łupem opryszków i rzezimieszków padały też zwierzęta. Bardzo popularne były kradzieże drobiu – kur, kaczek, gęsi czy indyków.Specjalizujących się w tym fachu nazywano piechociarzami.
  Polowanie na piechotę (czyli spacerujący po podwórku drób) uprawiali z zamiłowaniem zwłaszcza wyrostki z Chanajek. Klasyczny chwyt piechociarzy polegał na zwabieniu biegającego po podwórku domowego ptactwa do furtki lub dziury w płocie. W tym celu sypało się kurom okruchy chleba czy ziarno. Kiedy bardziej łapczywe zbliżały się do otworu, wtedy złodziej chwytał je zręcznie. Upolowana kura czy kaczka trafiały natychmiast do przygotowanego worka.
  Chłopcy z Chanajek wyprawiali się więc po piechotę parami, zaś terenem ich działania były często peryferyjne dzielnice Białegostoku, gdzie drób chodził niemal bez nadzoru po ulicach, ogrodach i okolicznych łąkach. Ważne było również to, że nikt tam nie znał chanajkowych łobuzów.
  Kradzieży piechoty dokonywali jednak także dorośli, zawodowi złodzieje. Oni rzecz jasna nie uganiali się za kurami po podwórkach (to robota dla pętaków), lecz przygotowywali nocne wyprawy do kurników, komórek i domowych sieni, w których drób miał swoje lokum.
  Jednym ze znanych białostockich specjalistów od tego rodzaju eskapad był Jankiel Winnik. Łączył on uprawianie piechociarstwa z inną, równie nisko cenioną przez złodziei specjalnością, a mianowicie pajęczarstwem (kradzieżą mokrej bielizny ze strychu). Atutem Winnika była przede wszystkim jego wielka siła. Potrafił on jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę lub wyrwać z zawiasów dowolne drzwiczki.
  Niezastąpiony był również przy dźwiganiu ciężkich worków z żywym towarem. Winnik poza tym, jak stwierdzili lekarze sądowi, miał nieco ociężały umysł i przez to, nawet jeśli wpadł na kradzieży, dostawał zwykle niski wyrok, albo nawet był zwalniany z aresztu. Nic więc dziwnego, że ze złodziejaszkiem posiadającym takie papiery chcieli pracować różni piechociarze czy pajęczarze.
  Innym wytrwałym amatorem piechoty był Menosz Śliwka. Złodziej ten traktował swoją profesję bardzo poważnie i jej się nie wstydził. Wszyscy paserzy z Chanajek i okolic wiedzieli, że mogą zamawiać u niego towar niemal bez ryzyka niedostarczenia. Śliwka bowiem przygotowywał starannie każdy swój skok. Co jakiś czas robił obchód białostockich podwórek, sprawdzał pogłowie i rozmiary wałęsającego się po nim drobiu, obserwował coraz to nowe sposoby zabezpieczania kurników i składzików przed złodziejami. Gdy zebrał odpowiednią ilość zamówień, brał swojego stałego wspólnika Abrama Segała i, którejś nocy, obaj ruszali na połów.
  Ale nawet najbardziej doświadczeni piechociarze wpadali. Czasami przyczyną były kury, które rozgdakały się i zaalarmowały właściciela, innym razem obładowanych workami złodziei mógł nocą zatrzymać policjant. W 1925 roku właśnie taka, kolejna zresztą wpadka przytrafiła się samemu Menoszowi Śliwce. Szedł sobie spokojnie ul. Wesołą z pakunkiem zawierającym dwa indyki i cztery kury, kiedy natknął się na patrol. I trafił do celi na dziewięć miesięcy. Do Śliwki dołączył wkrótce jego stary kompan Abram Segał.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Białostoczanki były wyzwolone

Białostoczanki były wyzwolone

  Pisanie o kobietach, to igranie z ogniem. Jakie były białostoczanki przed wojną? Nie owijając można stwierdzić, że bardzo różne. A zaraz potem należy dodać, że oryginalne, jak miasto w którym mieszkały. Czyli mieszanka piękna,romantyczności , wzniosłości,siły .Czasem jednak lekko zaniedbane,nieco złośliwe , krzykliwe.Tak można wyliczać długo, ale im dłużej, tym z większym ryzykiem oberwania rykoszetem.
  W prasie najwięcej wzmianek o kobietach znajdowało się w kronice towarzyskiej i w dziale kryminalnym. Często padały ofiarami zwyrodnialców, ale w determinacji same zdobywały się na czyny śmiałe, także stojące w sprzeczności z prawem.
Bronią niezwykle groźną były buteleczki z kwasem solnym i siarczanym, lub innym żrącym paskudztwem, skutecznie szpecącym twarze partnerów dopuszczających się zdrady.
  Niestety, niewiasty słabszego ducha truły się same (esencja octowa), lub – to nie żart – rzucały się w nurty Białki. Jeden z mostków na naszej rzece zwano mostem samobójczyń, tu kierowały swe ostatnie kroki nieszczęśliwie zakochane.
Złośliwi twierdzili, że to był objaw typowego dla kobiet braku konsekwencji. Samobójczyni miała małe szanse, by utopić się, a większe na wstrząśniecie sumieniem i sercem swego kochasia.
Dziennikarze białostoccy pławili się „w temacie prostytucji”. Pisali z oburzeniem o „ćmach nocnych”, czasem im współczuli, a z pewnością byliby bardzo rozgoryczeni, gdyby tego „kwiatu” zabrakło.
  Pruderyjnie brzmią opowiastki z życia nocnego w Białymstoku. Nikt się nie dziwił tabunom pospolitych pijaków i obiboków, za to długo opowiadano, jak to w 1934 roku od strony ul. Supraskiej do fontanny podbiegła dziewoja ścigana przez młodziaków. Ci zaprzestali pościgu, gdy zobaczyli kilku gentelmanów.
  Dziewoja uśmiechnęła się, podniosła do góry spódnicę i zaśpiewała tak, że „pan dyrektor osłupiał, pan inżynier ze zdziwienia tak szeroko otworzył gębę, że binokle spadły mu z nosa i potłukły się”.
A propos wątków z tak zwanego półświatka, to opowiadano w Białymstoku o utworzeniu nowego stanowiska. Na ulicy Kilińskiego przechodzień zaczepił znanego w mieście lekarza chorób wenerycznych. Gość był nieco podpity i nachalny, a lekarza tytułował panem naczelnikiem. Ten koniec końców się wnerwił i wykrzyknął: Jakim naczelnikiem do stu piorunów. Odpowiedź można uznać za błyskotliwą. Naczelnikiem bezpieczeństwa miłosnego, nasz ty dobrodzieju!
  Na górze stron białostockich gazet wymieniano panie nobliwe i szacowne. Żony dostojników wojewódzkich i miejskich, pani generałowa Kmicic-Skrzyńska.
  To one przewodziły akcjom charytatywnym, odwiedzały szkoły, przytułki i dwa razy do roku – przed wielkimi świętami – więzienie białostockie. Oczywiście występowały także na oficjalnych balach i uświetniały wszelkie uroczystości. W większości anonimowość zachowały panie z Koła Miłośników Historii, Literatury i Sztuki, Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, PCK, stowarzyszeń oświatowych i opiekuńczych.
  Najmniej niestety wiemy o paniach, które ciężko pracowały. O matkach i babciach, o cichych bohaterkach szarych dni.

Adam Czesław Dobroński

Partnerzy portalu:

Brawurowa ucieczka

Brawurowa ucieczka

  W 1931 r. białostocki sąd okręgowy przeprowadził się z ul. Warszawskiej na ul. Mickiewicza pod nr 5 do specjalnie wzniesionego nowoczesnego gmachu.
Nie wszystkie jednak prace zostały zakończone, co przysporzyło sądowi kłopotów i kompromitacji, bo oskarżonym ułatwiało ucieczki. Do najbardziej przykrych zaliczała się niewątpliwie śmiała ucieczka z gmachu sądu niejakiego Franciszka Szkiłądzia. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. M.in. na porządku dziennym znajdowała się sprawa Franciszka Szkiłądzia oskarżonego o opór wobec władzy.
  Szkiłądź odsiadywał akurat czteroletni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Ponieważ konwojent dostarczył więźnia za wcześnie, trzeba było poczekać w kolejce. Oczywiście nie na korytarzu, wraz z innymi petentami, tylko w wyznaczonym dla aresztantów pokoju na pierwszym piętrze. I tutaj właśnie wszystko się zaczęło. Początkowo Szkiłądź siedział spokojnie na krześle i przyglądał się czubkom swoich, upaćkanych wiosennym błotem kamaszy. Nagle zerwał się z miejsca, podskoczył do okna, w którym nie było krat i jednym silnym szarpnięciem otworzył je na oścież. Rozleniwiony czekaniem konwojent nawet nie zdążył mrugnąć.
  Tymczasem więzień był już na parapecie, skąd bez wahania skoczył w dół na znajdujący się pod oknem trawnik. Choć wysokość była znaczna, poza lekko stłuczoną nogą nie odniósł żadnego większego szwanku. Kulejąc nieco rzucił się do dalszej ucieczki ul. Świętojańską. Dopiero wówczas gapiowaty policjant zrozumiał co się stało. Wychylił się przez okno i zaczął krzyczeć: Trzymajcie, trzymajcie bandytę!
  W tym czasie Aleksander Tykocki, właściciel budki z papierosami stojącej przy ul. Świętojańskiej zajmował się rozkładaniem towaru na półkach. Gdy usłyszał krzyki niosące się od strony sądu, wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył utykającego mężczyznę w więziennym uniformie, który biegł w kierunku Zwierzyńca. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer i ruszył w pościg.
  Na jego wołania: Stój! Stój!, uciekinier wcale nie zareagował. Wtedy Tykocki wystrzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź rzucił się w bok, przeskoczył pobliski płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych, ciągnących się wzdłuż ul. Świętojańskiej. Tutaj też dzielny handlarz papierosami stracił zbiega z oczu. Tymczasem strzały Tykockiego sprowadziły na ulicę Świętojańską policjantów, którzy również ruszyli w pościg za Szkiłądziem.
  Mundurowi zaczęli zaraz przeszukiwać podwórka, aż, na posesji nr 24, znaleźli zgubę. Zrozpaczony i obolały Szkiładź ukrył się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuto go w kajdanki i odprowadzono do sądu, na czekającą go rozprawę. Również Aleksander Tykocki, po złożeniu krótkiego wyjaśnienia na ręce przodownika policji, powrócił do swojego papierosowego interesu.
  Na następny dzień prasa białostocka nie omieszkała wytknąć władzom sądowym łatwość z jaką nastąpiła ucieczka przestępcy. Głos zabrał wówczas sam prezes sądu okręgowego Leon Zubelewicz, który wyjaśnił, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń sądowych. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego.
  Pokój ten znajduje się na drugim piętrze, tłumaczył sędzia. Z niego, również osobnym przejściem, więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom.
Ponieważ jednak owa sala rozpraw jest jeszcze niegotowa, wysoki sąd musi urzędować w innych pomieszczeniach. Stąd też i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy trzymani są w prowizorycznym areszcie, co też i wykorzystał Franciszek Szkiłądź.
  Rok później prezes sądu nie był już taki pewny swoich racji. Oto bowiem, na początku maja 1933 r. miała miejsce jeszcze bardziej zuchwała ucieczka z sądu. Dokonał jej dorożkarz Stanisław Gilewski, znany w białostockim światku przestępczym pod przezwiskiem Gil.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Postrach z Wygody

Postrach z Wygody

  W pierwszych latach niepodległości w Białymstoku szczególnie dała się we znaki kilkunastoosobowa banda, na której czele stał Antoni Łukaszyński. Był on synem znanego jeszcze przed pierwszą wojną światową złodzieja i bandyty z Wygody, zastrzelonego za różne sprawki przez Niemców.
  W 1920 r., kiedy Białystok dostał się na krótko w ręce bolszewików, Łukaszyński siedział akurat w tutejszym więzieniu. Dzierżyński wypuścił go na wolność, jako ofiarę jaśniepańskiego bezprawia.
Uwolniony bandzior wrócił natychmiast do uprawianego wcześniej, razem z ojcem, procederu. Zorganizował szajkę podobnych do siebie opryszków i do wiosny 1921 r. dokonał wraz z nią ok. 30 napadów, rabunków, a nawet morderstw.
  Dopiero w kwietniu 1921 r., gdy na czele policji białostockiej stanął Józef Kamala, dla przestępców nadeszły ciężkie czasy. Nowy komendant wypowiedział im bezpardonową walkę.
W mieście i okolicy zaczęto organizować regularne obławy. W dzień i w nocy policjanci z żandarmerii przeszukiwali meliny, podejrzane lokale, stojące na uboczu chałupy. Głównym celem zakrojonej na szeroką skalę akcji było schwytanie herszta Łukaszyńskiego i jego najbliższych kompanów.
  Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Już 20 kwietnia bandyci, wracając z kolejnej roboty na szosie Białystok – Sokółka, wpadli w zasadzkę. Doszło do strzelaniny. Choć sam Łukaszyński nie został schwytany, jednak zginęło trzech jego ludzi.
Widząc co się dzieje w Białymstoku Antoni Łukaszyński postanowił na jakiś czas zmienić klimat. Wyjechał więc do Warszawy. Razem z nim udali się do stolicy jego dwaj główni pomocnicy – Misiewicz i Dąbrowski.
  Co robiła powyższa trójka na stołecznym bruku – dokładnie nie wiadomo. W każdym bądź razie już na początku 1922 r. trzech warszawskich posterunkowych przywiozło ich z powrotem do rodzinnego miasta. Zanim jednak bandyci znaleźli się w więzieniu, jeszcze raz postawili na nogi całą miejscową policję.
  Oto, po wyjściu z pociągu relacji Warszawa – Wilno, który zatrzymywał się na dłużej w Białymstoku, jeden z konwojowanych bandytów, Misiewicz, nakłonił strażników, aby wstąpić na ul. Sosnową, do mieszkania jego matki. Chodziło o zmianę bielizny i ubrania. Argumentem, który przekonał ostatecznie stróży prawa, była obietnica znacznej łapówki.
  Po przybyciu na miejsce i zdjęciu kajdanek bandyci poszli się umyć. W tym czasie ich opiekunowie siedzieli juz przy stole zastawionym półmiskami z mięsiwem i butelkami wódki. Dalej wszystko było już dziecinnie proste. Podczas biesiady dwóm z bandytów, Łukaszyńskiemu i Misiewiczowi, udało się w odpowiednim momencie wyjść z kuchni i przez okno uciec z mieszkania. Dąbrowski tylko dlatego nie poszedł w ich ślady, że wypełniając nazbyt gorliwie toasty za zdrowie kochanej władzy, wziął i zasnął na fotelu.
  Warszawscy policjanci, mimo rozpaczliwych poszukiwań po całym mieście, nie odnaleźli zbiegów. Sami za to zostali aresztowani przez agentów z miejscowej Ekspozytury Urzędu Śledczego. Miesiąc później białostocki Sąd Okręgowy skazał ich od roku do 4 lat za zaniedbanie obowiązków służbowych. Również zbiegli bandyci nie cieszyli się zbyt długo odzyskaną niespodziewanie wolnością. Zostali rozpoznani i złapani kilka dni później przez patrol złożony z żandarmów i wywiadowców , na ulicy Fabrycznej.
  Antoni Łukaszyński, podobnie jak jego ojciec, także został skazany na śmierć i wkrótce stracony. Bandyckie tradycje familii Łukaszyńskich, sławnej na całej Wygodzie, kontynuowali jeszcze przez kilkanaście lat jego młodsi bracia. Ostatni z nich, Konstanty, znany w Białymstoku awanturnik i złodziej, został zabity nożem w 1934 r. podczas ciemnych porachunków ze swoimi kumplami

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Demon w Zwierzyńcu

Demon w Zwierzyńcu

  Pewien człowiek odważny i słusznej postury, postanowił raz skrócić sobie drogę przez las zwierzyniecki. Było ciemno, pusto. Ani pomyślał, że kogoś spotka. Aż tu nagle pojawiła się przed nim zjawa. Tak straszliwa, że poczuł mrowie w krzyżu.
  Gedale Mełamed z ulicy Kolejowej był dozorcą w koszarach ułańskich w Ignatkach. Do wykonywania tego rodzaju pracy niewątpliwie trzeba sporo odwagi, stanowczości i zaradności. A jednak nie wstydził się przyznać redaktorowi z „Dziennika Białostockiego”, że pewnej sierpniowej nocy 1923 r. miał autentycznie duszę na ramieniu.
  Wszystko wyglądało tak. 11 sierpnia pan Gedale odwiedził swojego znajomka w centrum Białegostoku. Ponieważ w miłym towarzystwie czas szybko upływa, nim gawędzący ze sobą, spostrzegli się, nastał wieczór. Mełamed, który miał przed sobą nocne stróżowanie, pożegnał się z gospodarzem i ruszył żwawym krokiem z powrotem do koszar.
  Żeby nie spóźnić się, wybrał drogę na skróty, przez ponury o tej porze Zwierzyniec. Gdzieś w połowie lasu Mełameda dobiegły nagle wyraźne jęki, a zaraz po nich kobiecy głos zaczął wyzwać pomocy. Na pierwsze okrzyki: Gwałt! Gwałt! Dzielny dozorca poczuł zimne mrowie w okolicach krzyża. Przez głowę przeleciała mu myśl, żeby ruszyć na pomoc niewieście, najpewniej napastowanej przez okrutnych zbirów.
  Szybko jednak pan Gedale powściągnął w sobie te rycerskie zapędy. Był sam, bez broni, w ciemnym lesie, nie wiedział ilu jest przeciwników i czym dysponują. W takich warunkach jego interwencja mogła przynieść więcej szkody niż pożytku. Kobiecie nie pomoże, a sam może dostać potężny wycisk.
  Po tych głębszych refleksjach Mełamed postanowił zachować neutralność i pójść szybko swoją drogą. Nie odszedł jednak daleko, gdy nagle, tuż przed nim, wyrosła na ścieżce olbrzymia postać. Na wysokości głowy dziwoląg ów miał świecące się ślepia wielkości kurzego jaja, które to przygasały, to znowu zapalały się jaskrawym ogniem.
  Maszkara rozkrzyżowawszy w milczeniu ramiona wyraźnie chciała zatrzymać spóźnionego wędrowca. Mełamed stanął jak wryty. W głowie miał pustkę, zaś serce podeszło mu pod samo gardło jakby chciało wyskoczyć. Milczenie przerwał hałas dobiegający z pobliskich krzaków.
Po chwili na ścieżkę wypadło dwóch mężczyzn, którzy z krzykiem „Stój!” rzucili się do Mełameda.     W świetle bijącym z oczu potwora zobaczył on tylko, że napastnicy ubrani są w modne białe rubachy i miękkie kapelusze zasłaniające pół twarzy. Dalej sprawy na ścieżce potoczyły się szybko. Bandyci obszukali nie stawiającego oporu Mełameda i zarekwirowali portfel oraz dokumenty.
Po dokładnym przejrzeniu łupu zwrócili wszystko właścicielowi, poza 18 tysiącami marek. W tym samym czasie potwór z jarzącymi się ślepiami, który zrobił swoje, oddalił się wolno w głąb Zwierzyńca. Wkrótce podążyła za nim też dwójka rabusiów. Jeden z nich dał jeszcze na odchodnym przyjacielską radę Mełamedowi: Idź pan do stu diabłów, a prędzej.
  Wystraszonemu dozorcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nim się spostrzegł, a już odbiegł kawał drogi od miejsca napadu. Tymczasem gdzieś z tyłu, za nim, znowu rozległy się rozpaczliwe zawodzenia kobiety, wabiącej kolejnego, spóźnionego przechodnia. Na tym nie skończyła się przygoda pana Gedale.
  Po przybyciu do koszar opowiedział on wszystko dyżurnemu oficerowi, który natychmiast zaalarmował IV komisariat Policji. Gdy z kolei o perypetiach dozorcy dowiedzieli się ułani, natychmiast zorganizowali pościg. W miejscu wskazanym przez obrabowanego nie spotkano już bandytów. Przeczesano więc następny kawałek Zwierzyńca.
Jeden z żołnierzy znalazł ukryte pod krzakiem pudło z otworami, w których zainstalowane były lampki elektryczne. Inny ułan odkrył w pobliżu pomalowane na czarno prześcieradło. Tak oto wyjaśniona została tajemnica potwora ze Zwierzyńca.
  Chociaż białostocka policja wkrótce schwytała grupkę młodzieńców, którzy grasowali w leśnych zakamarkach, to pan Gedale nie skracał już sobie drogi do koszar przez zwierzynieckie ostępy.
Po co kusić licho !

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Zwierzęta zostały złapane w pułapkę

Zwierzęta zostały złapane w pułapkę

Biebrzański Park Narodowy rozciągający się na kilka powiatów Podlasia pełny jest dzikiej zwierzyny. Ich miłośnicy muszą jednak obejść się z makiem. Zwierzaki najczęściej są nieuchwytne. Aby wyjść na przeciw oczekiwaniom, pracownicy Parku stworzyli sieć fotopułapek. W sumie zainstalowano ponad 60 sztuk.

 

Dzięki nim mieszkańcy Parku mają spokój, a ich fani przynajmniej zobaczą świeże fotki. Choć pierwsze próby monitoringu podejmowane były już 6 lat temu, popularność pułapek przyszła właśnie teraz. W krótkim okresie czasu zarejestrowały tysiące gatunków. Ustawione są w miejscach szlaków wędrówek, a także przy gniazdach szczególnych ptaków, jak orzeł bielik i bocian czarny. 

 

Fotopułapki umożliwiają zdobycie wielu cennych informacji o gatunkach. Dzięki nim leśnicy dowiedzieli się chociażby, że wilki chodzą ścieżkami przeznaczonymi dla turystów. Kładki, mosty i drogi – tam można ich spotkać. Niektóre zwierzęta nie zauważają kamerki, inne wręcz przeciwnie. Pozują przed nimi całymi godzinami.

Partnerzy portalu:

Polanie napadną na Drohiczyn…znowu

Polanie napadną na Drohiczyn…znowu

Już po raz dwunasty na drohiczyńskiej ziemi odbędzie się Zlot Wojowników Słowian, Bałtów i Wikingów. Nad Bugiem od 8 lipca czekają więc nie lada atrakcje dla wszystkich pasjonatów historii.

 

Takie imprezy to idealne połączenie przyjemnego z pożytecznym. To coś innego niż zdobywanie wiedzy z podręczników. Na własnej skórze można przekonać się jak wyglądało życie we wczesnym średniowieczu. Służyć będzie do tego specjalnie odtworzono wioska rzemieślnicza. Odwiedzimy  warsztaty rzemieślnicze kowala bądź garncarza. Nie zabraknie też…wróżki.

 

Na drohiczyńskim zlocie wojowników jest nie tylko rzemieślnicza praca i wojownicza rywalizacja ( rekonstrukcja napaści Polan na Drohiczyn przewidziana jest w sobotę 8 lipca. Jest również miejsce na zabawę. O nią zadbają zespoły muzyczne. Ten rekonstrukcyjny festiwal historyczny łączy pasjonatów historii – ludzi, którzy na te kilka dni mogą przenieść się w tak odległe, a jednocześnie tak bliskie im średniowiecze.

 

Partnerzy portalu:

W Osmoli strzelają na wózkach

W Osmoli strzelają na wózkach

W Osmoli (powiat siemiatycki) organizowana jest jedyna taka impreza w Europie. Jedną z czterech konkurencji Amatorskiego Turnieju Paintballowego stanowi rywalizacja osób niepełnosprawnych na wózkach. Turniej zorganizowało Paintball Podlasie, które udostępniło zawodnikom sprzęt, stroje, maski oraz miejsce do gry. Wszyscy uczestnicy otrzymali dyplomy, drobne upominki od sponsorów oraz ufundowane przez Gminę Dziadkowice.

 

Jak nie łatwo się domyśleć ostrzeliwania się na wózkach nie jest łatwym zadaniem. Jako, że plac był wyboisty nie obyło się bez pomocy kolegów, których zadaniem było pchanie pojazdów. Przy trudniejszym terenie trzeba bardziej uważać, gdyż łatwiej się wywrócić. Jednocześnie trzeba pilnować gry. Rywalizujące drużyny nie kryły wdzięczności dla organizatorów. Dzięki nim mogli poczuć dreszczyk emocji. Przypływ adrenaliny potrzebny jest przecież dla każdego.

 

W rozgrywkach na wózkach wzięło udział łącznie pięć drużyn, w tym jedna kobieca oraz jedna z przewagą liczebną pań. Imprezę docenił marszałek województwa obejmując nad nią patronat.

Partnerzy portalu:

Czy książę zagości w mieście na stałe?

Czy książę zagości w mieście na stałe?

W czerwcu w 2017 roku Łomża świętować będzie 600-lecie uzyskania przywileju miejskiego. Na tą okazję stworzono projekt pomnika upamiętniający założyciela miasta – księcia Janusza. To już kolejna próba uhonorowania tej osobistości. Poprzednie kończyły się fiaskiem. Nie wypaliły pomysły z przedstawieniem księcia na koniu czy wspierającego się na cyrklu. Teraz Janusz I Mazowiecki po prostu siedzi na tronie.

 

Książę Janusz w koronie i odświętnych szatach trzyma na kolanach miecz przytrzymując go prawą dłonią. Na boku trony można dostrzec tarczę. W lewej ręce, która jest trochę wyciągnięta, zaciska dokument lokacyjny miasta. Projekt został stworzony przez toruńskiego rzeźbiarza Maciej Jagodzińskiego. Chociaż pomysł podoba się ratuszowi, nie wiadomo czy zostanie zrealizowany. Wszystko to z braku odpowiednich funduszy. Być może Łomża poczeka na 700. lecie.

Partnerzy portalu:

Boom na Zenka przerasta ludzkie pojęcie

Boom na Zenka przerasta ludzkie pojęcie

Zenon Martyniuk czyli niekwestionowany król disco polo, zdobywa coraz więcej zwolenników swego panowania. Już wkrótce na jednym z białostockich budynków pojawi się mural z jego podobizną. Ci, którzy nie będą mogli zobaczyć epickiego dzieła szukają innych sposobów na obcowanie z liderem zespołu Akcent.

 

Jeden z łódzkich fanów Zenka postanowił nie rozstawać się ze swym idolem. Dlatego też zrobił sobie tatuaż z zamyśloną postacią muzyka. Na skórze wydziarał również fragment tekstu jednego z hitów – ”Biorę urlop od Ciebie, chcę być jak w niebie”. Czy to będzie nowy trend w salonach tatuażu? Tak czy siak gratulujemy odwagi.

Partnerzy portalu:

Zegar słoneczny na Kanale doczekał się renowacji

Zegar słoneczny na Kanale doczekał się renowacji

Półtora kilometra od granicy z Białorusią, został odnowiony zegar słoneczny, który liczy sobie już 200 lat. Znajduje się on na obok śluzy Kanału Augustowskiego, Wołkuszek.

 

Granitowy zegar odnaleziono już kilkanaście lat temu przy pracach nad przebudowa Kanału. Konserwacja polegała na nałożeniu nowych podziałek do odczytywania godziny,  a także na wymianie wskazówki. Jako, że pogoda nie dopisywała trzeba było kilku dni aby sprawdzić czy zegar działa poprawnie.

 

Planowane jest też umieszczenie przy zegarze odpowiedniej tablicy informacyjnej. Nie zabraknie też kamiennej ławeczki. Miejscowe władze otwierając nowe atrakcje nad białoruską częścią Kanału Augustowskiego, zamierzają przyciągnąć jak najwięcej turystów. Od października ubiegłego roku w ten rejon oraz do Grodna można przyjeżdżać bez wiz.

Partnerzy portalu:

Dziewczynkę z konewką można mieć przy sobie

Dziewczynkę z konewką można mieć przy sobie

Z tej wiadomości ucieszą się panie. Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Białymstoku wprowadził do sprzedaży torebki prezentujące słynną ”Dziewczynkę z Konewką”. Kto nie wie o kogo chodzi – już wyjaśniamy. Otóż jest to postać z muralu zdobiąca Instytut Chemii. Malowidło powstało w ramach akcji „Folk on the street” której założeniem było wprowadzenie motywów kultury ludowej Podlasia do przestrzeni publicznej Białegostoku.

 

Bawełniane torebki nie dość, że ładnie się prezentują, to są bardzo funkcjonalne. Posiadają wytrzymałe rączki i dwie kieszenie dzięki czemu idealnie nadają się na wyjście do miasta. Jak na razie można dostać je jedynie w czarnej wersji, ale w planach jest rozszerzenie oferty kolorystycznej.  Torebki to nie jedyne gadżety związane z muralem jakie można zakupić w siedzibie WOAK. Dziewczynka z konewką widnieje również na zeszytach, kubkach czy workach.

Partnerzy portalu:

Dworek Sapiehów zniszczyli Rosjanie

Dworek Sapiehów zniszczyli Rosjanie

Dubno to niewielka miejscowość w powiecie bielskim, położona nad rzeką Nurzec. Niecałe dwa kilometry od wsi istniał niegdyś dwór należący do rodu Sapiehów. Teraz zamiast dworu są gęste krzaki i co jakiś czas archeolodzy.

 

Obiekt stworzył  pierwszy wojewoda podlaski Jan Sapieha. Na urząd został mianowany przez króla Zygmunta Starego w 1513 r.  Prawdopodobnie zmarł on w swojej rezydencji w Dubnie i tu został tymczasowo pochowany, zanim jego ciało przeniesiono do Kodnia.

 

Rozbudowa rezydencji to z kolei zasługa Mikołaja Krzysztofa Sapiehy. Miński wojewoda władał miejscowością 100 lat później. Dubno stawiło siedzibę zacnego rodu do połowy XVII w. Potem co raz dwór zmieniał właścicieli, którzy, delikatnie mówiąc, nie zbyt dbali o budynek. Czarę goryczy przelały działania wojsk moskiewskich. Zniszczony obiekt pełnił rolę spichlerza.Ostatecznie dwór rozebrano przed stu laty. Fotografie odkopanych w ubiegłych latach fragmentów i komputerowa wizualizacja dworu wiszą na ścianach urzędu gminy Boćki.

Partnerzy portalu:

Bunkier wykorzystano jako zjeżdżalnię

Bunkier wykorzystano jako zjeżdżalnię

W Augustowie nad kanałem Bystrym natkniemy się na nietypowe gruzowisko. Opatrzone jest napisem ”Nigdy więcej wojny”. Są to pozostałości po bunkrze, które z biegiem lat zyskały nowe funkcjonalności. Nad kamieniami powstała kładka pieszo-rowerowa, która nieco zakłóciła wyjątkowość tego miejsca.

 

Bunkier powstał w miejscu strategicznym aby mieć podgląd na jedną z głównych ulic. W jego budowę zaangażowało się nie tylko wojsko, ale i zwykli mieszkańcy miasta. W bunkrze znajdowało się działko przeciwlotnicze, lecz ze skutecznością strzałów bywało różnie.

 

Pozostałości po bunkrze wysadzonym na przełomie 1944/1945 r zyskały nową rolę. W latach siedemdziesiątych dzieci zjeżdżały z nasypu na sankach.  Po zabezpieczeniu wejścia, bunkier stał się zwykłym pomnikiem. Mimo, że do jego wnętrza zostały zamknięte na wieki, nadal pozostaje namacalnym dowodem wojennej rzeczywistości. Warto też wspomnieć, że w czasach PRL-u przy pomniku odbywały się uroczystości z okazji świąt narodowych.

Partnerzy portalu:

W Zabłudowie powstała pierwsza drukarnia w regionie

W Zabłudowie powstała pierwsza drukarnia w regionie

Początki Zabłudowa jako miasta związane są ściśle z osobą Grzegorza Chodkiewicza, wielkiego hetmana litewskiego. Przywilej lokacyjny uzyskał on od króla Zygmunta Augusta. W 1563 r. Grzegorz Chodkiewicz ufundował kościół parafialny, cerkiew a przy niej szpital. Dla hetmana było to jednak za mało.

 

W pobliżu, w Supraślu, istniał największy na zachodnich rubieżach prawosławia ośrodek intelektualny. Dlatego też postanowił stworzyć pierwszą w regionie drukarnię. Do jej obsługi sprowadził fachowców z Moskwy. Iwan Moskwicin i Piotr  Mścisławiec mieli za sobą wydane takie pozycje jak ”Apostoł” czy ”Czasosława”. 8 lipca 1568 roku w drukarni zabłudowskiej rozpoczęto pracę nad inauguracyjnym dziełem. Ukończono je wiosną następnego roku.

 

Na pierwszej karcie znajdował się tytuł: Księga zwana Ewangelią Pouczającą. Drukarnia  miała więc służyć podniesieniu poziomu intelektualnego i rangi społeczności prawosławnej. Wydana księgą osiągnęła dużą popularność i była przepisywaną ręcznie przez prawosławnych Słowian i Greków. Jej liczne rękopisy krążyły po ziemiach słowiańskich przez wiele lat.

Działalność drukarni nie trwała zbyt długo. Zakończyła swój żywot w marcu 1970 r. Wpływ zdobnictwa graficznego i ornamentacyjnego Fiodorowa i Mścisławca można zauważyć jeszcze w XVIII wieku i to nie tylko w wydaniach cyrylickich, ale również w wielu księgach drukowanych czcionką łacińską. Do dziś na świecie zachowało się około pięćdziesięciu egzemplarzy ewangelii zabłudowskiej. 

 

Partnerzy portalu:

5 najciekawszych produkcji promujących Podlasie

5 najciekawszych produkcji promujących Podlasie

1.  W 2010 r. produkcja ta zdobyła nagrodę grand prix podczas II Edycji Festiwalu Filmów Promocyjnych Miast i Regionów organizowanego w Gdyni. Pokonała ponad 40-u konkurentów. Film powstawał przez 4 miesiące, a jego realizacja kosztowała 45 tys. zł. Kadry przyrodnicze przeplatają się akcentami kulturowymi, co przy odpowiedniej oprawie dźwiękowej tworzy całkiem niezły efekt.

 

2. Klip ten wzbudził wiele kontrowersji, gdyż emanuje nagością. Podobnie jak pierwsze propozycja, powstał z inicjatywy Urzędu Marszałkowskiego. Tym razem skupiono się na konkretnym regionie, mianowicie Puszczy Augustowskiej. Postawiono też na twarze znanych sportowców – kajakarza Marka Twardowskiego i kolarza Pawła Skowrońskiego. Panowie ścigają się na jeziorze Krzywym, napotykając na swej drodze urokliwe dziewczyny i bezwstydnych facetów. Kto wyszedł zwycięsko z wyścigu? 

3. Gdy poniższa produkcja trafiła do szerokiej publiczności, ruszyła lawina negatywnych komentarzy. Wiele osób twierdzi do tej pory, że spot bardziej pasuje do reklamy piwa niż do promocji regionu. Ujęcia plenerowe kręcono m.in. na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, Biebrzańskiego Parku Narodowego i w Puszczy Knyszyńskiej. Akcja rozgrywa się w prawdziwej saunie parowej zlokalizowanej we wsi Waliłki, zamieszkanej przez staroobrzędowców. O co ten hałas? Nagi mężczyzna zostaje nie jako ”opętany Podlasiem”. Zamienia się w pixelowatego konia, żubra i bobra. Stąd też tytuł spotu – Natura przejawia się różnie.

4. Prace nad tym filmem trwały przez 3 lata. Cząstka Podlasia to czterdziestominutowy film dokumentalny, który przerósł wszelkie oczekiwania twórców.  Bilety na pokazy rozchodziły się błyskawicznie. W samym Białymstoku grany był przez 2 miesiące. Film doskonale łączy obraz z muzyką symfoniczną. Mistyka przeplata się zaś z rzeczywistością. Produkcja miała wzbudzać głębsze refleksje i tak też się stało. Po prostu wow! Miejsca, które znamy, od tej pory staną się czymś więcej.

5. Go – Podlasie ukazuje wszelkie możliwe sposoby aktywnego spędzania czasu. Dzięki odpowiedniemu montażowi mamy wiec do czynienia z prawdziwą przejażdżką po wschodnich terenach. W produkcji nie brali udział profesjonalni aktorzy. To sprawiło, że wszystkie sceny są niezwykle autentyczne. Zobaczymy w nich ludzi pełni pasji, którzy przemierzają podlaskie szlaki w poszukiwaniu dużej dawki emocji. Materiał powstał na terenie Puszczy Knyszyńskiej, Suwalszczyzny i Doliny Biebrzy, tylko i wyłącznie ze środków własnych twórców. 

 

Partnerzy portalu:

Teatr nawiązuje do kultury regionu

Teatr nawiązuje do kultury regionu

Jest to zdecydowanie jeden z ciekawszych teatrów jaki powstał po 1989 r. Działa z niewielkimi przerwami w miejscowości Supraśl pod Białymstokiem. Wierszalin swą nazwą nawiązuje do osady, którą przed laty założył samozwańczy prorok Eliasz Klimowicz. Chciał on stworzyć Nowe Jeruzalem, które według założycieli teatru stanowi również fakt duchowy.

 

Główną inspiracją grupy jest religia i kultura pogranicza polsko-białoruskiego. Taką tematykę miała oczywiście tez pierwsza pozycja w repertuarze pt.” Turlajgroszek”. Nawiązują chętnie do mitów, przetwarzając je pod potrzeby współczesnych odbiorców. Teatr umiejętnie łączy aktorstwo ”żywego planu” z lalkami, figurkami czy maskami.

 

Teatr Wierszalin wiele razy występował poza granicami kraju. Brał udział w festiwalach w Japonii, USA czy Australii. Trzy razy zdobył prestiżową nagrodę Fringe First w Edynburgu. W 1994 r. odebrał dyplom uznania za wybitne zasługi dla polskiej kultury. Przyznany został on Ministra Spraw Zagranicznych RP.

Partnerzy portalu:

Danie, które zainteresuje niejadka. Czym są czenaki?

Danie, które zainteresuje niejadka. Czym są czenaki?

Czenaki to danie mające swe korzenie na Litwie. Ze względu na swój niepowtarzalny smak i duże możliwości adaptacyjne pierwotnego przepisu, rozpowszechnione jest u większości naszych wschodnich sąsiadów oraz u Gruzinów. Czenak stanowi połączenie zapiekanki z zupą. Choć wydaje się to nietypowe połączenie, smak zadziwi niejednego degustatora.

 

Podstawowe składniki czenaków to mięso, ziemniaki i warzywa sezonowe, ale spotkać możecie także wersje z grzybami, czy kaszą. Co kraj, to obyczaj. Litwini chętnie dodają do potrawy kiszone ogórki i kilka łyżeczek śmietany, Gruzini gustują zaś w czenakach baranich. Zawsze jednak zasada będzie podobna – składniki układamy w naczyniu warstwami, podlewamy płynem,  przykrywamy i wstawiamy do piekarnika. Po godzinie wszystkie składniki się połączą.

 

Czenaki zapieka się i serwuje w tym samym glinianym garnuszku z pokrywką. Trzyma on temperaturę, dzięki czemu przez cały czas biesiadnik może rozkoszować się niezmienionym smakiem i konsystencją potrawy. Warto dodać, że Rosjanie często „produkują” jadalne pokrywki do czenaki z ciasta. Taka upieczona pokrywka zastępuje chlebowy dodatek do potrawy. Garnuszki do czenaki wykonane są z wypalanej gliny, następnie szkliwione, często malowane i zdobione. Nadają się do użycia w piecu,  jednak nie powinno się ich wstawiać do mikrofalówki.

Partnerzy portalu:

Kościół w Tykocinie odkrywa sekrety

Kościół w Tykocinie odkrywa sekrety

Do remontowanego kościoła w Tykocinie wprowadzono georadar. O tym, że pod głównym ołtarzem znajduje się grobowiec, wiedziano od dawna, ale badania przyniosły niespodziewane rezultaty. Odkryto bowiem coś zaskakującego.

 

W mauzoleum spoczywają szczątki zarządców miasteczka nad Narwią – Potockich i Roztworowskich. Na czas remontu ich trumny zostały przeniesione. Wkrótce jednak wrócą na swe miejsce. A to dlatego, że grobowiec zostanie otwarty dla zwiedzających. Stanie się tak jeszcze w tym roku.

 

Nawy boczne z założenia powinny posiadać krypty. Ten kościół okazał się jednak wyjątkiem. W ogródku pod świątynią georadar coś jednak wychwycił. Były to mury o szerokości przekraczającej metr. Świadczy to o tym, że J. K. Branicki lokując kościół przesunął ją bliżej rynku.

 

Kościół w Tykocinie to jedna z wizytówek miasta i stały punkt wycieczek. Dzięki gruntownemu remontowi liczba zwiedzających jeszcze się zwiększy. Remont trwający w środku i na zewnątrz potrwa jeszcze przez 3 lata. Cały teren zostanie objęty monitoringiem.

Partnerzy portalu:

Młodzi poszli na Grabarkę

Młodzi poszli na Grabarkę

Od wczoraj trwają spotkania tegorocznych maturzystów na Świętej Górze Grabarce. Ich organizatorem jest Bractwo Młodzieży Prawosławnej.  Uczestniczą w nim nie tylko pielgrzymi z Polski, ale także z Gruzji, Rosji Estonii, Rumuni, Słowacji oraz z Syrii i Islandii. Jest to dobra okazja do wymiany poglądów i doświadczeń. Myślą przewodnią 38. spotkań są słowa apostoła Tymoteusza „…wiem, komu zawierzyłem i pewien jestem tego, że On jest w mocy zachować to, co mi powierzono do owego dnia”.

 

Spotkanie rozpoczęło się wspólnym nabożeństwem oraz poświęceniem wody w studni przy Świętej Górze. Został ustawiony wielki drewniany krzyż w intencji wszystkich przybyłych. Sobota to czas dyskusji w ramach warsztatów ”100 pytań do..”. Hierarchowie odkryją przed zainteresowanymi wszystkie tajemnice.

 

Jako że cerkiew pod wezwaniem ikony Matki Bożej Wszystkich Strapionych Radość, przeszła generalny remont,w niedzielę nastąpi jej ponowne wyświęcenie. Będzie to doskonale zwieńczenie pielgrzymki. Spotkania maturzystów są najważniejszą inicjatywą młodzieży prawosławnej w Polsce, odbywającą się nieprzerwanie od 35 lat. W latach 80-tych gromadziła ponad 3000 uczestników i była największym spotkaniem młodzieży prawosławnej w Europie i na świecie. W ciągu 35 lat historii w Paschalnej pielgrzymce wzięło udział blisko 50 tys. młodych osób.

Partnerzy portalu:

Z nieba spadł deszcz krwi. Czy ma to związek z miejscem mocy?

Z nieba spadł deszcz krwi. Czy ma to związek z miejscem mocy?

Choć o Pana Eugeniusza upomniały się niebiosa, pamięć po nim żyje wśród mieszkańców wsi Skiwy Małe, leżącej nieopodal Siemiatycz. Długo przetrwa też jego dzieło – prywatne miejsce mocy. Oznak wyjątkowości działki rolnej było wiele. Mimo że w pobliżu nie ma dębów, na polu zasiały się same.  Dlatego też teren miejscowi nazywają ”dębitką”. Dziwnie zachowywało się też ptactwo. Stado bocianów niejednokrotnie raptownie zmieniało kierunek lotu, okrążając miejsce. Inne zwierzęta po prostu kochały się tam wylegiwać. 

 

Jako, że Pan Eugeniusz od lat zajmował się radiestezją, postanowił sprawdzić rozmiary promieniowania. Uznaje się, że miejsca mocy wykazują 18 tys jednostek w tzw. skali Bovisa. Na polu norma ta została znacznie przekroczona – 28 tys. jednostek. Z dnia na dzień, co dziwne,  promieniowanie jeszcze rosło. Coś było trzeba z tym zrobić.

 

Rozwiązanie przyszło we śnie. Tajemniczy głos nakazał mu usypać kopiec a z kamieni stworzyć spiralę. Tak też uczynił. Zajęło mu to kilka dni, mimo że kilka dni wcześniej wyszedł ze szpitala. Starannie wyselekcjonowane kamienie pan Eugeniusz sprowadził ze żwirowni. Największe z nich waży ponad 100 kg, ale nie sprawiały żadnego problemu przy transporcie. Budowa kręgu skończyła się 26 lipca, co jest pierwszym dniem w roku kalendarza Majów. Przypadek?

 

Promieniowanie wzrastało w szybkim tempie. W pewnej chwili zbliżyło się do poziomu, jaki znamy w czakramu na Wawelu – 120 tys. jednostek. Pan Eugeniusz postanowił skonsultować się ze specjalistami. Okazało się, że jego pomiary były całkowicie prawidłowe. Sytuację ustabilizowało dołożenie do kopca kolejnych warstw ziemi. Dołożone zostały też dodatkowe kamienie.

 

Gdy kopiec został usypany, w okolicy doszło do ciekawych zjawisk. Ze żwirowni zniknęła woda, na łąkach pojawiły się zaś lecznicze rośliny. Z pól pouciekały nawet krety. Na ptaki zaś miejsce działało jak magnes. Całe stada zlatywały bowiem nad kopiec. Często w pobliżu miejsca mocy przestawały działać urządzenia elektroniczne. Trudno było więc zrobić zdjęcie dla kręgu. Nad kopiec przychodzili oczywiście miejscowi, w celu naładowania akumulatorów. Niektórzy mieli nawet prorocze wizje.

 

Skąd pochodzi niespotykana siła miejsca. Przypuszcza się, że zamieszkujący dawniej owe tereny Celtowie, stworzyli tam miejsce kultu. Ziemia była więc świadkiem wielu rytuałów. Co ciekawe, Sikwy Małe znajdują się w jednej linii prostej z innymi cudownymi lokalizacjami. Jest to chociażby Koterka, gdzie ukazała się Matka Boska, czy też Grabarka, pełniąca rolę Jasnej Góry prawosławia. W niewielkim oddaleniu od wsi odnaleźć można wzgórek. Chodzą słuchy, że spoczywa tam celtycki książę. Inni są przekonani, że mogiła pochodzi z okresu szwedzkiego potopu.

 

Na owym wzgórku pewien mężczyzna wykopał miecz. Nocą przyśnił mu się właściciel oręża, rozkazując zanieść je na miejsce. Odkrywca skarbu nie zamierzał jednak tego czynić. Od tej pory nawiedzała go tajemnicza siła. Przedmioty latały, szafki same się przesuwały. Odpowiedź wysuwa się sama – to sprawka ducha. Mężczyzna nie mógł znieść życia w strachu i postanowił odnieść miecz na wzgórz. Poskutkowało. Hałasy ustały.

 

W okolicy obecnego kopca w latach 50. doszło do niewytłumaczalnego zjawiska. Stało się to 24 czerwca, w dniu św. Jana. W słoneczny dzień znikąd pojawiła się ciemna chmura, ale zamiast zwykłego deszczu, z nieba spadła gęsta krew. Opad był tak duży, że miejscowy potok cały zabarwił się na czerwono. Mieszkańcy uznali, że doszło do cudu. Na pamiątkę tego wydarzenia postawiono krzyż.

 

Na Podlasiu istnieje wiele miejsc mocy. Wiele z nich czeka na odkrycie. Być może jedno z nich znajduje się właśnie na twej działce! Szukajcie, a znajdziecie…

Partnerzy portalu:

Od 17 czerwca ruszają pociągi do Walił

Od 17 czerwca ruszają pociągi do Walił

W lipcu zeszłego roku po 16 – stu latach powrócił pociąg na linii Białystok – Waliły, kursujący przez Puszczę Knyszyńską. O wybuchu euforii nie ma co mówić, ale w ciągu niespełna trzech miesięcy z przejazdów skorzystało ponad 2500 osób. Teraz pociągi, a dokładnie dwie pary pociągów, będą jeździły już od 17 czerwca. Swą pracę zakończą w połowie października. Kursy zostały dofinansowane przez wszystkie gminy leżące na trasie. Liczą one na ożywienie turystyczne.

 

Cieszą się też oczywiście miejscowi. Łatwiej dojadą do weekendowej pracy czy na zakupy do stolicy Podlasia. Mają nadzieje, że już w następnych latach linia przybierze regularny charakter. Trasa liczy 36 km a jej przejechanie zajmuje niespełna 50 min.  Skład będzie zatrzymywał się na stacjach Białystok Fabryczny, Kuriany, Zajezierce, Żednia, Sokole i Waliły. Dodatkowe połączenia będą uruchomione 14 i 29 lipca. Ma to związek z muzycznymi festiwalami.

Partnerzy portalu:

Jadąc tą drogą zapomnij o GPS-ie. I tak nie zadziała.

Jadąc tą drogą zapomnij o GPS-ie. I tak nie zadziała.

Jeśli zapuściliście się autem w te rejony, radzimy wyłączyć GPS, a uzbroić się w tradycyjne papierowe mapy. W okolicach tzw. Przesmyku Suwalskiego elektronika płata bowiem figla i staje się zupełnie bezużyteczna. Wszystko przez systemy NATO w tym radar wczesnego wykrywania, który znajduje się w miejscowości Szypliszki. Oddziaływania wojskowych technologii jest tak duże, że przestają działać nawet telefony komórkowe. Jak żyć?

 

Przesmyk Suwalski to licząca 104 km granica polsko-litewska. Ma on znaczenie strategiczne. Jeśli doszłoby do ataku wojsk rosyjskich na kraje nadbałtyckie, zajęcie przesmyku przez siły wroga, uniemożliwiłoby przerzucenie sił NATO. Jedna trasa kolejowa i droga A5 / E67 to jedyna szansa dotarcia lądem do Bałtów. Pakt tak bardzo dba o bezpieczeństwo, że zabiera przejeżdżającym trasą dostęp do zdobyczy techniki.

Partnerzy portalu:

Co ”Kanał” Andrzeja Wajdy ma wspólnego z Białymstokiem?

Co ”Kanał” Andrzeja Wajdy ma wspólnego z Białymstokiem?

Andrzej Wajda bez wątpienia należy do najbardziej wybitnych polskich twórców. Urodził się w Suwałkach, a plenery Podlasia mogliśmy podziwiać w Panu Tadeuszu. Reżyser miał też pośrednie związki z Białymstokiem, choć mógł nawet nie być tego świadomy. Wszystko jednak sprowadza się do filmu ”Kanał”.

 

Jak wiadomo, w okresie komunizmu, każda produkcja musiała przejść przez cenzurę. Na czele Komisji Centralnego Urzędu Kinematografii stał w latach 5o. Leonard Borkowicz. Wcześniej w Białymstoku pełnił on funkcję pełnomocnika PKWN-u. Początkowo odrzucił scenariusz, twierdząc, że pokazywanie przez półtorej godziny ludzi w ciemnościach, będzie nie do wytrzymania. Film wymagał więc poprawek. Po ich naniesieniu zdecydował się na odważne posunięcie. Produkcja została wysłana na międzynarodowy festiwal w Cannes. Tam miała być oceniana bez żadnej cenzury. Film osiągnął niebywały sukces, zdobywając Srebrną Palmę.

 

Scenarzystą ”Kanału” był Jerzy Stefan Stawiński. Należy on do grona twórców tzw. polskiej szkoły filmowej.  Napisał dialogi do wielu innych filmów, które dziś uznaje się za kultowe – ”Pułkownik Kwiatkowski’ czy ”Krzyżacy”. Stawiński miał też zlecenie stworzenia książki o białostockiej Akademii Medycznej. Powstała ona w listopadzie 1952 r. Surrealistyczną powieść nazwano ”Herkulesy”. Historia uczelni przeplata się z wątkami ideologicznymi i obyczajowymi. Jej głównym bohaterem jest Józef Gandera, który przybył ze wsi na studia medyczne.

 

Do białostockich kin ”Kanał” trafił 10 dni po premierze. Wyświetlany był w Kinie Pokój sześć razy dziennie. Oglądać mogli go wszyscy powyżej 14-go roku życia. Co ciekawe, w białostockich mediach, o produkcji nawet nie wspomniano.

 

Źródło zdjęcia: Kadr z filmu ”Kanał”

Partnerzy portalu:

Termometr –  kłamca zostanie przeniesiony.

Termometr – kłamca zostanie przeniesiony.

Na początku roku w centrum Suwałk na ścianie jednej z kamienic zainstalowano dużych rozmiarów termometr. Gdy tylko słońce wychodzi zza chmur, jego wady wychodzą na wierzch. Wystawiony na działanie promieni słonecznych zawyża temperaturę nawet dwukrotnie. Władze miasta zapowiadają przenieść go w inne miejsce.

 

Niektórzy są przekonani, że umiejscowienie termometru nie jest przypadkowe. Jako że miasto promuje się obecnie hasłem ”Pogodne Suwałki” nieco zawyżone wskazania, idealnie się w nie dopasowują. Tym sam na zawsze zerwano by z obiegowym twierdzenie, że Suwałki to polski biegun zimna. Początkowo myślano też o możliwości podglądania termometru przez internet. Jednak gdy oszustwo wyszło na jaw, plany porzucono.

Partnerzy portalu:

Perła Podlasia zostanie odnowiona

Perła Podlasia zostanie odnowiona

Klasztor kamedułów to prawdziwa wizytówka Wigier. Mimo, że przez lata stopniowo niszczał, nadal był niezwykle chętnie odwiedzany przez turystów. Na szczęście w końcu ruszył długo oczekiwany remont. Prace potrwają do czerwca 2018 r. Koszty szacowane są na blisko 18 mln zł.

 

Remontem zostaną objęte dwa największe obiekty. Chodzi to o tzw. Dom Królewski i Kaplicę Kanclerską. W tej ostatniej przebywał papież Jan Paweł II w czasie swej pielgrzymki w 1999 r. Oprócz okien czy drzwi konieczna będzie wymiana wszelkich instalacji – elektrycznych i sanitarnej. Fundamenty mają zostać ocieplone i są solidnie wzmocnione. Budynki wkroczą w końcu w XXI w. Powstaną bowiem ułatwienia dla osób niepełnosprawnych. Remont stał się możliwy dzięki datkom miejscowej parafii. Budżet na ten cel zasiliły również opłaty parkingowe i płatne wejściówki do niektórych pomieszczeń. Właściciele obiektu ubiegają się dodatkowo o fundusze na odbudowę klasztornych murów.

Partnerzy portalu:

Kłopotliwy pierwszy raz czyli… pęknięta guma w BiKeRze.

Nadeszła wielka chwila. Mój pierwszy raz. Wcześniej popytałem znajomych, jak to jest. W końcu teraz robi to każdy. Takie czasy, taka moda. Niektórzy ostrzegali mnie przed przedartymi gumami. Nie wziąłem jednak ich słów na poważnie. Trochę się ze mnie śmiali. Uważali, że jako chłopak ze wsi zbyt poważnie podchodzę do tematu. Kumpel przekonał mnie, iż po minucie i tak będzie po krzyku. Całkiem logiczne…

 

Z odrobiną niepokoju wyszedłem z domu. Zmierzam prosto do niej. Każdy krok powoduje lekkie przyśpieszenie akcji serca. Zastanawiam się czy wszystko pójdzie po mej myśli. No dobra, raz się żyje. Jestem na miejscu.  Czas się zapoznać z nią osobiście. Wcześniej widziałem ją tylko w internecie. Na pierwszy rzut oka podobała mi się, nie ma co ukrywać.

 

Tak. Wiem co Wam może chodzić po głowie. Opowieść o mojej pierwszej wizycie w białostockiej stacji rowerów będę z pewnością przekazywał wnukom. Wszystko szło po mej myśli. Wykonałem wszelkie instrukcje pojawiające się na ekranie. Mój rower powinien wyskoczyć z zamka. Tak też zrobił, ale odrzut był niesamowity. Zanim doszedłem do niego, runął na ziemię.

 

Kilka części odpadło i raczej musiałbym mieć zestaw majsterkowicza by złożyć je do kupy. Zapamiętam wzrok innych ludzi. Na odgłos spadającego roweru zareagowali liczni przechodni. Pewnie część z nich uznała mnie za wandala. Stałem bowiem sam jak patyk przy rozwalonym sprzęcie. To ja miałem z premedytacją cisnąć nim o ziemię – wyczytałem to z oczu starszej kobiety z laską.

 

Pęknięte części spakowałem do torby. Nie po to tyle czasu zwlekałem aby teraz porzucić zamiar przejażdżki. Ruszam w drogę. Po kilkunastu sekundach kolejna niespodzianka. Tym razem posłuszeństwa odmówiło siodełko. Nie miałem wyjścia. Musiałem wrócić się po zgubione śrubki. Z ziemi wybierałem je jak diamenty. Pełen sukces. Teraz tylko poskładać wszystko do kupy. Nadeszła kolejna próba okiełznania rumaka.

 

Po drodze mijam innych użytkowników. Wiem, że w czasie jazdy raczej nie powinno się pisać sms-ów, ale nie miałem wyjścia. Samotna jazda mnie nudziła. Napisałem więc do mego kolegi Zbyszka, jednoznaczną dla niego wiadomość – ”może byś tak Damian wpadł popedałować”.  Zbyszek uwielbiał tą piosenkę Lecha Janerki. Niestety miał już inne plany.

 

Widocznie byłem skazany na samotne przemierzanie ulic Białegostoku. Uratowała mnie na szczęście przypadkowo napotkana koleżanka ze studiów. Mimo, że rozmowa się kleiła, jazda raczej nie. Ciężko bowiem jechać obok siebie jednym pasem, gdy z naprzeciwka co raz goni inny cyklista czy grupa nieokiełznanych rolkarzy. Często musieliśmy mówić do swych pleców.

Zbyt wąska ścieżka to był jednak pikuś przy ty, co spotkało mnie pół godziny później. Wjeżdżamy w tunel. Nagle coś mnie zarzuciło. Resztki po butelce piwa załatwiły oponę. Do następnej stacji było daleko. Koleżanka nie specjalnie chciała podrzucić mnie na ramie. Musiałem więc pofatygować się pieszo. Po godzinie spaceru w upale dotarłem na miejsce. Uff!

 

Pierwszego razu z białostockim bikerem nie zapomnę do końca życia. Może nie będzie to wspomnienie, które przywołam w chwili śmierci, ale przynajmniej jest o czym opowiadać. Przygody nie zraziły mnie do ponownego skorzystania z usług wypożyczalni. Na swój drugi raz nie musiałem czekać długo. Tym razem nadszedł upragniony happy end…A u Was jak wyglądał pierwszy raz na bikerze?

Partnerzy portalu:

Wprowadzono zakaz wejścia do części Puszczy. Wchodzimy na własną odpowiedzialność.

Wprowadzono zakaz wejścia do części Puszczy. Wchodzimy na własną odpowiedzialność.

Od początku kwietnia nie można wchodzić do Puszczy Białowieskiej. Wydawać by się mogło, że to prima aprilisowy żart. To jednak przykra prawda. Na pocieszenie dodamy jednak, że kilka ścieżek edukacyjnych nie zostało objętych owym zakazem. Chodzi tu o chociażby tzw. Zebrę Żubra czy Miejsce Mocy. Na pozostałych terenach, każdy wchodzi na własną odpowiedzialność. Co jest powodem takiej decyzji? Oficjalnie chodzi o zagrożenie ze strony martwych drzew. Nieoficjalnie mówi się, że prowadzi się w Puszczy nielegalną wycinkę. 

 

Jako że zbliża się okres natężenia ruchu turystycznego, hotelarze czy restauratorzy zaczęli protestować. Zakaz wstępu oznacza dla nich jedno – mniejsze zarobki. Również organizacje ekologiczne biją na alarm. Wystosowano odpowiedni list do ministra środowiska. Ubiegły rok był rekordowy jeśli chodzi o liczbę przyjezdnych. Teraz wieloletnie wysiłki społeczności lokalnej zostaną zniweczone. Zakaz może zachwiać ruchem turystycznym.

Partnerzy portalu:

Hodyszewo i okolice

Hodyszewo i okolice

Wspaniała wycieczka do sanktuarium oraz starego młyna.

Partnerzy portalu:

Na ten festiwal fani muzyki czekają cały rok

Na ten festiwal fani muzyki czekają cały rok

Są takie imprezy, na które czeka się cały rok. Jedną z nich jest Festiwal Rock Szanty, który odbywa się na plaży gminnej w Serwach nieopodal Augustowa. Ponad 15 tys. miłośników z całego kraju muzyki ściąga nad jezioro każdego lata. Liczna grających kapel systematycznie wzrasta.

 

Na festiwalu panuje luźna, biwakowa atmosfera, Przyjezdni wraz z koszykiem siadają na kocyku i pogrążają się w muzycznym transie. Pełna kulturka. Pierwszy dzień imprezy zaczyna się konkursem, po czym następuje koncert główny. Następne 24 godziny to festyn ludowy, na którym znajdziemy lokalne produkty rękodzieła i lokalne przysmaki, jak choćby kartacze. Muzyczny wieczór kończy występ najlepszych zespołów szantowych, a na deser zostaje pokaz sztucznych ogni.

Partnerzy portalu:

Uzdrowienia i tysiące krzyży. Poznajcie tajemnice Świętej Góry.

Uzdrowienia i tysiące krzyży. Poznajcie tajemnice Świętej Góry.

Katolicy mają Jasną Górę w Częstochowie, a prawosławni Górę Grabarkę. W dniu Przemienienia Pańskiego okolice Siemiatycz przeżywają oblężenie. Ściągają tam również najwyżsi dostojnicy kościoła wschodniego. Chociaż tradycja pielgrzymowania sięga już 1710 r., to na dobre rozpoczęła się po II Wojnie Światowej. Wówczas to zdecydowana większość sanktuariów znalazła się w w granicach Związku Radzieckiego. Czas poznać bliżej historię tego fascynującego miejsca ukrytego w Puszczy Mielnickiej.

 

Najstarsze dzieje góry pokryte są mgłą tajemnicy. W XIII w. okoliczne lasy stanowiły idealne miejsce schronienia. Takiego zdania byli też mnisi z mielnickiego zakonu, ukrywając się przed tatarami. Szczególną ochroną objęli ikonę Spasa Izbawnika. Zapiski historyczne mówią, że przed nią modlił się sam książę Rusi Halickiej, Daniel. Duchowni ikonę ukryli prawdopodobnie właśnie na grabarce. Ze względu na patrona ikony, do dziś istnieje stwierdzenie, że ”jedziemy na Spasa”.

 

Na początku XVIII w. cały region nawiedziła epidemia. Do tej pory nie wiadomo, jaka to była dokładnie choroba. Jedni są przekonani, że ludność dziesiątkowała dżuma, drudzy skłaniają się do wersji z cholerą. Być może w okolicy nie przetrwałby nikt, gdyby nie cudowne wydarzenie. Pewien staruszek z Siemiatycz doznał wizji. Niezidentyfikowany głos wskazał mu sposób na ocalenie. Przed śmiercią ludzi mogła ocalić tylko wizyta z krzyżem na uroczysku. Odezwa była ogromna. Pełni nadziei wierni udali się na górę całymi tłumami. Przypuszcza się, że mogło zebrać się na niej wówczas 10 tys. pielgrzymów.

 

Według wyliczeń na górze obecnie spotkamy ponad 10 tys. krzyży. Każdy z nich to inna intencja, ale też podziękowanie za otrzymane łaski. Co ciekawe raczej nie odnajdziemy dwóch podobnych krzyży. Wzrok oczywiście przyciągają te najbardziej masywne, niekiedy metalowe. Coraz częściej można na nich przeczytać imię właściciela i jego prośbę skierowaną do niebios. To takie małe urozmaicenie pośród tysięcy anonimowych krucyfiksów. Na krzyżach odnajdziemy też napisy ”Spasi i Sochrani” co oznacza ”Zbaw i zachowaj”.

 

Nieopodal sanktuarium znajduje się cudowne źródełko. Pod kapliczką zawsze gromadzą się kolejki. Każdy chce nabrać w butelkę jak najwięcej wody. Jej uzdrawiające właściwości pomogły niezliczonej rzeszy cierpiących. Spora grupa wiernych korzysta również ze strumienia. Namoczoną chusteczką ocierają chore miejsca, a następnie zostawiają ją nad brzegiem. Tym samy w sposób niezwykle symboliczny dosłownie pozbywają się choroby.

 

Świątynia cudem ocalała z obu wojen światowych. Przegrała jednak z pożarem, który wybuchł w lipcu 1990 r. Śledczy uznali, że to było dzieło podpalaczy. Wierni nie mogli nawet myśleć o tym, że w tym miejscu zabraknie cerkwi. Odbudowali ją na wzór poprzedniczki. Budulcem głównym był już jednak kamień. Wyświęcenie miało miejsce osiem lat po tragedii. Wkrótce przystąpiono też do tworzenia muru wokół świątyni. Metropolita Sawa zwrócił się do wiernych o pomoc. Wraz z krzyżami mieli również przynosić…kamienie. Tak też się stało. Dzięki wsparciu pielgrzymów i lokalnych przedsiębiorców zbudowano mur długi prawie na kilometr.

Partnerzy portalu:

W drohiczyńskiej ziemi nadal czekają skarby

Drohiczyn to jedno z ulubionych miejsc poszukiwaczy skarbów. Szczególnym zainteresowaniem cieszy się góra zamkowa stanowiąca pozostałość średniowiecznej warowni. Regularnie od XIX w. na jej terenie znajdowano ołowiane plomby. Nieraz cenne przedmioty znajdowali rolnicy w czasie zwykłych prac polowych o czym pisaliśmy tutaj

 

Skąd tyle skarbów w Drohiczynie? W połowie XI wieku Drohiczyn był położony na granicy Mazowsza  i Podlasia, w którym władza, zmieniała się niczym kalejdoskop. Przez miasto przebiegał niezwykle ważny szlak handlowy. Zachód wymieniał się na towary ze wschodem. Z tego powodu powstała komora celna.  Podczas drogi na zachód wszystkie towary musiały być plombowane i dopiero gdy cło zostało opłacone, transport mógł ruszyć dalej. Plomby z pieczęciami książąt ruskich stanowiły gwarancję ochrony i bezpieczeństwa. W komorze celnej były odrywane i wyrzucane. Stąd właśnie obecność ołowianych plomb, którymi  pieczętowano choćby sól.

 

Za handlem szły ogromne pieniądze. Dlatego również ziemia drohiczyńska pełna jest srebrnych monet, głównie arabskich.  Warto wspomnieć, że w XI w. obszary te zasiedlili Waregowie, którzy przypłynęli łodziami z terenów dzisiejszej Ukrainy.  Świadectwem ich obecności są  cmentarzyska  w obudowach kamiennych, rozciągające się na północ od Bugu.  Drohiczyn w tamtych czasach był także ośrodkiem produkcji rzemieślniczej.

Partnerzy portalu:

Dla cara zbudowali kolej

Dla cara zbudowali kolej

Puszcza Białowieska była przed laty pełna dzikiej zwierzyny. Na polowania zjeżdżały ważne osobistości. Do Białowieży pod koniec XIX w. postanowił zawitać również car Aleksander II.

 

W związku z wizytą postanowiono wybudować tory kolejowe z Bielska Podlaskiego do Hajnówki. Cała akcja trwała niespełna dwa miesiące. Przy torach powstała centrala telefoniczna. Na terenie późniejszych zakładów drzewnych wzniesiono dworek myśliwski. Pociąg imperatora pojawił się 19 sierpnia 1984 r. Z Hajnówki wraz ze swym synem udał się powozem konnym do Białowieży.

 

Regularne kursy odbywały się zaledwie kilka tygodni i były związane z powrotami osób należących do dworu carskiego. Potem linia została zamknięta na cały rok. Jej przekazanie odbyło się dopiero w czerwcu 1985 r. Wybudowano wówczas drewniany budynek stacji kolejowej. Kilka lat później linię przedłużono do Białowieży, co umożliwiało carowi bezproblemowy dojazd do pałacu.

Partnerzy portalu:

Jeden z nich jest wielkości Pałacu Kultury. Zapraszamy na farmę wiatrową.

Jeden z nich jest wielkości Pałacu Kultury. Zapraszamy na farmę wiatrową.

W Suwałkach powstała pierwsza farma wiatrowa w Polsce. Wiatraki widać już z odległości 25 km od miasta. Jeden z nich wielkością dorównuje nawet Pałacowi Kultury i Nauki w Warszawie. Należy jednak uwzględnić wysokość wzgórza, na którym stoi.

 

Instalacja wiatraków była nie lada wyzwaniem. Przede wszystkim należało je dostarczyć do miejsca docelowego.  Do tego celu specjalnie dostosowano niektóre ulice. Jedną nawet wybudowano! Najcięższym elementem do przewozu była gondola ważąca bagatela 65 ton. Robi wrażenie…Wiatraki w parku oznaczone są numerami od 1 do 19. W praktyce stoi ich jednak 18. Czyżby ktoś się pomylił? W czasie trwania inwestycji po prostu zrezygnowano z jednej instalacji. 

Partnerzy portalu:

Osadnicy umierali z głodu. Winowajcę wskazały ptaki.

Osadnicy umierali z głodu. Winowajcę wskazały ptaki.

Setki a nawet tysiące lat temu na pewnym wzgórzu otoczonym z każdej strony lasami żył król Bokobrody wraz ze swoją żoną Klementyną. Czasy szczęśliwego panowania zostały jednak przerwane. W osadzie pojawił się głód. Wielu nie przeżyło. Król nakazał rycerzom udać się na wyprawę po zwierzynę. Tą ciężko było odnaleźć. Tereny wydawały się całkowicie opustoszałe. Nagle na niebie dostrzegli przelatujące sokoły.

 

Rycerze z zaciekawieniem ruszyli za nimi. Po kilku godzinach natknęli się na pieczarę, w której żył dwugłowy smok. To on był przyczyną głodu. Zwierzęta bowiem w strachu uciekały z okolicznych lasów. Do walki z bestią wyznaczono jednego z rycerzy. Ostrza dosięgły winowajcę. Po ciężkiej walce udało się. Skąpany krwią potwora wojownik mógł zatriumfować. Na cześć ptaków, które wskazały jaskinię smoka osadę nazwano Sokoły. Mieszkańcy już nigdy nie zaznali głodu.

Partnerzy portalu:

Felieton: Miłość na wsi. Od dyskoteki do dyskoteki

Felieton: Miłość na wsi. Od dyskoteki do dyskoteki

Życie w mieście diametralnie różni się od wiejskiej rzeczywistości na Podlasiu. Inne możliwości, inne spojrzenie na świat. A jak jest ze sprawami miłosnymi? Miasta mają to do siebie, że stajemy się anonimowi. W tłumie ciężko wyłapać tą jedyną, tego jedynego, ale od czego są w końcu parki, kluby czy puby. Istnieje więc wiele opcji. Gdy już nam się uda kogoś zdobyć, będzie już z górki. Nie potrzeba zbyt wiele kreatywności. W mieście raczej zakochane pary nie powinny się nudzić. Do wyboru do koloru. Wszystko zależy od upodobań.

 

Kłopotu bogactwa nie znają młodzi mieszkańcy wsi. Ciągle te same twarze, te same obowiązki. Jedyną rozrywkę często stanowią letnie dyskoteki w remizie, o ile mamy fundusze na wejściówkę. Jeśli już nazbieraliśmy drobne, spotyka nas nieszczęście. Wśród świateł i stroboskopów spotykamy znowu znajomych ze szkoły. Od czasu do czasu pojawi się biały kruk. Każdy nowa osoba wzbudza ogromne zainteresowanie. Szybko powstają kółka adoracji. Gdy nastaje ranek, nasza miłość od pierwszego wejrzenia opuszcza wioskę i może już nie wrócić. Wyciągamy białą chusteczkę na pożegnanie i wracamy do krainy marzeń. Jeśli jednak obie strony zapłoną uczuciem, też pojawi się problem. Załóżmy, że nasz ukochany/ukochana wpada do nas na randkę. Z jednej strony myślimy – super, z drugiej – wpadamy w panikę. Na wsi nie ma pizzerii, jedyne kino jakie mamy to zaś ekran laptopa. Do stodoły na pokaz zwierząt też nie zaprosimy. Zbyt skromna bowiem to kolekcja na zoo. Pozostaje jedynie spacer i niekończące się sesje przytulania.

 

Co jednak mają robić samotni?  Gdy lato się skończy, a drzwi dyskoteki zostaną zamknięte, trzeba cierpliwie czekać na poprawę swego losu. Przeglądanie memów w internecie zabije czas. Warto też znaleźć hobby i nie zaszkodzi szklanka wody przy nocnym stoliku. Dla raptusów jedynym rozwiązaniem będzie zrzutka na benzynę i zawitanie do miasta. Hej przygodo!

Partnerzy portalu:

Z kijkami po puszczy

Z kijkami po puszczy

Moda na bycie fit na dobre zagościła w naszych umysłach. Dbanie o kondycję przekłada się na bardziej atrakcyjny wygląd. Jedną z form aktywności, którą możemy uprawiać przez cały rok jest nordic walking. Tak, chodzi tu o ludzi z kijami i nie są to wcale ninja.

Przetarcie szlaków

Pierwsze oznakowane trasy w województwie podlaskim powstały na terenie Puszczy Białowieskiej. Otrzymały one Certyfikat Polskiej Federacji Nordic Walking. Łącznie to ponad 7 szlaków o różnym poziomie trudności. Wszystkie z nich zapewniają czytelne oznakowanie. Opatrzono je też w odpowiednie mapy. Najkrótszą trasę pokonamy już w pół godziny. Najdłuższa, o długości ponad 20 km, wymaga czterogodzinnego wysiłku. W 2012 r. odbyła się pierwsza edycja Pucharu Polski w Nordic Walking w Krainie Puszczy i Żubra. Impreza zyskała status cyklicznej. Od tej pory zawodnicy rywalizowali na dystansach 5, 10 i 15 km. Organizatorzy zapewniają atrakcyjne nagrody. Regenerację po wysiłku zapewniają potrawy lokalnej kuchni. Zawody wieńczy przejazd kolejką wąskotorową i impreza integracyjna.

Skąd to się wzięło?

Nordic walking w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu nordyckie wędrówki. Dyscyplina narodziła się bowiem w Finlandii. Tam w latach 70 – tych biathloniści opracowali nową formę letniego treningu uzupełniającego.  Nie potrzebowali do tego ciężkiego sprzętu. Bez znaczenia były też warunki pogodowe. Co jednak najważniejsze, aktywizował ponad 90% mięśni. Dopiero kilkanaście lat później zyskał popularność wśród osób, które z wyczynowym sportem nie mieli nic wspólnego. Prawdziwy boom nastąpił jednak pod koniec lat 90-tych, z chwilą rejestracji Międzynarodowego Stowarzyszenia Nordic Walking. Kijki z przytupem  wkroczyły też do Polski.

 

Partnerzy portalu:

Polska wschodnia konkuruje z górami

Polska wschodnia konkuruje z górami

Zima, ferie, urlop. Na myśl wielu Polaków przychodzi jedno – wyjazd na narty. Większość obiera kierunek na południe. Zanim jednak rzucimy wszystko i ruszymy w góry, warto zapoznać się z ofertą Podlasia. Tak! Na wschodzie również można poszusować.

Sport na biegunie

Prym na nizinnych stokach wiedzie Wojewódzki Ośrodek Sportu i Rekreacji Szelment. Znajdziemy go w oddalonej  o 15 km. od Suwałk miejscowości Leszczewo. Powstał on w 2008 r. i od tego czasu zajmuje on wysokie miejsce w rankingach na najlepszy kompleks narciarski. Wszystkie sześć tras zjazdowych jest w pełni oświetlonych, więc nie straszny nam zachód słońca. Niemałym ułatwieniem dla stawiającym pierwsze kroki na nartach jest bez wątpienia wyciąg taśmowy. W przypadku braku śniegu do akcji wkracza 8 armatek. Jako, że jednak Suwałki to polski biegun zimna, taka sytuacja nie zdarza się zbyt często. Sezon praktycznie trwa od początku grudnia do końca marca. Częstymi gośćmi Szelmentu są także obcokrajowcy. Około 30% przyjezdnych stanowią bowiem Litwini. Na spragnionych wypoczynku czeka restauracja z tarasem widokowym, a także bar szybkiej obsługi.

 

Innym istotny ośrodek narciarski w okolicy mieści się w bezpośrednim sąsiedztwie Wigierskiego Park Narodowego. Mowa tu o wyciągu Dąbrówka usytuowanym  jedynie 3 km od centrum Suwałk. W przeciągu godziny może przewieźć do 900 osób.  Wszystkie trasy są w pełni oświetlone i ratrakowane. Wokół wyciągu powstała bogata infrastruktura. Aby naładować akumulatory możemy udać się choćby do sauny. Nic tylko korzystać.

Małe jest piękne

Przenieśmy się teraz 150 km od Suwałk w dół mapy. Także w okolicach Łomży, mianowicie w oddalonej od niej o 10 km wsi Rybno, można wykorzystać zimową aurę. Nad gośćmi czuwają doświadczeni instruktorzy posiadający uprawnienia trenerów Polskiego Związku Narciarskiego oraz Polskiego Związku Snowboardowego. Tak jak inne ośrodki takiego typu oferuje wypożyczalnię sprzętu wysokiej klasy. Łącznie mamy do dyspozycji 6 wyciągów, a najdłuższy z nich liczy 315 m. długości.

Partnerzy portalu: