Skandaliczny proceder! Polscy myśliwi zabijają wilki oraz żubry!

W Puszczy Białowieskiej od dłuższego czasu mamy do czynienia ze skandalicznym procederem. Od wielu lat, z niemałym trudem odtwarza się w naszym kraju zagrożone populacje żubra i wilka. Tymczasem jest grupa osób, która niweczy te starania. Bowiem Puszcza Białowieska, gdzie żyją zarówno wilki jak i żubry, znajduje się w dwóch krajach – Polsce i Białorusi. U naszych sąsiadów taka ochrona zwierząt niestety nie istnieje, co skrzętnie wykorzystują polscy myśliwi. Organizują wyprawy, by kilka kilometrów od polskiej granicy zabijać chronione zwierzęta.

Tak wygląda  przykładowe ogłoszenie:

 
Sprzedam polowanie na Wilki
 
 
W cenie polowania jest 
 
3 dni polowania 
4 dni zakwaterowanie z pełnym wyżywieniem 
Transport w łowisku 
Podprowadzający 1:1 
Pełna dokumentacja pozwolenia- licencje 
Odstrzał 1 Wilka 
Pilot 
 
 
Cena: 1950 zł.

 

Tego typu ogłoszenia pojawiają się w internecie dosyć często, zachęcając to raz do wyprawy na zabijanie żubrów lub wilków. 

 

Do normalnych myśliwych mamy stosunek ambiwalentny, bo są kimś w rodzaju kata. Jeżeli wyrok zapada na dzika czy jelenia, bo populacja jest zbyt duża, to muszą po gospodarsku zmniejszyć liczebność w postaci najczęściej chorych i starych jednostek. Tutaj, na Białorusi, mimo że legalnie to myśliwi zabijają tylko i wyłącznie dla przyjemności, co nie tylko negatywnie wpływa na powoli odradzające się w Polsce zagrożone gatunki wilka i żubra, ale też na postrzeganie samych myśliwych, którzy w Polsce są widziany wyłącznie poprzez negatywne zachowania.

 

Oczywiście irytujący jest fakt, że zabite zwierze traktuje się jak trofeum, ale istnienie myśliwych jest wypadkową błędu, który kiedyś spowodował człowiek. W Polsce jest za mało wilków, bo tylko 900. Za taki stan rzeczy odpowiadają ludzie, którzy masowo zabijali je ze strachu. A te zwierzę nie zjada ludzi tylko właśnie poluje w lesie na jednostki stare i chore tym samym eliminując je z natury, pozbawiając tym samym myśliwych roboty.

 

Ze strzelaniem do wilka i żubra w białoruskiej części Puszczy jest trochę jak z aborcją czy paleniem marihuany. U nas nie można, a u sąsiadów jednych czy drugich jak najbardziej. Ukarać myśliwych nie można, na edukację już też za późno. Jedynym i najbardziej skutecznym ciosem byłoby odebranie takim osobom broni. Jednak Polski Związek Łowiecki to bardzo hermetyczne środowisko i reakcji na to, co się dzieje od lat raczej spodziewać się nie można.

Nielegalny hazard

 

   Gra w trzy karty była prosta. Wystarczyło wskazać tę właściwą spośród trzech stachlowanych przez ulicznego krupiera na prymitywnym stoliku. Stawka sto za sto robiła wrażenie. Oczywiście na frajerach. W międzywojennym Białymstoku kasyna pod chmurką działały intensywnie, bez względu na usilne starania sił policyjnych, ażeby udaremnić ten proceder. Zawodowi kanciarze zawsze znajdowali dla siebie naiwne audytorium z kilkoma złotymi do wyłudzenia. Na potrzeby oszustów pracowali liczni naganiacze, pozoranci wygrywający duże pieniądze, a także wyrostki ostrzegający przed zbliżającą się gliną. Najwięcej lotnych szulerek było oczywiście w pobliżu Rynku Siennego i Rybnego, zwłaszcza w dni targowe.
  Przenośne stoliki z trzema kartami, kostkami czy naparstkami mnożyły się na ulicach miasta i jego podwórzach, zwłaszcza wtedy, gdy pracujący białostoczanie otrzymywali wypłatę. Niektórzy z nich szli od razu na wódkę, inni zaś chcieli spróbować swojego szczęścia w nielegalnej loterii, ruletce czy kartach. Pomysł był to raczej lichy. Do domu, gdzie czekała żona i głodne niekiedy dzieci, docierały najczęściej resztki miesięcznego zarobku. Panoramę hazardowych zakątków reprezentował przede wszystkim placyk przy ul. Nadrzecznej 1, obok niezbyt miło pachnącej rzeczki Białej. Tutaj zwykle zatrzymywał się przyjezdny cyrk lub kręciły się karuzele lunaparku. Miejscem tym zawiadywali zarówno szulerzy białostoccy, jak też i przyjezdni.
 

   Latem 1937 r. niejaki Josel Zakin, łokietnik, który za tysiąc rzutów na swoim warsztackim krośnie zarabiał 8 – 9 groszy, przegrał w ciągu kilku minut 20 zł. Wręcz się rozpłakał. Oddajcie moje pieniądze – krzyczał – oszusty jedne! Bez skutku. Nieczuły szuler karciany nie chciał mu zwrócić nawet złotówki. Ponieważ pora była późna, hałasy z Nadrzecznej zwabiły policję. Kanciarze czmychnęli, zaś pan Zakin został zapisany do protokołu za zakłócanie spokoju publicznego.
  Pryncypialne ulice Białegostoku, takie jak Rynek Kościuszki, Lipowa czy Sienkiewicza także nie mogły pozbyć się amatorów szybkiego hazardu. Tutaj królowały zwłaszcza naparstki i trzy kostki. Ta ostatnia gierka była równie prosta jak trzy karty. Potrzebna do niej była tylko 9-polowa plansza z wypisanymi cyframi i przebicie postawionej stawki. Po pierwszych, szczęśliwych rzutach, kolejna ofiara hazardowych emocji zwykle przegrywała wszystko. Taki los spotkał m. in. jesienią 1934 r. Zygfryda Hosażewskiego z Łap. Postawił on parokrotnie, ostrożnie, dwa złote przy stoliku na Rynku Kościuszki. Na dobry początek wygrał 15 zł. Na końcu zaś stracił, według zeznania na policji, 147 zł i 57 gr.
  Oszuści prowadzący nielegalny biznes zostali zatrzymani. 34-letni Stanisław Borusewicz i 29-letni jego pomagier Edward Budkiewicz starali się wyjaśniać przed sądem grodzkim, że mają zezwolenia na prowadzenie ulicznych gier liczbowych. Ciekawe, że również inni, licznie prowadzący uliczne loterie i gry planszowe, także używali tego argumentu. Nigdy nie udało się jednak ustalić, który to urzędnik magistracki miał je wystawić.
  Pora roku i kapryśna niekiedy aura nie pozwalały często na hazard na świeżym powietrzu. Trzeba było szukać zacisznych zakątków. Późną jesienią 1935 r. , jak ujawnił “Dziennik Białostocki”, pewien rzemieślnik z Nowego Jorku założył w swoim warsztacie całodobową karciarnię. W końcu jego żona, która nie widziała od dawna męża na oczy, udała się na komisariat. Bank został rozbity, ale przez policję.

Włodzimierz Jarmolik

Zobaczyć wilka. Nocna wyprawa do Puszczy Knyszyńskiej to prawdziwa przygoda!

Za dnia piękny, barwny – szczególnie jesienią i działający uspokajająco. Nocą zaś bardzo jednolity, czarny i wzbudzający strach. Mowa tu niemal każdym lesie. Jeżeli człowiek czegoś dobrze nie widzi, to wyobraźnia mu pomaga ukazać resztę. To prawdopodobnie dlatego tak bardzo boimy się chodzić nocą do lasu. Żeby poczuć na własnej skórze jak to jest, postanowiliśmy spędzić noc w Puszczy Knyszyńskiej. To jak sobie wszystko wyobrażaliśmy, a jak się okazało – ostatecznie bardzo nas zaskoczyło.

 

Początkowy cel był zupełnie inny. Pełnia księżyca i bezchmurne niebo było doskonałą okazję by obserwować zamieszkujące Puszczę Knyszyńską wilki. Niestety tak dobra pogoda spowodowała, że myśliwi rozochocili się na strzelanie do dzików i pozajmowali wszystkie ambony. Dlatego musieliśmy zmienić plany i na punkt obserwacyjny wybraliśmy wieżę widokową na Wyżarach. Żeby tam się jednak dostać trzeba było najpierw przejść bagiennym terenem około 1,5 km. (jest kładka i luźno położone deski).

 

Na miejscu pojawiliśmy się około północy. Pełny i wielki księżyc oświetlał zbiornik wodny i okolicę tak dobrze, że nie było potrzebne żadne oświetlenie. Widok można było porównać do tego, jaki możemy zastać godzinę przed świtem. Kiedy weszliśmy do lasu już tak jasno nie było. Uruchomiliśmy latarki i przemierzaliśmy leśną drogą, następnie kładką w stronę wieży. Po drodze najedliśmy się sporo strachu… jednak było to spowodowane działalnością człowieka. Po drodze znajduje się galeria rzeźb drewnianych. Wystająca z ziemi wielka ręka, a także leżąca postać – w nocy przypominająca zwłoki jelenia naprawdę spowodowała, że chcieliśmy uciekać. Na szczęście zimna krew i przyjrzenie się odkryciu z bliska trochę nas uspokoiło.

 

Później trzeba było iść bagnistym terenem, na którym leżały luźno deski. Jeden fałszywy krok i można było utopić buta. Później jeszcze kawałek drogą leśną i w końcu udało się dotrzeć do wieży z widokiem na polanę. Na miejscu rozłożyliśmy karimaty, śpiwory i wyczekiwaliśmy tego co się będzie działo na polanie. Mijały kolejne godziny, a na polanie… nic się nie działo. Nie wyszło żadne zwierzę. Nie ich słychać nawet z oddali. A w pobliżu mieszkają żubry, jelenie i wilki. No cóż, mieliśmy tego dnia pecha.

 

Kiedy tak mijały kolejne godziny w lesie, cały czas panowała wręcz przeszywająca, głucha cisza, przerywana hukiem silników, przelatujących wysoko samolotów. Wyprawa obserwacyjna do lasu to zajęcie dla osób bardzo cierpliwych. Przede wszystkim żeby zwierzęta nas nie wyczuły musimy być maksymalnie ubrani, minimalizować wydzielanie zapachów, trzeba też się ukryć i w zasadzie nie ruszać. Niestety i to nie zawsze to pomaga.

 

Jednak takie wyprawy w nocy do lasu kształtują charakter, bo dzięki nim możemy przełamywać kolejne bariery wewnętrznego strachu, który nakazuje nam siedzieć w domu i nie narażać się na niebezpieczeństwa świata zewnętrznego.

 

Samobójstwo dentystki

 

   Doskonale płatnym zajęciem był zawód dentysty. Pod koniec XIX wieku w Białymstoku praktykowało zaledwie sześciu stomatologów, a właśnie wtedy miasto dobijało do liczby 100 tysięcy mieszkańców. Wychodził więc prosty rachunek: jeden dentysta przypadał na blisko 17 tysięcy białostoczan.  Tamte lata miały swoje gwiazdy stomatologii. Byli to: Abram i Szarlota Jossemowie, Lew i Maria Makowscy, Cezary Mauermeister, Markus Abramski, Lew Miński, Dawid Natanson i Szymon Cytryn.
  Gdy wybuchła wojna, białostoccy stomatolodzy nieoczekiwanie stali się strategicznym elementem. Oto 14 stycznia 1916 r. nadburmistrz Białegostoku Lehman zarządził, że “wykonane z platyny i spławów platyny wszystkie stare sztuczne zęby pojedyncze, jak również całe nieużywane szczęki powinny być oddane jednemu z tutejszych dentystów dla sprzedaży. Dentyści zakupy te robią na rzecz stacji surowych materiałów, służących wojnie. Płaci się za gram platyny 4,5 mk., a za sztuczny ząb 25-35 fenigów. Nie oddane zapasy do 25 kwietnia 1916 r. zostają skonfiskowane. Oprócz tego uznana będzie kara pieniężna do 3000 marek lub kara więzienia do 6 miesięcy”. Na stomatologów padł blady strach. Co robić – oddawać zęby, czy też nie? Jeszcze bardziej hiobowe wieści krążyły po Białymstoku. Ewentualni pacjenci zastanawiali się czym też będą gryźli wielkanocne potrawy jak tu zęby skonfiskowali. Ale wkrótce wojna się skończyła i można było spokojnie żyć dalej.
  Krokiem milowym w białostockiej stomatologii było wprowadzenie w 1924 r. dentystów do szkół. Zawdzięczano to dr. Witoldowi Bajenkiewiczowi, ordynatorowi miejskiego szpitala. W tym samym roku miało w Białymstoku tragiczne wydarzenie, które lotem błyskawicy obiegło całe miasto.
 

   Przy ulicy Pięknej, pod dziewiątką, mieszkała młoda, 35 letnia, niezamężna dentystka Leja Rabinowicz. Pod koniec lutego tegoż roku zmarł jej ojciec Aron Rabinowicz. Leja mocno związana z ojcem, w sobotę 1 marca “w porywie nieutulonego żalu i rozpaczy zażyła trucizny i w kilkanaście minut zakończyła życie”. Przybita podwójnym nieszczęściem rodzina nie powiadomiła o tym dramacie władz, tylko w niedzielę, 2 marca “fakt samobójstwa zachowała w tajemnicy i dokonała pogrzebu zwłok desperatki”.
  Jednak nie udało się ukryć przyczyny śmierci dentystki. O wszystkim dowiedziała się policja, która zarządziła ekshumację. Opinia publiczna była po stronie Rabinowiczów. Uważano, że “w zgangrenowanych moralnie czasach powojennych, w dobie skrajnego materializmu ogólnego zaniku obyczajności, kiedy zewsząd słyszy się jeno o najwyuzdańszych występkach wstrząsających zbrodniach”, tak poruszający przykład miłości córki do ojca powinien zostać uszanowany.
  Tymczasem w mieście koniunktura stomatologiczna trwała w najlepsze. W 1932 r. praktykowało w Białymstoku 57 dentystów. Na jednego lekarza przypadało więc już tylko około 1700 potencjalnych pacjentów. Przez 40 lat udało się zmniejszyć ten współczynnik dziesięciokrotnie! Z tej stomatologicznej statystyki wynikało jeszcze i to, że w 1897 roku na 6 lekarzy 5 było Żydami. W 1913 r. na 22 nadal tylko jeden był chrześcijaninem, a w 1932 r. lekarzy żydowskich było 46.
   Najlepszymi dla stomatologii ulicami były przez te wszystkie lata Lipowa i Sienkiewicza. W 1897 r. połowa gabinetów była przy Lipowej. W 1913 r. nieznacznie na czoło wysunęła się Sienkiewicza z 7 gabinetami, a przy Lipowej było ich 6. W 1932 r. był sprawiedliwy remis – po 10 gabinetów na jednej i drugiej ulicy. A z nestorów, którzy przeżyli i pamiętali te wszystkie daty, adresy, cyfry pozostali już jedynie Markus Abramski i Szymon Cytryn. Obaj praktykowali jeszcze w 1938 r.

Andrzej Lechowski 

Pyskówka, nóż i połamane krzesła

 

   Powodów, żeby pokłócić się, było w międzywojennym Białymstoku bardzo dużo. Szczególnie kłótliwi okazywali się tragarze, dorożkarze i furmani, wstawieni żołnierze na przepustce, no i uliczni miłośnicy wszelkiej rozróby.Często takie awantury rozgrywały się wewnątrz małych sklepików, restauracyjek bądź piwiarni.
  Był marzec roku 1923. W buzie macedońskiej przy ul. Sienkiewicza pewien obywatel o inicjałach S. K. poprosił o szklankę wody. Gdy przyszło do płacenia, właściciel pijalnego przybytku zażyczył sobie 500 marek. Dla spragnionego mieszczucha cena ta wydała się zbyt wygórowana. Gospodarz obrzucił go wyzwiskami, ten nie był dłużny. Sprawa trafiła do sądu grodzkiego.
  Dziewięć lat później, również w buzie, ale tym razem przy ul. Piłsudskiego 16, której właścicielem był Temel Stajonowicz, odbyła się bardziej poważna awantura. Otóż, jak zeznał on później na policji, w jego interesie pojawiło się pewnego wieczoru sześciu nieznanych mu osobników. Rozsiedli się przy stole i zamówili chłodny napój i chałwę. Zachowywali się hałaśliwie i nieakuratnie. Wkrótce cały stół był mokry od buzy. Właściciel zwrócił więc im delikatnie uwagę. Wtedy owi chuligani rozbili mu gablotkę z ciastkami, rozpadła się również na kawałki szyba wystawowa. O zapłaceniu rachunku nie było mowy. Sprawcy szybko się ulotnili. Przechodnie będący w pobliżu buzy zatrzymali jednego z nich. Był to Icek Meller, jak się później okazało w sądzie, ordynarny tragarz z dworca kolejowego, mający już na swoim koncie podobne wybryki.
  Jeszcze groźniej miała się sprawa w lutym 1933 r. w piwiarni Józefa Pleskacza przy Sienkiewicza 80. Czterej podpici mężczyźni, którzy doń wstąpili, zażądali kwasu i przekąsek. Kiedy przyszło do płacenia okazało się, że żaden z nich nie ma pieniędzy. Rozpoczęła się więc najpierw pyskówka, a później całkiem poważna awantura. Niewypłacalni klienci zabrali się do tłuczenia zastawy i łamania krzeseł. Nawet sprowadzony migiem policjant nie potrafił opanować sytuacji. Wezwał posiłki i dopiero wtedy obezwładniono krewkich młodzieńców. Okazali się nimi bracia Zalewscy oraz Z. Gęślicki i A. Sokołowski. Zwłaszcza ten ostatni był znanym na bruku białostockim zabijaką i notorycznym bywalcem komisariatów i aresztu miejskiego.
  Szczególnie groźne były jednak awantury, w których za główny argument służył sprężynowiec lub nóż fiński. Odbywały się one w miejscach publicznych, jak i mieszkaniach prywatnych. Kiedy dochodziło do porachunków pomiędzy mieszkańcami białostockich przedmieść, były one szczególnie krwawe.
  W 1925 r. walczyły ze sobą Marczuk z Wysokim Stoczkiem. Były to zarówno porachunki osobiste, jak też dbanie o honor własnej dzielnicy. Ot choćby 11 czerwca, Stanisław Sawicki i Wacław Kuźniel natknęli się przypadkowo na Adolfa Rypsemona. Od słów doszło do czynów. Dwóch na jednego. Pokłuty nożami Rypsemon trafił do szpitala św. Rocha, jego prześladowców zatrzymała wkrótce policja.
  Z kolei w 1926 r. przed sądem okręgowym stanął Antoni Chańko, który już wcześniej trzykrotnie dostąpił tego wątpliwego zaszczytu. Powód: na zabawie w domu przy ul. Mickiewicza 12 zranił ciężko nożem Zygmunta Ozorowskiego. Tłumaczył się niepoczytalnością alkoholową. Sąd ocenił jego wyczyn na miesiąc aresztu.
  W lutym 1932 r. na Rynku Kościuszki, tuż obok ratusza, doszło do bójki dwóch grupek furmanów. W ruch poszły noże. W czasie kryzysu ekonomicznego walka z konkurencją szła na ostre. Na ziemi został jeden z wozaków, Szmul Szmierkie. Przywieziony do szpitala żydowskiego, zmarł, nie odzyskawszy przytomności.

Włodzimierz Jarmolik

zbiornik-wyzary-piekne-miejsce-w-puszczy-knyszyńskiej

Zbiornik Wyżary – piękne miejsce w Puszczy Knyszyńskiej

Zbiornik Wyżary to jedno z ciekawszych miejsc w Puszczy Knyszyńskiej. Na miejscu znajduje się urokliwy zbiornik wodny w środku lasu, przy którym można na przykład grillować przy specjalnie wybudowanej wiacie. Jest jednak pewno ale… Do zbiornika oficjalnie nie można dojechać samochodem, gdyż jazda po lesie jest zabroniona. Zaś od miejsca postojowego (miejscowości Radunin) do Wyżar jest prawie 3 km! Wyobrażacie sobie marsz z grillem na takiej odległości, a potem powrót? Nawet bez grilla przejście 6 km w dwie strony może być kłopotliwe na przykład dla rodzin z dziećmi.

Zbiornik Wyżary w Puszczy Knyszyńskiej

Warto dodać, że tylko do samego zbiornika trzeba iść 3 km, zaś do kolejnej atrakcji kładki na bagnach (na zdj.) jest jeszcze kolejny kilometr. Mniej więcej tyle samo do wieży widokowej. Zatem jeżeli chcielibyśmy zwiedzić miejsce kompleksowo, to piechotą musimy przejść 10 km! Nie jest to bardzo dużo, ale taka odległość mocno ogranicza – bo potrzeba dużo więcej czasu na cały wyjazd. Tylko z Białegostoku do Radunina jest 25 km.

Sprawa poruszona przez Nadleśnictwo

Sprawa została ostatnio poruszona przez Nadleśnictwo Waliły Lasów Państwowych. Na ich facebookowej stronie czytamy: Drodzy turyści, grzybiarze, fotografowie, spacerowicze i wszyscy odwiedzający Nadleśnictwo Waliły! Kto z Was był dziś na Wyżarach? Przyjechaliście na rowerze czy może zrobiliście sobie spacer? Serdecznie informujemy, że wbrew temu co podpowiadają nam rozliczne mapy i gpsy NIE MA TAKIEJ DROGI, którą moglibyśmy dojechać samochodem do zbiornika Wyżary nie łamiąc przy tym przepisów. Niezależnie od tego czy na drodze stoi zakaz, szlaban, czy jest otwarta NA KAŻDEJ DRODZE LEŚNEJ obowiązuje zakaz poruszania się pojazdami silnikowymi. Prosimy serdecznie o pozostawienie samochodu przed wjazdem do lasu i zapraszamy na spacer lub podróż rowerem. Przybywacie nad zbiornik Wyżary po spokój i ciszę i niech tak pozostanie! Wszyscy zgadzamy się co do tego, że jest to unikatowe miejsce! Nie zniszczmy tego!

Władze Gminy Gródek mogą zmienić stan rzeczy na Wyżarach

Trudno winić leśników za taki stan rzeczy, przepisy dotyczą wszystkich lasów tak samo. Jednak władze gminy Gródek (teren administracyjny Wyżar) mogłyby zmienić ten stan rzeczy ustanawiając na 3 km odcinku ruch lokalny. Weźmy też pod uwagę fakt, że organizatorzy Dnia Dziecka na Wyżarach pominięli zakaz, apelując o unikanie wjazdu samochodami do lasu. W czerwcu pojawiły się przy zbiorniku różne samochody. O co oczywiście nie mamy pretensji, jednak widać jak na dłoni, że zakazu wjazdu na Wyżary być nie powinno.Puszcza Knyszyńska to fantastyczne miejsce, a ochrona przyrody jest bardzo ważna. Nie oszukujmy się małe ustępstwa powinny być dopuszczalne, szczególnie że na Wyżarach i tak samochody można spotkać. Więc niewiele by się zmieniło.

Złodziejska plaga

 

   Międzywojenny Białystok, ze swoimi licznymi kramami i sklepami był polem do popisu dla złodziei – miejscowych i przyjezdnych. Do Białegostoku na gościnne występy chętnie udawali się szopenfeldziarze z Wilna i Grodna. Wstępowali przede wszystkim do sklepów z materiałami i gotowymi ubraniami. Tutaj było najłatwiej zbajerować ekspedientkę, no i trafić jakiś kupon droższej tkaniny, modną spódnicę lub sweter.
  Jesienią 1926 r. przybyła do Białegostoku znad Willi parka doświadczonych szopenfeldziarek: 30-letnia Fryda Kapłan i o 10 lat młodsza Sonia Lewin. W ciągu dnia kobiety obeszły szereg sklepów. Największy łup trafił im się u tekstylarza Jakuba Łoszczyńskiego przy Rynku Kościuszki 6. Jak później ocenił właściciel na posterunku policji, strata wyniosła 350 zł. Zdobycz wilniczanek udało się jednak odzyskać. Miała je na przechowaniu paserka Rywka Segeł z ulicy Surażskiej 12.
  Lepiej obłowił się Józef Zuzel z Grodna, który w listopadzie 1926 r. zawitał do składu sukiennego kupca Margolisa przy Sienkiewicza 15. Korzystając z nieuwagi właściciela skradł 12-metrowy kupon materiału o wartości 500 zł. Uciekał z nim tak nieostrożnie, że na ul. Zamenhofa wpadł w ręce czujnego policjanta. Margolis, którego nagminnie okradali szopenfeldziarze, tym razem odzyskał swoją stratę.
  Wczesną wiosną 1935 r. zawitała z kolei do Białegostoku solidna ekipa specjalistów od podbierania ze sklepowej lady i półek, m.in. Boruch Gittis z Łodzi i małżeństwo Symche i Chai Segałów z Wilna. A pomagała im w robocie miejscowa “sklepikarka” Fryda Dukat z ul. Wersalskiej. W ciągu tygodnia ofiarami złodziei padło kilkanaście sklepów z manufakturą.  Wśród nich był oczywiście nieszczęsny Margolis z Sienkiewicza, a poza tym Ch. Kaszniewski (Rynek Kościuszki 15), Rafałowska (Giełdowa 2) czy też Sznajder (Kupiecka 5). Tym razem jednak policja i sąd grodzki stanęły na wysokości zadania. Złodzieje zainkasowali od 1 do 2 lat pobytu za kratkami. Nie tylko tekstylia leżały w kręgu zainteresowań złodziejaszków sklepowych.
 

   Handlowcom ginęły także buty, papierosy, wyroby cukiernicze. Korzystając z tłoku szopenfeldziarze, a przy okazji i doliniarze sięgali po rzeczy cenniejsze, jak choćby złote zegarki, papierośnice czy nawet pieniądze. I tak w czerwcu 1922 r. w sklepie tytoniowym przy ul. Sienkiewicza, jakiś porządnie odziany młodzian zażyczył sobie 5 pudełek drogich papierosów. Eleganckie palto położył na stole, obok kasetki z pieniędzmi. Gdy wyszedł, właściciel trafiki zobaczył tylko puste miejsce po swoim utargu.
  Innym sposobem na dokonanie przestępstwa było zdobycie zaufania właściciela stojącego za ladą. Wystarczyło zaproponować sprzedaż za niską cenę pakunku herbaty, pudełka z pończochami czy kilku nielegalnych zapalniczek. Kiedy kupiec wychodził na zaplecze z trefnym towarem, klienci znikali, a z nim wszystko to, co można było zagarnąć ze sklepu w parę minut.

Włodzimierz Jarmolik

Młodzi z Podlaskiego zginęli w USA. Ciał Doroty i Łukasza nigdy nie znaleziono

Byli młodzi, mieli plany i całe życie przed sobą. Podlasianie, którzy zginęli w ataku na World Trade Center.

 

Wiele ich łączyło: byli Polakami, pochodzili z Podlasia, pracowali w tym samym budynku na sąsiadujących ze sobą piętrach; młodzi, ambitni, zdolni. Mieli swoje marzenia i plany na przyszłość. Niestety, nie mogli ich zrealizować przez ludzi, którzy bez skrupułów pozbawili życia bezbronnych. Po tych wspaniałych osobach pozostały rodzinom, przyjaciołom i znajomym pamiątki materialne oraz pamięć przywołująca wspomnienia ze wspólnie spędzonych chwil. Pamięć, dzięki której Dorota i Łukasz są wciąż żywi.

 

Dorota Kopiczko urodziła się 1 czerwca 1975 roku w Augustowie. W dniu śmierci miała 26 lat. Do USA przyleciała wraz z rodzicami jako licealistka. Szkołę ukończyła z wyróżnieniem. Maturę zdała jako jedna z dziesięciu najlepszych uczennic. Na studiach radziła sobie bardzo dobrze, otrzymywała stypendium. Zatrudnienie znalazła jako księgowa w korporacji Marsh & McLennan na setnym piętrze północnej wieży WTC. Długowłosa blondynka, lubiana w towarzystwie, otwarta wobec innych, pomocna i sympatyczna. Była świetna z przedmiotów ścisłych oraz posiadała talent plastyczny. Za swoje prace malarskie i rysunkowe zdobywała nagrody.

 

Ambitna dziewczyna chciała zostać biegłym księgowym, dlatego zapisała się na kurs dający uprawnienia, mimo że kosztował 10 tysięcy dolarów. Wytrwale dążyła do swoich celów, szybko awansowała i podróżowała służbowo za granicę. Marzyła, aby w przyszłości posiadać willę i dobry samochód. 11 września miała zostać w domu z powodu przeziębienia, jednak postanowiła choć na chwilę wstąpić do biura po dokumenty i dowiedzieć się, co słychać, ponieważ poprzedniego dnia miała wolne. Z pracy już nie wróciła. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Po Polce zostały dwie nadpalone karty kredytowe, które jej matka dostała od policji. W Nutley, miejscu zamieszkania, jest upamiętniona w trzech miejscach: przy wjeździe do osiedla, obok urzędu miasta i w jednej ze szkół. Na cmentarzu w Augustowie ma symboliczny grób.

 

Druga ofiara to urodzony 13 listopada 1979 roku w Suwałkach Łukasz Tomasz Milewski, miał wówczas 22 lata. Studiował w Białymstoku marketing i zarządzanie. Do Stanów Zjednoczonych przybył w lipcu 2001 roku, by odwiedzić rodziców i podjąć wakacyjną pracę. Chciał zarobić na studia. Pracował jako asystent managera w kafeterii prowadzonej przez Forte Food Service dla Cantor Fitzgerald na 101. piętrze. Był miłym, wesołym i przyjacielskim chłopcem. Interesował się historią Nowego Jorku, w przyszłości chciał zostać maklerem giełdowym. Podczas pobytu za oceanem wysłał swojej babci pocztówkę przedstawiającą nowojorskie wieże. Na północnym budynku zaznaczył piętro, gdzie znajdowało się jego miejsce pracy. Widokówka po stracie wnuka stała się dla niej relikwią.

 

Do Polski planował wrócić 26 września przed rozpoczęciem nowego roku akademickiego. Miał już kupiony bilet powrotny. W kraju czekał jego pies Max, który zdechł niedługo po zamachu. Ciała suwalczanina także nie znaleziono. W listopadzie tego samego roku odbył się pogrzeb na cmentarzu przy ul. Bakałarzewskiej w Suwałkach. Do trumny włożono płyty kompaktowe, koszulki sportowe, listy i kasety z kreskówką „Simpsonowie” (ulubiony serial Łukasza). Jego symboliczny grób robi wrażenie. To dwie wieże połączone krzyżem, symbolizujące budynki World Trade Center. W Kościele pw. Chrystusa Króla znajduje się tablica poświęcona Łukaszowi. Wewnątrz 27-metrowej dzwonnicy umieszczone są trzy dzwony: Chrystusa Króla, Matki Bożej Częstochowskiej i Łukasza Milewskiego.

 

W miejscu fundamentów dawnych wież zbudowano ogromne fontanny będące pomnikiem pamięci. Na tych wodotryskach wypisane są nazwiska tych, którzy zginęli. Pod ziemią znajduje się muzeum. Mieszczą się w nim m.in.: pozostałości wież i samolotów, zniszczony wóz strażacki, nagrania dramatycznych rozmów telefonicznych, pamiątki po zabitych, zdjęcia oraz filmy ilustrujące tragedię. W Parku Skaryszewskim im. Ignacego Jana Paderewskiego w Warszawie uczczono polskie ofiary pamiątkową płytą.

 

 

Ataki terrorystyczne miały miejsce 11 września 2001 roku. Zostały one przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych za pomocą uprowadzonych samolotów pasażerskich. Jednym z celów zamachowców były bliźniacze wieże na nowojorskim Dolnym Manhattanie, gdzie zginęły 2602 osoby, a 26 zostało uznane za zaginione. Wśród ofiar różnych nacji było ośmioro Polaków, w tym dwoje Podlasian – Dorota i Łukasz.

Rafał Górski

Kładka Waniewo – Śliwno została zamknięta!

Niestety nie mamy dobrych wieści dla wszystkich tych, którzy uwielbiali przeprawiać się na rozlewiskach Narwi z Waniewa do Śliwna lub odwrotnie. Popularna kładka została przez władze Narwiańskiego Parku Narodowego zamknięta. 

 

Jej stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Postanowiono, że zostanie odremontowana. Niestety nie potrwa to krótko, bo aż do końca 2018 roku! Dlatego na odnowioną wybrać się będziemy mogli dopiero w 2019 roku. Do tego czasu będziemy mogli wybrać się na kładki do Kurowa. Tam znajduje się siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego. Na miejscu znajduje się zabytkowy dworek i park. Tuż obok znajduje się właśnie “Kładka wśród bagien”. Jest to kilometrowy odcinek, który prowadzi przez tereny podmokłe, bagna znajdujące się w okolicy Narwi. Fani przyrody znajdą tam między innymi takie ekosystemy jak trzcinowisko, turzycowisko, rzekę, łąkę i zarośla wierzbowe.

 

„Kładka wśród bagien” – trasa o długości około 1 km. Zwiedzanie rozpoczyna się tuż za dworkiem w Kurowie i prowadzi przez drewniany pomost wśród podmokłych, bagiennych okolic Narwi. Mimo, iż trasa nie jest długa to zobaczyć na niej można kilka ekosystemów Parku. Jest także wieża widokowa. 

 

Dodatkową atrakcją w Kurowie, której nie ma w Waniewie są “Pychówki”, czyli specjalne łodzie, którymi możemy pływać po Narwi, oglądając dziką przyrodę z poziomu rzeki. Wcześniej jednak trzeba się skontaktować z przewodnikiem. 

 

Wiesław Rutkowski, tel. 86  476 47 86

 

Tadeusz  Bańkowski,  tel. 86 476 49 35

 

Służba nie drużba

 

   Zaraz po rewolucji bolszewickiej w Rosji, do Białegostoku spłynęły rzesze Polaków – uciekinierów wraz z rodzinami. Trzeba było sobie jakoś radzić. Wywiezione złote ruble i kosztowności w mieście powojennego kryzysu nie starczały na długo. O pracę było trudno. Nawet panienki z wyższych sfer Sankt Petersburga czy Moskwy musiały godzić się na rolę służących bądź opiekunek do dzieci. Mimo wszystko zamożni w miarę jeszcze fabrykanci żydowscy, obrotni, polscy kupcy czy wyżsi urzędnicy miejscy potrzebowali takiej pomocy. Zwłaszcza ich wygodne żony.
  Kiedy pod koniec roku 1921 pp. Poreccy z ul. Nowy Świat 7 przyjęli kolejną służącą, która przybyła z bolszewii, byli zadowoleni. Poprzednia okazała się wulgarna. Niestety nastąpił kolejny zawód. Nowa służba domowa wypowiedziała obowiązki po kilku dniach. Wraz z jej odejściem pani domu nie mogła doliczyć się tuzina koszul męża, 10 funtów cukru, 10 funtów mięsa i dorodnej gęsi. Poza tym owa schludna i potulna dziewczyna zdążyła też pożyczyć od krewnej Poreckich, w ich imieniu, karakułowe futro, niby dla swojej pani. A był to początek stycznia 1922 r., czyli pretekst całkiem usprawiedliwiony. Bolesna strata, w sumie 200 tys. marek nigdy nie została odzyskana.
  Kilka następnych również nie było zbyt optymistycznych co do uczciwości panienek na służbie. Oto np. w styczniu 1923 r. Blum Peszy z ul. Polnej 3 dostrzegł brak na swoim biurku srebrnego, pamiątkowego zegarka i złotego sygnetu – aresztowana służąca Stefania Grabowska przyznała się do winy. Wskazała też narzeczonego, który przejął te dobra. Wiosną tego samego roku agenci Urzędu Śledczego aż trzykrotnie musieli fatygować się do różnych mieszkań w Białymstoku, gdzie umiejętności złodziejskie demonstrowała Merka Borowicz, mająca zawsze solidne referencje.
  Ciekawe przykłady na lepkie ręce pomocy domowej można znaleźć w notatkach prasowych z 1925 r. Np. w kwietniu obywatel Bolesław Szemiok z ul. Warszawskiej 95, nieopatrznie pozostawił na widoku walizkę podróżną. Ledwo się obejrzał, jak zniknęło z niej kilkadziesiąt dolarów, a mieszkanie opuściła nagle służąca Jadwiga Nicówna. Wkrótce wpadła ona w ręce policji, ale oczywiście już bez skradzionych zielonych.
  Z kolei w grudniu zmartwienie mieli pp. Lewinowie. Służąca Tonia Łukaszuk wyszła z domu w pluszowym palcie swojej chlebodawczyni i nie wróciła. Niebawem pani Lewinowa otrzymała poufną wiadomość, że panienka bawi się w najlepsze na potańcówce w koszarach. Powiadomiono EUS. Tonia, zbierająca się właśnie do wyjścia w towarzystwie dwóch żołnierzy została zatrzymana. Choć było mroźno agenci policyjni rozebrali ją z kradzionego przyodziewku. Swój postępek panna Łukaszuk tłumaczyła chęcią zaimponowania znajomemu żołnierzowi z tej samej wsi.
  Inną metodę przyjęła służąca Anna Karpowicz. Pracowała ona właśnie u pp. Sokólskich (Sienkiewicza 39). W sprzyjającym momencie podebrała z kasetki pani domu kilka złotych precjozów. U pobliskiego jubilera Abrama Zyskinda, który prowadził interes przy Sienkiewicza 19 zaproponowała zamianę pary kolczyków na skromniejsze, z dopłatą kilku złotych. Złotnik stwierdził, że kolczyki mają wartość ok. 200 dolarów. Nabrał podejrzeń co do ich pochodzenia i do czasu wyjaśnienia personaliów sprzedającej, rzecz zatrzymał.
  Karpowiczówna zaczęła straszyć policją nachalnego jubilera. Ten odczekał do wieczora, a potem sam udał się do Urzędu Śledczego. Policja szybko ustaliła miejsce pobytu złodziejki. Jak się wkrótce okazało, skradła ona również złotą bransoletkę i zegarek ze złotą kopertą. Te trofea próbowała wymienić w sklepie jubilerskim przy Rynku Kościuszki 12. Aresztowana przyznała się do winy.

Włodzimierz Jarmolik 

dzikie-tereny-na-podlasiu-niebezpieczne-i-kompletnie-odludnione

Dzikie tereny na Podlasiu. Niebezpieczne i kompletnie odludnione

Dzikie tereny na Podlasiu. Gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? – Zapewne słyszeliście to lub nawet sami tak mówiliście wiele razy. Każdy kto był w Bieszczadach wie, że to przyjemne miejsce, ale… jeżeli szukacie prawdziwej dzikości, to powinniście jej szukać na Podlasiu.

Dzikie tereny na Podlasiu, gdzie cywilizacja nie dotarła.

Przedstawimy 5 miejsc, w których gdybyście teoretycznie się zaszyli, to nie zobaczylibyście żywego ducha prawdopodobnie przez lata bądź nigdy. Wyprawa w te miejsca jednak byłaby zbyt ryzykowna, bo można utknąć na bagnach, nie ma czegoś takiego jak zasięg telefoniczny lub zostać zaatakowanym przez wystraszone dzikie zwierzęta. Choć niedźwiedzi u nas nie ma (chyba), to taki jeleń mógłby zabić równie szybko uderzając rozłożystym porożem.

Dzikie tereny na Podlasiu, 5 najbardziej dzikich terenów na Podlasiu

1. Okolice Suraża.

O tym miejscu już wspominaliśmy jakiś czas temu. Teren między Surażem, Pietkowem, Topczewem i Samułkami to prawdziwa pustynia! Tyle, że zamiast piachu mamy niekończące się łąki, bagna i cieki wodne. Oczywiście miejscowe władze doskonale sobie zdają sprawę jaki skarb posiadają i że ciekawscy i tak tu będą próbować dotrzeć. Dlatego też jest miejsce, gdzie utworzono wieżę widokową, wiatę biwakową i czatownię do obserwacji ptaków! Dzikich rzecz jasna.

Żeby się tam dostać najłatwiej jest dojechać do Pietkowa, a następnie na Pietkowo Drugie i Ostrów. W Ostrowie dojeżdżamy do ogromnego zbiornika wodnego i odpoczywamy od ludzi.

2. Puszcza Białowieska.

W ścisłym rezerwacie jest takie miejsce, gdzie nie ma szans na dotarcie. Nawet jeśli ktoś się uprze, to i tak lepiej się tam nie zapuszczać także, bo można napotkać żubra, wilka albo rysia. Te spłoszone zwierzęta mogą nas poturbować i rozszarpać, a zatem słuch po nas zaginie na zawsze.

Te miejsce to bardzo gęsta część Puszczy między rzeczkami Swożna oraz Orłówka.

3. Puszcza Knyszyńska.

Bardziej bezpieczne (to nie znaczy, że zupełnie bezpieczne) będzie wybranie się do Puszczy Knyszyńskiej. Tam w miejscowości Królowe Stojło można przejść 10 km odcinek, gdzie będzie tylko gęsta Puszcza i nic więcej. Należy pamiętać, że i tam bogato jest w dzikie zwierzęta.

4. Biebrzański Park Narodowy.

To już dzicz totalna. Las i bagna. Ostatnia miejscowość, gdzie jest cywilizacja to Grzędy, lecz dalej na zachodzie tylko totalna, kompletna i niebezpieczna dzicz.

5. Puszcza Augustowska.

Ostatnie miejsce to kolejna Puszcza. Tym razem Augustowska. Jest takie miejsce, że od Augustowa idąc prosto do najbliższej miejscowości moglibyśmy dojść (lub i nie) dopiero po pokonaniu 20 km. Dlatego zgubić się w Puszczy Augustowskiej to byłby duży problem. Tam także nie brakuje dzikich zwierząt i trudnych terenów. Żeby tam się dostać wystarczy wybrać się 5 km na południe od Suchej Rzeczki. Będziemy pośrodku niczego.

Dzikie tereny na Podlasiu bogactwem tego województwa

Region Podlaski to obszar, który zaskakuje bogactwem kontrastów i unikalną atmosferą. Choć niektórzy mogliby podjąć stanowisko przeciwne, uważając te tereny za miejscowość niegodną uwagi, nie da się zaprzeczyć, że dla pewnych entuzjastów podróży jest to miejsce magiczne, pełne niezwykłych doznań. Ten artykuł powinien mieć tytuł – Podlaskie – gdzie absolutnie nigdy się nie wybierać. Znamy jednak wariatów, którzy tego typu miejsca odwiedzają z wielką lubością. Jeden nawet w takiej dziczy się wychował – pozdrawiam Dawid 😉

Kasyno w Supraślu

 

   Oszukać w przedwojennym Białymstoku było stosunkowo łatwo. Niekiedy wykorzystywano międzynarodowe fortele, kiedy indziej wystarczyła prymitywna zagrywka. Miejscowi hochsztaplerzy pomysłów mieli co niemiara.
  Wiosną 1929 r. chodziły po mieście pary całkiem elegancko ubranych panów, którzy zbierali pieniądze na “Album ku czci Berka Joselewicza”. Publikację tę miał wydać niezbyt rozpoznawalny komitet wileński. Żydowska społeczność miasta przyjęła tę inicjatywę z dużym uznaniem. Owi emisariusze przedstawili okazały dokument z pieczęcią i podpisami prezesów. Była w nim mowa, że akcję popierają czynniki miarodajne w mieście, a w razie odmowy jej wsparcia, mogą być przykre konsekwencje. Prawie wszystkie firmy zaabonowały album. Miał on być dostarczony w ciągu miesiąca. Niestety, mijały kolejne terminy, a książki nikt nie otrzymał. Tygodnik “Prożektor” zdobył adres kankciarskiej firmy: Wilno, ul. Mickiewicza 12 m 8. Tam odesłał wszystkich, którzy nieopatrznie wpłacili gotówkę na album.
  Szczególnie wiele kantów miało miejsce przy pożyczaniu pieniędzy od znajomych przedsiębiorców, którym powodziło się nieco lepiej. Pożyczkobiorcy do oddawania długu nie byli skorzy. Taką oto rozmowę zanotował białostocki tygodnik w 1929 r.: Mam weksel pański, dziś płatny. Papa ist krank (chory) i nic z tego nie będzie. Co znaczy, nie będzie! To jest żadna odpowiedź! Pański papa jest dziś chory, a jutro może wyjechać do jakiegoś badu i będzie tam kilka miesięcy, to co będzie z wekslem?
 

   Na początku 1936 r. Białystok miał do czynienia z niesamowitą kaczką dziennikarską. Popularny tygodnik “Tempo”, powołując się na źródła warszawskie, zakomunikował ni mniej ni więcej, iż w Polsce bawił niedawno jeden z dyrektorów kasyna gry w Monte Carlo, Leon Rene, i szukał miejsca na założenie filii przybytku hazardu. Jego interesy miał reprezentować mieszkający na stałe w Wiedniu Cezary Segalini, pochodzący z Białegostoku. Miał on ponoć zaproponować na lokalizację kasyna miasteczko Supraśl. Oczywiście sprawa ta była mocno dęta. Polskie prawo nie zezwalało na prowadzenie publicznych gier hazardowych. Zwolennicy tego nałogu mogli co najwyżej jeździć do Sopotu, gdzie na terytorium Wolnego Miasta Gdańska działało oficjalne, cenione w ówczesnej Europie kasyno, lub korzystać z ulicznych czy podwórzowych szulerek. Jednak miejscowa prasa sprawę kasyna ciągnęła dalej. Choć nie był to sezon ogórkowy.
  W lutym 1936 r. pojawiła się informacja, że kasyno będzie miało lokum w supraskim pałacu Bucholtzów. Rozpowszechnił ją warszawski dziennik “ABC”. Oczywiście, przez dobrych kilka dni w kawiarniach i restauracjach było o czym mówić. Dyrekcja hotelu Ritz już planowała odnowienie swoich pokoi, dla spodziewanych gości zza granicy. Pani Grajerowa, która po śmierci Adeli Bucholtzowej, otrzymała pałac supraski w spadku, także przejęła się dziennikarską sensacją. Pono zażyczyła sobie od ewentualnych inwestorów 200 tys. zł gotówką, a także wyasfaltowanie drogi z Białegostoku do Supraśla, oraz naprawienie bruków w samym miasteczku. Poza tym urząd miejski miałby otrzymywać odsetki od obrotów domu gry. Ze skąpych mimo wszystko informacji prasowych trudno dzisiaj dociec komu zależało na tej gazetowej bzdurze. Po kilku miesiącach tygodnik “Tempo” napisał na swoich łamach: Monte Carlo w Supraślu – blamaż!

Włodzimierz Jarmolik

rzeka-suprasl-dotarcie-na-jej-poczatek-jest-prawie-niemozliwe

Rzeka Supraśl. Dotarcie na jej początek jest prawie niemożliwe

Supraśl, to przepiękna, miejscami dzika rzeka o długości prawie 100 kilometrów. Dawniej nazywana Sprząślą. Przepływa przez Puszczę Knyszyńską, Gródek, miejscowość Supraśl, Wasilków i Białystok. Jej niezwykłość to malownicze zakola. Dzięki jej istnieniu możemy mówić o rozwoju Białostocczyzny. Właśnie woda z Supraśla płynie w naszych kranach.

Rzeka Supraśl

Rzeka Supraśl, malowniczo meandrująca przez tereny Podlasia, nie tylko zachwyca pięknem krajobrazów, ale także stanowi popularną trasę dla miłośników spływów kajakowych. To właśnie tutaj, w sercu Białostocczyzny, natura prezentuje się w swojej pełnej okazałości, przyciągając turystów z różnych zakątków kraju. Położone wzdłuż rzeki zalewy w Gródku, Supraślu i Wasilkowie dodają uroku temu obszarowi, tworząc atrakcyjne miejsca wypoczynku i rekreacji dla odwiedzających. Oferują one nie tylko możliwość relaksu nad wodą, ale także zapewniają doskonałe warunki do uprawiania wędkarstwa, co przyciąga miłośników łowienia ryb z całego regionu. Supraśl, idylliczna miejscowość leżąca w województwie podlaskim, stanowi serce tego malowniczego regionu. Położona zaledwie 15 kilometrów na wschód od Białegostoku, jest niezwykle popularnym miejscem turystycznym, oferującym nie tylko urokliwe krajobrazy, ale także bogactwo atrakcji kulturalnych i historycznych.

Źródło rzeki Supraśl

Postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy jak wygląda źródło Supraśli. Przeżyliśmy spore zaskoczenie, bo w miejscu, gdzie wskazywała mapa nie było nawet śladu po rzece, choćby w postaci koryta. Stało się wtedy dla nas jasne, że Supraśl nie ma źródła, lecz obszar źródliskowy. Postanowiliśmy odszukać miejsce, w którym rzeka wypływa na powierzchnie.  Nie było to łatwe zadanie. Na pierwsze ślady rzeki natrafiliśmy dopiero 3 kilometry dalej niż zostało to oznaczone na mapie jako początek rzeki. Jednak to nie było jeszcze to. 500 metrów dalej odkryliśmy bagnisty teren w zaroślach. To był znak, że początek Supraśli jest już blisko. Dokładne miejsce, gdzie bagno staje się rzeką znajdowało się 900 metrów dalej.

Dotarcie na jej początek jest prawie niemożliwe

Dotarcie tam nie jest w zasadzie możliwe. Teren dookoła jest zarośnięty i zabagniony. Ponadto próba wejścia tam nie jest bezpieczna i może zakończyć się utknięciem. Suche dni i pora roku pozwoliły jednak dotrzeć na miejsce. To była wspaniała przygoda! Jeśli lubisz naturę i piesze wycieczki koniecznie zobacz nasz wpis o wielkim spacerze po Puszczy Knyszyńskiej.

Mobbing w fabryce

 

  W niektórych przedwojennych fabrykach Białegostoku dola robotników była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie mężczyźni radzili sobie, jak mogli, natomiast robotnice przechodziły istną golgotę. W skandalicznym traktowaniu robotników, a zwłaszcza kobiet przodowała fabryka Wolfa Szlachtera, który dorobił się kapitału wyzyskiem i potem pracowników. Manufaktura białostockiego przemysłowca znajdowała się przy ulicy Mickiewicza.
   Jedna z jego pracownic, zatrudniona od kilku godzin przy maszynie, zaczepiana była przez jurnego “chlebodawcę”. Mizdrzenie się do robotnicy, zalewającej się potem, wywołało oburzenie innych pracowniczek. Obojętność napastowanej kobiety i oburzenie współtowarzyszek doprowadziło Szlachtera do szewskiej pasji. Bez namysłu, człowiek-zwierzę począł okładać swą ofiarę pięściami, targając za włosy. Bierność maltretowanej rozzuchwaliła nieopanowanego fabrykanta tak dalece, że począł ją kopać w jamę brzuszną. Nie wiadomo, jak zakończyłoby się bestialskie traktowanie, gdyby nie pomoc nadbiegłych robotnic. Szloch pobitej kobiety wywołał ponowny atak furii Szlachtera. Schwyciwszy pobitą za kołnierz, rozgniewany fabrykant wyrzucił swą ofiarę za bramę, krzycząc: “precz z pracy!”.
 

   Tydzień po tym zdarzeniu, na wiecu robotniczym jedna z mówczyń opowiedziała o tym godnym pożałowania zajściu. Przestraszony Szlachter natychmiast zjawił się w mieszkaniu zmaltretowanej robotnicy, namawiając ją, by nie robiła z tej historii użytku. Za cenę milczenia łaskawy chlebodawca chciał zaofiarować pracę pobitej kobiecie. Czyż nie był to szczyt bezczelności?
  Władze prokuratorskie i administracyjne rychło zainteresowały się niesamowitymi praktykami Szlachterów. Także tutejszy Związek Przemysłowców, cieszący się ogólnym szacunkiem białostoczan, obiecał zająć się “parszywą owcą”, zatruwającą zdrową atmosferę białostockiego przemysłu.

Śmierć przy Sienkiewicza

 

   Złodzieje, którzy podczas kradzieży mordują swoje ofiary, byli w międzywojennym Białymstoku, wśród tamtejszych, zawodowych przestępców, w dużej pogardzie. Ukraść, oszukać – to tak, ale popełnić taką zbrodnię – nigdy!
  Był rok 1925. Przy ulicy Sienkiewicza, róg Brudnej, obok magazynu kapeluszniczego Proppa stał jednopiętrowy dom z nr 17. Na piętrze mieszkała Józefina Knoefel, 70-letnia wdowa po współwłaścicielu sklepu z akcesoriami pogrzebowymi przy Rynku Kościuszki 2. Zajmował się nim jej syn Otton, ale kobieta codziennie odwiedzała dawny interes męża. 19 marca, w swoje imieniny nie zamierzała też zrezygnować z tego zwyczaju. Rano przyjęła życzenia od synowej i zapowiedziała swoją wizytę w sklepie. O trzeciej po popołudniu syn z żoną zaczęli się niepokoić nieobecnością matki. Otto postanowił odwiedzić rodzicielkę. Drzwi otworzył bez trudu, nie były zamknięte na klucz. Matka leżała na podłodze, miała zakneblowane usta i cała była ubroczona krwią. Wypadł na zewnątrz i zaczął przeraźliwie krzyczeć: matkę zabili! Lekarz stwierdził śmierć Józefiny. Została uduszona. Krew pochodziła z ran zadanych przez zabójcę na oślep nożem kuchennym. Ofiara musiała się wszystkimi siłami bronić.
  Morderstwo zostało dokonane dla zysku. Pani Józefina dostawała ostatnio z Niemiec całkiem spore sumy marek. Było to odszkodowanie za sklep zniszczony w czasie wojny. Wiedzieli o tym nieliczni, przede wszystkim najbliżsi krewni. Informacje te musiał posiąść też złodziej – morderca. Śledztwo prowadzone z dużą energią przez agentów policyjnych nie dało rezultatów. Morderstwo Józefiny Knoefel pozostało nie rozwiązane.
  Dziesięć lat później, również przy ul. Sienkiewicza, doszło znowu do zabójstwa starszej pani. Pod nr 38 mieściła się trafika, czyli niewielki sklep z tytoniem i papierosami. Jego właścicielką była 60-letnia Rachela Mojzel, również wdowa. Mieszkała w tym samym budynku razem z córką i zięciem. 7 lipca, późnym wieczorem, gdy powracali oni do domu z pracy, nie potrafili otworzyć drzwi od podwórza. Zawsze były w nich klucze. Zauważyli, że w mieszkaniu pali się światło. Długo pukali, ale nikt nie odpowiadał. W końcu z pomocą obudzonego stróża przy użyciu wytrycha weszli do środka. Mojzelowa leżała na podłodze. Na szyi miała zaciśnięty sznur. Podejrzenie o samobójstwo szybko upadło. Na ciele kobiety odkryto bowiem ślady uderzeń tępym narzędziem. Pobita była zwłaszcza głowa. Prowadzący śledztwo policjanci doszli do wniosku, że powróz na szyi został zaciśnięty tylko dla pozoru.
  Agenci z Wydziału Śledczego starali się zrekonstruować ostatnie godziny życia ofiary. Mojzelową widziano w mieście jeszcze o dziesiątej wieczorem. Morderca musiał czekać na nią w pobliżu mieszkania. Pobił ją śmiertelnie, a dla odwrócenia uwagi policji i zasugerowania samobójstwa zawiązał jej na szyi sznurek. Potem zaczął plądrować sklepik z papierosami. Pozostawił po sobie duży bałagan. Łup nie był jednak duży. Utarg trafiki Mojzelowej mógł przynosić co najwyżej 40 zł dziennie. Opuszczając miejsce zbrodni zabójca zamknął drzwi na klucz, który później wyrzucił. Policja podejrzewała o zbrodniczy czyn teścia ofiary, Hirsza Halpera. Nie udało się mu jednak niczego udowodnić. Zabójca pozostał nieznany.

Włodzimierz Jarmolik

pojedziemy-rowerem--do-grodna-wzdluz-kanalu-augustowskiego

Rowerem do Grodna – pojedziemy wzdłuż kanału Augustowskiego!

Pojedziemy rowerem do Grodna! To dobra wiadomość. Podlaskie władze doszły do porozumienia z włodarzami Grodna. Czego efektem będzie utworzenie ścieżki rowerowej prowadzącej z granicy Polski aż do Grodna. Ścieżka będzie biec wzdłuż kanału Augustowskiego. Oczywiście, jak do tej pory nie trzeba będzie mieć wizy. Dlatego wszyscy rowerowi zapaleńcy żądni zdobywania nowych terenów mogą zacząć planować wyjazdy od wiosny 2018 roku!

Miasto przy granicy Polski

Grodno jest miastem położonym na zachodzie Białorusi, niedaleko granicy z Polską i Litwą. Jest to jedno z najstarszych miast na Białorusi, mające bogatą historię i liczne zabytki. Miasto posiada malownicze położenie nad rzeką Niemnem, co przyciąga turystów swoim urokiem. Przez Grodno przepływa również Kanał Augustowski, który dodaje jeszcze więcej piękna temu miejscu.

W centrum miasta znajduje się Ratusz, który reprezentuje styl gotycki z elementami renesansowymi. Wewnątrz można zobaczyć liczne eksponaty związane z historią miasta. W pobliżu znajduje się również Bazylika św. Franciszka Ksawerego, która jest jednym z najważniejszych kościołów w mieście.

Miasto słynie również z pięknych parków i ogrodów. Jednym z najbardziej popularnych jest Park Olimpijski, który oferuje wiele atrakcji dla całej rodziny, takich jak stawy, place zabaw i trasy rowerowe. Warto również odwiedzić Park Sielanka, który jest idealnym miejscem na spacery i relaks. W Grodnie znajduje się kilka muzeów, takich jak Muzeum Historyczno-Archeologiczne, Muzeum Sztuki Ludowej i Muzeum Katedralne. Co więcej, miasto jest znane z organizacji wielu festiwali i imprez artystycznych, które przyciągają zarówno miejscowych, jak i turystów.

Rowerem do Grodna – trasa

Rowerem do Grodna dojedziemy ścieżką, która będzie zaczynać się w Mikaszówce, nieopodal Augustowa. Tamtymi terenami przebiega Kanał Augustowski, którym można pływać nie tylko w Polsce, ale też na Białorusi. Teraz białoruska strona będzie także rozbudowana o ścieżkę rowerową. Cały projekt AugustVelo, zapewne będzie przypominać GreenVelo. Czyli rowerzyści mogą zapomnieć o pięknym i równym asfalcie o jakim marzyli, gdy te powstawało, a będą mogli liczyć po prostu na oznakowanie trasy i na miejsca postojowe z wiatą i ławkami. Jednak jak to się mówi, lepszy rydz niż nic.

Białoruś dla Polaków wciąż jest mało znana. O tym kraju w Polsce przez lata mówiło się głównie źle. Jednak od jakiegoś czasu to się zmienia. Rozwój Internetu małymi krokami odczarowuje Białoruś, pokazując ją jako piękne, czyste i dobre na wypoczynek miejsce, a nie jak kiedyś jako komunistyczny reżim, który czyha na Polaków. Swoje zrobili także włodarze obu krajów normalizując stosunki dyplomatyczne, zaś regionalne władze zaczęły współpracować ze sobą intensywniej, czego efektem jest możliwość zwiedzania obwodu grodzieńskiego przez 5 dni bez wizy. Potrzeba jedynie paszport, ubezpieczenie i pozwolenie z białoruskiego biura turystycznego.

Grodno to urokliwe miasto na zachodzie Białorusi, które ma wiele do zaoferowania zarówno pod względem kulturalnym, jak i historycznym. Jego piękno naturalne, zabytki architektury i bogata historia sprawiają, że jest to miejsce godne odwiedzenia.

W kawiarence przy Mazowieckiej

 

  Gwarny i tłoczny plac targowy oraz miła i przytulna kawiarenka – to dwa szczególnie ulubione miejsca przedwojennych białostockich złodziejaszków, oszustów, sutenerów i awanturników. Na rynku przy ul. Mazowieckiej, tuż obok hali targowej istniał prawdziwy Kercelak warszawski. Jakich tam nie spotykano typów i czego tam nie sprzedawano i nie kupowano!  Na przykład zubożały ziemianin oferował swoje medale, zdobyte w obronie ojczyzny. Jakiś emeryt wyniósł na sprzedaż miedziane rondle. Obok nich tęga paniusia szukała nabywcy na swój sfatygowany żakiet. Zaś nerwowy jegomość próbował opchnąć zdarte już dobrze buty konduktorki.
  Oczywiście między tą całą publicznością uwijali się złodziejaszkowie i osobnicy o dosyć mętnym wyglądzie. U nich można było kupić zegarki, zapalniczki, sztuki materiału, a w razie potrzeby całkiem znośne palta czy marynarki. Na białostockim Kercelaku spotykała się cała chanajkowska bieda, no i przestępcy. Można było ujrzeć człowieka, który dla ratowania głodującej rodziny, zdejmował na mrozie paltot i sprzedawał go za 3 zł. Nędznie odziana panienka handlowała książkami, po 15 – 20 groszy za sztukę.
  Rzecz jasna nie uświadczyło się tutaj raczej głównych białostockich macherów od kradzieży i przekrętów, ale bywali ich pomniejsi pomagierzy. Trzeba było trzymać rękę na pulsie. Nawet biedny rynek mógł przyjąć kradziony towar.
 

  Kiedy ktoś przypadkiem zaszedł do którejś z białostockich kawiarenek, mógł zobaczyć taki widok: na ladzie dwie cytryny, dwa śledzie, kilka kwaszonych ogórków i parę plasterków kiełbasy. W lokalu pustawo. Jak właściciel takiego interesu mógł wiązać koniec z końcem?
To pytanie wcale na miejscu. Z czego właściwie żyli owi kawiarniani handlowcy? Przecież musieli płacić podatki, uiszczać komorne za lokal, światło, gaz? Gdy przyjrzał się im przedwojenny dziennikarz, stwierdził, że na pewno nie głodują. Każdy z nich bowiem wyglądał solidnie, niektórzy nawet ze sporymi brzuchami. A i personel takiej kawiarenki nie przypominał wychudzonych szkieletów.
  Tymczasem wiele z owych niepozornych kawiarenek było po prostu miejscem handlowania alkoholem z nielegalnego wyszynku. Dochód był z tego duży. Oczywiście musieli dopisywać konsumenci. Ale od czego była ferajna chłopaków, nie tylko z Chanajek, ale i z Piasków, Wygody czy Antoniuka.
  Poza tym atrakcją kawiarenek były też kelnerki, których moralność pozostawiała wiele do życzenia. Były one magnesem dla klienta, zarówno złodzieja, jak też porządnego ojca rodziny, który od czasu do czasu też lubił się zabawić. Jeśli zaś któraś z panienek okazywała się oporna i nie chciała umilić czas hojnemu biesiadnikowi, wylatywała momentalnie na bruk. Na jej miejsce właściciel przyjmował następną Marysię czy Stasię.
 

Władze dostrzegały problem w istnieniu owych, podejrzanych przybytków. Wprowadzono nawet przymusowe badanie lekarskie kelnerek.  Walka z takimi kawiarenkami była niestety trudna. Co pewien czas odbywały się co prawda przed sądem rozprawy za potajemny wyszynk, niekiedy skrzywdzona kelnerka występowała ze skargą przeciwko właścicielowi lokalu o złe traktowanie. Ujawniała przy tym jego machlojki, paserstwo i powiązania z miejscowymi opryszkami, ale to niewiele dawało.
  Chciwość, chęć wzbogacenia się brały górę. Kawiarenki istniały nadal. A i pojawiały się nowe zarówno w śródmieściu, jak i na peryferiach. Bazar też działał nadal. A wszędzie tam można było spotkać typków astralnych, czyli spod ciemnej gwiazdy.

Włodzimierz Jarmolik 

Nowy mural w Białymstoku. Matka natura spogląda na Konopnickiej

W Białymstoku powstał nowy mural. To “Matka natura”, która spogląda na mieszkańców z bloku przy ul. Konopnickiej 12c. Obraz został namalowany i przygotowany przez organizatorów Festiwalu Światła i Sztuki Ulicy “Lumo Bjalistoko”, który za tydzień odbędzie się w Białymstoku. Mural jest kilkumetrowy i można go oglądać na os. Mickiewicza. Blok znajduje się tuż przy bulwarach między Branickiego, a Augustowską i Konopnicką. 

 

W Białymstoku powstaje coraz więcej murali. “Matka natura”, to kolejne wielkie malowidło. Wcześniej powstał “Chłopiec siedzący na pniu” przy ul. Radzymińskiej. Najsłynniejszy mural w Białymstoku to “Dziewczynka z konewką”. Obraz ma tak wielką siłę rażenia, że w Chinach powstał bardzo podobny, na wzór naszego. Wkrótce w Białymstoku pojawi się także wielki portret lidera zespołu Akcent – Zenka Martyniuka. Będzie miał swoją lokalizację przy ul. Zwycięstwa.

Białostocki “Barbershop”

 

   Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym :
” Kto chce niech wierzy ,Lecz fryzjerzy ,To szczególnie  miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie,To golenie Mycie głowy i fryzurki ,Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub  Henryki – To  chłopczyki  . Wielce psotne, A wesołe, a obrotne . Brać fryzjerska niech nam żyje,Niech nam goli łby po szyję! “
   Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp. Jego zakład mieścił się w samym Ritzu. Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on “trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji”. Pierwszy aparat elektryczny spiralny, “nadawał włosom fale bez układania”. Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że “obawa spalenia włosów jest wykluczona” i w ogóle cała elektryczno -parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała “specjalistka” przeszkolona w Ameryce! Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił “miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach”. Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było.
  W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie “o zakładach fryzjerskich”. To, że “fryzjernie” miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. “Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę”. A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że “nie wolno dmuchać na klienta”, to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć? Albo zarządzili, że “nie wolno wprowadzać psów”, a na dodatek kazano napisać, że “uprasza się o wycieranie obuwia”.

   To szewc, czy fryzjer? A dalej, że “pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta”. To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując “twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki”, oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania. Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma “czyste i obcięte paznokcie”. Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc “przy drzwiach zamkniętych”. W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się “do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy”. Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski

cud-sokolce-przyciaga-turystow-calej-polski

Cud w Sokółce przyciąga turystów z całej Polski

Cud w Sokółce przyciąga turystów z całej Polski!
Nie żubry, nie kanał augustowski, nie Wigry, lecz Sokółka, to bez wątpienie miasteczko, które przyciągnęło do siebie wielki tłumy z całej Polski za sprawą cudu, jaki miał miejsce w 2008 roku. Od tamtego dnia nic w Sokółce już nie było takie same. Mała miejscowość, niejako w cieniu Białegostoku, leżąca tuż przy samej granicy z Białorusią żyła swoim spokojnym życiem. Wiele osób pracowało tam lub dojeżdżało do Białegostoku i innych miejscowości. Przez miejscowość przebiega tranzyt międzynarodowy, co też wpływa na rozwój miasteczka.

Cud w Sokółce w kościele św. Antoniego

12 października 2008 roku w kościele św. Antoniego w Sokółce (znanego z filmu U Pana Boga za Piecem) odbywała się niedzielna msza święta. Podczas udzielania komunii świętej przez księdza Jacka Ignielewicza kobieta wskazała, że na ziemi leży jedna z hostii. Zgodnie z procedurą kościelną – taką hostię należy włożyć do naczynia liturgicznego wypełnionego wodą, gdzie ta ma się rozpuścić. Tak się jednak nie stało. Po tygodniu duchowni zajrzeli do naczynia liturgicznego, gdzie znajdowała się hostia, jednak naczynie było wypełnione czerwoną substancją. Wyjęto hostię, na której pozostał czerwony ślad.
O całym zdarzeniu poinformowano kurię, która zdecydowała o przeprowadzeniu badań patomorfologicznych. Między czasie wieść o cudzie w Sokółce zaczęła się rozchodzić w coraz szerszych kręgach, aż dotarła do mediów. Sprawą żyła cała Sokółka, później całe Podlaskie, a następnie już cała Polska. Choć biskupi tonowali nastroje, to zainteresowanie zdarzeniem w kościele św. Antoniego zaczęło przerastać wszystkich, dlatego Do małego miasteczka zaczęły przyjeżdżać coraz większe tłumy licząc na to, że zobaczą cudowną hostię.

– Pan Jezus wywrócił nam tutaj w parafii życie. Na taki obrót spraw nie byliśmy przygotowani – śmieje się ks. Dziubiński – wiele jednak wcześniejszych faktów może wskazywać na przygotowywanie tego miejsca pod przyszłe wydarzenia – dodaje. – czytamy w serwisie idziemy.pl. Wierni nie mieli jednak szans na zobaczenie cudownej hostii. Mogli ją zobaczyć jedynie nieliczni za zgodą metropolity.

Sprawę wyjaśniano…

Sprawę czerwonej plamy wyjaśniano przez rok. Między czasie media ujawniały kolejne komentarze naukowców – potwierdzające cud jak i zaprzeczające jemu. Ostatecznie kuria uznała, że nie doszło do ingerencji człowieka w czasie, gdy hostia moczyła się w wodzie. Watykan cudu nie uznał do dziś, jednak w diecezji podjęto, że będzie to cud eucharystyczny. Na uroczystości wystawienia i przeniesienia hostii z plebanii do kościoła przyjechało 25 tysięcy osób! 2 października 2011 roku Sokółka przeżyła chyba największe oblężenie ludźmi w historii. Wszyscy chcieli zobaczyć jedno – jak w asyście sióstr eucharystek ks. Gniedziejko, krocząc po dywanie ułożonym ze świeżych kwiatów, przeniósł cudowną hostię. Obecnie w Sokółce znajduje się Sanktuarium Cudu Eucharystycznego w Sokółce.

 

https://www.youtube.com/watch?v=aw9Sar5GTXk

Nowe pokolenie bandytów

 

  W pierwszej połowie lat 30. ub. wieku odeszli z zaułków Chanajek tuzy miejscowego świata przestępczego: Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel. Pierwszego zabił ten drugi, sam zaś uciekł aż do Hondurasu. Do głosu doszli nowi. Za granicę, do Ameryki Południowej, wyemigrował też główny paser złodziei – Ela Mowszowski, więzienne mury skryły doświadczonego kasiarza Mejera Krynickiego, zaś ziemia na cmentarzu przy ul. Sosnowej króla doliniarzy Szmula Zawińskiego.
  W Chanajkach nastąpiła zmiana warty. Do głosu doszli młodzi, agresywni i prymitywni bandziorzy, nie szanujący tradycji ani złodziejskich fachowości. Ich głównym zajęciem były dzikie awantury i pijatyki w knajpach. Starzy złodzieje nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego.
  W latach 1935-38 na uliczkach Chanajek rządziła rodzina Edelsztajnów. Byli to Feliks i Brocha – rodzice, oraz ich synalkowie – Zelik i Alter. Mieszkali oni przy króciutkiej uliczce Pieszej, odchodzącej od Sosnowej, pod nr 4. Naprzeciwko, pod 3, zamieszkiwał ich krewniak – Chaim Edelsztajn. Brocha przy wydatnej pomocy swego męża prowadziła w swoim domu nielegalną noclegownię i oczywiście tajny wyszynk. Zatrzymywali się tam różni rajzerzy, nawet ze Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a nawet dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja znała ten przybytek. Były zatrzymania. Sąd grodzki skazywał właścicieli na krótki areszt.
  Tymczasem trójka młodych Edelsztajnów buszowała po miejscowych uliczkach i miejscach, gdzie można było się napić i zabawić. Ich sylwetki widywane były stale na Krakowskiej, Marmurowej czy Brukowej. Specjalnością braciszków było wymuszanie pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli szpadryną albo majchrem. Zniknęła więc dawna solidarność dzielnicy. 4 komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych Edelsztajnów.
  5 kwietnia 1937 r. “Echo Białostockie” odnotowało taką oto skargę, którą na policji zgłosił Zelik Cywes (Krakowska 18). “Spotkali mnie na Brukowej. Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem”.
 

  W tym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego “Jankieczkie”, który właśnie wyszedł z więzienia i starał się przejąć kontrolę nad interesami ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi po prostu zdębiał. Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarcza im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty, obita twarz i podarta marynarka.
  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewski odmówił. Poszły w ruch pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala. Później zgłosił się na policję i złożył skargę na napastników.
  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem Edelsztajnów. W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawiała się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na policję, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.

Włodzimierz Jarmolik

Sound’n’Grace w Białymstoku za darmo już jutro!

Jeżeli poszerzać horyzonty w muzyce, to tylko z Sound’n’Grace. Chór składający się z 20 osób wystąpi w Białymstoku już jutro. Wyjątkowi to jednak artyści, bowiem nagrywają w ostatnim czasie z różnymi gwiazdami. Ich największy przebój to 100 – który wykonali wspólnie z Filipem Lato – utalentowanym uczestnikiem The Voice of Poland, a także Dach – wykonany przez Tabb. 

 

Koncert odbędzie się na Rynku Kościuszki w Białymstoku przy okazji Dni Patronalnych Miasta Białegostoku. Początek o godz. 19. Wstęp oczywiście wolny. Warto zatem wpaść na Rynek, będzie to bowiem na pewno bardzo pozytywnie spędzony czas. 

Złodziej i włamywacz

 

 Jankiel Rozengarten, pseudo Jankieczkie, poza licznymi przestępczymi umiejętnościami, był znany też z organizowania dużych skoków na składy białostockich manufakturzystów.Na początku marca 1922 r. Jankieczkie przygotował włam do składu manufaktury Braci Wisznia i Tenenbaum. W składzie tym było do wzięcia mnóstwo bel materiału o łącznej wartości 6 milionów marek.
Najpierw jednak Rozengarten skompletował grupę włamywaczy. Do udziału w robocie nakłonił znanego złodzieja – Karnosza, który ukrywał się w ruderach Chanajek przed policją, ścigającą go za różne sprawki.
   Drugim pomagierem Jankieczkie został furman Sybirski, znany pod przydomkiem Lalka, z którego usług chętnie korzystali inni złodziejaszkowie. Lalka był solidny w robocie, znał wszystkie meliny paserskie. W składzie B-ci Wisznia i Tenenbaum wszystko poszło gładko. Złodzieje przez piwnicę sąsiedniego budynku, a później dziurę w murze dotarli do celu.
   W ciągu kilku godzin skład kupców został dokumentnie oczyszczony. Lalka zawiózł swoim furgonem cały łup do pewnego ogrodu w Chanajkach, gdzie czekał już specjalny dół. Część towaru Jankieczkie zabrał jednak od razu do siebie. Miał już na niego kupców – drobnych paserów z Łap i Knyszyna, którzy często zaopatrywali się u swoich białostockich koleżków.
Choć po włamaniu złodzieje starannie zacierali ślady, policja w końcu wpadła na ich trop. Siedzieć poszli jednak tylko Karnosz i Sybirski. Organizator skoku – Rozengarten, wykręcił się od kary. Wspólnicy go nie wydali, a fałszywi świadkowie zapewnili żelazne alibi.
  Kolejny głośny wyczyn Rozengartena stanowiło przygotowanie i przeprowadzenie włamania składów manufaktury kupców Jelina i Rudomina, mieszczących się przy ul. Nowy Świat 7. Miało to miejsce w marcu 1925 r. Tym razem towarzyszem Jankieczkie w czasie roboty był szwagier Szmul Gorfinkiel, czyli chanajkowski Kokoszkie. Bele sukna wartości ok. 2 tys. złotych, miał wozić na melinę nikt inny, tylko Lalka Sybirski, który już zdążył wrócić zza kratek.
Wszystko poszło sprawnie i gładko. Ekspozytura Urzędu Śledczego domyślała się, kto stoi za tym zuchwałym włamaniem. Nie miała jednak dowodów.
  Szwagrowie z Orlańskiej pozostawali więc na wolności i dalej zajmowali się swoimi ciemnymi sprawkami. Dopiero kilkanaście miesięcy później, latem 1926 r. podczas rutynowej rewizji w mieszkaniu Rozengartena, wywiadowcy policyjni znaleźli dowód wcześniejszej kradzieży. Były to dwa garnitury męskie, uszyte ze skradzionego Jelinowi i Rudominowi materiału. Musiał więc Jankieczkie wędrować na ul. Warszawską do siedziby EUS, i tam po raz kolejny składać zeznanie na okoliczność posiadania trefnych ubrań. Przy okazji zgarnięto w tym samym celu szwagra Gorfinkiela. Po drodze nastąpił ciekawy incydent. Oto żony zatrzymanych, Rachela i Małka, ruszyły w ślad ze eskortowanymi przez policjantów małżonkami i usiłowały dawać im jakieś znaki. Gdy stały się zbyt natarczywe, policjanci zatrzymali je również i zabrali ze sobą. Dopiero teraz niewiasty urządziły prawdziwy koncert krzyków, lamentów i narzekań.
  Jak było do przewidzenia, Rozengarten i Gorfinkiel znowu wykręcili się sianem. Zakwestionowane garnitury okazały się bowiem niewystarczającym dowodem ich udziału we włamaniu do kupieckiego składu. Sąd grodzki nie mogąc nic na to poradzić, z dużą satysfakcją wlepił po miesiącu aresztu żonom obu gangsterów za zakłócanie spokoju publicznego i opór wobec władzy.

Włodzimierz Jarmolik

Bandycka dzielnica

 

    Zaułki białostockie były zawsze mroczne i tajemnicze. Żyły swoim własnym życiem. Czasem były pełne krzyku i bólu, czasem słychać było w nich echa wystrzałów, a najczęściej zaś migotały błyski noży.
   Ówczesny Tygodnik “Reflektor”  wydrukował ciekawą charakterystykę Chanajek – dzielnicy miejscowego półświatka. W zaułkach – jak pisał ówczesny dziennikarz – załatwiano wszelkie porachunki, likwidowano zadawnione spory, płacono otwarcie za zdradę i za miłość. Nocna pora kryła wszystko. Dzień zaś odsłaniał od czasu do czasu ofiary owych dramatów. Najważniejsza była ferajna.To ona karała za zdradę i nagradzała za wierność. Gdy była robota i kumpel zachachmęcił część łupu lub za nagrodę wydał innych salcesonom (policjantom), wtedy właśnie głos zabierała ferajna. Zbierał się złodziejski sąd, zwany dintojrą. Nie było żadnych adwokatów czy obrońców. Żadnych łagodzących okoliczności. Zdradził! Musi za to zapłacić! A zapłatę gwarantował dobry fiński nóż albo kula z brauninga.
   Swoje miejsce w zaułkach Chanajek zajmowały kobiety. Gdy kochanek rzucił dotychczasową miłość dla innej, wzgardził jej szczerym uczuciem, mógł spodziewać się zemsty. Dziewczyna z chanajkowskiego zaułka umiała pomścić siebie. Potrafiła chlusnąć w oczy żrącym płynem. Nigdy nie odchodziła w pokorze i ze łzami. Wiadomo było, że dwóch nie może kochać się w jednej. I wszystko jedno kim byłaby ta dziewczyna. W Chanajkach to rozumiano dokładnie. Jeden z kawalerów musiał ustąpić. Ale nie tak od razu. Konkurenci musieli się ze sobą spotkać. Najczęściej odbywało się to o zmroku, gdzieś pod latarnią. Każdy przyprowadzał swego sekundanta, lub nawet kilku. Wiernych kamratów, którzy go nie opuszczą w żadnej biedzie. Taka bitka musiała dać wynik. Rzadko jednak zdarzało się tak, że pojedynek dwóch zakochanych chanajkowców był należycie przygotowany. Zwykle rywale brali się za bary gdzie bądź – na ulicy, w knajpie, a nawet podczas pogrzebu kumpla. Gdzie tylko zetknęli się po raz pierwszy. Oni się pojedynkowali – a ona? Jak to określił dziennikarz “Reflektora” – princessita zaułków, czekała z niedbałym uśmiechem na tego, kto zostanie zwycięzcą. To nic, że ręce będzie miał splamione krwią. Taki adorator nawet zyskiwał w oczach dziewczyny. Walczył dla niej. Z miłości gotów był na śmierć.
 

   W zaułkach Chanajek walczono nie tylko o dziewczyny. Duża pokusą była też chęć posiadania władzy nad innymi złodziejaszkami. Zostać wodzem, hersztem bandy – to było to!
   W zaułkach skrupułów nikt nie uznawał. Krew albo i śmierć – to zwykła cena władzy. Łzami i łagodnością nikt niczego nie zwojował. Mazgajstwo wywoływało uśmiech politowania. Solidny majcher, umiejętny podstęp, a w niektórych przypadkach nawet trucizna, to były właściwe etapy do wybicia się z pospolitego tłumu żydowskich tragarzy, zachudzonych krawców czy pracowników cmentarnych. Gdy ktoś zostawał już hersztem złodziejskiej szajki – to na niego przypadała największa część łupów, zdobytych podczas organizowanych skoków. Szef gangu nigdy nie był wystawiony na sztych. Zawsze był kryty. Chyba, że sam się nieumiejętnie zasypał. No i oczywiście “całują go i pieszczą brzany – kochanki złodziejów. Jest władcą ich ciał, krwi, żądz i zmysłów”.
   Na koniec jeszcze refleksja dziennikarza “Reflektora” na temat legendarnych Chanajek: “Nocna pieśń zaułków. O światła latarń tłuką się słowa prośby czy łaski. Ostre brutalne słowa. Czasem słychać rozmowy brauningów, czasem błyśnie nóż. To jest właśnie pieśń zaułków białostockich. Zwykła piosenka mroku i przestępców”.

Włodzimierz Jarmolik

Rejzla ! Ty musisz być moja !

 

  Przedwojenna prasa białostocka  publikowała bardzo  popularne rubryki w których opisywano co się wydarzyło  ciekawego  w mieście.Takie małe sensacje  były bardzo popularne . Każdy  najpierw zaglądał na – ostatnią  stronę oczywiście. Do dziś  niewiele się w tym temacie  zmieniło .

   Niejaki p.Abram kagan zakochał się w nadobnej Rejzli Lewin i postanowił się z nią ożenić.Ale piękna i bogata panna Rejzla nie śpieszyła się wyjść za niego, choć od czasu koiła jego męskie tęsknoty.
  Szukała poważnego ,bogatego kupca ,któryby jej zapewnił beztroski byt na tym padole płaczu.
  Pewnego ranka p.Abram zjawiła się w jej i kategorycznie zażądał aby wyszła za niego. Spotkał się jednak nieszczęśnik z obmową. Chodił muślał gryzł  paznokcie ,aż wreszcie wymyślał niezawodny sposób  na oporna dziewicę.
  Zwrócił się  do zawodowego złodzieja imć pana  Bielawskiego, słynnego ze swego kunsztu i zaproponował mu aby okradł mieszkanie panny Rejzly. Kombinował,że ggdy będzie w posiadaniu jej rzeczy , wówczas będzie zmuszona wyjśc za niego.
  Mistrz  Bielawski mieszkanie – oczyścił – lecz łupu nie chciał zwrócić p.Abramowi. Rozgoryczony p.Abram zwrócił sie ze skargą do policji ,która przymkneła  do “ula” mistrza Bielawskiego jak również pana Abrama.
  Obydwaj panowie zasiedli na ławie oskarżonych w sądzie grodzkim.Abram przed sądem tłumaczył się że do namowy okradzenia mieszkania skłoniła go miłość ,a Bielawski ,że działał z namowy Abrama.
  Mistrz Bielawski skazany został na 1 rok więzienia, a p.Abram na 8 miesięcy za nakłanianie do kradzieży.

Gwałciciele pod kluczem

  Onegdaj zdarzył się na terenie województwa przykry wypadek świadczący o demoralizacji panującej wśród niektórych sfer społeczeństwa.Mianowicie dwóch mieszkańców niejaki M.S i W.F spotkali na ulicy dwie dziewczyny w wieku 14 i 17 lat,którym zaproponowali spacer. Po uzyskaniu zgody zaprowadzili dziewczęta na cmentarz gdzie po uprzednim spojeniu dokonali na nich gwałtu w stanie kompletnego opilstwa. Dziewczęta z powodu nadmiernego uzycia alkoholu zasnęły i przeleżały na cmentarzu do rana. Badania lekarski potwierdziły fakt gwałtu.Obaj sprawcy zostali zatrzymani w więzieniu.

Święty Boże nie pomoże- Siedzieć trzeba

  Znany złodziej recydywista Kalinowski Aleksander skradł ubiegłego roku Szmulowi Sapożnikowi garderobę wart. 175 zł. oraz gotówkę w kwocie 70 zł. Sąd  grodzki skazał go na 10 mies.więzienia.Kalinowski odwołał się od tego wyroku i wczoraj odzyskał w Sądzie Okręgowym zmniejszenie kary do 6 mies. które jednak musi odsiedzieć, bez względu na amnestię ,której sad nie zastosował do niego jako recydywisty . Oskarżonego bronił adwokat Tilleman.

Przyjedź posłuchać jeleni, gdzie spotkać jelenia

Gdzie spotkać jelenia w lesie?

Gdzie spotkać jelenia? Oczywiście, że na Podlasiu! Podlaskie to prawdziwy raj dla dzikich zwierząt. Mają tu miejsc do zamieszkania tu do wyboru i koloru. Nie bez przyczyny bociany głównie przylatują na Podlasie – ta różnorodność, do dla nich prawdziwa gospoda. Tak samo widzą to zwierzęta. Potencjalne miejsce, gdzie pomieszkują muszą spełniać przede wszystkim 2 warunki – miejsce, z którego można dobrze obserwować, dzięki czemu łatwo przeprowadzić ucieczkę bądź atak. Drugi warunek to odpowiednia stołówka.

Gdzie spotkać jelenia?

Na przykład jelenie żyją przede wszystkim w lasach liściastych, ze względu na swoją dietę. Lubują się w mchach, porostach, pędach drzew, trawach, ziołach, zbożach, ziemniakach oraz burakach. Dlatego szkółki leśne są ogrodzone, aby chronić korę drzew przed ich żarłocznym apetytem. Rogacza można napotkać również w lasach iglastych i liściastych, a także na mokradłach.
Żeby spotkać jelenia trzeba poczekać na zmierzch lub noc. Wtedy zwierzę wyrusza na poszukiwania jedzenia. Nad ranem zaś wraca do swojej ostoi, która zwykle jest na bagienkach i innych terenach podmokłych. Szukanie jednak takich ostoi nie jest rozsądne. Przede wszystkim możemy utknąć na bagnach. Jeżeli napotka nas leśnik, to wlepi nam mandat, gdyż las to nie zoo i do ostoi zwierząt nie można chodzić, by nie zakłócać im życia i nie straszyć. Wystraszone zwierzę zaś może zaatakować.

Jak napotkać jelenia?

Dlatego też jeżeli chcemy na przykład sfotografować jelenia, to musimy wyruszyć w drogę jeszcze w nocy, tak by bladym świtem oczekiwać spotkania ze zwierzem. Gdzie konkretnie? To zależy od pory roku. Wiosną na łąkach i bagnach, latem i jesienią w lasach liściastych, zaś zimą lasy iglaste. Dlatego teraz jelenie są w lasach liściastych. Biorąc pod uwagę, że żywią się na przykład żołędziami – to warto skupić swe poszukiwania tam, gdzie rosną dęby.
W województwie podlaskim, a konkretnie w powiecie hajnowskim mamy Szlak Dębów Królewskich i Książąt Litewskich. Ta atrakcja turystyczna wydaje się być idealnym miejscem, gdzie możemy spotkać jelenia. Na odcinku 500 metrów rosną rozłożyste dęby, które liczą sobie od 150 do 500 lat! Wystarczy wybrać się do Teremisek pod Białowieżą, a następnie wybrać dobry punkt obserwacyjny (taki by nie płoszyć zwierząt), a następnie delektować się chwilą i ewentualnie robić zdjęcia.

Opowieść spod latarni

 

  Żadne, miejskie środowisko przestępcze nie mogło się obyć bez kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. Przedwojenny Białystok nie był pod tym względem wyjątkowy. Szczególnie wiele o pladze prostytucji w Białymstoku w latach 30. ubiegłego wieku pisał tygodnik “Tempo”. Dla służby Afrodyty najlepszą porą były godziny podwieczorne. Wówczas to, kiedy zapłonęły latarnie, na ulice zwłaszcza śródmieścia, wychodziły ze swoich “nor i krokodylówek” różne ślicznotki, nazywane też florydami lub po prostu panienkami spod latarni.
  Niektóre były już notowane w kartotekach policyjnych albo w przychodni wenerycznej.Niektóre dopiero startowały. Służące domowe, pochodzące zwykle spod białostockich miasteczek, fordanserki z nocnych lokali, znudzone gimnazjalistki, a nawet panienki z całkiem szacownych domów. Niektóre nie skończyły nawet 15 lat. Prostytucji sprzyjały panujący od lat kryzys ekonomiczny, bezrobocie i duża nędza ludności. Nierząd więc kwitł, oczywiście pod opieką miejscowych opryszków.
  Po pewnym czasie dziewczęta z “czarną książeczką” (obowiązkowy dokument zarejestrowanej prostytutki) stawały się balastem dla władz miasta i społeczeństwa. Zapełniały szpitale i cele więzienne. W trakcie swojej pracy naprzykrzały się przechodniom na Rynku Kościuszki, ul. Sienkiewicza czy J. Piłsudskiego, nie mówiąc o przyległych, mniejszych uliczkach. Zalegalizowanych domów nierządu w Białymstoku nie było. W mieście działało natomiast wiele mleczarni, piwiarni czy kawiarni, które w rzeczywistości były potajemnymi domami publicznymi, w których w biały dzień serwowano wyszynk i panienkę do towarzystwa.
 

A teraz cytat, który oddaje dramaturgię dziewczyn zmuszanych zarabiać na ulicy…
  “Pójdziemy? Wyświechtany zwrot, powtarzany wielokrotnie przez zmordowane, ukarminowane i spękane wargi. Brzmi on jak nędzny i wieczny refren, o jednakowych zawsze tonach. Mężczyzna poszedł dalej, nie oglądając się nawet za mówiącą. Kobieta nie poczuła żadnego żalu, najmniejszej złości. Przyzwyczaiła się już do tego. Jej spojrzenie, bez śladu życia, znowu utkwiło w czarnym bruku ulicy.”
  Trudno jest ustalić dokładną liczbę prostytutek w międzywojennym Białymstoku. Oczywiście poza zarejestrowanymi. Córy Koryntu rekrutowały się bowiem nie z zawodowych ulicznic, które uprawiały swój proceder jawnie i bez skrupułów. Było ich kilka setek. Natomiast blisko 400 – 500 dziewczyn dorabiało w podobny sposób. Były wśród nich prostytutki “lepsze”, które świadczyły swe usługi zwykle dla małej garstki wtajemniczonych mężczyzn. Ale, jak podał reporter “Tempa”, blisko 50 proc. robotnic fabrycznych również parało się nierządem. Opłacały za to lichy pokoik, kupowały jedzenie, spłacały zaległy dług u pazernego sklepikarza, a nawet – co było już dużą ekstrawagancją – kupowały sobie modny kapelusz. I oczywiście pomagały rodzinie – niektóre miały dzieci.
  Centrum zabawowo-rozrywkowym w Białymstoku były Chanajki. Lupanary znajdowały się w co drugim domu. Szczególnie znane było te z ul. Krakowskiej, Marmurowej czy Orlańskiej. Białostocka policja i urząd sanitarno-obyczajowy co i rusz prowadziły nagonki na te przybytki. Karano właścicieli, zatrzymywano prostytutki. Nic to nie dawało. Na miejsce zamkniętych spelunek pojawiały się nowe. Chanajkowskie gejsze miały zawsze powodzenie.

Włodzimierz Jarmolik

Wielki spacer po Puszczy Knyszyńskiej.

Spacer po Puszczy Knyszyńskiej.

Jedną z naszych propozycji na ten jesienny czas jest spacer po Puszczy Knyszyńskiej. Pogoda za oknem nie rozpieszcza, ale nie martwcie się. Generalnie w naturze jest pewna równowaga i po tych wszystkich szaro-burych dniach połączonych z deszczem i wichurami nadchodzi czas na “Piękną złotą jesień”. Najbliższe tygodnie będziemy mogli rozkoszować się ciepłem i pięknym słońcem. Dlatego lepiej już wcześniej zaplanować sobie różne rzeczy.

Spacer po Puszczy Knyszyńskiej

Spędzanie czasu na świeżym powietrzu to najlepsze co można zrobić dla naszego organizmu. Dotleniony organizm to lepszy sen, brak jesiennej depresji i dużo siły do działania. A to szczególnie przyda się wszystkim tym, którzy byli na wakacjach i urlopach, a teraz cierpią, bo trzeba wracać do swoich obowiązków. Jest kilka miejsc, gdzie warto wybrać się na wycieczkę. Idealne miejsca to przede wszystkim Puszcze Knyszyńska. Im więcej przyrody tym lepiej. Pamiętajmy, by nie zbaczać jednak ze szlaków, bo możemy utknąć na bagnach, których w dzikich miejscach nie brakuje. Dlatego możecie skorzystać z gotowych propozycji tras, które dla Was przygotowaliśmy.

wielki-spacer-wsrod-natury

 

Trasa 1 (5 km) (1 godzina)

Trasa jaką możemy polecić zaczyna się w Białymstoku w rezerwacie Antoniuk. Po przebudowach dróg szlak jest nieprawidłowo oznaczony na początku, ale da się znaleźć odpowiednią drogę. Wystarczy zacząć tuż za rondem łączącym obwodnicę miasta z ul. Świętokrzyską. Jest tam droga prowadząca na działki. Dochodzimy do torów kolejowych, idziemy wzdłuż nich. Idąc cały czas prosto dojdziemy do samego Wasilkowa. Trzeba jednak uważać, bo ruch pociągów jest tam spory. Zawsze trzeba być gotowym na to, by ustąpić miejsca, aby nic nikomu się nie stało. Maszyna jest słyszana z daleka, więc bez obaw – nie trzeba uciekać, wystarczy nie wchodzić na tory i odsunąć się na bezpieczną odległość, gdy będzie przejeżdżać pociąg.

szlaki-piesze-podlaskie-tv

Trasa 2, odcinek 1:  (5 km) (1 godzina)

Idąc wzdłuż torów w pewnym momencie będzie przejście na drugą stronę. Mniej więcej na wysokości drogi prowadzącej do Muzeum Wsi. Skręcamy w prawo i wchodzimy do lasu. Następnie kręta drogą idziemy w prawo (będzie rozdroże). Gratulacje właśnie jesteśmy na niebieskim szlaku. Teraz wystarczy trzymać się oznaczeń na drzewach (niebieski pasek na białym tle, a później czerwony pasek na białym tle). Wycieczkę można zakończyć na pętli autobusu nr 9.

Trasa 2, odcinek 2: (4 km) (45 minut)

Oczywiście możemy iść dalej. Wystarczy pójść drogą wzdłuż pętli. Miniemy żwirownię, a następnie wejdziemy do lasu. Znów poprowadzą nas oznaczenia szlaku. Po drodze napotkamy ciekawe miejsca, w którym można napotkać drapieżne ptaki. Idziemy szlakiem aż dojdziemy do miejscowości Nowodworce. Tam będzie kolejny autobus, którym można wrócić. Można też iść dalej.

Trasa 2, odcinek 3: (10 km) (2 godziny)

Gdy wyjdziemy w z lasu w Nowodworcach, to musimy kierować się w prawo. Dojdziemy do drogi łączącej Białystok z Supraślem. Tam kierujemy się w lewo aż do miejscowości Ogrodniczki. Idziemy cały czas prosto w stronę Supraśla. Za górką, gdzie znajduje się MOR (parking rowerowy) skręcamy do lasu w prawo, a następnie idziemy 300 metrów i skręcamy w lewo. Dochodzimy do jeziora Komosa, które jest przepiękne o każdej porze roku, a wyspa znajdująca się nań jest po prostu urocza! Następnie idziemy cały czas prosto. Droga będzie jedna (a na rozwidleniach idziemy szerszą drogą). Dojdziemy prosto do Supraśla. W Supraślu możemy wybrać się nad Bulwary na następnie pójść w dwie strony. Za bulwarami, wychodząc na górę na most kierujmy się w stronę Krynek. Za kilkaset metrów dojdziemy do skrzyżowania i będziemy mieli do wyboru aż 3 alternatywy!

szlaki-puszczy-knyszynskiej

Trasa 2, odcinek 4: (15 km) (3 godziny)

W Supraślu na wcześniej wspominanym skrzyżowaniu idziemy w prawo. Następnie idziemy dłuższy odcinek prosto Puszczą Knyszyńską. Należy pamiętać by trzymać się oznaczeń szlaku (zielony pasek na białym tle). Szlakiem dojdziemy przepięknymi terenami (nawet górzystymi!) do miejscowości Kopna Góra. Przy odrobinie szczęścia napotkamy jelenie czy sarny. Tam zakończymy naszą wielką wycieczkę!

szlaki-puszczy-knyszynskiej

Trasa 3: (10 km) (2 godziny)

W Supraślu na wcześniej wspominanym skrzyżowaniu idziemy w lewo, a następnie na rozwidleniu dróg w lesie w lewo. Dojdziemy do takich miejscowości jak Zapieczki, Studzianki, Święta Woda, w których gdzie możemy wrócić komunikacją miejską do Białegostoku. Warto wcześniej zajść do Wasilkowa, gdzie znajduje się wspaniały cmentarz. Niektóre figury zapierają dech w piersiach.

Trasa 4: (15 km) (3 godziny)

W Supraślu idziemy w lewo, lecz później w lesie na rozwidleniu nie idziemy w lewo lecz kierujemy się na wprost. Później na rozwidleniu idziemy w prawo i dochodzimy do Jałówki. Idziemy dalej prosto do miejscowości Zacisze. Tam będzie rozwidlenie na 3 różne strony, my kierujemy się główną drogą prosto. Następnie na kolejnym rozwidleniu idziemy w lewo, mijamy miejscowości Budzisk i dochodzimy do Czarnej Białostockiej. Po drodze miniemy bagna, które prezentują się dość ciekawie. Będą one przy głównej drodze, na pewno ich nie przeoczymy.

spacer-wedrowki-piesze

Zatem jeżeli zechcemy przejść cały odcinek od Białegostoku do Kopnej Góry, to zarezerwujmy na to 7 godzin drogi. Zaopatrzmy się też w duże ilości jedzenia i wody. Warto wiedzieć, że to nasza propozycja wycieczki, dlatego są też inne trasy prowadzące przez Puszczę Knyszyńską i zawierające elementy, o których wspominaliśmy.

Oficjalne szlaki za suprasl.pl

Szlak Św. Wody długość –  ok. 27 km, znaki niebieskie.

Na szlaku znajduje się najpiękniejszy na Podlasiu cmentarz w Wasilkowie z charakterystycznymi rzeźbami (niektóre z nich są podświetlane nocą), a także fontannami. Opodal znajduje się miejsce kultu zwane Świętą Wodą z charakterystyczną Górą Krzyży. Szlak kończy bieg w zabytkowym Supraślu. Przebieg szlaku: Białystok – Nowodworce – Wasilków – Święta Woda – Dąbrówki – Studzianki – Supraśl

Szlak Supraski długość 17 km, znaki żółte.

Szlak bardzo atrakcyjny niemal o każdej porze roku, wiedzie przez piękne tereny leśne, jednak zimą panują tu idealne warunki do uprawiania narciarstwa biegowego. Przebieg szlaku: Supraśl – Podsupraśl – Rezerwat Jałówka – Ożynnik – Złota Wieś – Czarny Blok.

Spacer szlakiem skrajem Puszczy Knyszyńskiej znaki żółte, długość około 56 km.

Szlak biegnie południowym skrajem puszczy. Podczas marszu otaczają nas dorodne drzewostany puszczańskie, co pewien czas mijamy drewniane małe wioseczki. Największą miejscowością na trasie jest historyczny Gródek, która jest siedzibą znanego w Rzeczypospolitej rodu Chodkiewiczów. Podczas wędrówki warto na chwilę zatrzymać się np. w Mostowlanach aby wzok nacieszyć malowniczą doliną granicznej Świsłoczy. Przebieg szlaku: Wierobie – Zubki – Świsłoczany – Mostowlany – Zubry – Bielewicze – Straszewo – Gródek – Dzierniakowo – Sokole – Kozi Przeskok – leśniczówka Słomianka – Zacisze – Zajezierce – Kamionka – Henrykowo – Sobolewo

Spacer szlakiem borami Dorzecza Supraśli kolor znaków: zielony – 35 km

Trasa ciekawa krajobrazowo. Szlak rozpoczyna się w Grabówce i wiedzie przez najciekawsze fragmenty Puszczy Knyszyńskiej, przez Supraśl – centrum turystyczne Puszczy Knyszyńskiej i skupisko zabytków XVII-XIX- wiecznych, a kończy się w Kopnej Górze, gdzie dodatkowo atrakcją jest możliwość obejrzenia arboretum. Z uwagi na fakt, że jest on stosunkowo łatwy do przebycia (więcej trudności może sprawić jedynie pokonanie Krzemiennych Gór) mogą go przemierzać turyści zarówno zaawansowani jak i początkujący. Piękne bory w dorzeczu Supraśli oraz mocno pofałdowany teren w okolicach Krzemiennego to największe atuty tego szlaku.

Spacer szlakiem wzgórz Świętojańskich kolor znaków: czerwony – 27 km

Szlak o wybitnych walorach krajoznawczych. Prowadzi przez ciekawe fragmenty Puszczy Knyszyńskiej, w tym na odcinku kilku kilometrów grzbietem Wzgórz Świętojańskich, najwyższych wzniesień morenowych w puszczy. Rozpoczyna się we wsi Sokole. Biegnie przez centralny fragment Parku. Atrakcją są również śródleśne jeziorka i rzeki: Świniobródka, Płoska i Starzynka, jak również miejsca pamięci narodowej w Popówce oraz najwyższe wzniesienie – góra św. Jana. Kończy się zwiedzaniem Supraśla. Zmienność krajobrazów, ciekawy przebieg i dobry dojazd czynią ten szlak szczególnie atrakcyjnym

Spacer śladami Powstania Styczniowego kolor znaków: czerwony – 49 km

Spacer przypomina o ostatnim XIX-wiecznym zrywie niepodległościowym, jako że Puszcza Knyszyńska była schronieniem partii powstańczych z 1863 r. Szlak wyznaczają Uroczysko Chomontowszczyzna pod Waliłami, liczne kapliczki na tzw. świętych sosnach, imię arboretum w Kopnej Górze. Dodatkowym atutem trasy są rezerwaty przyrody: Międzyrzecze i Góra Pieszczana

Białostocki “Whitecheapel”

 

  Chanajki – północno wschodnia charakterystyczna dla Białegostoku dzielnica – wywiera dziwne , przygnębiające  wrażenie.może wskutek widoku mieszkańców o bladych , pomarszczonych twarzach, wolno i sennie snujących się po ulicach, a może ponure  barwy domów i otoczenia wywołują taki nastrój,a być może dzieje się to pod wpływem opowiadań o tej dzielnicy.
  Chanajki – Sa tam spelunki przestępców, gnieżdżą się tam najgorsze choroby ,wszechwładnie panuje brud,nędza i przestępstwo.
Nie mogą nie panować wśród licho płatnych robotników fabrycznych, wśród bezrobotnych ,wśród chłupników ,zrujnowanych sklepikarzy ,niezliczonej rzeszy- niepotrzebnych ludzi,wśród dzieci które ojca nie znają, bo o świcie wychodzi z domu,wraca zaś późnym wieczorem ,gdy wszyscy śpią.
  Młodzierz z Chanajek przeważnie uczy się w chederach ,gdzie stary mełamed wykłada Gemarę  ,Myszne i Tanach.Po ukończeniu chederu, młodzieniec zarabia na rodzinę w fabryce.Tak robi większość.Tylko nielicznym udaje się wyrwać z Chanajek.Mogą wyjechać do jeszywy, jeśli rodzice odkryją w nich talent talmudyczny i zechcą wysłać za ostatni grosz , mogą wygrać na loterii lub otrzymać spadek z Ameryki,mogą wreszcie wyjechać do Palestyny.
  Pozostałych- Chanajki trzymaja mocno i troskliwie-na głodnym wikcie,bez przyszłości w ciągłej niepewności,aż do niezawodnej pewnej śmierci.
  Nędza panująca wśród bezrobotnych na peryferiach naszego miasta-jest ponura i straszna…
Przejdzcie się ,panowie po peryferiach Białegostoku,zajrzyjcie w domki i chałupki zamieszkałej  tam biedoty,spójrzcie co tam sie dzieje -wtenczas dopiero będziecie mieli przed sobą obraz tej strasznej białostockiej nędzy i rozpaczy.
 

  Mieszkańcy domków i chałupek na peryferiach Białegostoku żyją zupełnie jak ludziej jaskiniowi. Żywność zbierają na śmietnikach.Jedzą wszystko,co wpadnie w ręce – obierzyny z ziemniaków zaprawiane solą i octem,główki śledzi,różne odpadki.
  Niektórzy z tych biedaków polują na psy ,twierdząc,że mięso psie jest tak samo dobre jak zajęce,jeśli je utuchyć naprzykład z cebulką, a smalec psi -to przecież bardzo zdrowy,na lekarstwo biorą go nawet apteki.Ponura i okropnie straszna nędza panuje na peryferiach stolicy województwa.
    na przedmieściach białostockich ,w dzielnicy tzw Piasków,także czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas,wyczekujących oddawna pracy i zmiany na lepsze.Brudne domki ,odrapane kamienice i nawpół zgniłe rudery,jakby naprężone w oczekiwaniu czegoś groźnego,tworzą z nędzą bezrobotnych jakąś jednolitą, monotonną i beznadziejną całość.
  W dzielnicach tych,zamieszkałych przez wszelką biedotę , wyrastają bakterie idei wywrotowych i czai się nienawiść-ślepa i bezmyślna-do wszystkiego i wszystkich.
  Głodujący szynowaie Izraela,zamieszkujący dzielnicę zwaną- Argentyną – białostocką,myszkują po zaułkach dzielnicy w poszukiwaniu resztek.Ręce ich otulone są w kawałki materii,głowy wciśnięte w ramiona młotem nędzy.Włóczą sie przez cały boży dzień,do późnego wieczora,bezczynni zadumani.
  …Gniew mój nie będzie trwał wiecznie… A jednak gniew Twój – o Panie !- przeciwko Izraelowi trwa w Białymstoku po dziś dzień

“Reportaż z Chanajek”
Tempo nr. 16 ,16 maja 1936
         

Ekolodzy w Puszczy Białowieskiej. Protestują czy dewastują?

Dość nieprzyjemne informacje skierowane w stronę ekologów spływają od Lasów Państwowych. Nie wiadomo w zasadzie komu przyznać rację. Bowiem od czasów protestów w Puszczy Białowieskiej rośnie ilość różnych incydentów na terenie lasu. W ostatnim czasie zniszczono tablice z napisami na ścieżkach edukacyjnych, popisano też drewno oraz zniszczono ambony. Ostatni incydent to wyrwanie słupka z tablicą “Rezerwat Przyrody Lasy Naturalne” i przeniesienie ją w miejsce lasu gospodarczego i wetknięcie przy stosie drewna. Widać, że ktoś próbował stworzyć zmanipulowany obraz jakoby w ścisłym rezerwacie leżał stos ściętego drewna. Wszystko to miało miejsce w Teremiskach. 

 

Znak wrócił już na swoje miejsce, ale należy się zastanowić kto za tym stoi. Incydenty pojawiły się od czasu, gdy w Puszczy protestują i mieszkają ekolodzy. Są tam osoby również zza granicy oraz takie, które mają radykalne poglądy dotyczące ochrony przyrody. Wrzucenie do sieci zmanipulowanego zdjęcia może być nastawione na zdobycie jak najwięcej polubień i udostępnień w serwisach społecznościowych – w myśl zasady, że kłamstwo powtórzone 1000 razy staje się prawdą (autor cytatu: Joseph Goebbels). Dziwi zaś dewastacja ambony –  która służy do obserwacji zwierząt, a także tablic na ścieżce edukacyjnej. 

 

Puszcza Białowieska staje się ofiarą protestów ekologów. Leśnicy są w Puszczy od lat i nie ulega wątpliwości, że najlepiej wiedzą jak o nią dbać. Zaś ktoś, kto do Puszczy przyjechał na “gościnne protesty” i próbuje wprowadzać własny porządek nie może mieć racji. Nie ma nic złego w prowadzeniu lasu po gospodarsku (eliminacja słabych drzew i zostawianie tylko silnych). Tak samo działa również natura, tylko eliminuje jeszcze większe ilości, a proces całkowitego odradzania lasu trwa 200 lat! Jeżeli zaufalibyśmy ekologom i wprowadzili ścisły rezerwat na terenie całej Puszczy Białowieskiej, to oznaczałoby tylko gospodarczy upadek powiatu hajnowskiego. Korzyści zaś nie byłoby żadnych.

 

fot. lasy.gov.pl

Zdrajców przed sąd

 

  Kilkadziesiąt lat temu groza wojny nie była żadną polityką, tylko codziennym życiem i taka historia mająca swój początek w 1920 r.  ,a której epilog nastąpił dopiero w grudniu 1925 r. na sali sądowej.
  Nacierający bolszewicy zajęli Białystok 28 lipca 1920 r. Już 30 lipca miasto stało się siedzibą Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski. Był to komunistyczny rząd, który w perspektywie miał rezydować w Warszawie. Ale póki co dobrze zainstalował się w Białymstoku.
  Jednym z jego sympatyków był mieszkający przy Sosnowej 36 Icko Kapłan. Najeźdźcy przydzielili mu “ważne stanowisko kontroli oraz dyspozycji robotnikami na młynach w Białymstoku”. Kapłan, gdy tylko poczuł siłę władzy, stał się postrachem okolicy.
Zdarzyło się, że na pobliskim cmentarzu, w gęstych zaroślach ukryło się czterech polskich żołnierzy. Zauważył ich niejaki Czubiński. Powiedział o tym sąsiadowi Rozengartenowi. Ustalili, że żołnierze nie mogą tam się ukrywać.
  Rozengarten podjął decyzję, schowa ich u siebie w domu. Obaj poszli więc na cmentarz, znaleźli kryjówkę żołnierzy i gdy nastał wieczór, ukradkiem przemknęli wszyscy na Sosnową. Minęły trzy dni i wydawać by się mogło, że akcja powiodła się.
Traf chciał, że gdy jeden z żołnierzy musiał wyjść za potrzebą, zauważyła go Chaja Przedrzecka. “Przerażona widokiem polskiego żołnierza narobiła krzyku”. Wieść o zajściu szybko dotarła do Kapłana. On już wiedział jak ma postąpić. Wkrótce do Rezengartena “przybyła patrol bolszewicka i zabrała ukrytych. Dokąd? Nikt dotychczas o tym nie wie”. Bolszewicy prawdopodobnie rozstrzelali Polaków. 22 sierpnia 1920 r. przepędzono bolszewików z Białegostoku. Icek Kapłan wystraszony zszedł ludziom z oczu. Wydawało mu się, że zapomniano o nim. Ale się przeliczył.
  3 grudnia 1925 r. przed sądem rozpoczął się niecodzienny proces. Sądzono oskarżonego o zdradę stanu Icka Kapłana. Oskarżał jeden z najwybitniejszych białostockich prokuratorów, Klank. Mówił, że jest on “komunistą, względnie komunizującym bolszewikiem, który musiał posiadać pełne zaufanie bolszewików, jeżeli powierzyli mu tak ważne funkcje”. Wydanie czterech żołnierzy prokurator zakwalifikował jako zbrodnię i zażądał dla Kapłana kary śmierci przez rozstrzelanie. Obrony oskarżonego podjął się adwokat Wacław Sławiński. Wspomagał go przybyły z Warszawy mecenas Perzyński. “Obydwaj obrońcy, po obszernych, rzeczowych i pełnych treści prawnej wywodach, zbili ciężkie oskarżenie prokuratora”. Sąd skazał Kapłana na 8 lat ciężkiego więzienia.
  Grudzień, 1925 r. był obfity w echa wydarzeń z sierpnia 1920 r. Bohaterem kolejnego z nich był zastępca Juliana Marchlewskiego, niejaki Kulikowski vel Stefański. Ten prymitywny psychopata, w imieniu swego mocodawcy w Białymstoku wydawał masowe wyroki śmierci. Skazanych przetrzymywano w starym więzieniu na rogu Sienkiewicza i Ogrodowej i w nowym wiezieniu na Kopernika.
  Pewnego sierpniowego dnia przed oblicze Kulikowskiego doprowadzono rannego oficera. Wyrok był – razstrielat. Ale nadszedł dzień 22 sierpnia. Bolszewicy sami musieli ratować swoją skórę i tak szczęśliwie oficer uszedł z życiem. W wolnym Białymstoku wstąpił do policji. W grudniowy dzień 1925 r. miał służbę na dworcu PKP. Właśnie przyjechał pociąg z Warszawy, który za kilka minut miał ruszyć dalej, do Wilna. Pasażerowie korzystając z postoju chętnie wychodzili na peron lub do dworcowego bufetu.
Wśród nich policjant rozpoznał Kulikowskiego. Podszedł do bolszewika i głośno, tak aby słychać go było na peronie krzyknął: “Aresztuję pana, to pan wydałeś na mnie wyrok śmierci!” Kulikowski oniemiał. Próbował zaprzeczać. Na próżno.
  Osadzonego w areszcie okazano kilku osobom. Wszyscy byli pewni. Przed nimi stał Kulikowski, zastępca Juliana Marchlewskiego.

Andrzej Lechowski

Potężna wichura na Podlasiu. Łamie drzewa. Będzie mocno padać

Każdy, kto marzył o pięknej złotej jesieni może być bardzo rozczarowany. W ostatnim czasie ciągle pada deszcz. Tylko czasem jest dzień, kiedy nie pada, a czasem nawet wyjrzy słońce. Choć dzisiaj wieje bardzo mocno, bo prawie 30 km/h, to w porywach potrafi dmuchać 90 km/h. Wtedy właśnie robi się niebezpiecznie, bo przy takiej prędkości zaczyna łamać drzewa. Na Podlasiu tornada na szczęście nie należą do częstych zjawisk, ale potrafią nawiedzić nasz region i spustoszyć okolicę.

 

Potężne tornado uderzyło w Białystok 16 czerwca 1987 r. Pojawiło się nagle, jakby znikąd. Tego dnia nie przewidywano nawet małych opadów deszczu. W ciągu kilku minut przemierzyło obszar pięciu kilometrów. Ciemny lej niszczył wszystko na swej drodze. W powietrzu latały nie tylko działkowe altany, ale i całe dachy domostw, a nawet samochodowy ciężarowe. Wielotonowe auta stanowiły dla trąby małe zabawki, drzewa zaś były kruchymi zapałkami. Załoga samolotu ruszającego z Krywlan minęła się z lejem o włos. Inny nie mieli takiego szczęścia. Żywioł uniósł chociażby budkę z portierem w środku. Rodziny traciły cały dobytek w mgnieniu oka. 

 

Dziś meteorolodzy przewidują, że może intensywnie padać i wiać wiatr przez cały dzień. Zjawiska te mogą powodować szkody materialne, a nawet zagrozić życiu, dlatego lepiej uważać z wychodzeniem na zewnątrz. Tornada raczej nie będzie, ale przy prędkości wiatru 90 km/h nie jest zbyt przyjemnie. 

Historia z przybytku płatnej miłości

Przybytki płatnej miłości przy ulicy Orlańskiej pozostające pod opieką białostockich gangsterów Rozengartena i Gorfinkiela szczególnie ostro piętnowali duchowni żydowscy, zwłaszcza zarząd synagogi z ul. Jerozolimskiej (obecnie bloki przy Kalinowskiego).

Pomimo ciągłych skarg na hałaśliwe sąsiedztwo owego przybytku do władz administracyjnych i na policję, nic nie pomagało. Dziewczęta pracujące dla Jankieczkie i Kokoszkie, jak nazywano gangsterów, były oficjalnie zameldowane w ich domach i każda posiadała oddzielny pokój. Jako legalna lokatorka płacąca regularnie komorne, mogła przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Właściciele obu tych tajnych domów publicznych nie mieli nic przeciwko temu. A nawet starali się, aby odwiedzających ich lokatorki było jak najwięcej.

Kryzys gospodarczy, który na przełomie lat 20. i 30. ogarnął niemal cały świat, dotarł również na Orlańską. Funkcjonujące tam dotąd wcale dobrze burdeliki zaczęły przynosić ich właścicielom coraz mniejsze dochody. Pomiędzy prostytutkami rozpoczęła się ostra walka o klienta.

Szwagrowie Rozengarten i Gorfinkiel, których łączyło tak wiele wspólnie przeprowadzonych afer i kradzieży, stali się teraz bezwzględnymi rywalami. Na porządku dziennym było więc terroryzowanie i bicie pensjonariuszek z konkurencyjnego lokalu, przeciąganie ich na swoją stronę obietnicą sprawiedliwego podziału zarobków.

W tym właśnie czasie jedna ze sponiewieranych przez Jankieczkie prostytutek, która przeprowadziła się od niego do domu Gorfinkiela, oskarżyła przed sędzią byłego pracodawcę o brutalne zmuszanie do nierządu. Rozpoczęło się dochodzenie, w trakcie którego wyszły na jaw jeszcze inne, ciemne sprawki Rozengartena.

W ten sposób, pod koniec 1932 r. król chanajkowskich zaułków trafił po raz kolejny za kratki. Pomimo licznych zarzutów Jankieczkie po kilku tygodniach był już na wolności. Sprawiła to kaucja złożona przez jego rodzinę. Miał jednak siedzieć w domu i czekać na pierwszą rozprawę sądową o sutenerstwo. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Prostytutka, od pobicia której wszystko się zaczęło, pomimo różnych perswazji nie chciała wycofać skargi.

Znajdującemu się w tarapatach ojcu postanowił przyjść z pomocą syn, 18-letni Połtyjer Rozengarten. 4 lutego 1933 r., gdy panienka lekkich obyczajów wracała z kolejnego przesłuchania w sądzie, młody Rozengarten zaczaił się na nią u wylotu Orlańskiej na Krakowską i dotkliwie pobił.

Posiniaczona i płacząca dziewczyna pobiegła czym prędzej do swojego obecnego opiekuna Szmula Gorfinkiela. Ten, nie zastanawiając się długo wysłał ją z żoną Małką na policję, aby złożyła skargę. Zaszedł im drogę sam Jankieczkie, który po wyczynie synalka, wiedział czym może się zrewanżować wredny szwagier.

Od słowa do słowa między Małką a mężem jej siostry Racheli zaczęła się kłótnia, szybko przemieniona w bójkę. Rozengarten przeliczył się jednak z siłami. Jego potężna pięść nie potrafiła powstrzymać dwóch rozwydrzonych kobiet, uzbrojonych w ostre paznokcie. Nie chcąc opuścić w niesławie pola walki, sięgnął po nóż. Głośny krzyk Gorfinkielowej, której ramienia sięgnął sprężynowiec chanajkowskiego zabijaki, zaalarmował jej męża Szmula. Ten nadbiegł czym prędzej na ratunek żonie. Wywiązała się bezpardonowa bitka między szwagrami. Ciosy padały gęsto z obu stron. Wreszcie Gorfinkielowi udało się trafić Rozengartena nożem w pierś. Za pierwszym celnym pchnięciem poszły następne. Jankieczkie, brocząc obficie krwią zwalił się na bruk.

Jego przeciwnik rzucił się do ucieczki. Na nic zdały się starania lekarzy ze szpitala św. Rocha, do którego szybko przewieziono pokłutego Rozengartena. Rany okazały się śmiertelne. W nocy z 6 na 7 lutego osławiony król Chanajek wyzionął ducha.

Włodzimierz Jarmolik

Zemsta za śmierć ojca

 

  W marcu 1933 r. przy ul. Orlańskiej doszło do samosądu. Syn zabitego głośnego przestępcy Jankiela Rozengartena – Połtyjer, postrzelił groźnie swoją ciotkę Małkę Gorfinkiel, żonę zabójcy swojego ojca. Wieść o tym, że syn nieżyjącego króla Chanajek staje przed sądem, zelektryzowała miejscowe podziemie.
  Salę rozpraw sądu okręgowego przy ul. Mickiewicza zapełniły tłumy hałaśliwej publiczności: panienki z domów publicznych prowadzonych przez obie powaśnione rodziny Rozengartenów i Gorfinkielów, złodzieje kieszonkowi, stali klienci sędziów śledczych i urzędu prokuratorskiego oraz mnóstwo innych podejrzanych typków.
  Przewodniczący rozprawie, wiceprezes sądu Tadeusz Giedroić z namaszczeniem odczytał akt oskarżenia. Połtyjer Rozengarten nie próbował nawet zaprzeczać. Wiedział, że fakty są przeciwko niemu. Poinstruowany przez adwokata Gruszkiewicza przedstawił ostatnią rozmowę z umierającym ojcem. Jankieczkie, jak nazywano króla rzezimieszków z Chanajek, czując zbliżającą się śmierć kazał przysiąc synowi, że dokona zemsty.
  Połtyjer opowiedział też, jak to Gorfinkiel, zadając ciosy nożem, wykrzykiwał słowa: To samo czeka całą twoją rodzinę! Rewolwer, z którego strzelał później do ciotki, Połtyjer również otrzymał od umierającego ojca. Wezwani na rozprawę świadkowie, poza poszkodowaną Gorfinkielową, nie mieli wiele do powiedzenia. Nikt nie chciał dostać nożem od chanajkowskich chojraków, koleżków oskarżonego. Niektórzy zmienili nawet swoje wcześniejsze zeznania, złożone w śledztwie.
  Ogólną wesołość na sali wzbudził rzeźnik, którego jatka mieściła się w pobliżu miejsca krwawej wendety. Przewodniczący sądu zwrócił uwagę, że mówi teraz co innego niż u sędziego śledczego. Ten zaś wyjaśnił z powagą, iż właśnie u pana śledczego był niedokładny, ponieważ w dniu przesłuchania nie mógł się skupić z powodu wielkiego zmartwienia. Jak się okazało, zmartwieniem tym była rewizja w jatce świadka i konfiskata mięsa z potajemnego uboju.
   Pod koniec rozprawy obrońca oskarżonego wystąpił z wnioskiem, ażeby jego klienta zbadał psychiatra. Sąd zgodził się na to i dwaj lekarze, biegli sądowi, wzięli Połtyjera w obroty. Niedługo potem ogłosili diagnozę: u oskarżonego brak co prawda oznak choroby psychicznej, jednak śmierć ojca mogła oddziałać na niego ujemnie. Po wypowiedzi lekarzy młody Rozengarten poweselał. Rozprawa zbliżała się do końca. Przyszła kolej na ostatnie wystąpienia prokuratora i obrońcy. Wszyscy wiedzieli z góry co powie prokurator: winien, wymierzyć najsurowszą karę!
  Znacznie bardziej urozmaicona była oracja mecenasa Gruszkiewicza. Powołał się on na haniebne warunki, w jakich przyszło żyć oskarżonemu, jego młody wiek i to, że działał pod wpływem silnego wzruszenia i żalu po zabitym ojcu. Obrońca domagał się zmiany kwalifikacji czynu, a przez to zmniejszenia kary. Po naradzie sędziowie ogłosili wyrok. Połtyjer skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa w stanie wzruszenia.
  Argumenty obrony wzięto więc pod uwagę. Nie chcąc nadużywać wyrozumiałości wymiaru sprawiedliwości, uradowany niskim wyrokiem, młodzian z Chanajek zrezygnował z przysługującej mu apelacji. O dziwo, również prokurator nie zapowiedział odwołania się od wyroku.
  Z wyroku niezbyt rada była tylko Małka Gorfinkielowa. Co prawda, jej prześladowca znalazł się za kratkami, jednak, jak gadano wśród wychodzącej z gmachu sądu publiki, z Ameryki wrócił ponoć starszy syn Rozengartena. Ktoś nawet słyszał, że wyrażał się o ciotce bardzo nieładnie.

Włodzimierz Jarmolik

Shoping po białostocku

Szła jesień 1935 r. Co przezorniejsi już dawno obszyli się w jesionki, zimowe pelisy i nieodzowne przy tych kreacjach wełniane czapki i szaliki. Ale na zapominalskich czekały promocje. Na Lipowej tuż przy Rynku, pod dwójką, miała sklep z wełną i włóczką niejaka Kapłanowa. Pewnego listopadowego dnia wywiesiła ona na swoim sklepie ogłoszenie, które wprawiło białostoczan w zdumienie. Wypisała bowiem, że “przy kupnie pokazuje wszystkie gatunki bezpłatnie”. Miejscowi dowcipnisie podchwycili wnet tę myśl zapytując, czy przed tą promocją Kapłanowa kazała płacić za oglądanie towaru. Jeśli tak, to “Słuchajcie, słuchajcie. Wielka okazja w sklepie p. Kapłanowej!”

 

Równie ekscytujący w nowoczesnym podejściu do handlu był Adolf Krauze. Prowadził on Zakład Elektro-Mechaniczny przy Kilińskiego 6, w budynku stojącym w podwórzu za pałacykiem gościnnym. Otóż tenże Krauze w listopadzie 1935 r. wprowadził do Białegostoku światowo brzmiący “shoping”. Zdziwionym mieszkańcom tłumaczył, że “wielkie magazyny New Yorku wyznaczają pewne godziny trzy razy w tygodniu na tak zwany shoping – na zwiedzanie i oglądanie towarów bez obowiązku kupna”. W tych to godzinach sprzedaż była wstrzymywana, a ekspedienci tylko pokazywali i demonstrowali towar zdejmowany z półek.

 

Nic Krauze nie wspominał o stoiskach monopolowych. Czy tam też wprowadzano nowoczesne metody promocji? Sam sprzedawał radioodbiorniki. Na inaugurację białostockiego shopingu sprowadził partię najnowszych modeli aparatów Telefunkena – Ambasador i Specjal. U Krauzego hasłem reklamowym było “Radjonabywcy! W imię własnego interesu powinniście wypróbować szereg aparatów”. No i interes się kręcił.
 

Na jeszcze lepszy pomysł wpadł Izrael Fajgin. Na upalne lato 1936 r. wyszykował lodonośny samochód anonsowany też jako “Lodo-car”. Wziął Fajgin półciężarówkę Berliet. Na platformie urządził coś w rodzaju budki z lodami. Miała kolorowe szyby i umieszczony po obu stronach napis:”Lody maszynowe i napoje chłodzące”. Zamysłem Fajgina, oprócz krążenia po centrum miasta, było dostarczanie “słodkich, a chłodzących specjałów” na plaże w Jurowcach i na Dojlidach, do Zwierzyńca i do popularnych podmiejskich letnisk. Białostoczanie z miejsca zaakceptowali ten sposób sprzedaży. Szczególną popularnością cieszyły się “prasowane lody w opakowaniu papierowym”.

 

Pojawienie się tego kolorowego samochodu na ulicach Białegostoku wzbudzało “zrozumiałą sensację i skupiało dookoła siebie chmary gapowiczów”. Zawistnie na taką konkurencję na kółkach patrzyli właściciele sklepów. A było o co się bić. Jak obliczono, mieszkańcy Białegostoku w upalne dni wypijali 4 tysiące litrów rozmaitych napoi chłodzących i zjadali 2 tysiące porcji lodów. Ale prawdziwa sensacja w marketingu dopiero miała nadejść. Wiosną 1936 r. Białystok obiegła wiadomość, że “wkrótce ma powstać magazyn typu tzw. a prix uniques”. Niezorientowanym w światowych trendach tłumaczono, że w sklepach takowych wszystkie towary są “po cenie jednolitej”. Czyli to, co i dziś, takie “wszystko po 5 zł”. Ale 75 lat temu ta nowość szokowała białostoczan. Pisano, że “system ten został rozwinięty do maximum w Ameryce, gdzie słynne Woolworth posiadają tysiące filii, w Anglii Max i Spencer, w Niemczech Ka-We-De, w Paryżu i na Riwierze”. Ale pomimo tych światowych rekomendacji żywione były pewne obawy, że w Białymstoku “magazyn taki prawdopodobnie od razu zbankrutuje”.

Andrzej Lechowski

Nie trzeba jechać do Niemiec na Oktorberfest. Zaczyna się w Białymstoku!

To prawdziwa gratka dla miłośników piwa. Jeden z białostockich lokali – Knay PUB postanowił zorganizować u siebie “Oktoberfest”. Od jutra do końca września będzie można pić piwo w wielkich kuflach, podziwiać obsługę w typowych bawarskich strojach, zajadać się preclami. Nie zabraknie też zabaw, konkursów i promocji. Dlatego też warto choć raz zajrzeć do jednego z najstarszych pubów w Białymstoku na kufel zimnego piwa.

 

Oktoberfest, to znana na całym świecie impreza ludowa, która zaczyna się w Niemczech również 16 września, tam potrwa do 3 października. Impreza odbywa się w Bawarii od 1810 roku! Zapewne wiele osób zastanawia się dlaczego Oktoberfest obchodzi się we Wrześniu. Po prostu w 1872 roku przesunięto imprezę na wcześniejszą datę, aby wykorzystać ciepłe dni, a teraz prawie po 150 latach nikomu nie przychodzi do głowy tego zmieniać. 

 

Knay PUB mieści się przy ul. Lipowej 14 w budynku, w którym kiedyś mieściło się Kino Pokój, teraz zaś mamy tam Chińskie Centrum Handlowe.

 

Tutaj Niemcy stracili setkę żołnierzy i tyle samo pojazdów

W najbliższą niedzielę (17 września) odbędzie się kolejna – 78. rocznica bitwy pod Olszewem (gmina Brańsk). Uroczystości będą miały miejsce – jak co roku – przy pomniku odsłoniętym 38 lat temu.

 

To właśnie tam, w nocy z 13 na 14 września 1939 roku, doszło do starcia pomiędzy Suwalską Brygada Kawalerii, która szła od strony Hodyszewa a niemieckim oddziałem pancernym. Marsz SBK–u do północy przebiegał bez zakłóceń. Na wschodnich obrzeżach wsi Brygada natknęła się na nieprzyjaciela. Polacy rozpoczęli atak. Początkowo zaskoczeni Niemcy bronili się bez skutku. Dopiero po jakimś czasie przystąpili do walki przy użyciu czołgów i samochodów pancernych. Bitwa trwała kilka godzin. Mimo poświęcenia się, polscy wojskowi nie przewyższyli wroga. W akcie zemsty za poniesione straty zabito mężczyzn. Kobiety i dzieci kazano zostawić. Żołnierze niemieccy spalili wszystkie budynki mieszkalne i zabudowania gospodarskie.

 

Według źródeł Instytutu Pamięci Narodowej pod Olszewem przeciwnik stracił około stu różnego rodzaju pojazdów, tyle samo żołnierzy. Po stronie polskiej poległo ponad 50 żołnierzy i oficerów, a powyżej stu było rannych. Zginęły 53 osoby cywilne oraz 30 jeńców.

 

Pamięć o tym wydarzeniu i ofiarach przetrwała do dziś dzięki mieszkańcom wsi i pobliskich miejscowości, którzy rokrocznie przybywają wraz z gośćmi na kolejne rocznice. A także dzięki Bożenie Pierzchało, miejscowej historyk, opiekunce Izby Pamięci Narodowej w Wyszkach, propagatorce pamięci o bitwie olszewskiej, autorce pracy magisterskiej na temat tej bitwy i pielęgnowaniu tradycji. 

 

Tegoroczne uroczystości rozpoczną się mszą świętą w południe. Następnie zostaną złożone kwiaty pod pomnikiem. W programie również piknik historyczny, przywitanie gości i rekonstrukcja bitwy w wykonaniu Szwadronu Honorowego 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich im. płk. J. Kozietulskiego. Obchody zakończą się apelem poległych o godzinie 20.00.

 

Rafał Górski

Pewnego razu na Piaskach

 

  Nie ma wątpliwości, że przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski. No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.
  Na posiłki do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego), pijakami jednak gardzono, i ci o tym wiedzieli. A całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej (“żywiło się tu pół Białegostoku”), lub “Pod kogutem” (flaczki i pyzy palce lizać).
  Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie i dopiero w PRL zaczęło się z bidy picie pod trzęsące się nóżki (galaretkę), lub wymokłego śledzika, a luksusem od święta był inwalida, czyli tatar z jednym jajkiem.  
  Z kroniki szkolnej. Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki.
  Atrakcją, o której wspominano latami, była beczka strachu, montowana w rejonie obecnego Centralu , magik jeździł motorem (motocyklem) po ścianach tejże beczki. A propos żulików…jak zawiesili ją na płocie, ale nie ma o to urazu. “Żywe byli”, dla swoich niegroźni, gorzej jak trafił się kawaler z innej dzielnicy. Na te odległe mówili z wyższością – za przeproszeniem – wysranki.

 
  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi spod białostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z “Kurym” na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.
  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało.
  Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Im głośniej i częściej się kłócili, tym serwis był bogatszy.
  Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6. To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe “apartamenty” znajdowały się na piętrze i poddaszu. Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe – niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) – w części z okapami, balkony.
  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul. Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła  bardzo ważną tajemnicę: ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.

Adam Czesław Dobroński

Na Lipowej nie ma czym oddychać! Czas na zmiany.

Popołudniowe godziny szczytu w Białymstoku to czas, gdy mieszkańcy wracają do domów z pracy i ze szkół. Mowa tu o godzinach między 15 a 17. Wtedy wszystkie główne ulice w mieście są przepełnione samochodami. To normalna sprawa w każdym większym mieście. Jest jedno ale. Jakiś czas temu ulica Lipowa została przebudowana. Stara kostka została wymieniona na nową, zaś całość została zwężona. Wymieniono także chodniki, a także zlikwidowano sporo zieleni. Każdego roku w naszym mieście przybywa samochodów. Nie jest to już towar luksusowy jak kiedyś. Dziś większość osób stać na posiadanie auta. W Białymstoku zarejestrowanych jest około 150 tysięcy aut. Jeżeli zestawimy ze sobą dwa fakty – coraz więcej samochodów z przebudową ulicy – w ten sposób, że jest cała z betonu z domieszką zieleni – to efekt końcowy niestety poraża.

 

Czy próbowaliście się kiedyś przejść ul. Lipową w popołudniowych godzinach szczytu? Nie radzimy, bo można się udusić, gdyż na Lipowej wtedy po prostu nie da się oddychać! Spaliny samochodów wypełniają całkowicie przestrzeń. Rośliny zaś to naturalny filtr, który wchłania CO2. Jeżeli roślin nie ma zbyt wiele, za to spalin za dużo, to z zabudowanej przestrzeni jaką jest ul. Lipowa – w godzinach szczytu tworzy się wręcz komora gazowa.

 

Ul. Lipowa w Białymstoku jest bardzo reprezentacyjna, to przedłużenie Rynku Kościuszki, który dla samochodów jest zamknięty. Tam brak zieleni więc aż tak nie doskwiera. Rozwiązania tego problemu nasuwają się same: albo zazielenić Lipową albo zamknąć ją dla samochodów od ul. Przejazd po Rynek Kościuszki tym samym wydłużając deptak i pozostawiając przejezdne skrzyżowania z Waryńskiego, Częstochowską, Malmeda i Liniarskiego. Zaś na Nowym Świecie pozostawić parking i postój Taxi. Można pokusić się również o przeniesienie wjazdu na parking hotelu Cristal od strony Liniarskiego i zamknięcie parkingu na Lipowej tuż przy samym Rynku Kościuszki.

 

Warto przypomnieć, że miasto zaczęło tworzyć alternatywną drogę idącą ul. Białówny i Mazowieckiego. Za jakiś czas plac Niepodległości przy Kościele Św. Rocha ma być przebudowany. Kiedyś był również plan na przebicie się przez Waryńskiego do Lipowej. Można by było to dokończyć. Niezależnie od planów, Lipową warto zamknąć jak najszybciej. Wyobraźmy sobie jak przyjemnie by było iść deptakiem od kościoła Św. Rocha, aż do katedry.

Zapewne ktoś zapyta co z autobusami. Można by było je pozostawić na czas przebicia się do Białówny.

Przyjedź posłuchać jeleni, gdzie spotkać jelenia

Przyjedź posłuchać jeleni nad Wigrami

Przyjedź posłuchać jeleni, Wigierski Park Narodowy zaprasza wszystkich miłośników przyrody na wyjątkowe wydarzenie nad Wigrami! Już 15 września o godzinie 18:30 przyjdźcie, aby wziąć udział w fascynujących atrakcjach przyrodniczych i spędzić niezapomniany wieczór w otoczeniu malowniczej natury. Rykowisko nad Wigrami stanie się areną fascynujących doświadczeń, więc rozpoczniemy od opowieści o jeleniach autorstwa Tomasza Huszczy, których historie przybliżą nam tajemnice tutejszych lasów. Następnie oczekuje nas pokaz filmu z cyklu “Obserwator”, który przeniesie nas w świat dzikiej przyrody.

Przyjedź posłuchać jeleni nad Wigrami

Po filmie rozpocznie się główna atrakcja wieczoru, mianowicie nocne nasłuchy jeleni w ich naturalnym środowisku. To niepowtarzalna okazja, aby poczuć magię nocy i doświadczyć bliskości natury w jej najczystszej formie. Wyciszenie, które panuje w ciemnościach lasu, pozwoli usłyszeć odgłosy otaczającej przyrody w zupełnie nowy sposób. Szum liści, odgłosy zwierząt nocnych, a może nawet charakterystyczne ryki jeleni, podsumowując wszystko to stworzy niezapomnianą symfonię natury. Całość wieczoru uświetni ognisko, które nie tylko rozgrzeje atmosferę, ale również stworzy niepowtarzalną scenerię dla wspólnego spotkania. Przy ognisku będzie okazja do dzielenia się wrażeniami z nocnych obserwacji, wymiany historii i doświadczeń. Wstęp na to wyjątkowe wydarzenie jest możliwy po wcześniejszym zapisaniu się i wykupieniu karty wstępu do Parku Narodowego. To idealna okazja dla wszystkich, którzy pragną bliższego kontaktu z naturą i też dla tych co chcą doświadczyć jej magicznej mocy. Szczegółowe informacje oraz zapisy można uzyskać kontaktując się z organizatorami wydarzenia.

Informacje o wydarzeniu

Data:15 września 2017
Godzina: 18:30
Miejsce: Słupie, Ośrodek Edukacji Środowiskowej

Program:
18:30 Opowieści o jeleniach Tomasza Huszczy
19:10 Pokaz filmu z cyklu Obserwator
19:30 Nocne nasłuchy jeleni w terenie
22:00 Ognisko

Bilet na te wydarzenie kosztuje 5zł, a ulgowa wersja tylko 2,5zł.

Zgłoszenia należy wysyłać na: [email protected]

Nie przegapcie tej wyjątkowej okazji do odkrycia uroku przyrody nad Wigrami. Dołączcie do naszego spotkania i przeżyjcie niezapomniane chwile w otoczeniu piękna natury! To nie tylko okazja do zobaczenia jeleni w ich naturalnym środowisku, ale także szansa na głębsze zrozumienie i docenienie bogactwa świata naturalnego.

Szajka złodziei kolejowych

 

  W  lutym 1924 r. do sprawdzania towarów na stojących na torach składów pociągowych zabrał się kierownik komisariatu kolejowego, Franciszek Pierso.  Doniesienia strażników były wprost porażające.
  Ginęło wszystko. Bezczelność złodziei sięgała nawet takich chwytów, jak poczęstowanie kolejarza w mundurze drogim papierosem, zabawienie rozmową, podczas gdy wspólnicy wynosili z wagonów rozmaite skrzynie i paki, które wędrując z rąk do rąk trafiały na furkę i mknęły w bezpieczne miejsce.
  Pierso zabrał się do śledztwa bardzo profesjonalnie. Obok okradzionego ostatnio składu towarowego pozostały na śniegu ślady stóp. Ciągnęły się one wzdłuż toru, aż do ulicy Grunwaldzkiej, a potem Pokornej. Idąc tym świeżym tropem, policjanci przepytywali napotkane osoby. Niektóre przypomniały sobie, że często spotykały, zawsze dość późną porą, wałęsających się jakby bez celu młodzieńców. Opisane ich sylwetki okazały się znane policyjnym agentom. Silna ekipa mundurowych i po cywilnemu udała się pod ustalone adresy, a to co odkryto w złodziejskich melinach przeszło najśmielsze oczekiwania.
  I tak w chatynce braci Piotra i Józefa Święcickich przy Grunwaldzkiej znaleziono pół worka cukru i kilkadziesiąt kilogramów mięsa wołowego, pochodzącego z ostatniego skoku na torach.
  Jeszcze bardziej udanie wypadła wizyta u Władysława Abramowicza na ul. Pokornej. W przemyślnej skrytce w piwnicy przeszukujący znaleźli dwie, nierozpieczętowane skrzynie z papierosami. Przy dalszym szukaniu znaleziono i inne łupy. Pary butów, pasy wojskowe, karabin francuski oraz rewolwer systemu “Buldog” (atrapa) do złudzenia przypominający prawdziwą broń. Na koniec, w niepozornej szafce odkryto 6 garniturów uszytych z kradzionego materiału. Młodzi złodziejaszkowie zostali aresztowani. Za innymi, ujawnionymi przy okazji złodziejami i paserami policja wszczęła intensywne poszukiwania.

  Przy badaniu już w policyjnym areszcie doszło do ważnego ustalenia. Świadek Gellert, kierownik “Ogniska” kolejowego rozpoznał w Abramowiczu osobnika, który przed rokiem zastąpił mu drogę z rewolwerem w ręku. Było to o około 23. na Szosie Żółtkowskiej. Chciał zabrać portfel, w którym znajdowało się 10 milionów marek. Rabunkowi zapobiegł uzbrojony strażnik kolejowy, który przechodził w pobliżu.
  6 maja 1924 r. w “Dzienniku Białostockim”, w rubryce kryminalnej pojawiła się notatka pod dosyć długim tytułem “Szajka złodziei kolejowych przed sądem. Na sprawę stawiło się 11, a jeden zbiegł”. Przypomniano w niej o wykryciu przez V komisariat PP grasujących uporczywie amatorów zawartości wagonowych składów, przez co skarb państwa tracił wiele miliardów marek. Orzekającym w tej sprawie był mecenas Sławiński. Złodzieje też nie byli bezbronni. W ich imieniu szukali przesłanek łagodzących tacy znani białostoccy adwokaci, jak: Gdański, Kaczorowski i Otto.
  Sąd przesłuchał kilkunastu świadków. Starał się ustalić rozmiary winy poszczególnych oskarżonych. W końcu, po długiej naradzie orzekł, co następuje: Józef Święcicki, Aleksander Ostapczuk i Antoni Łukaszewicz – 1 rok więzienia i po 40 zł opłat sądowych. Pozostali od 8 do 1 miesiąca na więziennym wikcie. Dwóch uniewinnił. Tylko Piotr Święcicki, który uznał za niestosowne stawać przed wymiarem sprawiedliwości, uniknął, tymczasowo, kary. Rozesłano za nim listy gończe.
  Trzeba przypomnieć, że w tym samym sławetnym roku 1924, policja odkryła “szczurów” kolejowych wśród samych kolejarzy. I znowu popisał się nieustępliwy, jeśli idzie o wizerunek prawa na dworcu, komendant Franciszek Pierso. Prowodyrzy szajki, bracia Jakubowscy, pracujący jako siła fizyczna przy ładowaniu towarów zostali ujęci.

Włodzimierz Jarmolik

Śmierć dorożkarza

 

  Pijani przyjezdni na dworcu, aroganccy wojskowi, również pod gazem, wreszcie miejscowa żulia z przedmieść przyczyniali białostockim dorożkarzom dużo kłopotów i powodów do strachu o własne życie.
  Osiemnastego maja 1933 r. dwóch chłopców od krów znalazło zwłoki mężczyzny w dorożkarskim uniformie. Leżały one w zaroślach na siódmym kilometrze szosy Białystok – Zabłudów, na poboczu drogi.
  Na miejsce przybył naczelnik urzędu śledczego komisarz Łabiak, a wraz z nim ekipa doświadczonych wywiadowców. Policję od dawna niepokoił wzrost napadów na dorożkarzy. Tym razem ofiarą zamachu padł Abram Blumsztajn z ulicy Cygańskiej, a powoził dorożką o numerze 141. Zginął od uderzenia tępym narzędziem. W kieszeniach dorożkarskiego płaszcza znaleziono 5 zł, co wykluczało zabójstwo na tle rabunkowym.
  Co zatem się stało? Koledzy widzieli Blumsztajna około drugiej w nocy przed dworcem. Podobno ktoś mu zaproponował jazdę za miasto, ale nie chciał zapłacić z góry. Chyba jednak udało się dojść do porozumienia. Inni dorożkarze zapamiętali, że o trzeciej Blumsztajn wiózł pasażera na tylnym siedzeniu. Policja podejrzewała, że klient nie miał pieniędzy i doszło do kłótni.
  Nie była to pierwsza ofiara śmiertelna, i niestety nie ostatnia. W 1927 r. na szosie między Białymstokiem a Wysokim Stoczkiem znaleziono zwłoki 17-letniego dorożkarza. Następnego roku strzał w tył głowy pozbawił życia Chaima Krukowskiego. W obu przypadkach sprawców wykryto i skazano. Czego chcieli mordercy? Chyba nie pieniędzy, bo dorożkarzom w Białymstoku wiodło się kiepsko. Taki Blumsztajn całe życie jeździł na cudzych dorożkach. Dopiero na 5 lat przed tragiczną śmiercią kupił sobie własną. Mimo to żył bardzo nędznie. Miał na utrzymaniu żonę, pięcioro dzieci, no i oczywiście konie.
  Do października 1923 r. białostoccy dorożkarze wyglądali jak przebierańcy. Każdy nosił odzież jaką chciał, albo raczej na jaką go było stać. Teraz władze miasta wydały polecenie, ażeby każdy dorożkarz miał obowiązkowo granatową liberię oraz okrągłą czapkę z ceraty, bo inaczej straci prawo jazdy. Jakby tego było mało, dorożki podlegały surowym przeglądom. Stanowiły przecież wizytówkę miasta. Sprawdzano oświetlenie, czystość, sprawność techniczną, a za najmniejsze uchybienia policja kropiła solidne mandaty.

  “Dziennik Białostocki” z 1935 r. opisał następującą scenkę z realiów miejskiego życia ulicznego. W kierunku dworca podąża obładowany pakunkami jegomość. – Siadaj pan, podwiozę za 60 groszy – woła jadący obok dorożkarz. Facet nie reaguje, biegnie dalej, choć już ledwo dyszy. – Podwiozę za 30 groszy – prawie prosi dorożkarz. Znowu nic. W ten sposób dorożkarz dojechał na dworzec na pusto. A oto co przytrafiło się Mojżeszowi Pudryckiemu 9 stycznia 1936 r. Wiózł on z restauracji “Perskie Oko” mocno wstawionego sierżanta 42 pułku piechoty, Alojzego Malinowskiego. Kiedy dorożka dotarła na miejsce, pijany sierżant rzucił Pudryckiemu 50 groszy i wysiadł. Ten zaczął się domagać jeszcze 30 groszy. Malinowski tylko odburknął i poszedł w kierunku domu. Pudrycki ruszył za wojskowym z batem w ręku. No i nastąpiła kolejna tragedia. Trzy strzały pozbawiły życia dorożkarza.

Włodzimierz Jarmolik

Czy dziewczynka z konweką jest wielkoludem?

Postanowiliśmy wrócić do genezy uwielbianego przez białostoczan muralu Dziewczynka z konewką. Mało kto już pamięta jego początki, było to bowiem w 2013 roku. A mural powstał na podstawie legendy Wojciecha Załęskiego z książki “Hecz, precz, stała się rzecz. Wydobyte z kufra pamięci. Artystka – Natalia Rak stworzyła Dziewczynkę na podstawie interpretacji legendy “Wielkoludy”. Legenda opowiada o tym, że w lasach żyły wielkoludy, które nie potrafiły zbyt wiele myśleć ani robić. Żywiły się więc malinami, całymi krzakami, sokami połamanych drzew, surową zwierzyną. Jednak nastały czasy, że jedzenia zaczęło brakować – szczególnie, gdy jest się Wielkoludem.

 

Nastały też czasy, że pojawili się ludzie naszego wzrostu. Wielkoludy zaczęły podglądać malutkich, którzy orali, siali, zbierali, robili mąkę i piekli chleb. Następnie wielkoludy próbowały naśladować ludzi zwykłego wzrostu. Efekt ich działania był jednak marny, bo ostatecznie umarli z głodu.

 

Jeżeli porówna się obraz Natalii Rak z legendą, to można dojść do wniosku, że choć Dziewczynka jest wielka, to wielkoludy musiały być jeszcze większe, bo moment, gdy ona podlewa drzewko – jest sceną podglądania prac maluczkich przez Wielkoludy. Warto też zauważyć, że dziś to malutcy podglądają wielką Dziewczynkę. Świat stanął na głowie?

 

 

 

Deweloper fałszował pieniądze

 

  Salomon Janielew, właściciel firmy budowlano-remontowej, lepiej był znany pod ksywą Rudy. Jego robotnicy budowali domki , klecili jakieś mury.Tymczasem on zajmował się fałszowaniem dolarów.
  Sprawa się rypła w drugiej połowie 1924 r. Oto jeden z sezonowych murarzy, niejaki Berko Lew, o niezbyt imponującym przydomku “Koza”, szperając w szopie Janielewa przy Częstochowskiej, trafił na skrytkę na dnie beczki, a w niej na paczkę 20-dolarowych banknotów. Radość była krótka. Pieniądze okazały się fałszywe. Mimo to “Koza” postanowił ze znalezionych dolarów skorzystać.
  W melinie przy Cichej przegrał szybko kilka 20-dolarówek do kumpla po fachu Borucha Lichcera. Ten, świadom trefności wygranej, nie przejął się tym zbytnio. Puścił zdobytą walutę dalej. Pomagała mu w tym małżonka Liza. Również Judes Lew, żona Berka, obdarowana przez męża kupką zielonych puściła się w wir zakupów. Żeby było prędzej połowica “Kozy” dobrała sobie do towarzystwa Abrama Gorfinkiela, pokątnego handlarza staroci z Rynku Siennego.
  Wraz z nim odwiedzała sklepiki i składy, zamawiając wszystko co wpadło jej w oko. Sam Berko Lew także nie próżnował. Odrzucił w kąt kielnię i młotek i zajął się beztroską degustacją alkoholi, wędrując od knajpy do knajpy po całych Chanajkach i okolicy.
  Salomon Janielew, który szybko się zorientował w swojej stracie, odwiedził Kozę w domu i kategorycznie zażądał zwrotu dolarów. Wystraszony Berko Lew, chociaż bojąc się dintojry chanajkowskich rzezimieszków, uparcie twierdził, że nie ma już ani jednego banknotu. Część rozdał znajomym, a resztę po prostu spalił. Janielew nie bardzo w to wierzył, ale “Koza” szedł w zaparte. Przed dalszym ciągiem sporu pomiędzy “Rudym” a “Kozą” tego ostatniego uchroniła policja.

  W styczniu 1925 r. bowiem, kierownik I komisariatu Jarnicki, a nieco później nieustraszony tropiciel przekręctw dolarowych na dworcu, Franciszek Pierso, trafili na ślad fałszerskiej afery. Idąc po nitce do kłębka, od ujawnionych podróbek dolarów do ich kolporterów, szybko przeprowadzili rewizję, konfiskaty i w końcu aresztowania. Pod klucz trafiły małżeństwa Lwów i Lichcerów, Abram Gorfinkiel, no i oczywiście, głoszący swoją niewinność , bardzo wzburzony Salomon Janielew. Śledztwo miało trwać jeszcze kilka miesięcy.
  W październiku 1926 r. sąd okręgowy pod przewodnictwem sędziego R. Moszyńskiego i przy udziale prokuratora K. Wolisza rozpoczął pierwszą sesję w powyższej sprawie. Oskarżeni mieli odpowiadać z art. 427 i 430 kodeksu karnego za usiłowanie puszczenia w obieg fałszywych dolarów.
  Obrony podjęli się z urzędu znani białostoccy adwokaci: Otto, Gruszkiewicz i Gdański. Ogłoszony wyrok był surowy. Berko Lew i Boruch Lichcer zarobili po 4 lata ciężkiego więzienia, Abram Gorfinkiel 2,5 roku, zaś Judes Lew, ona “Kozy” rok pobytu za kratkami.
  I tylko główny twórca procederu z fałszowaniem dolarów “Rudy” Janielew został uniewinniony. Sąd uwierzył, że on sam padł ofiarą oszustów, którzy zapłacili mu podrobionymi pieniędzmi. Jak się wkrótce okaże, owa wiara zostanie mocno nadwyrężona, kiedy Salomon Janielew zasiądzie ponownie na ławie oskarżonych.

Włodzimierz Jarmolik

Atak bombowy na Białystok

 

 
  Było pogodne niedzielne popołudnie, 24 czerwca 1923 roku. O tej porze, po Lipowej zawsze przechadzał się tłumek białostoczan. Kilka minut po 17 nagle na ulicy zaroiło się od policji i wojska. Momentalnie wśród przechodniów rozniosła się zatrważająca wieść. W podwórzu Powiatowej Komendy Uzupełnień, mieszczącej się w stylowej kamieniczce ozdobionej kariatydami, znaleziono bombę. Była “wielkich rozmiarów” i na szczęście “z niewyjaśnionych przyczyn, pomimo wszelkich przygotowań do wybuchu nie eksplodowała”.
  Przybyli na miejsce starosta i komendant policji zarządzili ostrożne przewiezienie bomby do “miejscowego arsenału artylerii”. Zebrany wokół tłum jeszcze długo rozprawiał, co by to mogło się stać, gdyby bomba jednak wybuchła. Po kilku dniach białostoczan zelektryzowała wieść, że tej samej niedzieli, podobną bombę znaleziono w PKU w Częstochowie. Ciekawe. Pomimo wysiłków policji nie udało się schwytać sprawców zamachu.
  Całkiem inna pirotechniczna historia zdarzyła się w styczniu 1924 roku. W cieszącym się doskonałą opinią gimnazjum Druskina, które znajdowało się przy ulicy Szlacheckiej, w jednej z sal prowadzona była lekcja. Początkowa wersja głosiła, że była to fizyka. Później okazało się, że był to “gabinet fizykalny”, ale lekcja była z chemii. Mniejsza o to. Był wieczór.
Nauczyciel, profesor Friede postanowił zademonstrować uczniom jedno z chemicznych doświadczeń. Zgromadzeni wokół katedry chłopcy z uwagą obserwowali jak chemik skrzętnie miesza wysypywane ze szklanych słoi substancje. Już miał się zbliżać do końca eksperymentu, gdy w pewnym momencie nastąpił silny wybuch.
  “Eksplozja gazów była tak wielka, że szyby w oknach gabinetu wypadły z ram, a przyrządy leżące na stole zostały rozrzucone po całej sali”. Kłęby dymu “pogrążyły oszołomionych uczniów w jakieś przedpiekle, z którego szukali ucieczki w panicznym popłochu”. Jeden z chłopców, Amiel, został dotkliwie poparzony. Groziła mu nawet utrata wzroku. Tylko dzięki natychmiastowej interwencji znakomitego białostockiego okulisty, doktora Borysa Pinesa, nie został okaleczony na całe życie.
  Dyrektor szkoły W. Oszkowski próbował zbagatelizować całe zajście. Tłumaczył, że to było więcej strachu niż zagrożenia, i że Amielowi nic poważnego się nie stało. W wydanym oświadczeniu stwierdził nawet, że w szkole nie prowadzono żadnych doświadczeń z gazami, więc jak mogły one wybuchnąć. Tak pogrążając się w kompromitujących go tłumaczeniach, dyrektor utwierdził tylko zainteresowanych, że groziło im ogromne niebezpieczeństwo.
  Ale prawdziwe bombardowanie urządził w Białymstoku Franciszek Gilewski. Był ślusarzem. Zakład swój miał przy Dąbrowskiego 2, w podwórzu. W czwartek 17 czerwca 1926 roku przywieziono mu 5 dużych beczek wykonanych z ocynkowanej blachy. Były one własnością Monopolu Spirytusowego i wymagały pilnej naprawy. Były dziurawe.
  Następnego dnia Gilewski od rana zabrał się za monopolowe beczki. “Zaczął nagrzewać je w celu lutowania dziur przy pomocy tak zwanego Schweitz aparatu”. Nie pomyślał przy tym, że w beczkach mogą być jeszcze resztki spirytusu. Te pod wpływem temperatury zamieniły się w gaz, który w miarę podgrzewania wybuchł. Najpierw znienacka wybuchła pierwsza beczka. Rozerwało ją tak nieszczęśliwie, że jej kawałki raniły znajdującą się w zakładzie dziewiętnastoletnią dziewczynę.
  Zanim ktokolwiek zorientował się co się dzieje, to eksplodowała druga beczka. W niej gazy wyrwały denko, a reszta cylindra niczym rakieta z ogromną prędkością pofrunęła w niebo. Przeleciała ponad piętrowa kamienicą i wyrżnęła w sam środek podwórza Powiatowej Komendy Uzupełnień przy Lipowej. Cudem, w ostatnim momencie, Gilewski zdążył drągiem zepchnąć z ognia trzy następne beczki, które już szykowały się do dalszego ostrzału okolicy.
  Szlachecka, Dąbrowskiego, Lipowa, to wszystko o rzut beretem. Czyżby to był taki białostocki bombowy trójkąt bermudzki.

Andrzej Lechowski