Arystokrata złodziejskiego fachu

  Był początek lat dwudziestych. Nic nie zapowiadało, że Franio Więckowski, młodzian zamieszkały przy ul. św. Rocha, uczęszczający do białostockiego Liceum Handlowego, zostanie jednym z najzdolniejszych miejscowych klawiszników.
  Karierę przestępczą Franek W. zaczął jednak od czegoś innego. W 1925 roku przyłączył się do gromadki oszustów, żerujących na naiwniakach znad Białki. Zaczął przyjmować zamówienia dla znanej firmy fotograficznej z Warszawy. Komu portret, komu powiększone zdjęcie ślubne – tak brzmiały jego uliczne okrzyki. Brał zaliczki, wystawiał pokwitowania, no i hulał. Sąd skazał go na pół roku więzienia.
  Po  wyjściu  na wolność  Więckowski  na dobre związał się z białostockim światkiem przestępczym. Najczęściej można było go spotkać w restauracji “Łącz” albo w sali bilardowej “Polonia” przy Rynku Kościuszki.
Spędzał tam beztrosko czas z podobnymi do siebie niebieskimi ptakami. Żeby zdobyć pieniądze na alkohol i i rozrywki, zaczął kraść. Miał przy tym ulubioną metodę – na gościa. Wchodził w marynarce do kawiarni, restauracji czy hotelu, a starał się wyjść w ściągniętym ukradkiem futrze, palcie lub płaszczu.
  W 1927 r. spotkała go z tego powodu kolejna przykrość. Przyłapany ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego, trafił znowu na pół roku za kratki.
Na przełomie lat 20. i 30. nowym towarzystwem Więckowskiego stali się złodzieje mieszkaniowi. Początkowo byli to pospolici włamywacze, chodzący na robotę z łomem. Szybko jednak ambitny młodzian zaczął zadawać się tylko z chanajkowskimi klawisznikami.
  Miał talent, więc szybko znalazł się na szczycie złodziejskiej hierarchii. Klawisznicy stanowili, obok kasiarzy, arystokrację złodziejskiego fachu. Gardząc prymitywnymi metodami, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślnych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu.     Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle. Później, poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem (tzw. piórkiem) klawisznik uzyskiwał informację co do nacięć na podrobionym kluczu. Takie zabiegi trwały zwykle kilka dni. Trzeba było zachować ostrożność przed mieszkańcami wybranego domu. Klawisznicy pracowali zwykle w kilkuosobowych grupach. Na początku lat trzydziestych liderem jednej z nich został Więckowski.

  W lutym 1934 r. białostocki tygodnik “Reflektor” w artykule pt. “Schwytani włamywacze” donosił, że dnia 24 bm. tuż przed północą, pełniący obchód funkcjonariusz z posterunku kolejowego trafił na teren składów przedsiębiorstwa “Warrant”. Zauważył świeżo wyłamane sztachety w parkanie.   Zaintrygowany tym wszedł przez otwór do ogrodu, a następnie pod sam mur składnicy. Usłyszał nagle okrzyk: zeks! i zobaczył trzy przemykające się sylwetki. Mając pistolet, zatrzymał mężczyzn. Byli to Franciszek Więckowski, Nochim Abelewicz i Icek Goldstein. Wszyscy dostali po roku więzienia.
  Ponieważ Więckowski wyrobił już sobie markę zatwardziałego recydywisty, po wyjściu na wolność znalazł się pod bacznym nadzorem wywiadowców i policyjnych donosicieli. Przy każdym bardziej zuchwałym włamaniu właśnie Więckowskiego i oczywiście kilku jeszcze wybitniejszych klawiszników, wzywano na przesłuchania, urządzano konfrontacje z poszkodowanymi, przeprowadzano skrupulatne rewizje w ich mieszkaniach i sprawdzano bardzo dokładnie alibi. W takich warunkach pracować złodziejowi jest bardzo trudno.
  W 1936 r. Franciszek Więckowski znowu wpadł. Wraz ze swoim nowym wspólnikiem, niejakim Kazimierzem Galickim dokonał kradzieży znacznej ilości biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Przodownik białostockiej policji śledczej, Sznekenberg w trakcie oględzin miejsca przestępstwa bezbłędnie rozpoznał sprawców po sposobie włamania. Sąd grodzki dowiódł Więckowskiemu winę.   Za złodziejem znowu zamknęła się brama więzienna. Tym razem na dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

W zespole Jullis Band grał stryj naszego Czytelnika Wiktora Socewicza, który udostępnił nam to zdjęcie za co dziękujemy. Mikołaj Socewicz (1909-1942) na zdjęciu drugi z prawej - (siedzi z trąbką). W czasie wojny używał on pseudonimów "Kola" i "Tatuncio". Był żołnierzem III Odcinka "Wachlarza' i zginął w czasie jednej z akcji dywersyjnych w 1942 roku.

Restauracje jak z wielkiego świata

W 1880 roku w kamienicy Judela Krupnickiego przy ulicy Kilińskiego pod siedemnastką otwarta została pierwszej klasy restauracja Ermitaż. Natomiast w 1934 roku w tymże lokalu rozpoczęła działalność restauracja Bristol.

 

Z Ermitaża oznajmiał, że “śniadania, obiady i kolacje z karty, składają się z samych świeżych produktów po umiarkowanych cenach”. Kuchnia w tym lokalu była “ruska i francuska”. Zapewniano też, że szef kuchni wspaniale zna się na rzeczy. Atrakcją restauracji był wykwintnie urządzony wielki balkon, na którym wieczorami grała orkiestra. Zaznaczano, że kelnerami są wyłącznie mężczyźni, a serwowane wina pochodzą z Rosji i “inostrannych firm”.

 

W Ermitażu można było też zamówić dania do domu. Dostarczano je nawet do miejscowości za miastem. Tuż obok Ermitażu, na Rynku pod jedynką była restauracja Leśniewskiego. To w niej wieczorem 19 lutego 1919 r. częstowano ciastem i herbatą wkraczające do Białegostoku wojsko polskie. Z drugiej zaś strony Kilińskiego, w pałacyku gościnnym należącym do niemieckiego przemysłowca Litterera, w październiku 1912 r. oczywiście też “pierwszej klasy” restaurację Renaissance, otworzył A. Wiśniewski. Renesans urządzony był z wielkim komfortem. Miał specjalne rodzinne loże i oddzielne “rozkoszne gabineciki”. Obowiązkowo było rosyjskie i zagraniczne wino i kucharz wyśmienicie znający swój fach.

Od godziny 21 zaczynała grać w Renesansie smyczkowa orkiestra. Ale jaka! Składała się z samych młodych dziewcząt. Wejście do Renesansu było bezpłatne, ale dalej to lepiej milczeć. Było zdecydowanie drożej niż w Ermitażu. Przeto klienci woleli przesiadywać właśnie tam. To nie przypadło do gustu Wiśniewskiemu. Postanowił działać. Razem ze swoim szwagrem Muszyńskim podpalił Ermitaż. Oczywiście, że wylądował w kryminale, a w październiku 1913 r. zamiast świętować rocznicę Renesansu, wraz ze swym szwagrem stanął przed sądem. Jakież było zdziwienie właściciela Ermitażu, gdy usłyszał od tegoż sądu, że podpalacze są niewinni. Ermitaż po spaleniu już nie podniósł się. Tymczasem Renesansowi udało się przetrwać wojnę.

 

W wolnym Białymstoku Wiśniewski ogłosił się natychmiast, że zatrudnia nowych, oczywiście wyśmienicie znających swój fach kucharzy. W następnych latach w pałacyku lokale zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw była popularna cukiernia Hirsza Wiedera, a od 1934 roku był Savoy i Cafe – Bar. I właśnie w tym samym 1934 r., w dawnym lokalu Ermitażu otwarta została restauracja Bristol.

 

Nie wiadomo, czy ostrze jej reklamy skierowane było w stronę Kilińskiego 6, ale brzmiało wyzywająco i groźnie dla konkurencji. “Chcesz mieć zdrowy żołądek, nie chorować i zabawić się wesoło – wstąp do restauracji Bristol”. “Mistrz Kulinarii” Henryk Filipkowski polecał doskonałe szaszłyki i inne frykasy kuchni wschodniej. Tak dobierał potrawy, że obiad składający się z trzech dań kosztował u niego tylko złotówkę. No i znów to samo, co 20 lat wcześniej doprowadziło do szaleństwa restauratora Wiśniewskiego. W Bristolu, w odróżnieniu od Cafe Baru, bufet był “zaopatrzony w różne napoje po cenach znacznie zniżonych”. A do tego wszystkiego oczywiście “solidna obsługa” i “pierwszorzędna” orkiestra pod batutą niejakiego Brauna.

Co na to Cafe Bar? Nie, nie żaden szwagier nie wchodził tym razem w rachubę. Zbliżał się właśnie sylwester. Białostoczanie szykowali się do wielkiego szaleństwa. Właściciel Cafe Baru zapraszał na “Wesołą noc”, sam śmiejąc się w duchu, że najweselszą zabawę to sprawi Bristolowi. Przed samym sylwestrem wystrzelił. “Karta wstępu wraz z kolacją od 2 zł 50 gr do 5 zł”. A do tego całą noc miała grać “ulubiona orkiestra The Jullis Band”.

 

Dwa pięćdziesiąt za sylwestra, wtedy gdy gazeta kosztowała 25 groszy! I to gdzie? W najmodniejszym lokalu sezonu, w Cafe Barze. Cios był celny. Wszystkie stoliki zarezerwowano jednego dnia. Na sali nadkomplet. Niepojęte! Takie były to czasy. A gdyby dziś za 20 zł spędzić sylwestra. No właśnie, gdzie?

Andrzej Lechowski

Młynowa 2. Tu zaczynały się Piaski

  Chanajki i Piaski – te dwie nazwy nieodmiennie kojarzą się z nieistniejącymi dzielnicami żydowskimi. Rozciągały się one niegdyś na południe od Rynku Kościuszki.
Kres ich istnienia nastąpił w czasie II wojny światowej, a dzieła zniszczenia dopełniły późniejsze urbanistyczne przekształcenia miasta.  Znacznie więcej starej zabudowy przetrwało na terenie dzielnicy Piaski. Trudno dziś wskazać jednoznacznie przebieg granicy między dwiema dzielnicami.     Nie ulega jednak wątpliwości, że zabytkowe domy przy ul. Młynowej, począwszy od jej zbiegu z ul. Suraską i Piękną, stały niegdyś “na Piaskach”.
Skąd ta nazwa? Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że pochodzi ona od topograficznej charakterystyki terenów położonych tuż przy zachodniej i południowej granicy Białegostoku.
o ciekawe, już w XVIII w. zanotowano, że za bramą suraską droga w kierunku wsi Słoboda przebiegała “otwartym polem piaskami po prawej stronie browarów”. W kolejnych dziesięcioleciach często w źródłach historycznych notowano “piaski” lub domy “na piaskach”.
  W ciągu XIX stulecia cały ten obszar zabudowali sprowadzający się do miasta Żydzi. Najszybciej, bo już w połowie tego wieku, powstały parcele miejskie w okolicy nieistniejącego już cmentarza rabinackiego (dziś obszar ten zajmuje w znacznej części Park Centralny). Pozostałością rozwoju tej części miasta, a zarazem symbolicznym punktem granicznym dzielnicy Piaski, jest dom przy ul. Młynowej 2.
  Działka, na której dziś stoi omawiany zabytek, powstała już na przełomie XVIII i XIX w., bezpośrednio przy cmentarzu rabinackim. Na przełomie lat 70. i 80. XIX w. grunta te przynależały do Peszy Rożańskiej oraz Benjamina Szustera.
Przed 1884 r. omawianą posesję, powstałą z fragmentów działek należących uprzednio do Rożańskiej i Szustera, nabyli Mordchel i Dwora Zawadzcy.
Mordchel zmarł pod koniec 1891 lub na początku 1892 r. Pozostawił nieruchomość obciążoną niespłaconymi długami. W ramach egzekucji należności wobec wierzycieli została ona zlicytowana 12 kwietnia 1893 r. Nabyła ją Szosza Zawadzka, żona Gdala, wnuka Mordchela. Z Szoszą, córką Wolfa Szmerkesa (właściciel domu przy ul. Mostowej 6) Gdal ożenił się w 1888 r.

  Nabyta przez Szoszę nieruchomość, położona wówczas przy ul. Błotnistej, składała się z dwóch domów, z których jeden był stary, a drugi nowy. Wszystkie budynki, wzniesione z drewna i pokryte dachówką, powstały pomiędzy 1884 a 1892 r. 24 kwietnia 1895 r. Szosza odsprzedała Gdalowi Zawadzkiemu prawa do połowy majątku kupionego w 1893 r. W kolejnym roku zadłużyła się w Petersbursko-Tulskim Banku Ziemskim na kwotę 6000 rubli.
  Pieniądze przeznaczyła na budowę zachowanego do dziś domu przy ul. Młynowej 2. Wzniesiono go prawdopodobnie na przełomie 1896 i 1897 r., a na pewno przed 1899 r.
Z 1915 r. pochodzi najwcześniejszy znany spis mieszkańców omawianego domu. Żyły w nim wówczas cztery rodziny. Największy lokal na piętrze zajmowali Zawadzcy z dziećmi: Lwem (w latach 30. XX w. pracował wówczas jako blacharz), Mejerem, Małką, Szyfrą i Szymonem.
  Pozostałe lokale wynajmowali wyłącznie Żydzi. W 1915 r. byli to Rakowszczykowie, Gierginowie i Percowscy. Rakowszczykowie pod tym adresem mieszkali najdłużej. Głową rodziny był Aron, który ok. 1913 r. założył w parterze domu przy ul. Młynowej 2 skład apteczny i kosmetyczny.
W 1935 r. Rakowszczykowie sprzedali aptekę Józefowi Epelbaumowi, on zaś jeszcze tego samego roku odstąpił ją Benjaminowi Gutmanowi.
Z kolei w 1932 r. pod adresem ul. Młynowa 2 wymieniono dwóch lekarzy-dentystów: Arona Rakowszczyka i M. Rakowszczyk-Cytron. Funkcjonowanie zarówno apteki, jak i gabinetu dentystycznego, znacząco podwyższyło prestiż domu Zawadzkich.
  Oprócz firmy Rakowszczyka w parterze działał wymieniony w 1914 r. sklep galanteryjny S. Lewina. W latach ok. 1928-1935 jedno z mieszkań wynajmował jego potomek – Michel Lewin, prowadzący w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 14 sprzedaż mięsa.
  W 1921 r. zarejestrowano działającą przy ul. Młynowej 2 sprzedaż wyrobów galanteryjnych Mordki Warona, a w 1922 r. sklep spożywczy Mojżesza Boczkowskiego.
Zawadzcy pozostawali właścicielami domu przy ul. Młynowej 2 do 1941 r. Holokaust przeżył tylko wnuk Gdala i Szoszy Zawadzkich – Mejer. W 1948 r. odzyskał sądownie prawa do swojej nieruchomości, po czym odsprzedał ją miastu, w posiadaniu którego pozostaje do dnia dzisiejszego.
  W 1952 r. budynek podzielony był na osiem lokali mieszkalnych, w których żyło łącznie 41 lokatorów. Na parterze, w lokalu po prawej stronie od bramy wjazdowej, działał wówczas uspołeczniony zakład fryzjerski.
  Aż do końca XX w. budynek pełnił funkcje mieszkaniowe, połączone z drobnymi usługami w dolnej kondygnacji. Dziś budynek jest pustostanem.

Wiesław Wróbel

Szpicbródka po białostocku

  W II Rzeczpospolitej warszawscy fachowcy od rozpruwania kas pancernych rzeczywiście nie mieli sobie równych. Ich występy odnotowywano w całym kraju. Białystok też nie mógł być pozbawiony tej wątpliwej, zresztą przyjemności.
  Po raz pierwszy warszawscy rozpruwacze kas ogniotrwałych dali znać o sobie w 1924 r. Obiektem ich zainteresowania stało się Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe. Mieściło się ono na ul. Kilińskiego pod nr 23.
  Był październikowy ranek, a sprzątaczka biura nie mogła otworzyć drzwi do lokalu. Wezwała na pomoc woźnego. Ten sprawdził zamki i stwierdził, że zostały one zaklinowane. Potrzebna była pomoc ślusarza.
  Jednak ten okazał się bezradny. Dopiero wykorzystując drabinę dostano się z drugiej strony do budynku. Na drugi dzień Dziennik Białostocki dokładnie opisał wypadki, które zaszły w lokalu Towarzystwa.
  Oczywiście o tym dziennikarze dowiedzieli się z przecieków z Ekspozytury Urzędu Śledczego. Złodzieje, a było ich przynajmniej dwóch, dostali się do biura około północy przy pomocy podrobionych kluczy. Zamknęli drzwi, zaklinowali zamki i zabrali się do prucia dwóch szaf pancernych.

  Musieli to być nieźli spece od tej roboty, bo kasy, jedna nawet z podwójnymi drzwiami zostały rozprute bardzo fachowo. Niestety, w środku nie znaleźli spodziewanego łupu. Zgodnie z regulaminem bowiem urzędnicy Towarzystwa codziennie, po zakończeniu pracy, przenosili zgromadzone pieniądze do specjalnej skrytki.
  Ekipa z EUŚ bez trudu zrekonstruowała przebieg włamania. Poznała też rękę doświadczonego kasiarza. Od razu padło podejrzenie na speców z Warszawy. Tam bowiem osiedli znani w całym byłym Imperium Rosyjskim mistrzowie w kasiarskim fachu ze Stanisławem Cichockim, czyli sławnym Szpicbródką na czele.
  Cóż, pech włamywaczy. Musieli obyć się smakiem, uciekli przez okno i wrócili do Warszawy.
Być może ta sama ekipa pojawiła się ponownie w Białymstoku w lipcu 1927 r. I znowu na ul. Kilińskiego, tym razem pod nr 19. Mieściło się tam biuro transportowe Scheneker i Spółka. Tym razem złodziejom opłacił się ich trud.
  Znowu dziennikarz Dziennika Białostockiego, korzystając ze swojego źródła w EUS miał o czym pisać. Była północ, wymarzona pora dla różnej maści włamywaczy.

Dostali się oni do mieszkania położonego bezpośrednio nad biurem okradzionej firmy. Było ono puste, jego właściciele wyjechali na leczenie do Krynicy Morskiej. Stąd złodzieje przebili otwór w podłodze i spuścili się do lokalu niżej, korzystając ze sznurowej drabinki. Tam też wszystko poszło gładko. Nowoczesna szafa ogniotrwała została odsunięta od ściany i tylna jej strona została rozpruta przy pomocy boru i raka, typowych narzędzi kasiarskich, oczywiście obok palnika acetylenowego.
  Według informatorów białostockiego reportera w kasie znajdowało się 20 tys. złotych gotówką, a także kupa złotych 20-dolarówek i 10-rublówek. Były też czeki wartościowe po 1000 dolarów każdy z niemieckiego banku w Hamburgu i wiele czeków prywatnych podżyrowanych przez znanych białostockich przemysłowców i kupców.
  Po wykonaniu swojej roboty włamywacze wydostali się tą samą drogą, którą przyszli. Bez przeszkód wyszli na zewnątrz budynku i ślad po nich zaginął.
Wobec takich speców od kas policja była raczej bezradna. Tak jak warszawscy kasiarze odwiedzali Białystok, tak i nasi, miejscowi spece działali z powodzeniem na prowincji. Przykładem takiego, pracowitego złodzieja był Mejer Krynicki.
  I  ponownie odwołamy się do relacji z Dziennika Białostockiego. W nocy z 23 na 24 stycznia 1931 r. dokonano włamania do Banku Ludowego w Wołpie (powiat grodzieński przedwojennego woj. białostockiego). Złodzieje ukręcili kłódkę przy drzwiach, rozpruli kasę i z kilkuset dolarami i obligacjami pożyczki budowlanej zbiegli.
  Ze względu na sposób dokonanego włamania podejrzenie policji padło na białostockiego kasiarza Krynickiego. Ponieważ pisały o tym lokalne gazety, złodziej poczuł się obrażony, odwiedził nawet redakcję Dziennika Białostockiego, żądając sprostowania. Być może by to i nastąpiło, gdyby nie jeden fakt.
  Kilka dni później nasz białostocki Szpicbródka został przyłapany na gorącym uczynku w Brześciu nad Bugiem, kiedy zabierał się do otwierania kolejnej kasy. Wyrok – dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

Wielka powódź

  Trudno uwierzyć, ale to widok zalanej wodami Białki ul. Jurowieckiej w 1922 roku .Rzeka Białka, dziś wyglądająca jak niewinny strumyk, budziła przez wieki szacunek. I grozę.
  Najpierw wraz ze stawami i rozległymi mokradłami miała znaczenie obronne. Potem napędzała koła młynowe, była wielce przydatna gospodarzom i włókiennikom, cieszyła szukających relaksu.
Ale też Białka, niestety, wywoływała i skojarzenia przykre.
  Ponurą sławą cieszył się mostek na Białce, z którego rzucały się w nurty zrozpaczone samobójczynie. I tylko dowcipnisie twierdzili, że owe panie miały znaczne większe szanse, by swym czynem skruszyć serce obiektów żarliwych westchnień, niż by porzucić na zawsze padół łez.
28 lipca 1922 roku “Dziennik Białostocki” odnotował skutki wielkiej powodzi w mieście Białymstoku. Zatopione zostały m.in. Bank Przemysłu i Handlu i firma “Textil” przy ul. Sienkiewicza oraz synagoga przy ul. Nadrzecznej (na czas usunięto święte księgi!).

  Komunikacja piesza przez Białkę była możliwa tylko przez most przy ulicy Pałacowej, bo pozostałe skryła woda. Zalane zostały nawet piętra w budynkach położonych bliżej rzeki.
Do akcji wkroczyły służby wojewody i prezydenta miasta, korzystano z pomocy wojska, kto żyw spieszył patrzeć na ten wybryk natury.
  Niestety, stanęła produkcja w wielu fabrykach, pisano o milionowych stratach i ogromnie cierpień mieszkańców. Radowały się pewnie tylko dzieci.
  Na mniejszą skalę powódź powtórzyła się w maju 1938 roku.

Adam Czesław Dobroński
fot.M. Jankowski

Bieg kolarski propagandowy

  W dniu 25 września 1938 roku odbył “bieg kolarski propagandowy w maskach przeciwgazowych”  Wystartowało 14 drużyn w składach pięcioosobowych.
Kolarze mieli do przejechania 30 km, w tym ostatnie dwa kilometry w maskach przeciwgazowych.       Przez miasto zawodnicy przejechali ulicami: Kilińskiego, Mickiewicza, Starojańską (Świętojańską) do “Rozkoszy” w Zwierzyńcu, zaś w drodze powrotnej szosą do Zielonej przez Pieczarki i ulicą Piasta do mety przy ulicy Kilińskiego.
  Kolarze przemykali wśród lasów i pól, wyboistymi i kamienistymi dróżkami, a również niektórym ulicom białostockim daleko było do miana komfortowych lub choćby wygodnych.
“Na trasie policja ustawiła posterunki na skrzyżowaniach, a opiekę lekarską zapewniały karetki Polskiego Czerwonego Krzyża i żydowskiego Stowarzyszenia “Linas Hacedek”. Wielkie zadowolenie stało się udziałem białostoczan.”
  Organizatorem wyścigów było Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół”, a puchar ufundowała Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP).

  “Dużą atrakcją dla publiczności była tzw. “strefa zagazowana”, upozorowana świecami dymnymi, którą drużyny kolarskie musiały przebiec w maskach przeciwgazowych”. Również w maskach zawodnicy przedefilowali przed startem ulicami: Sienkiewicza, Pierackiego (Warszawska), Kilińskiego do Rynku Kościuszki.
  Wszyscy startowali w mundurach wojskowych i na wojskowych rowerach marki “Łucznik”. Tu godzi się przypomnieć, że w wojsku polskim istniały pododdziały kolarzy, z nich najwięcej wiemy o szwadronach przy Podlaskiej i Suwalskiej Brygadzie Kawalerii. Rowery były przystosowane do przewożenia pełnego wyposażenia żołnierskiego, a karabiny można było opierać na kierownicach. Ze służbowych rowerów korzystali także policjanci, że o listonoszach nie wspomnę. Obecność masek przeciwgazowych potwierdzają taśmy od toreb przechodzące przez pierś i pod lewą pachą.

  Wyścig 25 września 1938 roku wygrał zespół PKW “Ognisko” w czasie 56 minut i 11 sekund. Kolejne miejsca zajęły cztery ekipy “Sokoła” i dwie “Sparty”. Drużyna “Jagiellonii” wypadła skromniej, bo na 8 miejscu, tuż przed drużyną Przysposobienia Pocztowego Wojskowego i Żydowskiego Klubu Sportowego “Makabi”.
  Rowery – jak widać – łączyły nacje, stany i zawody, bo kto był modern (nowoczesny) siadał na rower.

Adam Czesław Dobroński

Wyrafinowani naciągacze

  Pewien zrozpaczony ojciec w 1923 roku systematycznie odwiedzał mieszkania szczególnie zamożnych obywateli. Ponieważ ubrany był przyzwoicie, w ciemny garnitur, służba wpuszczała go zwykle do środka i anonsowała przybycie gościa swojemu państwu.
Ów gość zaś, kiedy tylko spotykał się z właścicielem mieszkania, natychmiast rozpoczynał swoją opowieść o córce-akuszerce, która przy dokonywaniu zabiegu położniczego u jednej ze swoich pacjentek, doznała zakażenia. Mówił to niezwykle obrazowo i ze smutną, wręcz zrozpaczoną miną.
  Na koniec prosił o skromną pożyczkę na zabieg operacyjny dla swojej jedynej pociechy. Bardzo rzadko przy tym spotykał się z odmową.
Swoje trzy grosze na operacje dołożyli tacy znani obywatele białostoccy: Majzel, Szacki czy Krzywski. Zrozpaczonemu ojcu dał się nawet nabrać F. P. Jankowski, białostocki król papierosów.
  Na początku lat dwudziestych działała również w Białymstoku pewna spółka żołniersko-wojskowa. W jej skład wchodziło dwóch wojaków ze stacjonującego w mieście 42 pułku piechoty oraz pewien były czeladnik krawiecki Szymon Rymsza. Pomysł tej trójki naciągaczy był prosty.
Jeden żołnierz odwiedzał zakład krawiecki i proponował do sprzedania nowy kożuch wojskowy.           Rzadko który z mistrzów igły i nici nie skusił się tą ofertą. Płacił 10 tysięcy marek (były to jeszcze czasy przed reformą walutową ministra Grabskiego) i w myślach liczył, ile to zyska na owym handlu, po odpowiednim przerobieniu towaru. Tymczasem w ślad za żołnierzem – sprzedawcą pojawiło się w pracowni dwóch osobników. Jeden w mundurze, a drugi po cywilnemu. Oznajmili oni od progu, że nabyty kożuch jest kradziony i żądali jego zwrotu. Wystraszony krawiec oczywiście wolał nie zadzierać z władzą i, ze łzami w oczach, zwracał swój zakup. Jego pieniądze oczywiście przepadały.
  Z kolei w połowie lat 20. Szczególną pomysłowością błysnęło dwóch młodzieńców z Chanajek – Chaim Chazan i Dawid Sarwer. Otóż wymyślili oni, jak można w prosty sposób okpić dorożkarza. Wsiadali np. na postoju przy wylocie ul. Pałacowej i Warszawskiej do dorożki i kazali się wieźć do Zabłudowa. Mieli ze sobą dużą i ciężką paczkę, w której, według ich słów, znajdowała się maszyna do szycia marki “Singer”. Zanim opuścili Białystok, prosili o chwilę postoju na załatwienie ważnej, finansowej sprawy.
  Ponieważ do sfinalizowania owej sprawy potrzebne były pieniądze, których pasażerowie dorożki nie posiadali w całości, pożyczali od woźnicy kilkadziesiąt złotych pod zastaw skrzynki z maszyną do szycia. Wysiadali z pojazdu i natychmiast znikali. Kiedy zniecierpliwiony bałaguła zaglądał do paczki, znajdował w niej tylko kamienie wymieszane z końskim nawozem. Trzeba było słyszeć jego przeklinanie.
  Pod koniec roku 1932 sporo zamieszania, zwłaszcza w sferach kościelnych, narobiła pewna niewiasta. Podawała się ona za wdowę po Janie Bartoszewiczu, prowadzone w białostockiej Izbie Skarbowej, przeciągały się. Poczciwe tercjarki zaczęły więc pożyczać swojej lokatorce różne sumy pieniędzy. Jedna 100 zł, druga 160, trzecia zaś, nie mająca pieniędzy, ofiarowała jej swoje obrączki.
  W połowie listopada “wdowa” wyszła z organistówki i już nie wróciła. Widziano ją w Sokółce, gdzie prosiła o pieniądze na bilet do Wilna. Białostocka policja kryminalna rozesłała zaraz za nią listy gończe. W końcu oszustka lotniczka (podobnie jak i inni naciągacze) została aresztowana. Nazywała się Bronisława Minkiewicz i nie miała nic wspólnego z pilotem, który uległ tragicznej katastrofie pod Lidą.
  Jak się szybko okazało, podobne numery wyczyniała ona również i w innych częściach Polski. Białostocki Sąd Okręgowy nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących. Wyrok brzmiał: rok i trzy miesiące więzienia.

Włodzimierz Jarmolik

Białostoccy kieszonkowcy zrobili karierę

  Szmul Zawiński, zwany Złotą Rączką, Abram Duczyński, sprytny kieszonkowiec autobusowy czy zezowaty Maniek Złoto, który został paryskim apaszem – to mistrzowie wśród doliniarzy. Takich talentów w Białymstoku było dużo więcej.
  Branżowy, policyjny tygodnik “Na posterunku” pisał w 1935 r.: “Dla kieszonkowców sezonem jest okres gwiazdkowych zakupów przed Bożym Narodzeniem, czas karnawałowych zabaw, okres letnich wyjazdów. Ma się rozumieć, że i między tymi okresami kieszonkowcy nie próżnują, już chociażby dlatego, aby nie wypaść z wprawy”. A kieszeni, czyli dolin do penetracji mieli co nie miara.
  Wśród doliniarzy, jak chyba w żadnym fachu złodziejskim, istniały specjalizacje. Złodziej potrafiący z powodzeniem okraść chłopa na Siennym Rynku, był zwykle niedołęgą w miejscowym autobusie.
“Klient” bankowy czy pocztowy czuł się niezaradnie w pociągu. Dzielili się też kieszonkowcy ze względu na sposób uprawiania swojego procederu. Ten, który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki czy palta, pracował na tzw. parkan.
Kto przecinał żyletką ubranie, aby dostać się do schowanej głębiej portmonetki, był kosynierem. Fachowiec sięgający do portfela w tylnej kieszeni spodni operował na dupnika. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.
  W pierwszej połowie lat 20-tych dużej klasy kieszonkowcem był na białostockich ulicach, sklepach, a zwłaszcza na dworcu Jakow Rubin, praktykujący wcześniej w miastach i miasteczkach Imperium Rosyjskiego.
Rubin chodził na robotę zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze przestępczej taka grupka zwana była rakietą. Rakieta składała się zwykle z rączki, konika i świec. Mistrzem i prowodyrem całej roboty był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko co się dało.
  Obok niego znajdować się musiał konik, który po dokonaniu kradzieży, odbierał ukradkiem od szefa łup i starał się niepostrzeżenie z nim ulotnić.

  Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały ewentualnych świadków przestępstwa, odciągały uwagę ofiary. Jednocześnie były zasłoną dla operującego zwinnymi palcami rączki, który zapuszczał widelce (dwa palce – środkowy i serdeczny) do cudzej kieszeni.
  Między rokiem 1920 a 1923 Jakow Rubin co najmniej osiem razy trafiał do policyjnego aresztu. Wyroki jednak miał tylko dwa, każdy po pół roku. Wiele kieszonkowych robótek, które uszły mu na sucho odznaczało się dużą pomysłowością i bezczelnością.
  W lutym 1920 r. podszedł na ul. Lipowej do Józefa Mińskiego i z wyraźnym współczuciem poinformował go, że jakiś łobuziak napluł mu z tyłu na palto. Nic nie podejrzewający Miński skręcił w najbliższą bramę i zaczął zdejmować odzienie w czym pomagał usłużny Rubin. Wraz z jego odejściem z kieszeni frajera zniknął portfel i kilkanaście tysięcy marek.
  Inaczej zaczęło się i skończyło spotkanie Rubina z Wacławem Krajewskim z ul. Świętojańskiej. Ten ostatni na poczcie przy Warszawskiej naklejał przy pulpicie znaczki na wysyłane listy. Obok położył pugilares z dokumentami i pieniędzmi. Ktoś zwrócił mu uwagę, że jeden ze znaczków spadł na podłogę. Koniec był oczywisty – portfel zniknął wraz z Rubinem.
Szczególnie intratny dla Rubina był czerwcowy jarmark na św. Jana 1923 r. Jego szajka obrobiła kilkunastu wieśniaków.
  Swój trzeci wyrok (8 miesięcy więzienia) Rubin zainkasował pod koniec 1923 r.
Wpadł dość głupio. Wyciągnął na ul. Lipowej gruby portfel z kieszeni przyjezdnego Władysława Kropiwnickiego. Pieniądze rozsypały się na chodnik. Wszystko to dostrzegł stojący w pobliżu policjant.

Włodzimierz Jarmolik

Złodziejska kariera Jana Moroza

  Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz.
  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.
  W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.
  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.
  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.
  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w “Dzienniku Białostockim” przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy.
  Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka – wartość 50 zł. Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką.
Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.
  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.
  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni.
Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.

Włodzimierz Jarmolik

Niebieskie ptaki i… Ritz

  Białostocki hotel “Ritz” rozpoczął swoją bogatą i barwną działalność w 1913 roku. Był to imponujący, trzypiętrowy gmach z ozdobną, kunsztowną fasadą, dysponujący 50 apartamentami i pokojami.
  “Ritz” dysponował elegancką restauracją z wyborną kuchnią i grzecznymi kelnerami. Był tu również dancing z fordanserkami, zmieniającą się często orkiestrą (nawet jazz-bandową) i urozmaiconymi występami artystycznymi.
Były też takie instytucje jak: bank, kino “Gryf”, klub z grą w lotto, a także sala bilardowa, cukiernia Garlińskiego, a nawet fryzjer.
  Szczycił się “Ritz” także własnym garażem przeznaczonym na samochody swoich klientów i centralką telefoniczną. Szczególną zaś dumą była jedyna w mieście winda. W latach 20. i 30. hotel ten był wizytówką miasta nad Białką. Choć czasem prasa donosiła o nocnych awanturach w restauracji, urządzanych zwłaszcza przez młodych, rozochoconych oficerów czy też kradzieżach w pokojach hotelowych i mandatach za obecność w hotelu panienek lekkich obyczajów, nie psuło to wcale reputacji “Ritza”. Niekiedy przysparzało nawet swoistej sławy.
  Ot choćby w roku 1925, gdy mieszkał w nim sławny siłacz Zygmunt Breitbart, występujący w Cyrku Braci Staniewskich, któremu jakiś “szczur” hotelowy ukradł z apartamentu złotą broszkę wysadzaną drogimi kamieniami. Pisały o tym nie tylko miejscowe gazety, ale i ogólnopolskie.
  Na początku 1926 roku zatrzymał się w warszawskim hotelu “Bristol” niejaki Piotr Kęski, podający się za doktora medycyny, który powrócił po latach z Ameryki. Tam się dorobił, a pieniądze chciał wydawać w starym kraju. Szybko zdobył licznych znajomych, gdyż wydawał się być rzeczywiście człowiekiem zamożnym. Kiedy brakowało mu na rachunki w restauracjach, szedł do banku i podawał czek wystawiony przez “The Royal Bank of Canada”. Czeki były prawdziwe. Do czasu.
  Po zdobyciu zaufania Kęski zaczął operować czekami fałszywymi. Zanim to odkryto pobrał kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Gdy zniknął rozesłano za nim listy gończe. Ślady oszusta prowadziły najpierw do Sopotów, później zaś Krynicy i Zakopanego – najbardziej znanych kurortów.
  Ostatecznie “doktor” Kęski został aresztowany przez agentów białostockiego Urzędu Śledczego. Zwrócili oni uwagę na bawiącą się od kilku dni w najlepszych lokalach miasta grupkę eleganckich mężczyzn i kobiet. Cała wesoła kompania mieszkała w hotelu “Ritz”. Gdy w jednym z panów rozpoznano Kęskiego, policjanci bez pardonu wkroczyli na hotelowy dancing i zatrzymali całe towarzystwo.

  Niestety, przy Kęskim znaleziono już tylko kilkadziesiąt dolarów i kilkaset złotych polskich. W trakcie śledztwa Kęski przyznał się do przywiezienia z Ameryki licznych czeków, ale ich wątpliwą jakość przypisał swojemu, rzekomemu wspólnikowi w interesach. Warszawski sąd nie dał temu wiary i w lipcu 1926 roku skazał go na trzy lata więzienia.
  Ponoć w ostatnim słowie (według doniesień prasowych) Piotr Kęski miał powiedzieć: “Mam nadzieję, że po moim wyjściu z więzienia będą w Polsce jeszcze naiwni bankierzy, chyba zostało mi gdzieś schowanych kilka czeków”. Słowami oszusta natychmiast zainteresował się prokurator.
  W drugiej połowie 1927 roku pojawił się w Białymstoku dystyngowany jegomość, który wynajął w “Ritzu” apartament numer 401.
  Z księgi meldunkowej wynikało, że nazywa się Marcjan Jasiński. Sam przedstawiał się jako kapitan rezerwy i kawaler wielu orderów z Polonia Restituta na czele. Swoim zachowaniem i eleganckim mundurem robił wrażenie na otoczeniu. Czego trzeba więcej, ażeby odnieść sukces towarzyski i zawodowy. Cóż, tylko uczciwości…
  Ale Marcjan Jasiński, jako przedstawiciel towarzystw ubezpieczeniowych “Europa” i “Vita” zaczął popełniać różne nadużycia i defraudacje. Musiał chyłkiem opuścić Białystok. Powrócił tutaj w 1928 roku w związku z ogólnopolską akcją rozbudowy Gdyni i znowu przy zbieraniu datków na ten cel dopuścił się oszustw finansowych. Ponieważ i tym razem jego miejscem pobytu był luksusowy apartament w hotelu “Ritz”, to właśnie stąd wyprowadził go patrol żandarmerii wojskowej. Pod eskortą został przewieziony do stolicy.
  W trakcie śledztwa wyjaśniło się, że nigdy nie służył w wojsku, nie był żadnym kapitanem rezerwy ani nie posiadał jakichkolwiek odznaczeń państwowych. Był z zawodu mechanikiem i przez jakiś czas starszym posterunkowym Urzędu Śledczego w Wilnie, zwolnionym zresztą za szantaż. Gdy znowu pojawił się w Białymstoku, to zamieszkał tym razem nie w hotelu “Ritz” lecz… w miejscowym areszcie.
  Po wyjściu za kaucją, udał się do redakcji “Dziennika Białostockiego” z pretensjami o nierzetelne przedstawienie jego osoby. Postraszył sądem i zniknął. Policja schwytała go dopiero pod koniec 1932 roku w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik

Świat oryginałów i typów spod ciemnej gwiazdy

  Największy tłok na Rynku Siennym był w czwartek, wtedy odbywały się targi. Już o drugiej w nocy w przyległych uliczkach – Garbarskiej, Śledziowej, turkot furmanek ciągnących na bazar budził mieszkańców. Zapach końskiego łajna, który dochodził z rynku, czuć było na kilometr.
  Zjeżdżali chłopi z okolicznych wiosek. Sprzedawali warzywa i sprzęty, takie jak: grabie, drewniane łyżki, naczynia. Chodziło się tam kupować doskonałe białostockie płótno. Cały rynek obwieszony był płachtami płótna, aż raziły oczy przechodniów swoją bielą.
  Jak się przekraczało ten szmaciany parawan, wchodziło się już w inny świat, drobnych handlarzy, ciemnych interesów i tanich spelunek.
  Sławna na cały Białystok była pijalnia “Staromiejska. Nie cieszyła się najlepszą sławą, i to mimo że piwo z beczki jakie tam serwowano, było ponoć “prima sort”.
  Grzeczne panienki omijały łukiem te gniazdo rozpusty, gdzie dochodziło do częstych mordobić i gdzie typy spod ciemnej gwiazdy załatwiały swoje brudne interesy.
  “Nigdzie w Białymstoku nie można było spotkać tylu “oryginałów”, jak przy dawnym Rynku Siennym lub w okolicach starej, drewnianej hali targowej u wylotu ulicy Rybny Rynek (dziś mniej więcej w tym miejscu stoi Szkoła Podstawowa Nr 9).

  W małym domku przy ul. Szpitalnej mieszkała kobieta (…) Z wyglądu zewnętrznego, był to typowy “babo-chłop”: wzrost około metr siedemdziesiąt, potężnej postury, z łapskami jak bochny chleba, o mięsistych, dobrze już posiwiałych włosach, zwykle związanych w koński ogon lub upiętych w wieniec z warkocza, z meszkiem siwych wąsów pod nosem i takąż bródką, a przy tym: dupiasta, mleczasta i udziasta jak Maryna, co lazła po drabinie w ludowej piosneczce. (…)
  Chodziła, stawiając potężne kroki, rytmicznie przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, za każdym razem uginając je przy tym lekko w kolanach, przy czym, rytm jej chodu zależny był od aktualnie śpiewanej przez nią piosenki; zwykle były to utwory typu: “Wychadziła na bierieg Katiusza”.”Wołga, Wołga”, “Riabina” i temu podobne “perły” twórczości sąsiadów za miedzy. Głos, zasię, miała Mańka, bo tak jej było na imię, jak “kanarek, co konie dusi”; nie potrzebny jej był mikrofon, ani sprzęt nagłaśniający, aby swoim “słodkim” sznapsbarytonem napełnić cały rynek (…)
  Żarty żartami, ale niejednokrotnie, wraz z którymś z haromonistów, których zwykle nie brakło w pobliżu budek z piwem przy Siennym Rynku – tworzyła naprawdę niezły duet i niejeden przystawał, aby ich posłuchać, po czym wrzucał do wytartej furażerki jakieś grosiwo.” Jednego tylko Manka bała się.
  Szału dostawała gdy ktoś za nią krzyknął: “Mańka! Kozaki jedut!”.

Marek Pereperlica “Białystok – Kresowe miasto”
Fot.Piotr Sawicki

Białystok pijany, wódka lała się strumieniami

Alkohol w Białymstoku można było nabyć w wielu miejscach. Zarówno legalnie, jak i po kryjomu. W firmowych sklepach monopolowych dostępne były oczywiście różne koniaki, likiery, wermuty czy gatunkowe wódki od Baczewskiego. W potajemkach natomiast królowały płyny z czerwoną i granatową etykietką.

Szczególne miejsca zajmowały piwiarnie, rozrzucone po całym mieście, a nie posiadające zezwolenia sądowego na wyszynk napojów wyskokowych.
Dla przykładu można tutaj przedstawić sprawę lokalu przy ulicy Kolejowej 16. Jego właściciele Emilia i Józef Turczyńscy serwowali oficjalnie swoim gościom piwko i gorącą herbatę, ale wtajemniczeni mogli wychylić także szklankę wódki albo dostać flaszkę na wynos.

Niespodziewana kontrola w marcu 1926 roku ujawniła pod ladą w piwiarni dziesięć butelek nielegalnego alkoholu. Skonfiskowano je jako dowód rzeczowy, zaś Emilia Turczyńska, która właśnie obsługiwała klientów w asyście policjanta powędrowała do kozy.

Uliczne, pijackie awantury odbywały się bardzo często w niedzielę, kiedy to wałęsające się watahy białostockich wyrostków nie miały nic do roboty. Nudzące się gromadki krążyły więc po coraz to innych miejscach, z butelkami w zanadrzu i zaczepiały spokojnych przechodniów. Dochodziło do gęstych przeklęć, a nawet rękoczynów.

W kwietniu 1922 roku na ulicy Wersalskiej grupka podchmielonych i rozwydrzonych żulików pobiła kilka osób, m. innymi Minę Pawłowicz. Z kolei rok później przed domem przy ulicy Wąskiej 27 miała miejsce duża rozróba. Kilku mężczyzn gawędziło sobie spokojnie na ganeczku przy wódeczce, kiedy pojawiła się grupka intruzów. Od słowa do słowa wybuchł spór o poczęstunek. W rezultacie jeden z jego uczestników, Stanisław Godlecki, został ciężko pobity i na kilka tygodni powędrował do szpitala.

W grudniu 1923 roku, jak donosił “Dziennik Białostocki” miał miejsce szczególnie karygodny wybryk. Było niedzielne popołudnie. Szosą do Zacisza wracali do swoich domów uczestnicy pogrzebu fryzjera M. Goldberga. W pewnym momencie żałobny orszak zaatakowany został przez czeredę pijanych uliczników. Rozpoczęła się zawzięta bijatyka. Bezbronni ludzie musieli w końcu salwować się ucieczką. Wielu z nich zostało dotkliwie poturbowanych. Związek Fryzjerów zwrócił się w tej sprawie do Gminy Żydowskiej z prośbą o interwencję u władz bezpieczeństwa w mieście.

Dziesięć lat później, w lipcu 1933 roku przed piwiarnią Krowickiego przy ulicy Surażskiej 44 doszło do bójki pomiędzy dwoma pijaczkami, którzy opuścili właśnie gastronom. Byli to Jan Bukowski i Władysław Wojciechowski. Ten drugi z byle jakiego powodu ugodził tego pierwszego nożem w brzuch. Cios okazał się śmiertelny. Przewieziony do szpitala św. Rocha Bukowski zmarł. Jego zabójcą zajęła się policja.

Niecodziennego wybryku dokonał natomiast w kwietniu 1934 roku niejaki Henryk Waluk. W pijanym widzie na ul. Koszykowej złapał on za klapy miejskiego rakarza Józefa Wiszniewskiego, potargał mu umundurowanie, dotkliwie pobił, a na koniec otworzył rakerską budę i wypuścił na wolność schwytane psy.

W lesie zwierzynieckim, w niedzielę, obok kręcącej się tam karuzeli, stawiano zwykle stragany i handlowano w nich ciastkami, cukierkami i wodą sodową. Tak było też latem 1936 roku, kiedy to swój kramik rozłożył Aleksander Andruszko z ulicy Wołodyjowskiego. Obok stragan z podobnym towarem trzymała niejaka Leja Szulman, a więc konkurencja. Andruszko szybko znalazł dwóch podpitych już osobników, zaproponował im po butelce wódki i wskazał straganiarkę. Szulman została mocno pobita, a jej interes wywrócony i podeptany. Oczywiście pojawiła się policja, sprawcy burdy zbiegli, zaś mściwy Andruszko trafił do policyjnego protokołu.

Na koniec jeszcze historia szofera Władysława J. 1 sierpnia 1936 roku wypił on z kolegą sześć butelek wódki i w bojowym nastroju wybił szybę w restauracji “Zacisze”. Znajdujący się w pobliżu posterunkowy gonił go przez kilka ulic.

Obelgi, jakie usłyszał od Władysława J. plus zbita szyba, kosztowały krewkiego szoferaka sześć miesięcy odsiadki, a nie był to już jego pierwszy wyrok.

Włodzimierz Jarmolik

Czas urlopów

  Obyczaj wyjeżdżania z miasta na letniska pojawił się pod koniec XIX wieku i trwał prawie 100 lat. W Białymstoku też tak było.
  W latach międzywojennych sygnałem do rozpoczęcia kanikuły był zwięzły komunikat prasowy. Ot,choćby taki jak ten z lipca 1931 r. –
“Wyjazd Pana Wojewody. W dniu dzisiejszym Pan Wojewoda białostocki Marian Zyndram Kościałkowski wyjechał na kilkutygodniowy urlop wypoczynkowy”.
“Wyjeżdżasz na urlop? Zaprenumeruj sobie Echo Białostockie. Zmianę adresu (z Białegostoku na prowincję) uskutecznia się w administracji Echa bez najmniejszych dopłat”.
  Ale gdyby zdarzyło się tak, że zażywało się już wywczasów, a gazetka nie dotarła w porę? Wystarczyło wysłać do redakcji kartę pocztową z jakiejkolwiek głuszy (podając jej adres) i napisać jedynie “Reklamacja gazetowa” i już.

  Planując wakacyjne wojaże najlepiej było pogadać z fachowcami. Ci mieli swoją siedzibę przy Kilińskiego 15. Mieścił się tu Związek Popierania Turystyki Województwa Białostockiego.
Miał też swoje delegatury w Augustowie i Grodnie. Głównym celem tej organizacji, powstałej w 1936 r., było “udzielanie bezpłatnie informacji w sprawach turystycznych i letniskowych” oraz pomoc w “organizowaniu letnisk i wczasowisk” i zbieranie zgłoszeń pensjonatów i dworów “przyjmujących na lato gości”. Taka przedwojenna agroturystyka.
  Kto by nie skorzystał z tej oferty. Taki na przykład urlop w… Wasilkowie. Koszty podróży? Żadne – 60 groszy. Na miejscu plaża, to nic, że “licznie frekwentowana przez mieszkańców Białegostoku”, ale z przystanią kajakową Związku Strzeleckiego i bufetem. Posiłki można było też zamówić w karczmie Franciszka Bychowskiego, a dzieciarnię wysłać do cukierni Stanisławy Krzywiec.
  Bliżej miasteczka, pomiędzy fabryką a tartakiem, była przystań kajakowa sekcji wodnej białostockiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Członkowie PTK mogli z niej korzystać za darmo, ale tylko przez dwie doby.
  Amatorzy dalszych wypraw udawali się do Czarnej Wsi pod Sokółką. Znajdowało się tam “położone wśród lasów letnisko, do którego chętnie zjeżdżają mieszkańcy Białegostoku”.
A Supraśl ? No to najpierw były podmiejskie letniska – Ogrodniczki i Krasne, gdzie “wśród lasów stało kilkanaście willi”. I dalej, przez piękną Puszczę Knyszyńską do Supraśla .

  “W lecie czynnych jest tu kilka pensjonatów, ponadto na skraju parku leśnego Pawilon Leśny z kawiarnią, restauracją i dansingiem”.
  Przybywający do Supraśla letnicy mieli do swej dyspozycji plażę, korty tenisowe, kręgielnię i… wspomnienie zimy. Była nią skocznia narciarska z której można było pofrunąć nawet i 18 metrów. A Królowy Most? Tu też było niewielkie letnisko z kilkoma willami.
Nieopodal zaś, pod Waliłami, w Rudzie znajdowała się baza letniskowa Powiatowego Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet.
  Pisano, że jest to miejsce wzorcowe. “Kolonia Ruda ma bardzo dobre urządzenie dzięki współdziałaniu z akcją profilaktyczną Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Dla dziatwy są bardzo miłe atrakcje urządzone przez Zarząd – palenie ogniska, widowiska dziecinne, chętnie oglądane przez białostocką publiczność”.
  Przeto z ostatnich przed wybuchem wojny wakacji jedna z uczennic białostockiego gimnazjum pisała, że “szybko i bezpowrotnie minęły dni spędzone na tygodniowym obozie w Waliłach, pozostawiając po sobie moc wrażeń, przeżyć i niczym niezatartych dobrych, miłych wspomnień”.
Suche, beznamiętne statystyki podawały, że z letnisk w województwie białostockim w tych latach korzystało rokrocznie około 18 tysięcy letników. Co ja Państwu wymieniam gdzie i ile. Najważniejsze przecież było jak i z kim.
  W ostatnie przedwojenne lato po Białymstoku krążył letniskowy dowcip. – Zosiu, podobno całymi dniami całujesz się z panem sekretarzem z ministerstwa skarbu, zakwaterowanym w sąsiedniej willi. – Ależ mamusiu! Tak bym chciała coś zrobić dla skarbu państwa, a przecież nie mam gotówki!

Andrzej Lechowski

Białostocka Czarna Dama

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że “Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul.Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnętrza bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje”.
  Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców “wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: Czego pragniesz kobieto?” i w podtytule: “władzy, bogactwa, sławy czy miłości?”
Film obfitował w sceny “tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów”. Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano “największe arcydzieło wszechświatowej sławy “Szał namiętności”. Ten “potężny dramat” oferował białostockim młodzieńcom “przepyszne sceny w haremach”.
  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie “szafarką płatnych rozkoszy”, prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:
“Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena”.
I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać “rycerzem tajemniczej piękności”, może jakiej hrabiny albo i księżniczki.
  Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie “ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem”.

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta.Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.
  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.
  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko – Aleksandra Janina S. Wiek – 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, “rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia”. Kiedy miała 14 lat “wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność”. Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.
  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie.

Andrzej Lechowski

Strajk pokerzystów

Na początku 1927 r. przy Sienkiewicza 38 otwarta została cukiernia Lux. Urządzono ją na modłę europejską. Jednym z atutów nowego lokalu były nader przystojne kelnerki. Lux z miejsca zyskał sympatię białostoczan. Wieczorami wszystkie stoliki były zajęte. To tu odbywały się randez-vous miejscowej inteligencji. W Luksie oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę, raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tę ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. Trudno tu było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy adrenaliny zgrywali się w popularne oczko.

I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 r., gdy w sali byli już wszyscy gracze, zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że horrendalnie wzrosły ostatnio koszty utrzymania. W ustach złotej młodzieży ten argument miał swoją siłę.

Kolejny mówca podniecał słuchaczy krzycząc, że gdy robotnicy żądali wzrostu płac, domagali się obniżek cen chleba, cukru, soli, węgla, to nikt wówczas nie upomniał się o obniżkę opłat za grę w karty w Luksie!

Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale “bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy” i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luksu.

Co było robić? Sala zarabiała na siebie przecież tylko wtedy, gdy w niej grano. Tak to Białystok stał się bodaj jedynym miastem w Polsce, a może i w Europie, w którym walczono o prawa karciarzy do godnego i sprawiedliwego życia.

Andrzej Lechowski

Zbliżał się koniec wojny

  W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach. Zbliżał się koniec wojny W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach.
  U naszych sąsiadów, którzy mieli dużą chałupę, zamieszkało ich kilku, siedzieli na ganku i częstowali nas cukierkami. Nie byli to już Niemcy, którymi wcześniej straszono małe dzieci, gdy były niegrzeczne. Przedstawiali raczej żałosny widok ludzi przegranych, pobitych. Po nocach wyły syreny i wtedy biegliśmy do piwnicy w ogródku, solidnej, murowanej, zagłębionej w ziemi. Słychać było warkot samolotów, szczekanie psów i gulgotanie indyków, wybuchy spadających bomb.
  Kilka razy bomby spadły tak blisko, że po wyjściu na podwórku znajdowaliśmy dymiące odłamki, a leje napełniły się wodą i pozostały na ogrodach nad Białką przez długie lata. W tych gospodarstwach, w których nie było piwnic Niemcy kazali kopać prowizoryczne schrony, przykryte drewnianymi żerdziami osypanymi ziemią.
  Front zbliżał się coraz bardziej, słychać było ciągły, narastający dźwięk podobny do odgłosów burzy. Pewnego dnia mama zapakowała najniezbędniejsze ubrania i razem z Lucjanem i jego rodziną wsiedliśmy na furmankę, i pojechali do Katrynki, gdzie mieszkali rodzice wujka. W ostatniej chwili zabrała się z nami Irena Borys z synem Władkiem. Jej mąż Władysław zginął śmiercią lotnika w Lidzie w dniu uderzenia wojsk radzieckich na Polskę. Po drodze mijaliśmy baterie reflektorów przeciwlotniczych i aparatów podsłuchowych, wszędzie kręcili się Niemcy.
Katrynkę znałem z wcześniejszych pobytów. Kojarzyła mi się ze strumykiem zwanym Maciejowym Klinem, brzozowym laskiem, za którym wiła się rzeczka pełna miętusów i piaszczystą rozjeżdżoną drogą.
  Tym razem przybyło tu wielu uciekinierów z Białegostoku: pan Krasowski, który uczył mnie później historii w ogólniaku, siostry Krzysztoniówne i inni. Z braku miejsca na pomieszczenia mieszkalne zamieniono drwalnię i komórki w budynku gospodarczym, stołki i stoły zrobiono z pociętych pniaków. My zamieszkaliśmy jednak w chacie brata wujka Lucka – Huberta. Pachniało surowym drewnem i miodem, który właśnie odwirowywano z plastrów.
  Odłamki wosku nasyconego miodem dostawały dzieci zamiast lizaków. Była piękna lipcowa pogoda, bawiliśmy się na łąkach, chodzili się kąpać nad rzeczkę. Wojna wydawała się odległą i nierealną. A jednak kiedy ogłoszono alarm, wszyscy biegali, ładowali na wozy dobytek, wyprowadzali zwierzęta. Mieliśmy przejechać do lasu, do wcześniej przygotowanych schronów. Były to solidnie ziemianki, obudowane sosnowymi okrąglakami, całkowicie schowane pod ziemią, z dobrze zamaskowanymi wejściami. W środku ustawiono drewniane prycze z siennikami. Zwierzęta trzymano w zagrodach oddalonych na wszelki wypadek od części mieszkalnej.

  W lesie stały żelazne piecyki, na których gotowano strawę i pieczono placki zastępujące chleb. Pewnego razu mama odprowadziła mnie na bok, wyjęła kawałek czerstwego chleba. Nigdy więcej nie smakował mi tak zwykły, suchy chleb. Po raz pierwszy jadłem i grochówkę, której przedtem nie cierpiałem. W lesie odwiedzali nas partyzanci obwieszeni taśmami z nabojami. Dostawali coś do zjedzenia, odpoczywali chwilę i szli dalej. Nasi mężczyźni wychodzili na skraj lasu na zwiady, ale Niemcy na szczęście nie trafili na nasze obozowisko.
  Nadeszła wieść, że we wsi są już Rosjanie. Po tygodniowym pobycie w lesie wróciliśmy więc do Katrynki. Gospodarstwa były częściowo zdewastowane, z dużej pasieki ocalało tylko kilka uli. Na polach leżały części wojskowego wyposażenia, broń, amunicja. Dorośli bojąc się min zakazali nam dotykania czegokolwiek. Do Białegostoku wracaliśmy pieszo wąską ścieżką oznaczoną chorągiewkami przez saperów rosyjskich.
  Most na rzece Supraśl w Jurowcach był zniszczony, przeprawiliśmy się po deskach ułożonych nisko na resztkach filarów. Na Białymstoczku nie było dużych zniszczeń, spłonęły chyba tylko trzy domy. Przywitały nas ciocie Marysia i Stefa, które przeczekały front we własnym domu. Władze przystąpiły do odbudowy mostów i linii kolejowych. Chodziłem odwiedzać mamę, która pracowała przy moście nad Białką.
  Wiadukt na Szosie Obwodowej wyleciał w powietrze po kilkunastu dniach, na szczęście było to w nocy i nikt nie ucierpiał. Natomiast resztki mostu kolejowego nad Białką, przy ul. Jurowieckiej, zatarasowały rzekę i utworzyły wodospad. Wojsko wybudowało tu most drewniany i wiadukt, pod którym przechodziło się ścieżką wśród gruzów.
  Tory kolejowe dostosowano do rozstawu kół w radzieckich wagonach, po nich bez przerwy jechały pociągi na zachód. Na wagonach szczelnie okryte opończami z brezentu stały działa i legendarne “katiusze”. Nikt dokładnie nie wiedział co to takiego, słyszeliśmy tylko, że to straszna broń strzelająca gradem pocisków.

Opr. Adam Czesław Dobroński

Hotel Krakowski

 

   Pierwszym potwierdzonym właścicielem  terenu przy ulicy Kolejowej 18 był Łazarz Krywiański. W 1906 r. nowymi właścicielami zostali zaś Wolf i  Frejda  Zilbergowie. W tym roku na posesji stał jedynie murowany , półtora piętrowy dom mieszkalny.
  30 listopada 1911 r. Zilbergowie sprzedali nieruchomość Andrzejowi Zawadzkiemu. Zawadzki pozostawał właścicielem posesji jeszcze na początku lat 20. XX w.
1 października 1919 r. uruchomiono pod adresem ul. Kolejowa 18 hotel “Krakowski”. Jego właścicielem – prowadzącym był Antoni Grymaszewski. Firmę zarejestrowano w kwietniu 1921 r. w Sądzie Okręgowym w Białymstoku. Od 1921 r. działała tu także kawiarnia Wincentego Bieleckiego.
  Natomiast w 1923 r.  hotel  “Krakowski” przejął Andrzej Zawadzki i prowadził przez kolejne lata. Nie wiadomo jak długo był właścicielem, rejestr handlowy nie odnotowuje zmian w hotelu “Krakowskim” jeśli chodzi o osobę właściciela czy też jego likwidację. Mimo to w 1924 r. zostaje uruchomiona  tu jadłodajnia Marii Bazelczuk.

  Hotel Krakowski wymieniają wszystkie księgi adresowo – handlowe, ale w 1937 r. na planie miasta ma on szrafowanie oznaczające budynek państwowy, możliwe więc, że jego przebudowa była związana z inwestycją dyrekcji kolejowej. Nie była zakładana księga hipoteczna na Kolejową 18 więc na temat zmian własności nic więcej nie można powiedzieć.
  W księdze dziesięciolecia “Zjednoczenia” odnotowany jest sklep nr 4 na ul. Kolejowej 18. W każdym razie okoliczności budowy wielkiego gmachu pozostają na chwilę obecną  niejasne.

Wiesław Wróbel

Kąpiel,czyli jak to było z higieną w naszym mieście

  W 1928 r. ukazało się rozporządzenie ministra zdrowia, nakazujące, że w każdym polskim hotelu “winny znajdować się wanny lub kąpiele”
To był wyrok śmierci dla większości białostockich hotelarzy. Warunki stawiane przez ministra spełniał tylko Ritz, reklamujący się, że ma wanny z bieżącą wodą w każdym pokoju. Jako tako wypadał jeszcze Hotel Ostrowskiego na Sienkiewicza 15 i Palace na Lipowej 29. Cała reszta: Wiktoria, Bristol, Krakowski vel Warszawski, Stary, Metropol miała nielichy ambaras.
  Nie było w nich porządnych “dwuzerówek”, a tu nagle wanny i inne fanaberie. Nic przeto dziwnego, że do tych pożal się Boże hoteli przylgnęła nazwa “pluskwiarnie”.
Gwoli ścisłości trzeba dodać, że owe pluskwiarnie obsługiwały raczej miejscową klientelę, wynajmując jej pokoje na godziny. Kto by tam wanny i kąpiele widział. Toć taki wymyty goguś, gdyby wyszedł pachnący na ulicę, to wszyscy by od razu wiedzieli, gdzie był i co z kim robił.
  O Polakach jeszcze sto lat temu mawiano w Europie i w Ameryce, że mają oni kontakt z jedynym rodzajem wody – ze święconą! W marcu 1929 r. z Warszawy do Białegostoku dotarła sensacyjna wiadomość.
  Okazało się, że jest opracowywana ustawa o przymusie kąpielowym. “Ustawa ta zmuszałaby wszystkich mieszkańców do kąpania się przynajmniej raz miesięcznie, przyczem przymus ten podlegałby kontroli władz sanitarnych”.
A w Białymstoku?

  Na ulicy Nadrzecznej znajdowała się duża łaźnia gminy żydowskiej, a po całym mieście rozsiane były dziesiątki rytualnych małych łaźni. Nie załatwiały one jednak problemu higieny w mieście. Od początku XX wieku w Białymstoku działała jedna tylko ogólnodostępna łaźnia, którą prowadził Aleksander Bole przy Jurowieckiej 17. Obyczaje w niej panujące były osobliwe. Korzystać z niej można było od 8 rano do 11 wieczór.
  Z racji tej, że łaźnia miała “oddzielne numera”, to znaczy kabiny z wannami, ale nie oddzielone dla każdej z płci, przeto dla obrony obyczajności panie mogły kąpać się wyłącznie w środy, a panowie, żyć nie umierać, w pozostałe dni tygodnia.
Za cara za wannę I klasy panowie płacili 20 kopiejek, a panie tylko 10 (?). Uważano bowiem, że mycie się od pasa w dół może paniom jedynie zaszkodzić.
Ale w 1929 r. wiedziano już, że powiedzenia “częste mycie skraca życie” czy “wielcy ludzie żyją w brudzie” nie są prawdziwe.
  Aby sprostać wymogom ustawy o przymusie kąpielowym, w łaźni przy Jurowieckiej wprowadzono nowy regulamin. Główny nacisk położono w nim na przepustowość wanien, wyznaczając limit czasowy na odmakanie.
I właśnie po wprowadzeniu tego regulaminu w łaźni zwanej wannami Bolego wydarzyła się rzecz niesłychana. Oto w pewną lipcową sobotę 1929 r. “jakiś osobnik zamknął się w wannie i przesiedział 3 i pół godziny”. Personel i oczekujący na swoją kąpiel klienci ponaglali czyściocha, podejrzewając nawet, że stało się jakieś nieszczęście.

  W końcu w drzwiach kabiny ukazał się wymoczony osobnik. Wszyscy rzucili się ku niemu, pytając, dlaczego wbrew obowiązującym w łaźni przepisom tak długo się kąpał. Wysłuchawszy pretensji, jegomość ów spojrzał z politowaniem na niemytych awanturników i “jedynie ironicznie się uśmiechnął”.
  Dopiero w 1939 r. przystąpiono do budowy nowoczesnej, dużej łaźni miejskiej przy ul. Słonimskiej. Miała ona rozwiązać higieniczne dylematy białostoczan: przestrzegać prawa czy nie, kąpać się przed wigilią czy może dopiero na Wielkanoc.

Andrzej Lechowski

Przedwojenni strongmani

  W sobotę, 18 września 1926 roku do Białegostoku przyjechał wraz z żoną słynny atleta Stefan Piątkowski,”król żelaza”znany także pod pseudonimem Ursus.
  Państwo Piątkowscy zatrzymali się w hotelu Bristol na Lipowej 17. Miasto od kilku dni przygotowywało się na wielkie widowisko. Ursus miał, zgodnie ze swym sienkiewiczowskim pierwowzorem, zmierzyć się z rozjuszonym bykiem. Po walce atleta zapowiadał, że zostanie zakopany w głębokim na trzy metry dole i pozostanie w nim bez dostępu powietrza przez godzinę! Inni atleci wykonujący ten numer potrafili wytrzymać w takich warunkach zaledwie kilkanaście minut.Miał też po nim przejechać samochód obciążony 10 ludźmi.
  W niedzielę, 19 września, na boisku sportowym na rogu Sienkiewicza przy Nadrzecznej 1, o godzinie 17. cały plac był wypełniony.
“Na krzesłach pod otwartym niebem siedziała inteligencja, za krzesłami tłumił się motłoch”. Kibice obsiedli wszystkie okoliczne płoty, drzewa, a nawet dachy pobliskich domów. Byk zamknięty był w drewnianej zagrodzie ustawionej na środku placu. Tuż po 17. orkiestra Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej zagrała marsza i z pobliskiej szopy “wyszła sława polskiego sportu, człowiek który nas przetrwa – Ursus”.
  W rzeczy samej, jak to stwierdzili sprawozdawcy, był to sympatycznie wyglądający, w miarę krzepki jegomość. Ubrany w “nocną koszulę i czekoladowe spodnie”. Na piersi przypiętą miał wstęgę z medalami. Publiczność wiwatowała, orkiestra ile tchu rżnęła marsza, a Ursus tryumfalnie obchodził plac i pozdrawiał tłumy. Na zakończenie celebry odpiął medale i wręczył je przypadkowemu chłopcu, a sam przeszedł przez ogrodzenie i z impetem natarł na zdezorientowanego byka.

  “Tłukł go głową, szarpał na wszystkie strony, starał się skręcić mu kark”. Byk wytrzymał tylko 10 minut takich tortur i zwalił się na ziemię. Ursus skoczył na niego i w tym momencie pękły mu na siedzeniu czekoladowe spodnie. Skonfundowany udał się do szopy, aby poprawić garderobę.
  Oszołomiony byk rozejrzał się i nie widząc przeciwnika, powoli wstał. Na to tylko czekała galeria z płotu. Dało się stamtąd słyszeć okrzyki “Berczyk, Berczyk”. Po chwili z tłumu wyskoczył niepozorny człeczyna, zwinnym skokiem przesadził ogrodzenie, “chwycił byka za rogi i w jednej chwili powalił go na ziemię”. Publika wyła z zachwytu, zaś Ursusa przywitała salwa śmiechu. Piątkowski widząc, co się stało, uspokoił tłum i nonszalancko stwierdził, że tak jak Berczyk, to każdy może położyć byka. Przemowa atlety wywołała jeszcze większą wesołość na widowni.
  Oliwy do ognia dolało pojawienie się białostockiej sławy zapasów – Kaganowskiego. Mistrz ubrany był zgoła nie sportowo, w ciemny garnitur i melonik na głowie, w ręku trzymał niewielką walizeczkę. Podszedł do Ursusa i zaproponował mu stoczenie walki.
Piątkowski zaczął się dyplomatycznie wykręcać. Stwierdził, że na tym placu nie może walczyć, bo przecież nie będzie się tarzał w piachu. Zgodził się, że zmierzy się z Kaganowskim w najbliższą środę w teatrze Palace, w którym wystąpi jako “król żelaza”.
  Publiczność była jednak nieustępliwa. Tu. Teraz. Walczcie! Ursus podszedł do stojącego obok policjanta. Chwileczkę porozmawiali, po czym atleta oświadczył głośno: “Władza nie zezwala”. Rozległy się gwizdy zawodu. Piątkowski przystąpił do próby z dwoma końmi. Te nie były zbyt ochocze i raczej przebierały nogami w miejscu niż rozrywały ręce Ursusa, ale efekt był. Zadowolony siłacz zapowiedział numer z samochodem.
  Położył się na ziemi. Przez pierś ułożono mu szeroką deskę. Publiczność zamarła, gdy na Ursusa wjechał samochód z pasażerami. Atleta trzymał się dzielnie, ale gdy już wydawało się, że wyjdzie z tej próby zwycięsko, gdy na jego klatce piersiowej znajdowały się już tylko tylne koła auta, wówczas coś zacharczało w silniku i samochód zgasł. Na moment zaległa kompletna cisza, którą przerwał potworny jęk Ursusa. Ci, co stali najbliżej rzucili się i zepchnęli auto.

  Zsiniałego i nieruchomego Piątkowskiego położono na prowizorycznych noszach i pędem przez Sienkiewicza, Rynek Kościuszki pognali z nim do Szpitala Miejskiego na Lipową 43. Za nimi biegła, zanosząc się szlochem, ale kurczowo trzymając kasetkę z pieniędzmi za bilety, pani Piątkowska.
  W szpitalu siłacza opatrzono i postawiono diagnozę – “zgniecenie lewego boku”. Ursus powoli doszedł do siebie. Obolały, z poczuciem, że nie był to jego najlepszy występ (dobrze, że tego dnia nie zakopano go w jamie!), korzystając ze wsparcia żoninego ramienia, wrócił jak niepyszny do hotelu Bristol.

Andrzej Lechowski

Sterylizacja u dermatologa

  Na początku lat 20. za najskuteczniejszą zapobiegania niechcianemu zapłodnieniu uznano metodę niemieckiego radiologa Alberta Schejnberga. Polegała ona na “naświetlaniu promieniami rentgenowskimi organów rozrodczych , wywołując ich bezpłodność na okres 5-6 miesięcy”.                 Uważano, że zabieg ten nie ma żadnego wpływu na stan zdrowia pacjentów.
W październiku 1926 r. wybuchła w Białymstoku “sensacja drastyczna”. Opinię publiczną zbulwersowała wiadomość, że jeden z białostockich lekarzy (dbający o anonimowość) stosuje zabiegi sterylizacji zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Głos w tej sprawie zabrał doktor Aleksander Gurwicz .
  Był znanym białostockim dermatologiem. Nie przeszkadzało mu to wypowiadać się na tematy radiologii, gdyż sam sprowadził do Białegostoku aparat i w swoim gabinecie na Lipowej 17 naświetleniami leczył choroby skóry.
Gurwicz upatrywał w nowej metodzie zapobiegania ciąży same korzyści. Z racji, że do “zabiegów niedozwolonych nasze białostoczanki uciekają się masowo”, to sterylizacja, według niego, przyczynić się mogła do zlikwidowania nielegalnego podziemia aborcyjnego. Ale okazało się to nieprawdą.
  Nielegalne gabinety, często urągające najprostszym zasadom higieny, pozbawione opieki lekarskiej, działały w Białymstoku w najlepsze.
  Szerokim echem po mieście rozeszła się sprawa pewnej 17-latki, która w 1937 r. zgłosiła się do gabinetu znanego ginekologa dr. Markusa Wajsberga przy Sienkiewicza 12. Dziewczyna była w ciąży. Doktor bez skrupułów dokonał aborcji. Rodzina dziewczyny, gdy zorientowała się, co się stało, powiadomiła policję. W efekcie Wajsberg stanął przed sądem, ale wielkiej kary za swój karygodny czyn nie otrzymał.
  W 1929 r. rozpoczął się wielki strukturalny kryzys gospodarczy. Białystok tonął w nędzy i bezrobociu. Ten stan gospodarki, jak wiadomo, wcale nie wpływa na poniechanie amorów, a ich konsekwencje są łatwe do przewidzenia. W mieście zaczęła rozpowszechniać się, znana i wcześniej, plaga podrzucania noworodków.

  Jakież było zdziwienie doktora Samuela Edelsztejna, popularnego w Białymstoku położnika, gdy w jesienny wieczór 1931 r. wracając z domowych wizyt, na schodach kamienicy, w której mieszkał (Kilińskiego 19), ujrzał koszyk, a w nim śpiącą śliczną dziewczynkę. Doktor, ku zdumieniu małżonki, wkroczył do mieszkania ze zdobyczą. W salonie zbadał dziecko, służącej nakazał zaparzyć rumianku i napoić dziewczynkę, a następnie odwiózł ją dorożką do miejskiej ochronki na Dąbrowskiego, vis a vis budującego się kościoła św. Rocha.
  Porzucone dzieci znajdowano również wprost na ulicach. Zdarzały się i bardziej wyrafinowane sposoby pozbycia się niemowlęcia. W maju 1935 r. do stojącej przed dworcem kolejowym młodej kobiety podeszła nieznajoma z maleńkim dzieckiem na ręku.
  Bez specjalnych ceregieli zwróciła się do czekającej na przyjazd pociągu kobiety: Niech mi pani potrzyma chwileczkę dziecko. Strasznie boli mnie ząb. Skoczę tylko tu obok do sklepu, wypiję wody sodowej, może przestanie. Zaskoczona kobieta wzięła dziecko od nieznajomej, a wówczas ta jednym susem wskoczyła do autobusu, który właśnie odjeżdżał w kierunku centrum miasta. Oniemiała przymusowa matka, korzystając z pomocy przechodzącego obok mężczyzny, natychmiast wsiadła do taksówki i wszyscy ruszyli w pogoń za autobusem. Ten zatrzymał się na Lipowej, przy kinie Modern.   Ścigający zobaczyli, jak wysiada z niego owa chorująca na zęby kobieta i jakby nigdy nic, oglądając witryny sklepowe, powoli ruszyła Lipową. Całe towarzystwo wyskoczyło więc z taksówki i dziecko wróciło do matki. Czy na długo? Nie wiadomo.

na podst.Andrzej Lechowski

Szopenfeldziarze atakują

  Białostocki kupiec Jakub Bóbr prowadził w latach trzydziestych nieduży, lecz solidny interes skórzano -futrzarski. W swoim sklepie przy ul. Kilińskiego 13 miał zawsze wartościowy towar.
Nic więc dziwnego, że pomimo kryzysu, zaglądali do niego co i rusz jacyś klienci. Pewnego lipcowego popołudnia 1933 roku w sklepie Bobra pojawiły się trzy młode, przyzwoicie ubrane kobiety. Jak zakomunikowała jedna z nich, jej pragnieniem jest nabycie skórek fokowych na zimowe futro. Mąż zgodził się na ten kosztowny wydatek, zaś koleżanki z pracy zaoferowały pomoc w doborze gatunku i odcienia.
  Pan Bóbr, nie mając aktualnie w sklepie interesantów, całą swoją uwagę i uprzejmość ku miłośniczce fok i jej towarzyszkom. Na ladzie pojawiły się zaraz różne skórki. Kupiec zachwalał gorąco ich sierść, połysk i wymiary. Cóż z tego, kiedy podawana przez niego cena, za każdym razem wywoływała popłoch wśród niewiast. W końcu, po blisko półgodzinnej krzątaninie, Bobrowi nie udało się niczego sprzedać.
  Klientki opuściły sklep z zapowiedzią poszukania tańszego towaru. Zawiedziony kupiec zaczął więc na nowo upychać fokowe skórki po półkach. Szczególnie piękne okazy zaniósł z powrotem na wystawę. Gdy je tam rozkładał, stwierdził z przerażeniem, że z witryny sklepu zniknęły dwie, bardzo drogie skórki lisie. A to złodziejki! – krzyknął oburzony. Natychmiast wybiegł na ulicę i pogonił za trójką szopenfeldziarek (tak nazywano kradzież w sklepie przez odwrócenie uwagi). Tymczasem sprawczynie szybko się oddalały.
  Były już przy bramie Pałacu Branickich, gdy dobiegły je krzyki rozsierdzonego sprzedawcy. Ponieważ w dawnej rezydencji magnackiej mieścił się aktualnie urząd wojewódzki i stale dyżurował policjant. Dostrzegł zamieszanie i, tak na wszelki wypadek, zatrzymał jedną z mijających go kobiet. Pozostałe dwie szybko zniknęły w ulicy Mickiewicza. Zziajany właściciel sklepu dopadł swoją ofiarę i wspólnie z policjantem bezceremonialnie obszukał zatrzymaną kobietę. No i co za traf, znaleźli pod jej obszernym płaszczem dwa skradzione lisy.

  Ostatecznie, sprawa kradzieży trafiła do wydziału śledczego, który szybko ustalił personalia złodziejki. Okazała się nią 25-letnia Anna Sidirczak, panienka o bogatej przeszłości kryminalnej, z zamiłowaniem oddająca się jednak wszystkim szopenfeldom. Wkrótce aresztowano też jej stałą pomagierkę, niejaką Dzidkę Popławską.
  Sąd grodzki, przed którym we wrześniu 1933 roku stanęły dwie panny, wycenił ich robotę u kupca Bobra na rok więzienia, dla każdej. Szopenfeldziarski fach miał jednak poważny mankament. Ci sami złodzieje nie mogli, nawet po udanej kradzieży, długo pokazywać się u oskubanego kupca, bo a nuż ten przypomni sobie twarze podejrzanych klientów. Ale i na tę niedogodność znalazła się rada.
  Białostoccy szopenfeldziarze sprowadzali po prostu kolegów z innych miast, którym przygotowywali szczególnie zyskowne roboty, w zamian za część łupów. Tak postąpiła w 1935 roku Fryda Dukat z ul. Wersalskiej, która zaprosiła do Białegostoku swoją przyjaciółkę z Wilna, Chaję Segał wraz z mężem oraz ich znajomym Boruchem Gitisem. Wkrótce cała czwórka rozpoczęła rajd po białostockich sklepach sprzedających sukno i manufakturę.
  Gitis miał wypróbowany numer. W dużym koszyku, który stawiał przy ladzie, zrobiona była przemyślna skrytka. Do niej też, w momencie nieuwagi kupca, trafiał atrakcyjny kupon materiału. Ta metodą, w ciągu trzech dni, szajka szopenfeldziarzy okradła sklepy: Koszczeniewskiego (Rynek Kościuszki 15), Rafałowskiej (Giełdowa 2), Sznajdera (Kupiecka 5) i Margolisa (Sienkiewicza 15). Ten ostatni kupiec miał szczególnego pecha. Regularnie, ze dwa razy do roku, jego skład z manufakturą odwiedzali złodzieje. Najczęściej byli to szopenfeldziarze, którzy zadawalali się kilkoma sztukami materiału. Dwukrotnie jednak Mojżesz Margolis miał wizyty nocnych klawiszników. Ci zaś ogołocili półki jego sklepu do czysta.

Włodzimierz Jarmolik

Seksualne ekscesy nad Białką

  Przy ulicy Jurowieckiej, pod 28, mieszkał Abram Rywkind. Był on właścicielem średniej wielkości mechanicznej przędzalni i tkalni. Ale bynajmniej nie to rozsławiło go nad Białką.
Miał bowiem Abram tak niebywałej wielkości nos, że uchodził za miejscowego sobowtóra Cyrana de Bergeraca. Do tego był jeszcze Abram obdarzony wulkanicznym temperamentem. Zdarzyło się więc, że w lipcu 1927 roku pani Rywkind wyjechała na letniska do Druskiennik. Pan Rywkind osiągnął w ten sposób status słomianego wdowca, a żyć jakoś trzeba.
  Odebrał właśnie bieliznę z pralni, ale należało ją jeszcze wymaglować. Traf chciał, że sąsiadka, taka całkiem niczego sobie, posiadała własny domowy magiel. Pan Abram poprosił więc ją, aby zaszła do niego i zabrała bieliznę. Kobieta skwapliwie przystała na tę propozycję, licząc na dobry zarobek. Szybko udała się więc pod 28. Zapukała do drzwi i oniemiała. Otworzył je Rywkind w stroju Adama i “zaczął dokazywać przed przerażoną niewiastą rozmaite aroganckie figle migle”, proponując jej przy tym “wspólne maglowanie”.
  Kobieta postanowiła salwować się z tej opresji ucieczką, lecz napastnik podstępnie zamknął drzwi na klucz. Zaczęła więc przeraźliwie wrzeszczeć, a że okna w mieszkaniu były otwarte (te lipcowe upały), przechodnie dokładnie słyszeli, co ma do powiedzenia o anatomii pana Rywkinda.
Szybko na chodniku zebrał się spory tłumek słuchaczy, którzy co chwila wybuchali gromkim śmiechem, słysząc nie nadające się do druku okrzyki. Plotek starczyło do końca wakacji.
  Po gorącym lecie nastały wrześniowe jesienne dni. Czas ten sprzyja melancholii. Dopadła ona pewnego fryzjera. Przy Pałacowej 5 miał swój salon Oskar Kin. Codziennie rano po tej ulicy, pod oknami zakładu, do fabryki papierosów Janowskiego na Warszawską 39 szły robotnice. Były to w większości młode żydowskie dziewczęta. Nie wiedziały, że odprowadzał je wzrokiem ogarnięty jesienną melancholią fryzjer.
  I oto któregoś dnia, gdy dziewczyny jak zwykle spieszyły do pracy, “ukazał się przed nimi w witrynie jakiś nagus, który w sposób cyniczny i bezwstydny demonstrował przed kobietami swe wdzięki”. Występy tego “idioty moralnego” przy piskach i chichotach publiczności trwały kilka dni, aż nastały jesienne szarugi.
  Te nie odstraszyły innego jegomościa, który upodobał sobie bramę w kamienicy Hugona Petera na Branickiego 5. Ów idiota moralny wyczekiwał z kolei na uczennice wracające z pobliskiego gimnazjum im. ks. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Gdy już mógł być widziany, to wówczas wyskakiwał z bramy i przedstawiał zdumionym panienkom “swą pantomimę”.
  Ale tego, co stało się w 1935 roku w Starosielcach, nie można tłumaczyć ani melancholią, ani wulkanicznym temperamentem, a jedynie wyrachowaniem.
Otóż pewien młodzian starosielski w zaprzyjaźnionym sklepiku, w którym zaopatrywał się w pieczywo i nabiał, korzystał z nieograniczonego kredytu. Nadszedł jednak koniec roku i trzeba było uregulować rachunki. Tu sprawa zaczęła się komplikować. Przezorny młodzian przestał więc zaglądać do sklepu, aby nie napatoczyć się na groźną właścicielkę. Ta widząc, co się święci, postanowiła wyegzekwować dług.
  Wybrała się więc wraz ze swą córką jako świadkiem do nieuczciwego dłużnika. Weszły do mieszkania i gdy były w stołowym pokoju, to wówczas otworzyły się drzwi z przyległej doń sypialni i pan domu “w rajskim stroju z triumfem powoli wkroczył i szarmancko spytał: Panie sobie życzą?”.     Córka, nieprzywykła do takich… hm interesów, zwiała natychmiast. Mamusia natomiast rozsiadła się wygodnie w fotelu i “z politowaniem, uważnie bystrym okiem zlustrowała goliznę, i rzekła spokojnie: Też chucherko, myślałby kto!”. Morał był z tego taki, że “golizną długu nie spłacisz”.

Andrzej Lechowski

Straż Ogniowa – BOSO

  Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, czyli BOSO – temat rymowanek, instytucja owiana mgiełką tajemniczości. Siedzibę miała w kamienica nr 52 przy ul. Lipowej.
  Na tyłach, między ulicami: Polną (Waryńskiego), Żabią i Północną, Artyleryjską, Dąbrowskiego i właśnie Lipową znajdował się obszerny nieregularny plac, obecnie przecięty przez aleję Marszałka Piłsudskiego i zabudowany  blokami. Przed wojną leżały tam pryzmy desek, stały szopy, uprawiano ogródki. Doszło na nim także do krwawego starcia między strażakami i policjantami,zapewne będącymi pod wpływem alkoholu.
  Władze miejskie w 1930 roku planowały na placu nieszczególnej sławy zbudować dworzec autobusowy z poczekalnią, bufetem i zapleczem technicznym.
Przeszkodził tej wizji wielki kryzys gospodarczy, a jak stan kasy się poprawił, to pojawiły się plany posadowienia tu gmachu starostwa, może i nowego magistratu. Wcześniej jednak wybuchła wojna światowa.
  BOSO założono w końcu XIX wieku, kiedy okazało się, że straż zawodowa nie daje sobie rady. Białystok szybko się rozwijał i często płonął.
Jak głosiła fama, od czasu do czasu ogień podkładali zawodowi podpalacze, wynajmowani przez fabrykantów. Bo jak biznes nie szedł, magazyny się zapełniły, a chętnych na towar brakowało, to pożar był jak zbawienie. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej właściciel korzystnie ubezpieczył swą firmę. Praktyka czyniła białostockich strażaków mistrzami.
  Stali się najdzielniejszą i najskuteczniejszą jednostką ochotniczą w guberni grodzieńskiej, dostali w 1912 roku zaproszenie na kongres pożarniczy do Petersburga.

  Strażackie wojsko szybko zyskało uznanie białostoczan, zwłaszcza pań podatnych na pożary serc. Przestano ponoć nawet nad Białką używać wcześniej popularnego, szyderczego porzekadła: “Rychło w czas (czyli po spaleniu się obiektu), jak białostocka straż”.
A dla potrzeb dzielnych ochotników zbudowano galeryjkę na wieży ratuszowej, by czuwający strażnik z góry mógł patrzeć na miasto. Ten to miał widoki!
  Po I wojnie światowej BOSO odnawiało się początkowo wolno, trzeba więc było nadzieję pokładać w bosakach i toporkach, a wodę wożono w beczkach. Strażacy nie czekali jednak aż im manna spadnie z nieba, kwestowali, urządzali loterie i zabawy dochodowe, pukali do drzwi urzędów oraz bram fabrycznych. A skutkiem był i ten wspaniały samochód bojowy.
  Tak się BOSO rozochociło, że w 1922 r. ogłosiło nabór do orkiestry symfonicznej i rzeczywiście wkrótce zaczęli zapraszać ziomków na głośne występy.
  Dobrym i dochodowym pomysłem było przejęcie nadzoru nad kominami. Bynajmniej nie tylko fabrycznymi, bo przecież w ówczesnych domach palono w piecach i pod płytami (w kuchniach). To i sadze groziły samozapaleniem, a szczególnie jak ptaszysko gniazdo sobie uwiło w kominie.
  Każdy zarządca posesji musiał mieć książkę, w której kominiarz dokonywał regularnie wpisów. A że i szczęście przynosił, to mógł być z siebie zadowolony.

  W dwudziestoleciu międzywojennym większość członków BOSO stanowili wyznawcy mojżeszowi, a funkcję komendanta w latach trzydziestych pełnił Izaak Markus. Było to logiczne następstwo faktu, że wśród właścicieli fabryk przeważali Żydzi. W gronie zastępców Markus miał jednak chrześcijan, a do gaszenia pożarów rwali się wszyscy bez względu na wyznanie.
  Tragiczny finał BOSO zgotowali okupanci niemieccy, zamykając gros strażaków w getcie i skazując ich na zagładę. Po wojnie nie wrócono do tradycyjnej nazwy.

Adam Czesław Dobroński

Władze szykują w Hajnówce rewolucje? Ma się mocno zmienić

Dziś wjeżdżając do Hajnówki oraz przemierzając głównymi ulicami trudno się zorientować, gdzie jest centrum miasta. Miasteczko bowiem ciągnie się po długości w nieskończoność, mijamy różne budynki, ale żaden z nich nie jest na tyle charakterystyczny, by pokazywał, że mamy do czynienia np. ze starówką. Starówki w Hajnówce po prostu nie ma, bo to młode miasto. Prawa miejsce zyskało w 1951 roku, więc największy rozwój jeszcze ją czeka. Dlatego też władze miejskie postanowiły utworzyć charakterystyczne centrum.

 

Będzie zrealizowany plan, składający się z 24 punktów. Przede wszystkim zmieni się park miejski, a remont przejdzie Muzeum Kultury Białoruskiej. Zaś budynek po fabryce “Forte” ma stać się miejscem, w którym działalność będą mogły prowadzić organizacje społeczne. Dodatkowo przebudowany zostanie skwer przy urzędzie miejskim. Między innymi po tych działaniach centrum Hajnówki ma być wizytówką miasta oraz ma kwitnąć tam życie. Trzymamy kciuki za rozwój tego miasteczka.

 

fot. Przykuta / Wikipedia

Przed wojną ulica Zamenhofa tętniła życiem

  Zwarte pierzeje kamienic przetykane były typowymi drewniakami, a w nich wszystkich były sklepy, sklepiki, składy.
Tradycyjnie szło się tutaj po mięso. Amatorzy drobiu mogli wybierać pomiędzy sklepikami Amila, Apsalmowicza, Kagana, Rutenberga czy Tartackich. Handel mięsem, oczywiście koszernym, zdominowała mieszkająca na Zamenhofa rodzina Linczewskich. Prawdziwą handlową sieć jatek prowadzili Manes, Jankiel, Mojżesz i Szachne Linczewscy. Ich drugim monopolem były koszyki, ale te sprzedawali w ratuszu.
  Śmiesznostką na Zamenhofa był sklep z wędlinami Chrześcijańskiej Spółdzielni Rzeźników. Funkcjonując w samym centrum żydowskiej dzielnicy reklamował się hasłem zapewniającym, że “kto raz tu kupi, stałym klientem będzie”. Ale na Zamenhofa handlowano nie tylko mięsem i wędlinami. To była samowystarczalna ulica! Miała własne piekarnie, mleczarnię, oczywiście i kilka sklepów spożywczych, sklepiki z naczyniami, kamaszami i z czym tam jeszcze.
  Pod piątką można było stołować się w jadłodajni Liżyńskich, a wieczorami marzyć o przyszłych fortunach w herbaciarni Sendera Gelmana. Była nawet na Zamenhofa szkoła, prywatna, żeńska, której właścicielem był Szymon Fajnzylber. Mieściła się ona w pokaźnej, dwupiętrowej kamienicy Berty Mejłach pod 14. I właśnie tu, w nocy z soboty na niedzielę, z 9 na 10 lutego 1936 roku wybuchł wielki pożar. Następnego dnia stał się tematem niezliczonych komentarzy w całym Białymstoku.
  Berta Mejłach na swojej posesji, w podwórzu, miała budynki, które wynajmowała na składy. Swoje towary trzymali w nich Abram Spektor, właściciel sklepu spożywczego z artykułami kolonialnymi, Mejer Szyniak handlujący materiałami piśmiennymi, Jakub Frydman “robiący” w naczyniach kuchennych, Samuel Sorynow, sprzedawca koszyków. Pożar wybuchł o północy. Jak później ustalono palić zaczęło się na strychu, nad magazynem koszyków.

  Rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień zauważył obserwujący miasto w nocy strażak, dyżurujący na ratuszowej wieży. Natychmiast zawiadomił on jednostkę Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Strażacy przybyli na Zamenhofa i tu okazało się, że nie mają wody. A tymczasem magazyny w najlepsze płonęły. Gdy wreszcie znalazła się woda, to dzielni strażacy zajęli się już tylko chronieniem sąsiednich budynków. Akcja trwała pięć godzin. W niedzielny ranek widok posesji pod 14 numerem był opłakany. Spaliły się wszystkie zmagazynowane towary. Zniszczone były też budynki.
  Wszystko wyglądało beznadziejnie, ale wśród mieszkańców Zamenhofa szybko zaczęły rozchodzić się wiele mówiące plotki. Okazało się bowiem, że wszyscy poszkodowani byli nieźle ubezpieczeni.     Spektor zaasekurował się na 10 tys. zł, i na tyle samo wycenił swoje straty. Sorynow ubezpieczony był na 5 tysięcy, ale swoje straty oszacował na 8 tys.. Frydman, ubezpieczony na 60 tys. przezornie nie podawał wysokości swoich strat, podobnie jak i Szyniak, który ubezpieczony był na 20 tys. zł.
Berta Mejłach swoje straty oceniła na jakieś 50 – 60 tys. i też była odpowiednio ubezpieczona. Nie trzeba było mieć intuicji Sherlocka Holmesa, aby całe, z pozoru nieszczęśliwe, zdarzenie połączyć z adresami wszystkich pogorzelców.
  Sorynow mieszkał na Zamenhofa 12, Szyniak pod 6, Spektor, Frydman i oczywiście Mejłachowa pod 14. Czyżby więc pożar był ukartowaną próbą wyłudzenia odszkodowania? Takie pytania zadawali sobie śledczy.
  A dziś na Zamenhofa co? Sennie i nijako.

Andrzej Lechowski

Tombak i pistolet

  Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości.
  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę-recydwistę, któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.
  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata. Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego.         Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami. I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji.
  Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił. Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł.
  Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65. Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków.
  Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu. Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę.
  Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.
  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi – paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę.
  I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik

Jak przygoda, to tylko na Marmurowej

  Chanajkowska ulica Marmurowa liczyła około 20 numerów. Łączyła ona ze sobą ulicę Brukową ze Stołeczną. Tak, jak w innych częściach Chanajek królował tutaj występek. Rządzili sutenerzy, pijani dorożkarze i tragarze, pokoleniowe rodzinki złodziejaszków.
  Co i rusz wieczorami, było słychać głośne krzyki: Mordują, zabijają! To wrzeszczeli przybysze z miasta, którzy zabrnęli tutaj w poszukiwaniu płatnej miłości, a trafiali na rządzących ulicą chojraków. Niekiedy słychać było nawet strzały z rewolweru.
Pod koniec 1933 roku przodownik policji Doskowski, będąc już po służbie, zmierzał z Marmurowej na IV komisariat. Usłyszał pobliskie wołanie o pomoc.Pobiegł w kierunku krzyków. Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł dwóch osobników bijących trzeciego. Widząc nadbiegającego policjanta, opryszki bez wahania rzucili się na niego. Ten sięgnął po broń. Oddał kilka strzałów w powietrze.Uratował w ten sposób krwawiącą mocno ofiarę, a może i siebie. Zatrzymał też jednego z bandytów. Okazał się nim Jojne Winograd, znany w Chanajkach sutener i awanturnik.
  Inna przygoda spotkała latem 1935 roku Bolesława Ruplinskiego z ul. Śledziowej. Postanowił on wprowadzić w dorosłe życie swojego 16-letniego siostrzeńca Aleksandra Gawryluka. Ponieważ gejsze z Marmurowej były szczególnie popularne w pewnych kręgach białostockich miłośników ich usług, podpity wuj właśnie tam skierował swoje kroki. Siostrzeniec podreptał za nim. Trafili do popularnego przybytku nierządu w domu nr 2. Młodzian pozostał na razie za progiem, zaś jego przewodnik wszedł do środka w poszukiwaniu właściwej panienki.

  Szybko jednak musiał salwować się ucieczką. Drogę mu wskazał jakiś groźny zakapior, któremu wujaszek przeszkodził w zakrapianej biesiadzie. Pan Bolek stracił przy tym swój portfel, zaś jego podopieczny Aleksander pozostał nadal niewinny. Szczególną sławą cieszył się na Marmurowej dom na posesji nr 3. Dzięki jego właścicielowi Herszcze Pachciarzowi, który miał na parterze sklep z artykułami spożywczymi, wygląd budynku był jeszcze jako taki. W odróżnieniu od spróchniałych drewniaków pod nr 4 czy 17. Jeszcze w 1935 roku magistrat nakazał je zburzyć, podobnie jak ponad 20 innych budynków. Zagrażały one bowiem bezpieczeństwu publicznemu.
  W domu Pachciarza mieszkał np. Szmul Chazan, który pomimo 70. na karku potrafił wdrapać się na kozła nawet po kilku kielichach. Pewnego razu spotkała go niemiła przygoda, zwalił się z kozła na bruk, mocno się potłukł i trafił do pogotowia Czerwonego Krzyża.
 W domu przy Marmurowej 3 swoje lokum mieli, jeśli oczywiście nie przebywali w więzieniu, Josel Igielnik, zatwardziały pajęczarz, znający dobrze okoliczne strychy czy Judel Miodownik, pechowy włamywacz z kilkoma odsiadkami.
  Nie brakowało też panienek lekkich obyczajów, wśród których prym wodziła szczególnie urodziwa Julia Stankiewiczówna. Pod nr 3 pokoik zajmował Berel Klasa, którego policja aresztowała latem 1939 roku za publiczne okazywanie niechęci i lekceważenie pamięci marszałka Józefa Piłsudskiego.
Na koniec jeszcze dwie historie typowe dla marmurowskiej rzeczywistości.
  Oto latem 1936 roku Motel Zimnoch, rajzer z Grajewa zgłosił na policji, że nocując nielegalnie w mieszkaniu Estery Skory (Marmurowa 8) stracił spodnie warte 3 zł, a w nich gotówkę – 29 zł 52 gr.
A Rywka Duczyńska z domu nr 3 trafiła do aresztu za straszenie świadka w procesie swojego kompana, zawodowego złodzieja Szlomy Kukawki.

Włodzimierz Jarmolik

Lodowa Wenecja

  W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow.
Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej.
  Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później. Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów.
Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.
  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.
  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.
Ten szczególny dzień zapowiadały anonse – Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia.
Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.
  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich “różnych ekstraktów”, ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!
  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były “sposobem maszynowem”. Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że “lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita”.
  Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie. W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie “telelody”. Łatwo zapamiętać numer: 13-19.

Andrzej Lechowski

Zawsze jest ten pierwszy raz

  W październiku 1926 roku pojawiła się pierwsza reklama świetlna.W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze był sklep “Ratuszowy”, przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego.
Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.
  Dokładnie ją opisano. “Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach”. To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie. Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie! Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one “dla publiczności naszej – niewygodą, dla policji – fatygą, dla miasta – nieporządkiem, dla złodziei – fajramem i żniwem”.
  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem “municypalność białostocka” zafundowała mieszkańcom jedynie “gładkie asfaltowe przejście”. Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta.
Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na “kocich łbach”. Chodnik ten wywołał “ogólną uciechę i ogólny podziw”. Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa “Polminu”, gdzie “auta benzynę nabierały”.       W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby. Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali “nektariny” – nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.
  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym. Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu ’36 – Klukwę.               Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda! Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą.
  Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego (!) wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.
  A może by tak odgrzebać gdzieś ten patent i Klukwą zawojować cały świat? Byłoby to po raz pierwszy!

Andrzej Lechowski

Zapasowy karabin

  Dwudziestego szóstego czerwca wieczorem doszło w Białymstoku do dwóch eksplozji. Huk detonacji rozniósł się po całym mieście.
Gazety w 1919 roku sugerowały, że w ten sposób ktoś chciał się pozbyć materiałów wybuchowych. Ich posiadanie i przechowywanie było bowiem zabronione.
A zapasów po wojnie zostało dużo, bo wycofujący się Niemcy sprzedawali za bezcen karabiny i granaty.
  Nabywców nie brakowało. Czasy były niepewne, zaś broń w domu zawsze mogła się przydać. Bardziej obrotni obywatele w handlu gorącym towarem zwietrzyli interes.
W zakamuflowanych składzikach gromadzili karabiny, granaty, a także wojskową odzież. Potem wystarczyło już tylko czekać, aż zjawi się klient.
Proceder ten spędzał sen z powiek funkcjonariuszom policji. Nielegalną broń bowiem często używali do napadów bandyci. Co kilka dni w Białymstoku zdarzały się również wypadki wywołane nieumiejętnym obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi.
  Tak było 15 maja 1919 roku. Podczas przekładania worków z mąką w składzie miejskim eksplodował granat. Odłamki raniły w rękę robotnika Kazimierza Szrota.
Kilka dni później o godzinie 6 rano przy Warszawskiej 21 doszło do kolejnej eksplozji. Jak donosiła prasa, granat został zdetonowany na pierwszym piętrze. W wyniku wybuchu z okien wyleciały szyby. Na szczęście w tym momencie nikogo nie było na chodniku przed budynkiem.
  Aby w przyszłości uniknąć podobnych incydentów, władze podjęły walkę z posiadaczami nielegalnej broni. Liczne rewizje w prywatnych domach dały efekty. Na początku czerwca wywiadowcy zapukali do drzwi pewnego restauratora. W chwili, gdy funkcjonariusze weszli do domu, właściciel posesji zajęty był właśnie wciskaniem niemieckiej bielizny do ustępu. Wpadł na gorącym uczynku. A wnikliwa rewizja wykazała, że na jego posesji ukryto również siedem karabinów.
  Do ustępów miejskich wpychano też inne nielegalne towary. Był to dobry sposób na błyskawiczne pozbycie się gorącego towaru.
I tak pewnie było w przypadku dwóch złamanych niemieckich karabinów, które znaleziono w latrynie przy Rynku Rybnym. Mimo, że broń nie nadawała się do użytku, funkcjonariusze musieli ją wysłać do szczegółowej analizy.

Kamil Śleszyński

Fabryka lodu

  Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód.Trzeba się było tylko schylić!
W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.
  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.
W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.
  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. “Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną”. Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.
  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z “nadzieniem”, czy czysty.
  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły “nielegalnych” źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.
  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania “akcji lodowych”. Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych “bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność”.
W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.
  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w “lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale”.

Andrzej Lechowski

Areszt na Artyleryjskiej

  Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej, osobny areszt miejski. Uczestnicy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu przy ulicy Artyleryjskiej 2.( tel.) 11 57 .
Do aresztu miejskiego można było trafić za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej.
  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.
Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego.
  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.
  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki. Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu.
  Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę. Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło.
Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu.
  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji “Sielanka” przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów.
A tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb.
  Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników.
Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.

Włodzimierz Jarmolik

Szczury w hotelu

  W międzywojennym Białymstoku plagą hoteli byli złodzieje, których określano mianem szczurów. Złodziejska szczurza epidemia w białostockich hotelach rozwinęła się szczególnie mocno w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. W 1922 r.
  “Dziennik Białostocki” tak oto pisał: “Coraz więcej zdarza się kradzieży w hotelach. Właściciele hoteli winni dołożyć starań, by temu procederowi skutecznie zapobiec, gdyż za kradzieże powyższe są odpowiedzialni w pierwszym rzędzie oni sami”.
Kampania prasowa przeciwko złodziejom nie okazała się jednak najlepszym na nich sposobem. Z hotelowych numerów nadal znikały rzeczy gości, a także wyposażenie lokali.
  Najwięcej szczurów hotelowych grasowało rzecz jasna w tańszych i podlejszych domach noclegowych. Mogli tam działać w miarę bezpiecznie, nie indagowani wcale przez nieliczny personel. Na początku lat 20. Szczególnie wiele przypadków okradzenia gości zdarzało się w hotelu “Wiktoria”. Tam właśnie m.in. panna Anna Wesołowska z Grodna straciła całą swoją gotówkę – 500 tys. marek (miało to miejsce jeszcze przed reformą monetarną Władysława Grabskiego), zaś niejaki Abram Słucki, obywatel miasta Równo, pożegnał się ze swoim, odświętnym garniturem wartości ok. 10 milionów marek.
  Kradzieży dokonywano co i rusz w Hotelu Ostrowskiego. Gościom znikała garderoba, walizki, torby i portfele. Ekspozytura Urzędu Śledczego podejrzewała obsługę. Wywiadowcy policyjni szczególnie bacznie przyglądali się tamtejszym portierom, ginęły bowiem rzeczy im bezpośrednio powierzane. Złapano także szajkę złodziejaszków z miasta, która miała swoje ciemne układy z jedną z kuchennych pomywaczek.
  Pouczającą przygodę przeżył natomiast niejaki Napoleon Zaleski, który zatrzymał się na kilka dni w białostockim hotelu Palace. Pewnego razu, po powrocie do miasta, oddał on odźwiernemu do oczyszczenia kamasze. Gdy po godzinie wstąpił do dyżurki buty zniknęły. Ale to nie koniec. W czasie, kiedy on szukał jednego złodzieja, inny (a może ten sam) skradł mu z wieszaka marynarkę i spodnie.
  Z kolei jedna z zuchwalszych kradzieży hotelowych zdarzyła się w 1935 r. w Bristolu. Zatrzymała się w nim trójka Żydów z Palestyny. Jako przezorni ludzie wszystkie pieniądze, wartościowe przedmioty i dokumenty trzymali zawsze przy sobie, zaś w nocy – pod poduszką. Znalazł się jednak śmiałek, który postanowił dobrać się do tych skarbów. Gdy obywatele Palestyny smacznie spali, zakradł się do ich pokoju i zaczął myszkować. Udało mu się nawet wyciągnąć spod jednej z poduszki portfel oraz kartę okrętową. Choć zachowywał się cicho niczym kot, obudził innego śpiącego. Ten podniósł alarm. Złodziej zdołał wybiec na korytarz, ale tam został schwytany. Pechowym szniferem był 20-letni Szepel Ajzenberg, który na koncie już kilka takich akcji.
  Zdecydowanie najmniej szczurów zagnieżdżało się w hotelu Ritz. Żeby w nim działać, trzeba było mieć, zgodnie z poziomem lokalu, co najmniej przyzwoity wygląd i sporą klasę. O jednej wszak aferze warto przypomnieć. Była nią kradzież cennej broszy należącej do przed siłacza cyrkowego Zygmunta Breitbarta.

  W 1925 r. do Białegostoku przybył ze stolicy Cyrk Braci Staniewskich. W jego programie znajdowały się także popisy popularnego  atlety, najsilniejszego człowieka swiata  który cieszył się powodzeniem (ze względu na swoje pochodzenie) zwłaszcza u ludności żydowskiej.
  Na dworcu witały go tłumy ludzi. Byli rabini i orkiestra. A bohater cyrkowych występów otrzymał w Ritzu najlepszy apartament. I oto 23 kwietnia stała się rzecz przykra.
Kiedy siłacz występował na arenie, z szuflady w jego hotelowym pokoju zniknęła pamiątkowa, złota brosza wysadzana drogimi kamieniami. Pomimo starań policja nie odnalazła straty, zaś rozżalony Breitbart już nigdy nie przyjechał do Białegostoku rwać łańcuchy i podrzucać wielokilogramowe ciężary.

Włodzimierz Jarmolik

Skąd się bierze woda sodowa

  W latach 30 woda sodowa była także jak dziś na każdym kroku .W Białymstoku ponad 50 jej wytwórni. Ale prawdziwe, wielkie interesy robiło się na napojach gazowanych.
Potentatami tej branży byli Perelsztejn i Lemberg, właściciele firmy Aquasan z Ogrodowej 9. Niewiele ustępowali im Izaak Gurwicz właściciel Runa z Suraskiej 6 i firma Hendro prowadzona przez Geldberga z Lipowej 17.
Nie do przebicia była Fabryka Wód Gazowych Perła, prowadzona przez Zdzisława Ołdakowskiego na Świętojańskiej 2, tuż przy Warszawskiej.
  Firma zapewniała, że produkcja napojów prowadzona jest pod nadzorem dr. Mariana Gąssowskiego. Nic to, że medyk ów nie był w ogóle znany w Białymstoku, praktykował bowiem gdzieś w Wielkopolsce. Już samo brzmienie doktorskiego tytułu dodawało wodom Perła należytej marki.
  Niemałe wrażenie robił asortyment perlistej produkcji. Były więc to “niezrównane w smaku i higienie, własnej produkcji: Woda sodowa, lemoniada (6 gatunków), kwas owocowy (3 gatunków), oranżada, przebój sezonu – musujący napój hiszpański, nowość – lemoniada Baryłki”. Napoje rozlewano do firmowych butelek o pojemności 0,3 litra, jedynie nowość sezonu 1936 – lemoniada Baryłki, sprzedawana była w dużych butlach z ceramicznymi korkami.
  W 1936 r. wiosna i lato były bardzo upalne. Białostockie wytwórnie ledwo nadążały z produkcją. Co rozlano do butelek, to białostoczanie natychmiast wypijali. Pełne ręce roboty miał więc też magistracki wydział zdrowia. W maju tegoż roku wzięto 20 próbek wody do zbadania. Wytwórnie wybrano losowo. Aż w 9 wykryto szkodliwe związki miedzi.
Lemoniadziarnie określano mianem obrzydliwych “wylęgarni brudu i zarazków”, bo wytwórnie to były przeważnie ciemne, stęchłe i brudne piwnice lub sutereny. Produkty używane do robienia tych specjałów pozostawiały też wiele do życzenia.
  Często była to surowa woda, w której rozpuszczano soki i ekstrakty o podejrzanym składzie i pochodzeniu. Na domiar złego, przy “fabrykacji” zatrudniani byli “osobnicy ogromnie niechlujni i systematycznie bojkotujący mydło i łaźnie”. Ale, jak mówi stare powiedzenie, że czego oczy nie widzą, to serce nie boli, przeto w skwarne dni każdy pił co miał pod ręką. “Najprzeróżniejsze tam wody gazowe, kwasy, ananasy, żurawinki i inne płyny made in Chanajkes”.
  Widząc tę niezwykłą popularność gazowanych napoi, produkcję “pierwszorzędnych wód gazowych i owocowych” rozpoczął nawet browar księcia Jerzego Lubomirskiego w Dojlidach.

Ale co browar, to browar. W Białymstoku od zarania jego miejskości, było przecież wiadomo, że nic tak nie gasi pragnienia jak kufelek chłodnego piwa. Doskonale o tym wiedział i Książę Pan. Białostoczanie raczyli się przeto Dojlidami Dubeltowymi, Exportowymi, Słodowymi czy też Dojlidami Pilzneńskimi.
  Rozsierdzona Perła widząc, że browar wszedł na jej terytorium zaczęła sprowadzać “znakomite piwo lubelskie z browaru K.R. Vettera w Lublinie”. Właściciel Perły dla jasności sprawy dodawał, że jest to sprawdzona, chrześcijańska firma. Dzięki tej informacji wszyscy byli zadowoleni. Żydzi, bo mieli ostrzeżenie przed gojowskim, niekoszernym piwem. Goje zaś pijąc kolejny kufelek mieli spokojne sumienie, że nie wspierają “żydowskich geszeftów”.
  A ciemne marcowe, jasne jubileuszowe czy jasne luksusowe z Lublina przypadło białostockim piwoszom do gustu.

Andrzej Lechowski

Polowanie na piechotę

  W naszym mieście przed wojną częstym łupem opryszków i rzezimieszków padały też zwierzęta. Bardzo popularne były kradzieże drobiu – kur, kaczek, gęsi czy indyków.Specjalizujących się w tym fachu nazywano piechociarzami.
  Polowanie na piechotę (czyli spacerujący po podwórku drób) uprawiali z zamiłowaniem zwłaszcza wyrostki z Chanajek. Klasyczny chwyt piechociarzy polegał na zwabieniu biegającego po podwórku domowego ptactwa do furtki lub dziury w płocie. W tym celu sypało się kurom okruchy chleba czy ziarno. Kiedy bardziej łapczywe zbliżały się do otworu, wtedy złodziej chwytał je zręcznie. Upolowana kura czy kaczka trafiały natychmiast do przygotowanego worka.
  Chłopcy z Chanajek wyprawiali się więc po piechotę parami, zaś terenem ich działania były często peryferyjne dzielnice Białegostoku, gdzie drób chodził niemal bez nadzoru po ulicach, ogrodach i okolicznych łąkach. Ważne było również to, że nikt tam nie znał chanajkowych łobuzów.
  Kradzieży piechoty dokonywali jednak także dorośli, zawodowi złodzieje. Oni rzecz jasna nie uganiali się za kurami po podwórkach (to robota dla pętaków), lecz przygotowywali nocne wyprawy do kurników, komórek i domowych sieni, w których drób miał swoje lokum.
  Jednym ze znanych białostockich specjalistów od tego rodzaju eskapad był Jankiel Winnik. Łączył on uprawianie piechociarstwa z inną, równie nisko cenioną przez złodziei specjalnością, a mianowicie pajęczarstwem (kradzieżą mokrej bielizny ze strychu). Atutem Winnika była przede wszystkim jego wielka siła. Potrafił on jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę lub wyrwać z zawiasów dowolne drzwiczki.
  Niezastąpiony był również przy dźwiganiu ciężkich worków z żywym towarem. Winnik poza tym, jak stwierdzili lekarze sądowi, miał nieco ociężały umysł i przez to, nawet jeśli wpadł na kradzieży, dostawał zwykle niski wyrok, albo nawet był zwalniany z aresztu. Nic więc dziwnego, że ze złodziejaszkiem posiadającym takie papiery chcieli pracować różni piechociarze czy pajęczarze.
  Innym wytrwałym amatorem piechoty był Menosz Śliwka. Złodziej ten traktował swoją profesję bardzo poważnie i jej się nie wstydził. Wszyscy paserzy z Chanajek i okolic wiedzieli, że mogą zamawiać u niego towar niemal bez ryzyka niedostarczenia. Śliwka bowiem przygotowywał starannie każdy swój skok. Co jakiś czas robił obchód białostockich podwórek, sprawdzał pogłowie i rozmiary wałęsającego się po nim drobiu, obserwował coraz to nowe sposoby zabezpieczania kurników i składzików przed złodziejami. Gdy zebrał odpowiednią ilość zamówień, brał swojego stałego wspólnika Abrama Segała i, którejś nocy, obaj ruszali na połów.
  Ale nawet najbardziej doświadczeni piechociarze wpadali. Czasami przyczyną były kury, które rozgdakały się i zaalarmowały właściciela, innym razem obładowanych workami złodziei mógł nocą zatrzymać policjant. W 1925 roku właśnie taka, kolejna zresztą wpadka przytrafiła się samemu Menoszowi Śliwce. Szedł sobie spokojnie ul. Wesołą z pakunkiem zawierającym dwa indyki i cztery kury, kiedy natknął się na patrol. I trafił do celi na dziewięć miesięcy. Do Śliwki dołączył wkrótce jego stary kompan Abram Segał.

Włodzimierz Jarmolik

Białostoczanki były wyzwolone

  Pisanie o kobietach, to igranie z ogniem. Jakie były białostoczanki przed wojną? Nie owijając można stwierdzić, że bardzo różne. A zaraz potem należy dodać, że oryginalne, jak miasto w którym mieszkały. Czyli mieszanka piękna,romantyczności , wzniosłości,siły .Czasem jednak lekko zaniedbane,nieco złośliwe , krzykliwe.Tak można wyliczać długo, ale im dłużej, tym z większym ryzykiem oberwania rykoszetem.
  W prasie najwięcej wzmianek o kobietach znajdowało się w kronice towarzyskiej i w dziale kryminalnym. Często padały ofiarami zwyrodnialców, ale w determinacji same zdobywały się na czyny śmiałe, także stojące w sprzeczności z prawem.
Bronią niezwykle groźną były buteleczki z kwasem solnym i siarczanym, lub innym żrącym paskudztwem, skutecznie szpecącym twarze partnerów dopuszczających się zdrady.
  Niestety, niewiasty słabszego ducha truły się same (esencja octowa), lub – to nie żart – rzucały się w nurty Białki. Jeden z mostków na naszej rzece zwano mostem samobójczyń, tu kierowały swe ostatnie kroki nieszczęśliwie zakochane.
Złośliwi twierdzili, że to był objaw typowego dla kobiet braku konsekwencji. Samobójczyni miała małe szanse, by utopić się, a większe na wstrząśniecie sumieniem i sercem swego kochasia.
Dziennikarze białostoccy pławili się “w temacie prostytucji”. Pisali z oburzeniem o “ćmach nocnych”, czasem im współczuli, a z pewnością byliby bardzo rozgoryczeni, gdyby tego “kwiatu” zabrakło.
  Pruderyjnie brzmią opowiastki z życia nocnego w Białymstoku. Nikt się nie dziwił tabunom pospolitych pijaków i obiboków, za to długo opowiadano, jak to w 1934 roku od strony ul. Supraskiej do fontanny podbiegła dziewoja ścigana przez młodziaków. Ci zaprzestali pościgu, gdy zobaczyli kilku gentelmanów.
  Dziewoja uśmiechnęła się, podniosła do góry spódnicę i zaśpiewała tak, że “pan dyrektor osłupiał, pan inżynier ze zdziwienia tak szeroko otworzył gębę, że binokle spadły mu z nosa i potłukły się”.
A propos wątków z tak zwanego półświatka, to opowiadano w Białymstoku o utworzeniu nowego stanowiska. Na ulicy Kilińskiego przechodzień zaczepił znanego w mieście lekarza chorób wenerycznych. Gość był nieco podpity i nachalny, a lekarza tytułował panem naczelnikiem. Ten koniec końców się wnerwił i wykrzyknął: Jakim naczelnikiem do stu piorunów. Odpowiedź można uznać za błyskotliwą. Naczelnikiem bezpieczeństwa miłosnego, nasz ty dobrodzieju!
  Na górze stron białostockich gazet wymieniano panie nobliwe i szacowne. Żony dostojników wojewódzkich i miejskich, pani generałowa Kmicic-Skrzyńska.
  To one przewodziły akcjom charytatywnym, odwiedzały szkoły, przytułki i dwa razy do roku – przed wielkimi świętami – więzienie białostockie. Oczywiście występowały także na oficjalnych balach i uświetniały wszelkie uroczystości. W większości anonimowość zachowały panie z Koła Miłośników Historii, Literatury i Sztuki, Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, PCK, stowarzyszeń oświatowych i opiekuńczych.
  Najmniej niestety wiemy o paniach, które ciężko pracowały. O matkach i babciach, o cichych bohaterkach szarych dni.

Adam Czesław Dobroński

Brawurowa ucieczka

  W 1931 r. białostocki sąd okręgowy przeprowadził się z ul. Warszawskiej na ul. Mickiewicza pod nr 5 do specjalnie wzniesionego nowoczesnego gmachu.
Nie wszystkie jednak prace zostały zakończone, co przysporzyło sądowi kłopotów i kompromitacji, bo oskarżonym ułatwiało ucieczki. Do najbardziej przykrych zaliczała się niewątpliwie śmiała ucieczka z gmachu sądu niejakiego Franciszka Szkiłądzia. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. M.in. na porządku dziennym znajdowała się sprawa Franciszka Szkiłądzia oskarżonego o opór wobec władzy.
  Szkiłądź odsiadywał akurat czteroletni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Ponieważ konwojent dostarczył więźnia za wcześnie, trzeba było poczekać w kolejce. Oczywiście nie na korytarzu, wraz z innymi petentami, tylko w wyznaczonym dla aresztantów pokoju na pierwszym piętrze. I tutaj właśnie wszystko się zaczęło. Początkowo Szkiłądź siedział spokojnie na krześle i przyglądał się czubkom swoich, upaćkanych wiosennym błotem kamaszy. Nagle zerwał się z miejsca, podskoczył do okna, w którym nie było krat i jednym silnym szarpnięciem otworzył je na oścież. Rozleniwiony czekaniem konwojent nawet nie zdążył mrugnąć.
  Tymczasem więzień był już na parapecie, skąd bez wahania skoczył w dół na znajdujący się pod oknem trawnik. Choć wysokość była znaczna, poza lekko stłuczoną nogą nie odniósł żadnego większego szwanku. Kulejąc nieco rzucił się do dalszej ucieczki ul. Świętojańską. Dopiero wówczas gapiowaty policjant zrozumiał co się stało. Wychylił się przez okno i zaczął krzyczeć: Trzymajcie, trzymajcie bandytę!
  W tym czasie Aleksander Tykocki, właściciel budki z papierosami stojącej przy ul. Świętojańskiej zajmował się rozkładaniem towaru na półkach. Gdy usłyszał krzyki niosące się od strony sądu, wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył utykającego mężczyznę w więziennym uniformie, który biegł w kierunku Zwierzyńca. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer i ruszył w pościg.
  Na jego wołania: Stój! Stój!, uciekinier wcale nie zareagował. Wtedy Tykocki wystrzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź rzucił się w bok, przeskoczył pobliski płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych, ciągnących się wzdłuż ul. Świętojańskiej. Tutaj też dzielny handlarz papierosami stracił zbiega z oczu. Tymczasem strzały Tykockiego sprowadziły na ulicę Świętojańską policjantów, którzy również ruszyli w pościg za Szkiłądziem.
  Mundurowi zaczęli zaraz przeszukiwać podwórka, aż, na posesji nr 24, znaleźli zgubę. Zrozpaczony i obolały Szkiładź ukrył się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuto go w kajdanki i odprowadzono do sądu, na czekającą go rozprawę. Również Aleksander Tykocki, po złożeniu krótkiego wyjaśnienia na ręce przodownika policji, powrócił do swojego papierosowego interesu.
  Na następny dzień prasa białostocka nie omieszkała wytknąć władzom sądowym łatwość z jaką nastąpiła ucieczka przestępcy. Głos zabrał wówczas sam prezes sądu okręgowego Leon Zubelewicz, który wyjaśnił, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń sądowych. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego.
  Pokój ten znajduje się na drugim piętrze, tłumaczył sędzia. Z niego, również osobnym przejściem, więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom.
Ponieważ jednak owa sala rozpraw jest jeszcze niegotowa, wysoki sąd musi urzędować w innych pomieszczeniach. Stąd też i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy trzymani są w prowizorycznym areszcie, co też i wykorzystał Franciszek Szkiłądź.
  Rok później prezes sądu nie był już taki pewny swoich racji. Oto bowiem, na początku maja 1933 r. miała miejsce jeszcze bardziej zuchwała ucieczka z sądu. Dokonał jej dorożkarz Stanisław Gilewski, znany w białostockim światku przestępczym pod przezwiskiem Gil.

Włodzimierz Jarmolik

Postrach z Wygody

  W pierwszych latach niepodległości w Białymstoku szczególnie dała się we znaki kilkunastoosobowa banda, na której czele stał Antoni Łukaszyński. Był on synem znanego jeszcze przed pierwszą wojną światową złodzieja i bandyty z Wygody, zastrzelonego za różne sprawki przez Niemców.
  W 1920 r., kiedy Białystok dostał się na krótko w ręce bolszewików, Łukaszyński siedział akurat w tutejszym więzieniu. Dzierżyński wypuścił go na wolność, jako ofiarę jaśniepańskiego bezprawia.
Uwolniony bandzior wrócił natychmiast do uprawianego wcześniej, razem z ojcem, procederu. Zorganizował szajkę podobnych do siebie opryszków i do wiosny 1921 r. dokonał wraz z nią ok. 30 napadów, rabunków, a nawet morderstw.
  Dopiero w kwietniu 1921 r., gdy na czele policji białostockiej stanął Józef Kamala, dla przestępców nadeszły ciężkie czasy. Nowy komendant wypowiedział im bezpardonową walkę.
W mieście i okolicy zaczęto organizować regularne obławy. W dzień i w nocy policjanci z żandarmerii przeszukiwali meliny, podejrzane lokale, stojące na uboczu chałupy. Głównym celem zakrojonej na szeroką skalę akcji było schwytanie herszta Łukaszyńskiego i jego najbliższych kompanów.
  Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Już 20 kwietnia bandyci, wracając z kolejnej roboty na szosie Białystok – Sokółka, wpadli w zasadzkę. Doszło do strzelaniny. Choć sam Łukaszyński nie został schwytany, jednak zginęło trzech jego ludzi.
Widząc co się dzieje w Białymstoku Antoni Łukaszyński postanowił na jakiś czas zmienić klimat. Wyjechał więc do Warszawy. Razem z nim udali się do stolicy jego dwaj główni pomocnicy – Misiewicz i Dąbrowski.
  Co robiła powyższa trójka na stołecznym bruku – dokładnie nie wiadomo. W każdym bądź razie już na początku 1922 r. trzech warszawskich posterunkowych przywiozło ich z powrotem do rodzinnego miasta. Zanim jednak bandyci znaleźli się w więzieniu, jeszcze raz postawili na nogi całą miejscową policję.
  Oto, po wyjściu z pociągu relacji Warszawa – Wilno, który zatrzymywał się na dłużej w Białymstoku, jeden z konwojowanych bandytów, Misiewicz, nakłonił strażników, aby wstąpić na ul. Sosnową, do mieszkania jego matki. Chodziło o zmianę bielizny i ubrania. Argumentem, który przekonał ostatecznie stróży prawa, była obietnica znacznej łapówki.
  Po przybyciu na miejsce i zdjęciu kajdanek bandyci poszli się umyć. W tym czasie ich opiekunowie siedzieli juz przy stole zastawionym półmiskami z mięsiwem i butelkami wódki. Dalej wszystko było już dziecinnie proste. Podczas biesiady dwóm z bandytów, Łukaszyńskiemu i Misiewiczowi, udało się w odpowiednim momencie wyjść z kuchni i przez okno uciec z mieszkania. Dąbrowski tylko dlatego nie poszedł w ich ślady, że wypełniając nazbyt gorliwie toasty za zdrowie kochanej władzy, wziął i zasnął na fotelu.
  Warszawscy policjanci, mimo rozpaczliwych poszukiwań po całym mieście, nie odnaleźli zbiegów. Sami za to zostali aresztowani przez agentów z miejscowej Ekspozytury Urzędu Śledczego. Miesiąc później białostocki Sąd Okręgowy skazał ich od roku do 4 lat za zaniedbanie obowiązków służbowych. Również zbiegli bandyci nie cieszyli się zbyt długo odzyskaną niespodziewanie wolnością. Zostali rozpoznani i złapani kilka dni później przez patrol złożony z żandarmów i wywiadowców , na ulicy Fabrycznej.
  Antoni Łukaszyński, podobnie jak jego ojciec, także został skazany na śmierć i wkrótce stracony. Bandyckie tradycje familii Łukaszyńskich, sławnej na całej Wygodzie, kontynuowali jeszcze przez kilkanaście lat jego młodsi bracia. Ostatni z nich, Konstanty, znany w Białymstoku awanturnik i złodziej, został zabity nożem w 1934 r. podczas ciemnych porachunków ze swoimi kumplami

Włodzimierz Jarmolik

Demon w Zwierzyńcu

  Pewien człowiek odważny i słusznej postury, postanowił raz skrócić sobie drogę przez las zwierzyniecki. Było ciemno, pusto. Ani pomyślał, że kogoś spotka. Aż tu nagle pojawiła się przed nim zjawa. Tak straszliwa, że poczuł mrowie w krzyżu.
  Gedale Mełamed z ulicy Kolejowej był dozorcą w koszarach ułańskich w Ignatkach. Do wykonywania tego rodzaju pracy niewątpliwie trzeba sporo odwagi, stanowczości i zaradności. A jednak nie wstydził się przyznać redaktorowi z “Dziennika Białostockiego”, że pewnej sierpniowej nocy 1923 r. miał autentycznie duszę na ramieniu.
  Wszystko wyglądało tak. 11 sierpnia pan Gedale odwiedził swojego znajomka w centrum Białegostoku. Ponieważ w miłym towarzystwie czas szybko upływa, nim gawędzący ze sobą, spostrzegli się, nastał wieczór. Mełamed, który miał przed sobą nocne stróżowanie, pożegnał się z gospodarzem i ruszył żwawym krokiem z powrotem do koszar.
  Żeby nie spóźnić się, wybrał drogę na skróty, przez ponury o tej porze Zwierzyniec. Gdzieś w połowie lasu Mełameda dobiegły nagle wyraźne jęki, a zaraz po nich kobiecy głos zaczął wyzwać pomocy. Na pierwsze okrzyki: Gwałt! Gwałt! Dzielny dozorca poczuł zimne mrowie w okolicach krzyża. Przez głowę przeleciała mu myśl, żeby ruszyć na pomoc niewieście, najpewniej napastowanej przez okrutnych zbirów.
  Szybko jednak pan Gedale powściągnął w sobie te rycerskie zapędy. Był sam, bez broni, w ciemnym lesie, nie wiedział ilu jest przeciwników i czym dysponują. W takich warunkach jego interwencja mogła przynieść więcej szkody niż pożytku. Kobiecie nie pomoże, a sam może dostać potężny wycisk.
  Po tych głębszych refleksjach Mełamed postanowił zachować neutralność i pójść szybko swoją drogą. Nie odszedł jednak daleko, gdy nagle, tuż przed nim, wyrosła na ścieżce olbrzymia postać. Na wysokości głowy dziwoląg ów miał świecące się ślepia wielkości kurzego jaja, które to przygasały, to znowu zapalały się jaskrawym ogniem.
  Maszkara rozkrzyżowawszy w milczeniu ramiona wyraźnie chciała zatrzymać spóźnionego wędrowca. Mełamed stanął jak wryty. W głowie miał pustkę, zaś serce podeszło mu pod samo gardło jakby chciało wyskoczyć. Milczenie przerwał hałas dobiegający z pobliskich krzaków.
Po chwili na ścieżkę wypadło dwóch mężczyzn, którzy z krzykiem “Stój!” rzucili się do Mełameda.     W świetle bijącym z oczu potwora zobaczył on tylko, że napastnicy ubrani są w modne białe rubachy i miękkie kapelusze zasłaniające pół twarzy. Dalej sprawy na ścieżce potoczyły się szybko. Bandyci obszukali nie stawiającego oporu Mełameda i zarekwirowali portfel oraz dokumenty.
Po dokładnym przejrzeniu łupu zwrócili wszystko właścicielowi, poza 18 tysiącami marek. W tym samym czasie potwór z jarzącymi się ślepiami, który zrobił swoje, oddalił się wolno w głąb Zwierzyńca. Wkrótce podążyła za nim też dwójka rabusiów. Jeden z nich dał jeszcze na odchodnym przyjacielską radę Mełamedowi: Idź pan do stu diabłów, a prędzej.
  Wystraszonemu dozorcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nim się spostrzegł, a już odbiegł kawał drogi od miejsca napadu. Tymczasem gdzieś z tyłu, za nim, znowu rozległy się rozpaczliwe zawodzenia kobiety, wabiącej kolejnego, spóźnionego przechodnia. Na tym nie skończyła się przygoda pana Gedale.
  Po przybyciu do koszar opowiedział on wszystko dyżurnemu oficerowi, który natychmiast zaalarmował IV komisariat Policji. Gdy z kolei o perypetiach dozorcy dowiedzieli się ułani, natychmiast zorganizowali pościg. W miejscu wskazanym przez obrabowanego nie spotkano już bandytów. Przeczesano więc następny kawałek Zwierzyńca.
Jeden z żołnierzy znalazł ukryte pod krzakiem pudło z otworami, w których zainstalowane były lampki elektryczne. Inny ułan odkrył w pobliżu pomalowane na czarno prześcieradło. Tak oto wyjaśniona została tajemnica potwora ze Zwierzyńca.
  Chociaż białostocka policja wkrótce schwytała grupkę młodzieńców, którzy grasowali w leśnych zakamarkach, to pan Gedale nie skracał już sobie drogi do koszar przez zwierzynieckie ostępy.
Po co kusić licho !

Włodzimierz Jarmolik

planty-w-bialymstoku-idealne-miejsce-na-spacer

Wielki spacer po Białymstoku. Ułożyliśmy dla Was trasę na 3 godziny

Dla wszystkich tych, którzy wybierają się do Białegostoku lub tu przyjechali, ale nie znają dokładnie miasta – ułożyliśmy trasę wielkiego spaceru. Przejście trasy zajmie Wam 3 godziny. Po zakończeniu możecie być pewni, że w mieście widzieliście już naprawdę wszystko co istotne i ciekawe. Oczywiście zapewne znajdą się tacy, którzy zarzucą nam, że nie poprowadziliśmy Was w wiele innych miejsc, według nich ważnych miejsc, ale nie oszukujmy się – to propozycja subiektywna. Każdy może trasę ułożyć przecież po swojemu. Cała trasa może być także dla białostoczan, którzy dawno po mieście nie spacerowali i mogą sobie przypomnieć ciekawsze punkty.

 

 

1. Zaczynamy od dworca PKP. To tutaj zaczniemy i skończymy wycieczkę. Następnie stojąc na peronie frontem do wielkiego wieżowca udajemy się na kładkę kolejową znajdującą się po lewej stronie. Musimy wejść na górę i udać się właśnie w stronę wielkiego wieżowca. Jest to tak zwany “Galeriowiec”. Następnie, po zejściu z kładki dochodzimy do sygnalizacji świetlnej, przechodzimy przez ulicę i udajemy się do parku po lewej stronie. Jest tam skatepark, fontanny, a także charakterystyczne budynki w kształcie spodków. Za nimi wyłania się wielki kościół na wzgórzu, który ma ponad 70-metrową wieżę. Niestety wstęp do niej nie jest możliwy. Naszą wycieczkę kierujemy właśnie w stronę kościoła. Możemy iść schodami do góry by zwiedzić jego okazały dziedziniec, a następnie zejść na dół przy charakterystycznej, szarej kamienicy z czerwonym dachem. Jeszcze 100 lat temu mieścił się w niej największy dom publiczny w mieście. Obecnie mieszkają tam zwykli białostoczanie.

 

 

2. Naszą wycieczkę kontynuujemy najbardziej znaną ulicą w Białymstoku – Lipową. Tutaj po drodze zobaczymy wiele ciekawych zdobień architektonicznych na kamienicach, miniemy pałacyk, który jest budynkiem wojskowym, idziemy cały czas prosto, aż miniemy też cerkiew Św. Mikołaja. Później na kolejnym skrzyżowaniu również idziemy prosto by dotrzeć na Rynek Kościuszki – obecnie najbardziej uczęszczane miejsce przez białostoczan, którzy w ogródkach popijają piwko, a także stołują się w restauracjach. Na środku Rynku Kościuszki stoi budynek Ratusza, w którym nie ma Urzędu Miejskiego lecz Muzeum Podlaskie. Budynek ten jest repliką, gdyż oryginał został rozebrany podczas wojny. Kolejny charakterystyczny punkt na Rynku to okazała katedra wybudowana w neogotyckim stylu. Jest to jednak “bazylika mniejsza”. Główny kościół ukaże Wam się, gdy podejdziecie bliżej. Jest to późnorenesanowy, mały kościółek, do którego dobudowano całą katedrę. Powstał on w latach 1617 – 1625, zaś neogotycka reszta na początku XX wieku. 

 

 

3. Kolejny punkt naszej wycieczki to park Planty. Przy Katedrze przechodzimy na drugą stronę ulicy, a następnie kierujemy się w prawo i idziemy wzdłuż murów Pałacu Branickich. Możemy na jego dziedziniec wejść bramą po lewej stronie, którą miniemy, lub iść dalej prosto, a następnie skręcić w lewo przy pomniku brzydkiego psa Kawelina. Jeżeli tak zrobimy to kolejna brama – główna od strony ogrodu będzie niedługo również po lewej. Po zwiedzeniu ogrodu wróćmy na alejkę Plant. A następnie kierujmy się dalej w lewo (lub jak kto woli pod górkę). 

 

 

4. Dochodząc do kwiecistego ronda w parku, zaraz za schodkami powinniśmy kontynuować wycieczkę idąc w prawo. Wtedy miniemy wspaniałe fontanny, które mają zaprogramowaną sekwencję. Idąc cały czas prosto po lewej warto wskoczyć na lody. Budka ta stoi tam od lat. Warto spróbować czym zajadają się białostoczanie w upalne dni. Następnie przechodzimy przez ulicę do drugiej części parku. Tam miniemy Teatr Dramatyczny, a następnie przechodząc wielkim betonowym placem z fontannami kierujemy się w stronę wieży zegarowej Pałacu Branickich. Tam możemy wstąpić na główny dziedziniec Pałacu, by zobaczyć fontanny, rzeźby i okazały budynek Pałacu. 

 

 

5. Kolejne kroki skierujmy na drugą stronę ronda. Tuż za hotelem “Gołębiewski” skręćmy w prawo, by przejść się ulicą Warszawską, gdzie napotkamy wiele zabytkowych budynków. Później skręćmy w prawo w ul. Świętojańską, przejdźmy nią prosto, a na skrzyżowaniu z dużą ul. Branickiego przejdźmy na drugą stronę. Powinniśmy się kierować dalej prosto przy moście, którego strzeże Nepomucen. Teraz idziemy cały czas prosto pod górę, a na skrzyżowaniu także prosto i pod górę. Po lewej miniemy starą fabrykę, przerobioną na galerię handlową, zaś po prawej zabytkowe jednakowe budynki. 

 

 

6. Na końcu ulicy będzie kolejne rondo, my idźmy prosto. Po lewej znajdować się będzie filharmonia, zaś my idąc prosto brukowaną alejką natrafimy na pomnik żołnierzy 42 Pułku Piechoty, którzy z Białymstokiem byli bardzo mocno związani, a od ich działalności sportowej rozpoczęła się historia obecnego wicemistrza Polski – Jagiellonii Białystok. Za pomnikiem możemy skręcić w lewo by obejść ZOO dookoła. Gdy już to zrobimy wróćmy do pomnika i idźmy dalej prosto w stronę kładki. Przejdziemy nią nad ulicą prosto do lasu.

 

 

7. W lesie możemy iść cały czas prosto, a na koniec drogi skręcić w prawo, lub prosto a przy wielkim kamieniu od razu w prawo. Dojdziemy do tego samego punktu – ścieżki rowerowej przy ul. 11 Listopada. Następnie kierujmy się w lewo, a przy Kampusie wejdźmy na jego dziedziniec i pozwiedzajmy tą ciekawą konstrukcję architektoniczną. Wychodząc możemy iść w lewo lub z powrotem prawo, powinniśmy wyjść przy nowoczesnym stadionie miejskim. 

 

https://www.youtube.com/watch?v=Ykg8azQuLsI

 

8. Następnie przejdźmy się ul. Wiosenną w prawo, idąc sobie ścieżką przy lesie. Na skrzyżowaniu skręćmy w prawo w ul. Świerkową, by dalej kontynuować spacer tuż koło lasu mijając między innymi Wydział Pedagogiczny Uniwersytetu w Białymstoku, a następnie kampus Politechniki Białostockiej oraz rozgłośnie Polskiego Radia Białystok. 

 

 

9. Na kolejnym skrzyżowaniu przechodzimy przez ulicę i idziemy prosto w ul. Wesołą. Wychodzimy na Waszyngtona przy wielkim wieżowcu. Tuż przy nim możemy pójść prosto by obejrzeć z bliska zabytkowy, drewniany budynek, następnie idźmy w lewo do skrzyżowania, by tam przejść na drugą stronę ulicy i iść prosto ulicą Wyszyńskiego. Po prawej będziemy mijać miejsce pamięci po białostockich Żydach. 

 

na fot. budynek ZUS – miejsce pamięci jest tuż obok

 

10. Następnie idziemy przez miejsce pamięci i idziemy do skrzyżowania z Młynową. Następnie tą ulicą będziemy szli przez zabytkowe Chanajki. Miniemy niewiele już zachowanych, starych resztek kamienic i drewnianych domów. Po drodze też miniemy Street Food Młynowa – miejsce z food truckami, gdzie możemy się posilić. Gdy będziemy szli cały czas prosto, to dojdziemy do charakterystycznego szarego budynku handlowego “Central”. Skręćmy w lewo, obchodząc wysoki pomnik z napisem “Bóg, Honor, Ojczyzna”.  Wycieczkę kontynuujmy wzdłuż parku Centralnego przy ul. Kalinowskiego. Po drodze miniemy Białostocki Teatr Lalek, nowoczesną Operę, a także wzgórze, na którym będzie stała mała cerkiew. Idąc dalej prosto zobaczymy też pozostałe stare drewniane domy, które zachowały się jeszcze po Chanajkach. 

 

 

11. Dochodzimy do skrzyżowania, idziemy w prawo i cały czas prosto w stronę dworca PKP. Za przejściem dla pieszych idziemy w lewo i przy dworcu PKS (który obecnie jest budowany od nowa) wchodzimy na kładkę, by wrócić na peron. 

 

 

To koniec wycieczki. Mamy nadzieję, że podróż się podobała.

 

Barwny korowód przejdzie ulicami miasteczka

Osobom mieszkającym w miastach dożynki raczej nie kojarzą się z niczym, tymczasem na wsiach zakończył się już okres żniw – czego dowodem są leżące bele siana na polach. Teraz czas na imprezy dziękczynne za udane żniwa. Jak to wygląda w praktyce można będzie zobaczyć na żywo. Na przykład wybierając się do Nowych Piekut pod Szepietowem. Tam 20 sierpnia najpierw odbędzie się msza dziękczynna, a następnie miastem przejdzie tradycyjny korowód dożynkowy. Później mieszkańcy będą dzielić się chlebem.

 

Dodatkowo władze zadbały, by pojawiły się przy okazji inne atrakcje takie jak parada motocykli, przedstawienie teatralne, przejazdy bryczką, turniej sołtysów. Dodatkowo będzie można zasmakować potraw regionalnych. Na zwieńczenie wieczoru zaśpiewa Janusz Laskowski.

 

Start imprezy 12.40 (korowód)

Lepszej zapowiedzi konferencji nie widzieliśmy! Koniecznie zobacz film

7 października odbędzie się w Białymstoku kolejna już konferencja poświęcona programowaniu. Dla zwykłego śmiertelnika wydaje się być to bardzo nudne zagadnienie, dlatego też organizatorzy stanęli wręcz na głowie, by przygotować odpowiednio zachęcający film promocyjny. Musimy przyznać, że udało im się w 200 procentach!

 

Woda, ogień, ziemia, powietrze… a nie, to nie to. C#, Ruby, Python, JavaScript, QA, Mobile, Data Science, Java! Lokalne społeczności, jedna konferencja i mnóstwo dobrej energii! Programistok to konferencja IT organizowana „ponad podziałami” przez różne grupy entuzjastów ze świata IT. Od społeczności dla społeczności. Kiedyś różnorodność tego miasta określały liczne narodowości, dzisiaj to mieszanka wielu technologii. – takimi słowami zachęcają do przybycia na swoją konferencję organizatorzy.

 

A tak zapowiedź wyglądała w zeszłym roku:

Czy powstanie drewniania mini-wioska w centrum Białegostoku?

Nieżyjący już białostocki architekt Janusz Kaczyński za życia proponował, by w okolicach dzisiejszego Rynku Siennego, a dawniej na Chanajkach wydzielić specjalne miejsce, gdzie ustawiono by obok siebie wszystkie drewniane budynki, które mają wartość historyczną, a zawadzają przy realizacji różnych inwestycji, albo nie wiadomo jak je zagospodarować. Pomysł ostatecznie nie znalazł poparcia obecnych władz, ale warto przypomnieć taką koncepcję, bo władza niedługo się zmieni i być może jeszcze będzie co przenosić, zanim ostatecznie spłonie lub się zawali.

 

Takie mini-muzeum na dawnych Chanjakach byłoby zarówno dobrym kompromisem między tymi, którzy chcą w mieście gospodarować miejskie tereny w sposób nowoczesny, a tymi, którzy chcą by te zachowało dawny charakter. Nie ma co ukrywać, że obecnie stare, wartościowo historyczne domy stoją pojedynczo rozrzucone w różnych miejscach. Nic nie stoi na przeszkodzie, by wszystkie je zebrać w jedno miejsce i stworzyć atrakcyjną, drewnianą zabudowę miasta.

 

Idealnie w to wpasowuje się Młynowa, gdzie jej życie rozrywkowo-kulturalne odżywa. Dodatkowo, jest tam doskonały fragment do zagospodarowania. To odcinek między Młynową, Św. Anny, a Kaczorowskiego. W tym miejscu drewniane mini-osiedle, które przenosiłoby nas o 100 lat do tyłu byłoby wspaniałą lekcją historii, a także doskonałą atrakcją turystyczną.

 

fot. Dąb Drewniany / Wikipedia

Perseidy znów na niebie. Zbliża się fantastyczne widowisko!

Jak co roku, między 17 lipca a 24 sierpnia możemy na niebie zaobserwować deszcz meteorów. Są to tak zwane Perseidy. Kumulacja całego wydarzenia będzie miała miejsce w nocy z 12 na 13 sierpnia. Wtedy to na niebie można będzie zauważyć nawet 150 gwiazd na godzinę! Podpowiadamy Wam, gdzie najlepiej obserwować niebo, by dostrzec piękno całego widowiska, jakie nas niedługo czeka.

 

Przede wszystkim musi być to miejsce, w którym absolutnie nie ma światła. Łuna miejskich świateł skutecznie utrudni nam oglądanie Perseidów. Dlatego też musi być kompletnie ciemno! 

 

Drugi – najważniejszy warunek to bezchmurne niebo. Bez tego nie będzie mogli obserwować nic oprócz… chmur. Warto wiedzieć, że nawet, jeżeli okolica jest zachmurzona, to kilkanaście kilometrów dalej może być już zupełnie inaczej. Powinniśmy wybrać się na widowisko w okolicach północy. Najlepsze do oglądania będzie między godz. 1-3.

 

Perseidy są rojem meteorów utworzonych przez kometę. Widać je na niebie od około 2000 lat. A możemy je podziwiać co roku między lipcem a sierpniem ponieważ rój wtedy przecina orbitę Ziemi.

Białorusini osiedlają Podlasie. Coraz więcej osób chce tu pracować

W ostatnim czasie Ukraińcy wprost zalewają polskie miasta, gdzie się osiedlają i zaczynają legalnie pracować. Na Podlasie jednak nie docierają raczej z pragmatycznych względów. Białystok jest ogólnie źle skomunikowany z południem kraju i powrót na Ukrainę byłby problematyczny. Nasze województwo jednak cenią sobie Białorusini. To oni tu masowo przyjeżdżają na zakupy. Przyjazdy im się tak podobają, że chcą tu zostawać na dłużej. Najnowsze dane wskazują, że w ciągu 5 lat liczba legalnie zatrudnionych Białorusinów w Polsce wzrosła z 4,5 tys. do 16 tys! (dane z Money.pl)

 

Najwięcej z wymienionych przyjeżdża na Podlasie i się tu osiedla. Zdaje się, żę Polska przeżywa obecnie to samo co dekadę temu Anglia, Niemcy i Holandia. Tam bowiem masowo wyjeżdżali Polacy.Teraz w Polsce bezrobocie jest na bardzo niskim poziomie i pracodawcy mają często kłopot ze znalezieniem rąk do pracy. Dlatego bez wahania zatrudniają przybyszów z sąsiednich krajów.

 

Wszystkie dane wskazują, że bez emigracji ze wschodniej europy – Anglia czy Niemcy nie byłyby w tak dobrej kondycji gospodarczej. Można przypuszczać, że podobnie za dekadę będzie z Polską.

 

Warto dodać, że Białorusini są nam bardzo bliscy kulturowo, a nauka języka polskiego nie sprawia im większych trudności. 

 

 

Brak perspektyw w Białymstoku

Ostatnio przechadzając się Rynkiem Kościuszki wieczorową porą myślałem, że jest jakiś koncert. Były tak wielkie tłumy, że naprawdę ciężko było iść. A to tylko zwykły weekend w Białymstoku. To jak odżył Rynek Kościuszki po całkowitej przebudowie cieszy nawet tych, którzy przeciwko przebudowie kiedyś protestowali i byli jej całkowicie przeciwni. Przyszedł bowiem wtedy nowy prezydent – Tadeusz Truskolaski i zaczął wprowadzać nowe porządki. Stary, Białystok przypominający dzisiejszą Rosję zaczął zanikać, a zaczęło się pojawiać nowoczesne, europejskie miasto. I tyle dobrych słów.

 

Przez swoje wszystkie lata rządów prezydent Truskolaski bardzo ładnie opakował Białystok. Niczym prezent, w ładnym kolorowym papierze, ze wstążeczkami, kokardkami. Niestety po rozpakowaniu tegoż prezentu – każdy kto chciałby tu zostać na dłużej – może się mocno rozczarować. Bowiem w tym opakowaniu, nadal jest ten sam Białystok co kiedyś. Szczególnie można to zaobserwować na studentach, którzy kończą prestiżowe kierunki w Białymstoku, a następnie czmychają w Polskę jak najszybciej. Brak perspektyw. Nie ma tutaj po co zostawać na dłużej. Na pewno nie zachęcą do tego niskie pensje, bardzo mocny deficyt międzynarodowych firm czy też chociażby brak porządnej oferty kulturalnej.

 

Prezydent Truskolaski swój urząd obejmował w 2006 roku. Minęło 11 lat, lada chwilę dokończy się jego trzecia kadencja. Białystok w tym czasie bardzo się zmienił, wszyscy to zauważyliśmy, ale co z tego, skoro oprócz powierzchownej zmiany, w środku nadal jesteśmy w 2006 roku. Albo i jeszcze wcześniej…

 

Zapewne się zastanawiacie, co w takim razie robi w tym mieście autor. Odpowiadam – nie czekam na żaden cud…

 

500 kajaków popłynęło Bugiem

Po raz czwarty z rzędu odbył się największy spływ kajakowy w Polsce. Uczestnicy popłynęli rzeką Bug z Drohiczyna do miejscowości Granne. Drugi etap zaś prowadził z Grannego do miejscowości Nur. To trasa licząca łącznie ponad 50 km. W spływie wzięły udział załogi z całej Polski, Białorusi, Ukrainy, Belgii, a nawet Nowej Zelandii. 

 

Spływ “500 kajaków” to impreza, która organizowana jest od 2013 roku. Promuje ona 500-lecie województwa podlaskiego. Wtedy też to Drohiczyn właśnie był stolicą Podlasia. 

 

A tak było rok temu:

fot. Wrota Podlasia

biebrzanski-park-narodowy-spotkaj-losia-lub-krola-biebrzy

Biebrzański Park Narodowy! Spotkaj łosia lub Króla Biebrzy

Biebrzański Park Narodowy to największy park w Polsce. Dodatkowo po drodze jest naprawdę wiele atrakcji. To wspaniała okazja na ten weekend, bo w okolicy można sporo zwiedzić oraz plażować!

Biebrzański Park Narodowy samochodem

Zwiedzanie BPN najlepiej dokonuje się samochodem, dzięki czemu możemy zobaczyć najwięcej. Załóżmy, że zaczynamy wycieczkę z Białegostoku. Wtedy warto pojechać przez Tykocin, a następnie wzdłuż Narwi , przez malutkie wioseczki i malownicze krajobrazy poruszać się w stronę Strękowej Góry. Zaraz za miejscowością Zajki skręcamy w prawo i jedziemy długą, leśną, asfaltową trasą. Polecamy nie gonić zbyt szybko, bo na drodze może pojawić się nieoczekiwanie Łoś. W Biebrzańskim Parku Narodowym tych zwierząt jest tam zatrzęsienie! Jest też okazja zobaczyć zwierzę na żywo. Jadąc drogą będziemy mijać wieże widokowe, na które warto wejść i obserwować okolice. Dodatkowo jest po drodze także specjalna kładka, która prowadzi przez bagna do specjalnego miejsca widokowego. Tam bardzo często można spotkać samotnego łosia. We wsi Budy po drodze można zajechać do króla Biebrzy. Jest to słynny pustelnik z tamtych okolic. To wszystko to tylko pierwsza część wycieczki i w dodatku wszystko przy jednej drodze – tak zwanym carskim trakcie.

Przystanki podczas zwiedzania Parku Narodowego

Kolejny przystanek to Twierdza-Osowiec. Możemy tam zwiedzić słynne bunkry, a także wybrać się na kładkami, gdzie poobserwujemy roślinność i ptactwo występujące w tamtych rejonach. Jest też wieża widokowa. Następnie wybieramy się do pobliskiego Goniądza, gdzie możemy zajrzeć na kolejny punkt widokowy, lub posiedzieć nad samą Biebrzą. Ostatnim punktem wycieczki będzie wyjazd do Dolistowa Starego, gdzie wzdłuż Biebrzy będziemy mogli jechać aż do Jagłowa. Tam wycieczkę można zakończyć jadąc przez Jaminy do Sztabina, skąd drogą krajową nr 8 wrócimy do Białegostoku.

Rowerem przez Park Narodowy

Dla rowerzystów propozycje są trzy. Każda wycieczka zaczynie się w Osowcu-Twierdza, gdzie dojedziemy pociągiem. I tam możemy pojechać Carskim Traktem na Strękową Górę, a następnie na Jeżewo i Białystok (ok. 80 km). Dla tych, którzy nie chcą jechać tak dużo mamy inną propozycję – zwiedzić bunkry i kładki, a także zajechać do Goniądza. Przyjazd i powrót ze stacji Osowiec-Twierdza. Ostatnią propozycją jest przejazd z Osowca-Twierdzy do Dolistowa starego, którym to właśnie wyruszymy dalej wzdłuż linii Biebrzy. Warto od razu zaznaczyć, że droga wzdłuż rzeki jest szutrowa. Gdy już wyjedziemy z Parku, to należy kierować się na Augustów, gdzie odpoczniemy i będziemy mogli wrócić pociągiem do Białegostoku.

Miłego weekendu!

Soce, Trześcianka, Puchły – czy będą cudem Polski?

Kraina Otwartych Okiennic w Socach, Trześciance i Puchłach ostatnio tak bardzo spodobała się redakcji National Geographic Traveler, że postanowili umieścić ją na liście 32 pretendentów do jednego z 7 cudów Polski. O tym, jakie miejsce ostatecznie wygra zadecydują internauci.

Głosować można raz na dobę tutaj: http://7cudow.national-geographic.pl/#nominees

 

Kraina Otwartych Okiennic jest wyjątkowa nie tylko przez charakterystyczne zdobienia na oknach domów w miejscowościach. Jest ona zamieszkana przez “Tutejszych”, czyli osoby mówiące “Po svojomu”. Oczywiście z biegiem czasu to przenika, jednak ze starszymi mieszkańcami można sobie porozmawiać tą specyficzną gwarą.

 

Soce, Trześcianka i Puchły są ulokowane w dolnie Narwi, w drodze między Zabłudowem a Hajnówką. Kolorowa architektura – czyli okiennice, ale też ganki, narożniki nie tylko zachwycają. Na przykład w szczycie domów umieszczone zdobienia w kształcie wschodzącego słońca mają bronić dom przed złymi mocami.

 

fot. Klasik / Wikipedia

 

Nie musisz daleko wyjeżdżać. Koniecznie odwiedź te białostockie osiedle

Przez 35 lat były samodzielnym miasteczkiem, później włączone zostały do Białegostoku i do dziś są jego charakterystyczną dzielnicą. Okazuje się, że żeby zwiedzać, wcale nie trzeba daleko jechać – można wsiąść w autobus linii 4 i pojechać nim na końcowy. To w zasadzie jedyne osiedle w Białymstoku, na które można dojechać… pociągiem. I będzie to szybsze rozwiązanie niż autobus.

 

Jedną z największych ciekawostek w Starosielcach jest cmentarz rzymskokatolicko-prawosławny. Tak na jednym terenie, niczym nie odgrodzone od siebie są 2 cmentarze – gdzie pochowani są wspólnie, bez podziałów zarówno katolicy jak i prawosławni. Inną ciekawostką są tereny kolejowe i wieża ciśnień. Przy dworcu znajduje się kładka, swoją drogą dłuższa od tej na białostockim dworcu, z której możemy podziwiać stację Białystok-Starosielce. Zupełnie obok znajduje się wieża ciśnień, która jest w rękach prywatnej firmy.

 

Na Starosielcach znajduje się jeszcze bardzo dużo starych, drewnianych domów. Tam dawna architektura zachowała się dużo lepiej niż w Białymstoku, gdzie co raz wybuchały “tajemnicze” pożary, a drewniane chatki znikały. Na osiedlu znajduje się również IPN – oddział w Białymstoku, co jest dość w Białymstoku niespotykane, gdyż większość instytucji mieści się w centrum lub jego okolicach.

 

Stara pętla autobusowa przy Meksykańskiej to miejsce, gdzie kiedyś nawierzchnia była wyłożona kocimi łbami, zaś na przeciwko przystanku stała lodziarnia, do której ustawiona była zawsze duża kolejka. Dziś niestety na pętli zbiera się często młodzież pijąca alkohol, a całe osiedle niestety wieczorami nie jest tak przyjemne – szczególnie w pobliżu niedawno wybudowanych bloków socjalnych. W dzień jednak warto wybrać się na Starosielce i zwiedzić ich okolice.