Ku poprawie zdrowia

   

   Od przełomu XIX i XX w.  przy ul. Sołdackiej (Legionowa) w perspektywie ulicy Sadowej (w okresie międzywojennym Wersalskiej, a obecnie Akademickiej) stała kamienica należąca do białostockiego kupca Michela Sztuplera. Prowadził on skład z tzw. manufakturą przy ul. Giełdowej 9 (Spółdzielcza).
  Pod koniec lat 20. XX w.  Sztupler sprzedał dom białostockiej Kasie Chorych. Rozpoczęła się budowa Zakładu Rentgenowskiego. Były to lata, gdy ze szczególną troską zaczęto dostrzegać, również i w Białymstoku potrzeby nowoczesnego diagnozowania i leczenia chorób będących plagami społecznymi. Prym wiodła gruźlica, choroby dermatologiczne, ale też coraz bardziej widoczny był wzrost zachorowań na choroby nowotworowe.
  Już w 1925 r. powstało w Białymstoku Towarzystwo Przeciwgruźlicze. W leczeniu chorób skórnych ogromne zasługi położył dr Jan Walewski.  Z kolei problematyką leczenia chorób nowotworowych białostoccy lekarze zajęli się w 1929 r.
  Dziennik Białostocki informował o powstaniu „białostockiego odcinka międzynarodowego frontu walki z rakiem”. Głównym promotorem był tu dr Samuel Edelsztejn, który specjalizował się w leczeniu chorób układu pokarmowego i kobiecych. W maju 1928 r. Edelsztejn wystąpił z inicjatywą utworzenia w Białymstoku Komitetu do Walki z Rakiem.
  Z prośbą o pomoc w jego organizowaniu zwrócił się do starosty białostockiego Mieczysława Białka. W czerwcu starosta zaprosił do siebie grupę założycieli. Byli wśród nich dr Zygmunt Siemaszko,  specjalista chorób wewnętrznych prezes miejscowego PCK, ginekolog dr Adam Kozubow ski, sędzia sądu okręgowego Edward Obidziński, mecenas Władysław Otto, finansista Salomon Wejnrach i inżynier Herc Neumark.
  Budowa Zakładu Rentgenowskiego była więc jednym z ważnych momentów unowocześnienia białostockiej służby zdrowia. Prace szły w szybkim tempie. Jak się miało wkrótce okazać w zbyt szybkim. Otwarcie Zakładu zaplanowano na 25 listopada 1930 r. informując, że „spodziewany jest przyjazd min. spraw wewnętrznych gen. [Felicjana Sławoj] Skład kowskiego, wiceministra Pracy i Opieki Społecznej gen. [Stefana] Hubic kiego oraz szeregu gości”. Informowano też, że „Okręgowy Związek Kas Chorych w pełni zrozumienia ważności zastosowania najnowszych zdobyczy w lecznictwie wybudował przy ulicy Legionowej nr 12 Zakład Rentgenowski, którego otwarcie nastąpi dziś o godz. 11-ej w obecności zaproszonych ministrów”.  Ranga wizyty ministerialnej podniesiona została o szczebel.
  Zamiast Składkowskiego przyjechał do Białegostoku sam minister Aleksander Prystor, któremu towarzyszył Stefan Hubicki. Przy nieodzownej obecności wojewody białostockiego Mariana Zyndram Kościałkowskiego „odbyło się uroczyste otwarcie i poświęcenie Zakładu Rentgenowskiego. Poświęcenia dokonał ks. Dziekan [Aleksander] Chodyko.
  Okolicznościowe przemówienia wygłosili prof. Trzciński i komisarz Okr. Zw. Kas Chorych w Warszawie dr [Stefan] Wilczyński”.  Przyjazd Prystora do Białegostoku wiązał się z odbywającym się tego samego dnia otwarciem szpitala w Choros zczy. To już był naprawdę ministerialny poziom. 27 listopada otworzył jeszcze most nad Niemnem w Grodnie. Otwarcie Zakładu Kas Chorych w Białymstoku przez Prystora było pewną manifestacją. Był on bowiem zaciekłym przeciwnikiem ich samorządności Kas. Dostrzegał w nich bastion opozycji politycznej wywodzącej się z PPS. Udało mu się rozwiązać wszystkie zarządy okręgowe, w których wprowadził zarządy komisaryczne pozbywając się przy okazji przeciwników. Dyrekcję białostockiego Zakładu objął dr Romuald Sztajer. Oprócz gabinetów ambulatoryjnych Zakład miał urządzony stacjonarny oddział do leczenia grzybicy dysponujący 18 łóżkami. Wspomniane szybkie tempo budowy dało o sobie jednak znać.
  W 1935 r.  pisano, że „jednym z najpiękniejszych budynków przy ul. Legionowej jest dom Nr 12, gdzie mieści się oddział rentgenologiczny Ubezpieczalni Społecznej. Jak wiadomo budynek ten został wybudowany dopiero kilka lat temu i to wielkim nakładem kosztów. I oto w ubiegłym tygodniu [wrzesień 1935 r.] skonstatowano, że ściany zarówno frontowe jak i boczne tego budynku mocno się zarysowały. Wobec tego, że na tej ulicy nie rozpoczęto jeszcze robót kanalizacyjnych, nie  można było z początku dociec przyczyny zarysowania się ścian tego budynku.  Celem zabezpieczenia dom u przed ewentualnym zawaleniem się ustawiono szereg mocnych słupów, które podtrzymują ściany. Jak przypuszczają, zarysowanie się ścian nastąpiło wobec tego, że w czasie budowania domu nie ustawiono nowego fundamentu, a zostawiono stary zniszczony już fundament po domu Sztuplera”.
  Zdołano jednak ten „najpiękniejszy”, modernistyczny budynek uratować. Jego kres przyszedł w 1969 r. Nie robił na nikim wrażenia, a co najważniejsze nie pasował do nowego otoczenia. Może też drażnił towarzyszy swoją obcą, nie socjalistyczną stylistyką i sanacyjnym rodowodem?
  W styczniu 1970 r. jego przemijającą urodę uwiecznił Henryk Wilk,  opatrując rysunek komentarzem: „Przy ulicy Dzierżyńskiego [Legionowa] trwa rozbiórka budynku dawnej przychodni rejonowej. Niebawem – ku zadowoleniu kierowców i przechodniów, niebezpieczne zwężenie jezdni i chodnika przy zbiegu ulic Akademickiej i Dzierżyńskiego zostanie zlikwidowane”.
  I tak  po tym naprawdę ładnym i cennym architektonicznie budynku nie ma nawet śladu w pamięci.  Ale przy dzisiejszej Alei Bluesa znajdował się jeszcze jeden ciekawy obiekt.
 

   W lipcu 1954 r. obok modernistycznej siedziby dawnego Zakładu Rentgenowego uruchomiono kino „Polana”. Jego otwarcie wpisano w obchody Dziesięciolecia Polski Ludowej. Po święcie 22 lipca tak relacjonowano to wydarzenie: „ulicą Dzierżyńskiego na otwarc ie nowego lokalu: letniego kina – kawiarni – dancingu, tzw. Polany ciągną tłumy. Wszystkim zwraca uwagę świetlny napis POLANA”. Chętni rozrywki zajęli całą widownię. Rozpoczęła się projekcja pierwszego filmu, którym był polski produkcyjniak „Synowie ludu”.
  Po filmie wystąpił chór Okręgowego Zarządu Kin. To też był debiut, gdyż zespół powstał specjalnie na 10-lecie władzy ludowej. Zespół Kin miał też i swój zespół jazzowy, który przygrywał przybyłym na otwarcie do tańca. Kino – teatr – kawiarnia – dancing Polana robił w ówczesnych latach doskonałe wrażenie. Miała parkiet do tańczenia i scenę przeznaczoną na występy estradowe. Wokół parkietu zainstalowano „20 punktów świetlnych tzw. kul mlecznych”. Wokół obiektu posadzono „dziesięć 12-letnich drzewek lipowych i innych”. Dla kinomanów i kawiarnianych gości ustawiono stoliki, krzesła i ławeczki. Dodatkowo „na Polanie, po obu jej bokach, urządzone zostaną loże, odgrodzone od reszty placu niskimi płotkami, wykonanymi z listewek, które spowite zostaną roślinami pnącymi.” 

Lichy koniec farmazona

 

   Chociaż Icek Chutoriański zamieszkiwał na mocno odległej od Chanajek ul. Wasilkowskiej, to jednak ciągnęło go do tej zakazanej dzielnicy. Właśnie tam najchętniej popisywał się swoimi oszukańczymi sztuczkami.
  Był średniej klasy farmazonem, któremu od czasu do czasu udawało się sprzedać na Rynku Siennym jakiejś  wieśniaczce tombakową obrączkę, albo też kupując jakiś drobiazg w sklepiku przy Sosnowej czy Suraskiej zapłacić mniej uważnemu sprzedawcy wycofaną  z obiegu 2-złotówką, biorąc resztę w dobrej monecie.
  W połowie lat 30. ulubionym trikiem Icka było podmienianie złotówek prawdziwych na fałszywe. Miał na to własny, oryginalny sposób.
  W grudniu 1935 r. Dziennik Białostocki zamieścił w swojej kronice kryminalnej opis jednej z akcji oszusta. „Mieszkanka Białegostoku, 78-letnia Anna Gąsiewska otrzymała od swego syna, przebywającego we Francji, przekaz pieniężny na 30 zł. Udała się więc na pocztę po ich odbiór. W głównym urzędzie pocztowym (ul. Kościelna) wypłacono jej należność w 3 monetach dziesięciozłotowych. Kiedy przechodziła obok Banku Polskiego (ul. Br. Pierackiego 14, dawna Warszawska) podszedł do niej Icek Chutoriański i oświadczył, że dano jej na poczcie fałszywe pieniądze. Staruszka pokazała monety Ickowi, który zaczął rzucać je o bruk, chcąc przy okazji zamienić na inne. Jednak p. Gąsiewska poznała się na sztuczce i wszczęła alarm. Oszust rzucił się do ucieczki, w pościgu udało się go ująć. Podczas rewizji znaleziono przy nim fałszywe 10-złotówki. Za puszczanie w obieg fałszywych monet Sąd Okręgowy skazał Icka Chutoriańs kiego na 6 miesięcy”. 
  Po wyjściu na wolność 50-letni farmazon z ul. Wasilkowskiej nie porzucił rzecz jasna swojego niecnego procederu. Jednak sztuczka z fałszywymi monetami stała się dla niego niewskazana. Wydział Śledczy mieszczący się na ul. Warszawskiej 6 miał go bowiem z tego powodu w swojej bogatej kartotece i przy każdej podobnej sprawie pokazywał jego facjatę pokrzywdzonym ludziom. Trzeba było wymyślić coś nowego.
  Chutoriański sięgnął zatem do chwytu popularnego wówczas na bruku warszawskim. Na terenie naszego miasta stał się więc prawdopodobnie prekursorem w tej materii. Sztuczka nazywała się „na lokatora”. Polegała na wejściu do cudzego mieszkania pod pretekstem wynajmu pokoju, odwrócenia uwagi właściciela i dokonanie szybkiej kradzieży.
  Zimą 1936 r. właśnie w tym celu porządnie odziany Icek Chutoriański pojawił się w Chanajkach i zawędrował do mieszkania niejakiego Franciszka Wójcika przy ul. Stołecznej 33. Po obejrzeniu klitki, która była do wynajęcia i krótkiej rozmowie w sprawie czynszu pomysłowy Icek poprosił  gospodarza o szklankę wody do popicia niezbędnego lekarstwa. Kiedy ufny pan Franciszek zniknął w kuchni, zniknął również i Chutoriański, a z nim upatrzony zawczasu zegarek i kasetka z 40 złotymi. 
  Po kilku takich wyczynach dokonanych na terenie miasta agenci śledczy trafili na trop złodziejaszka. Chutoriańskiego czekały znowu kratki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej drobny opryszek zapoznał się z Czesławem Krasowskim, zatwardziałym przestępcą rodem z Grodna. Temu kończyła się odsiadka. W długich rozmowach planowali wspólne akcje po wyjściu na wolność. Kiedy obaj przestępcy opuścili mury „szarego domu”, Czesio Krasowski nie miał zamiaru bawić się w oszustwa i drobne kradzieże. Zdobył pistolet i zaczął rozglądać się za obiektem wartym rabunku. Okazał się nim Jakub Lipszyc, właściciel trafiki przy ul. Giełdowej. Chutoriański niechętnie przystał na napad z bronią w ręku. Zawsze wolał swoje fałszywki. 
  W 1937 r. policja aresztowała Icka Chutoriańskiego za spółkę z grodzianinem. Tym razem osiadł w więzieniu na znacznie dłużej. Tak to już jest kiedy farmazon bierze się nie za swoją robotę.

Włodzimierz Jarmolik

Mordor po białostocku. Biura będą puste czy jednak ktoś tam się wprowadzi?

Czy to będzie białostocki “Mordor”? Szykuje nam się inwestycja na przeciwko dworca PKS. Od lat stoi tam zarośnięty kawałek ziemi, na którym miała powstać kiedyś galeria handlowa. Właściciel terenu po latach postanowił zbudować tam biurowce. Chce zainwestować 400 mln zł i stworzyć 5 tys. nowych miejsc pracy. Wierzycie że to się uda?

 

My mamy czarne wizje. Biurowce powstaną, ale będą świecić pustkami. Klimat do prowadzenia biznesu w Białymstoku jest kiepski. Wystarczy przejść się po mieście, by niemalże w każdym biurowcu czy rzemieślniku znaleźć kartki z napisem “biura do wynajęcia”. A szczególnie ceny w tych drugich nie są jakieś gigantyczne, mowa tu o kilkuset złotowych czynszach. Ile wyniesie czynsz w nowoczesnym biurowcu? Tyle, że będzie stać tylko największe firmy. Problem jednak w tym, że takich w Białymstoku za wiele nie ma.

 

Przykładem korporacji, która tuła się po mieście (szukając zapewne najlepszej ceny) jest Agora i jej Gazeta Wyborcza. Przez lata przeprowadzała się już z na Sienkiewicza, Branickiego, a obecnie na Cieszyńskiej. Inna korporacja – Polska Press – od lat jest w tym samym miejscu (wcześniej jako Media Regionalne) – w biurowcu przy ul. Św. Mikołaja. Inne korporacje – tj. firmy ubezpieczeniowe czy banki nie mają w Białymstoku większych “oddziałów”, przez które potrzebowałyby więcej pomieszczeń biurowych. Dla kogo więc białostocki “Mordor” powstaje? Trudno powiedzieć.

 

Większe firmy produkcyjne znajdują się na tak zwanej strefie ekonomicznej. Sprzedaż odbywa się w galeriach i hipermarketach. A usługi? Rozproszone są po całym mieście. Rozwijające się dopiero firmy (czyli takie, które powoli zwiększają swój skład osobowy) znajdują się na przedmieściach. Zatem nowe biurowce przy ul. Bohaterów Monte Cassino prawdopodobnie będą wydzierać klientów innym biurowcom w mieście, co poskutkuje obniżką cen za lokale. Zatem dla przedsiębiorców na pewno dobra to inwestycja będzie, gorzej dla samych właścicieli. Kluczem całego biznesu jest to, co powstanie na parterze biurowca. Czy jakiś wielki, znany sklep? Inaczej 400 mln zł nie zwróci się chyba nigdy. Jednakże trzymamy kciuki, by Białystok się rozwijał. Chcemy wierzyć, że jest po co stawiać tutaj biurowce.

 

fot. Warimpex / inwestor

Centrum Białegostoku przed wojną było przepełnione restauracjami i kawiarniami jak dziś!

Przedwojenny Białystok to nie tylko Chanajki, których klimat można by było porównać do dzisiejszych osiedli “socjalnych” na obrzeżach miasta. Tak samo jak dzisiaj, tak też przed wojną bardziej majętni białostoczanie lubowali się w odwiedzaniu lokali gastronomicznych, których w dzisiejszym centrum nie brakowało – zupełnie jak dziś.

 

Kiedy w latach 90-tych i kolejnych na Rynku i w okolicach rozwijały się banki i apteki mieszkańcy nie byli z tego faktu zadowoleni, stąd też, gdy do władzy doszedł Tadeusz Truskolaski, to pod jego władzą powoli wypierano z lokali miejskich wszystko, co nie było gastronomią. Później reszta musiała się dostosować do dzisiejszego rynku, by nie splajtować. I tak dziś wychodząc na Rynek nie wyobrazimy sobie, że dawniej były tylko Puby Strych, Gryf, kawiarnia Ratuszowa (w budynku ratusza) czy pizzeria Savona. Dzisiejszy Rynek pełen jest wszelkiej maści lokali gastronomicznych.

 

 

Przed wojną wykwintna restauracja mieściła się w hotelu Ritz. W każdą sobotę i niedzielę odbywały się tam “Fajfy” czyli imprezy dla elit. Warto dodać, że scena z kultowego filmu Miś “nie mamy Pana płaszcza i co Pan nam zrobi” jest żywcem wyjęta właśnie z przedwojennego Ritza. Szatniarz miał u siebie taki bałagan, że często oddawał garderobę nie temu komu trzeba. W Ritzu można było nie tylko potańczyć, ale też dobrze zjeść. Restauracja słynęła ze swojej kuchni. Dodatkowo raz na jakiś czas odbywały się tam pokazy paryskiej mody. Naprawdę światowe miejsce!

 

Inną restauracją z ul. Kilińskiego w Białymstoku, która była prestiżowa był Ermitaż. Można było zjeść tam śniadania, obiady i kolacje. Wszystko ze świeżych produktów. Kuchnia była “ruska” i “francuska”. Restauracja słynęła także z możliwości zamawiania jedzenia… na dowóz. I to nawet pod miasto! Przy Kilińskiego były jeszcze restauracja Leśniewskiego i restauracja Renaissance. Dodatkowo w dawnej loży masońskiej, znanej dzisiejszym białostoczanom jako dawna Książnica Podlaska – była piekarnia, gdzie można było kupić takie cuda jak chlebek turecki oraz Rachatłukum – także turecki wyrób przypominający galaretki w cukrze.

 

 

Przy Sienkiewicza można było odwiedzić kawiarnię Buzna Orient, gdzie częstowano napojem Buzna – jest to lekko fermentowany, słodko kwaskowy napój z… kaszy jaglanej z dodatkiem rodzynek. Taka egzotyczna nazwa wzięła się od efektu po wypiciu – wszystko buzuje w żołądku. Kolejnym ciekawym miejscem była restauracja Akwarium na Rynku Kościuszki. Można było tam zaznać kuchni żydowskiej oraz z całego świata.

 

W restauracjach nie tylko jedzono. Bardzo często występowały różne orkiestry, które przygrywały niejedną wspaniałą melodię. Na przykład w restauracji Renaissance można było posłuchać orkiestry złożonej z samych młodych dziewczyn. Jednak ceny były tam dużo wyższe niż w konkurencyjnym Ermitażu. Dlatego też właściciel tego pierwszego przybytku razem ze szwagrem postanowili spalić konkurencję. Przez co trafili do kryminału. Ermitaż zaś po pożarze nie podniósł się już. Ritz zniknął razem z wojną tak jak i wiele innych wspaniałych miejsc przedwojennego Białegostoku.

 

Na szczęście życie nie znosi próżni. Po wojnie znów w Białymstoku otworzyło się wiele lokali, a dzisiaj Rynek Kościuszki i Kilińskiego każdego weekendu tętnią życiem.

 

Czy Białystok się powiększy? Mógłby i na wschód i na zachód.

Trwa kampania wyborcza przed wyborami samorządowymi, a wraz z nią festiwal obietnic. My postanowiliśmy nie angażować się i nie opowiadać po żadnej ze stron, gdyż każdy ma swój rozum i wybierze jak chce. Jednak kandydaci rzucają w przestrzeń pewne pomysły, o których w ogóle warto podyskutować. Właśnie taki pomysł rzucił jeden z kandydatów – by Białystok poszerzył swoje granice administracyjne. Pomysł na pewno zacny, ale Białystok to nie Rosja, a jego prezydent to nie Putin, więc innych gmin w swoje granice zagarniać nie może. Jest to każdorazowo skomplikowana procedura, ale możliwa.

Po co się przyłączać?

Działa tutaj metoda kija i marchewki. Białemustokowi opłaca się przyłączać ościenne gminy, ale czy w drugą stronę zadziała tak samo? Co zyskają przyłączeni? Otóż jeszcze kilka lat temu zyskaliby dużo więcej, bo nie wszędzie dotarły drogi i kanalizacja. Dzisiaj większość sąsiadów Białegostoku jeździ po asfalcie i jest przyłączona do wszystkich mediów. Jedynie muszą liczyć na autobusy z Białegostoku. Komunikacja miejska działa na podstawie międzygminnej umowy i trzeba dokupować dodatkowe bilety. Cały szkopuł jednak w tym, że w dzisiejszych czasach pod miasto wyprowadzają się ludzie nie dlatego, by było taniej, ale dlatego że ich na to stać. Budują tam domy, mają też nowoczesne samochody, więc z autobusu i tak nie korzystają. Z tego przybytku korzystają najczęściej osoby starsze i młodzież. Zdecydowanie na minus jest bycie w Białymstoku pod względem opłat. W małych gminach podatki lokalne są dużo niższe niż w dużych miastach. 

Kto chce?

Do Białegostoku swego czasu chcieli przyłączyć się mieszkańcy Porosłów czy Łysek. Mieszkańcy tej pierwszej miejscowości nadal jeżdżą nie najlepszą drogą, intensywnie rozwijają się sąsiednie Krupniki, gdzie też kilku dróg jeszcze brakuje. Dlatego też Białystok może by skusił i przelicytował Choroszcz w zdobywaniu nowych terenów. Raczej nie ma szans na poszerzenie się o tereny gminy Juchnowiec Kościelny. Tam gołym okiem widać, że gospodarz dba o swoje owieczki.

 

Jeżeli chodzi o wschodnie tereny, to gmina Supraśl w ostatnim czasie walczyła z “rebeliantami”, którzy chcieli odłączenia Grabówki i innych wsi po drugiej stronie Puszczy Knyszyńskiej. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo całość zablokował rząd PiS. Zatem o przyłączeniu ani jednych ani drugich raczej nie ma mowy. Gmina Wasilków też nie wydaje się być zainteresowana przyłączeniem aczkolwiek trzeba przyznać, że tutaj nie można być pewnym niczego na 100 procent. Wasilków jest pod silnymi wpływami polityków, a Wasilków w zasadzie jest przyklejony do Białegostoku. Dodatkowo dużo mieszkańców zadowolona byłaby z tańszych biletów autobusowych. 

 

Nieznane jest podejście mieszkańców gminy Dobrzyniewo do ewentualnego przyłączenia, ale raczej tutaj także Białystok nie ma za wiele do zaoferowania, gdyż to kolejna dobrze zarządzana “sypialnia”.

 

Podsumowując, rozszerzenie miasta jest możliwe w stronę Choroszczy i w stronę Wasilkowa. Jednak Białystok musiałby obiecać naprawdę złote góry, by ostatecznie mieszkańców do siebie przekonać, by chcieli płacić wyższe podatki.

Będą rozdawać drzewka za darmo. Można je posadzić u siebie na posesji.

W zasadzie każda okazja jest dobra by sadzić drzewa, tym razem można to zrobić z okazji 100-lecia niepodległości. Sadzonki będzie rozdawać Miasto Białystok. Za każdym razem, gdy organizowana jest podobna akcja, to chętnych na drzewka nie brakuje. Tym razem będzie zapewne podobnie, stąd też miasto rozda aż 3000 sadzonek, w trzech terminach i dwóch miejscach.

 

29 września: skwer przy ul. Augustowskiej oraz Park Lubomirskich,
6 października: teren rekreacyjny na osiedlu Jaroszówka (ul. Wiślana/Niemeńska) oraz Szkoła Podstawowa nr 51 przy ul. J.K. Kluka 11A,
13 października: skwer przy ul. Pułkowej oraz Szkoła Podstawowa nr 14 przy ul. K. Pułaskiego 25.

 

Za każdym razem w godz. 10 – 14 jednak znając życie to lepiej przyjść rano. Drzewka gotowe do sadzenia będą rozdawane za darmo. Do wyboru będą lipy drobnolistne, brzozy brodawkowate, klony zwyczajne, modrzewie europejskie, świerki pospolite. – Chcemy zachęcić białostoczan do sadzenia drzew na swoich działkach w roku, kiedy obchodzimy stulecie niepodległości Polski – powiedział prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski. – Jest wiele takich osób, które mają na swoich posesjach sporo miejsca. Wspólnie zadbajmy o to, żeby jeszcze bardziej zazielenić nasze miasto, bo przecież kiedy te drzewa urosną, będą służyły nam wszystkim.

 

Sadzonki, rozdawane w ramach akcji „Posadź drzewko na swojej działce”, będą miały wysokość od 80 cm do ok. 2 m, w zależności od gatunku. Na każdej będzie wstążka biało-czerwona z plakietką rocznicową dotyczącą stulecia odzyskania niepodległości.

Opowieść o lotnisku w Kurianach

Mieszkałem przez 11 lat w Halickich, a że już od młodości interesowałem się historią, to nasłuchałem się trochę opowieści o tym lotnisku. Powstało ono za pierwszego sowieta. Ten okres był najgorzej wspominany przez mieszkańców Halickich. Żołnierze sowieccy byli zakwaterowani w ziemiankach, wykopanych w lesie koło folwarku Białostoczek (do chwili obecnej doskonale są widoczne ślady po tych ziemiankach).

Na porządku dziennym było wymuszanie od mieszkańców wsi alkoholu. Bardzo często do drzwi wieczorem dobijał się uzbrojony żołnierz, żądając wódki pod groźbą użycia broni. Gdy ją dostawał, stwierdzał że sowiecki żołnierz nie jest złodziejem i w zamian pozostawiał koszulę lub jakieś inne elementy wyposażenia. Następnego dnia do gospodarza przychodził dowódca sołdata z oskarżeniem, że tenże nielegalnie posiada własność armii sowieckiej. Nieborak musiał oddać zostawiony fant i ponownie wykupić się wódką, żeby dowódca nie wniósł oficjalnego oskarżenia.

Inny z mieszkańców wspominał kiedyś, że zimą z 1940 na 1941-był zmuszony do stawiania się z furmanką na lotnisku w celu wywożenia śniegu. Jednego dnia, podczas wyjazdu z terenu lotniska, wartownik – ku jego zdziwieniu, zaczął kontrolować czy nic nie wywozi w śniegu. Niestety okazało się ,że któryś z bojców podrzucił mu łopatę. Delikwent został natychmiast aresztowany i osadzony pod strażą w jednej z ziemianek. Uwolnienie go, kosztowało rodzinę konewkę bimbru.

Władza sowiecka skończyła się w czerwcu 1941. Sowieci uciekali w takim pośpiechu, że w ziemiankach pozostawiali sporo rzeczy, które przygarnęła okoliczna ludność. Szczególnie cenione były elementy umundurowania, które po usunięciu odznaczeń i dystynkcji, po małych przeróbkach krawieckich nadawało się do noszenia przez cywili. Sowieckie odznaki zerwane z mundurów służyły dzieciom do zabawy – jedna z nich dotrwała do moich czasów na strychu starego domu i znajduje się w mojej kolekcji. Jest to odznaka absolwencka 7 Szkoły Dowódców Lotnictwa Wojskowego ZSRR.

Co wydaje się trochę dziwne – najlepiej wspominane były czasy okupacji niemieckiej. Niemcy rozbudowali infrastrukturę lotniska, postawili nowe hangary oraz wieżę kontroli lotów. Piloci byli zakwaterowani w folwarku Białostoczek – natomiast obsługa naziemna we wsi Halickie. Z tego co opowiadali mieszkańcy żołnierze niemieccy bardzo dobrze się do nich odnosili, m.in. dzielili się racjami żywnościowymi, a nawet jak wspominał jeden z mieszkańców, kwaterujący u nich Niemiec pomagał im w pracach polowych przy żniwach. Inny z kolei mieszkaniec Kolonii Halickie, wspominał że jako dziecko pomagał w poszukiwaniach kół zrzucanych przez startujące niemieckie samoloty (prawdopodobnie chodziło mu o szybowce wojskowe, które po starcie odrzucały kołowe podwozie), za co otrzymywał pieniężne gratyfikacje.

Latem 1944, Niemcy opuścili lotnisko – jednak wcześniej zniszczyli hangary i pasy startowe poprzez detonacje wkopanych bomb lotniczych. Niestety nie wszystkie bomby wybuchły. Jedna z nich zaraz po wojnie była przyczyną tragedii, kilkunastoletni mieszkaniec Halickich (niestety już nie pamiętam nazwiska) przy niej majstrował i wywołał eksplozję. Jeszcze do lat 90-tych w miejscu eksplozji stał krzyż upamiętniający to wydarzenie z inskrypcja na metalowej tabliczce.

Inna bomba, która nie wybuchła, była wkopana akurat centralnie po granicy dwóch działek i jeszcze do niedawna robiła za słupek graniczny. Mimo planowej ewakuacji, Niemcy pozostawili elementy wyposażenia. W moich zbiorach z tegoż miejsca i czasu znajduje się, butla tlenowa z samolotu i filiżanka z kantyny Luftwaffe.

 

 

Wkrótce po wycofaniu się Niemców, lotnisko ponownie zostało zajęte przez Sowietów. Najpierw się zajęli oni wyrównaniem pasów startowych. Jak opowiadał jeden z mieszkańców – leje po bombach były najpierw wypełniane ściętymi pniami drzew,a następnie zasypywane ziemią.

Sowieci z końca wojny całkiem przyzwoicie się odnosili do mieszkańców wsi. Nie byli już tak izolowani, jak ich pobratymcy w 1939-1941 roku, kwaterowali w domach i Polaków uznawali za sojuszników. Jeden z mieszkańców zapamiętał, że obsługa lotniska pozwalała starszym wyrostkom kompletować taśmy z amunicją do broni pokładowej, za co dostawali konserwy i słodycze (podobno amerykańskie).

Ostatecznie lotnisko zostało opuszczone na początku 1945 roku, w wyniku postępów ,,ofensywy styczniowej” i przesunięcia się frontu. Po bytności ostatnich użytkowników lotniska najwięcej pozostało łusek z broni pokładowej. Co zaradniejsi mieszkańcy oprawiali w nie pilniki i dłuta, spotkałem się nawet z pługami konnymi, w których rączki były zrobione z łusek od działek pokładowych 23mm.

Sowieci pozostawili również jeden z samolotów, prawdopodobnie zbyt mocno uszkodzony żeby nadawał się do naprawy. Podobno jeden z gospodarzy wymontował z niego silnik – udało się mu go uruchomić i przez kilkanaście lat po wojnie był używany do napędu młockarni (ale moim zdaniem to legenda – silnik lotniczy jest za duży do takiej roboty). Z tego okresu i miejsca posiadam w kolekcji, papierową tubę na pociski do 37 mm działka pokładowego samolotu Airacobra.

JACEK ANTONIUK

Lotnisko na Krywlanach. Jaka będzie jego przyszłość?

Jak ostatnio pisaliśmy prace budowlane na Krywlanach już się zakończyły. Teraz kilka miesięcy potrwa proces certyfikacji lotniska. W tym czasie dokładnie zostanie sprawdzone czy są przeszkody lotnicze (np drzewa czy słupy) w pobliżu lotniska i dopiero ich usunięcie umożliwi oficjalne jego otwarcie.

Otwarcie czego?

Tutaj właśnie trwa największy spór zwolenników inwestycji z przeciwnikami. Ci drudzy twierdzą, że to tylko pas startowy, drudzy zaś że to lotnisko. Kto ma racje? Zacznijmy od terminologii. Lotnisko jest pojęciem ogólnym. Fachowo mamy do czynienia z portem lotniczym, lądowiskiem czy też lotniskiem miejskim. Zatem przeciwnicy nie mają racji mówiąc o pasie startowym – gdyż jest to tylko część infrastruktury całego obiektu. Wiosną otwarte zostanie w Białymstoku lotnisko miejskie czyli takie, które obsługuje małe samoloty pasażerskie i śmigłowce.

 

Kto będzie latać?

Lotnisko miejskie na Krywlanach będzie mogło obsłużyć samoloty, które zabierają do 50 pasażerów. Polskie firmy oferujące przewóz lotniczy dysponują takimi modelami jak ATR 42, DORNIER 328, FOKKER 50, SAAB340. Są to prywatne firmy oferujące czarter samolotów. Może z tego skorzystać na przykład Jagiellonia, która w sezonie podróżuje na Śląsk, do Małopolski czy do zachodniopomorskiego Szczecina. Od wielu lat w prasie można było przeczytać, że dla zawodników długie podróże autobusem są udręką i wpływają na ogólną formę. Innymi korzystającymi będą prawdopodobnie ośrodki szkoleniowe.

 

Warto dodać, że dzięki Krywlanom będzie można poszerzyć także ofertę kulturalną miasta. Do tej pory zagraniczne gwiazdy omijały Białystok, bo nie mogły tu wylądować, a przy organizacji wielkich koncertów to często warunek konieczny. Teraz będzie to możliwe. Wszystko oczywiście za odpowiednią cenę.

 

Kto nie będzie latać?

Obecnie w swojej flocie nie mają odpowiednich samolotów LOT, Ryanair czy Wizzair. Nie oznacza to, że nic się w tej kwestii nie zmieni. Jeżeli dany przewoźnik wykalkuluje sobie, że mu przewozy z Białegostoku się opłacają, to z pewnością szybko znajdzie odpowiedni samolot. Na to jednak poczekamy, gdyż Białystok do stałej obsługi pasażerskiej potrzebuje przede wszystkim hali odpraw. Jeżeli zainteresowanie Białymstokiem będzie rosnąć, to będzie można dyskutować o wydłużeniu pasa.

 

Nie przyleci do nas także samolotem Prezydent RP, gdyż jego samolot potrzebuje 1800 metrów, pas na Krywlanach ma długość 1450 metrów.

Czy Krywlany mają przyszłość?

Największy orędownik lotniska miejskiego Tadeusz Truskolaski, który przeforsował inwestycję przez niechętną mu Radę Miasta sam popełnił błąd bowiem ograniczył teren rozbudowy lotniska wpuszczając na wolne tereny przy ul. Mickiewicza (i dzisiejszej Kuronia) strefę ekonomiczną. Warto jednak przypomnieć, że robił to w określonych warunkach politycznych – był mocniej związany z Platformą Obywatelską niż dzisiaj. A to właśnie ta partia nie tylko blokowała Krywlany, ale też postanowiła wydać pieniądze na coś innego niż lotnisko regionalne. Dodatkowo, gdy Elżbieta Bieńkowska z Platformy ogłosiła koniec dotacji na lotniska, to podlascy politycy Platformy wykazali się tradycyjnie zerowymi wpływami w Warszawie. Podobnie jak przy wielu innych inwestycjach.

 

Warto jednak przypomnieć grzeszki PiS w tej sprawie. To lokalni politycy tej partii, a konkretnie Jan Dobrzyński chciał na Krywlanach budowy kościoła, zaś lotnisko widział w Topolanach. Chociaż na przykład ówczesny marszałek województwa Dariusz Piontkowski forsował port regionalny właśnie na Krywlanach. Dziś budowa takiego typu lotniska pod Białymstokiem jest już niemożliwa. Jedyne na co jeszcze możemy liczyć to wydłużenie pasa i dobudowanie hali odlotów.

 

Krywlany, to przez najbliższe dekady prawdopodobnie będzie jedyne miejsce, gdzie na Podlasiu wyląduje większy samolot. Mogliśmy mieć lotnisko regionalne, będziemy mieli lotnisko miejskie. Tylko tyle i aż tyle. Wszystko przez polityków-nieudaczników.

Kamienica Zabłudowskich

 

   Kolejne zdjęcie, któremu chciałbym poświęcić dzisiejszy artykuł, wymagało od Sołowiejczyka przejścia na drugą stronę Placu Bazarnego i wykorzystanie jako platformy widokowej balkonu jednej z kamienic, które uwiecznił na poprzednio omówionym zdjęciu (Rynek Kościuszki 7). Dzięki temu uchwycił fragment północnej pierzei rynku, od wylotu ówczesnej ul. Mikołajewskiej (dziś ul. Sienkiewicza) w kierunku ul. Tykockiej, stanowiącej przedłużenie ul. Lipowej.
  Na pierwszym planie widoczne jest skrzydło i fragment elewacji frontowej okazałych rozmiarów kamienicy stojącej na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego. Jeśli spytać kogokolwiek żyjącego w tym czasie w Białymstoku, gdzie znajduje się kamienica Zabłudowskich, każdy bez najmniejszego problemu wskazałby właśnie ten budynek. Początki posesji na rogu ul. Sienkiewicza i Rynku Kościuszki sięgają zapewne przełomu XVII i XVIII w., gdy Stefan Mikołaj Branicki nakazał wytyczyć obszar miasteczka Białystok.
  W 1756 r. Jan Klemens Branicki nadał prawo wieczystego posiadania tej nieruchomości Antoniemu Wroczyń- skiemu, od 1769 r. pełniącemu funkcję landwójta (na mocy przywileju Branickiego, land- wójt otrzymał uprawnienia sądowicze w sporach cywilnych i karnych, do tej pory spoczywające w rękach burmistrza i rady).
  Przed 1771 r. Wroczyński w narożniku rynku i ul. Wasilkowskiej zbudował murowany piętrowy dom, w którym znajdował się zajazd „pod znakiem głowy łosiej”.
  Po 1795 r., gdy Białystok znalazł się pod zaborem pruskim, dom stał się własnością Johanna Linkera, określanego w spisach podatkowych jako piekarz i karczmarz. Zmarł on jednak przed 1806 r., gdyż tego roku poświadczeni są jako posiadacze „spadkobiercy Linkera”, którzy wciąż prowadzili tu zajazd z wyszynkiem alkoholi.
  Gdzieś między 1806 a 1810 r. dom wraz z posesją przeszły w posiadanie Izaaka (Icka) Zabłudowskiego i z jego potomkami nieruchomość ta będzie związana do II wojny światowej.
  Izaak Zabłudowski urodził się w 1781 r. jako syn Dawida. W okresie zaboru rosyjskiego po 1807 r. zajmował się eksploatacją Puszczy Białowieskiej i na sprzedaży pochodzącego z niej drewna dorobił się gigantycznej fortuny, przez co został uznany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji. Świadectwem jego zamożności był fakt posiadania licznych nieruchomości w Białymstoku, w tym oprócz omawianej dziś narożnej posesji jeszcze jednej przy rynku (Rynek Kościuszki 1), przy ówczesnej ul. Nad Kanałem (dziś ul. Kilińskiego 14 i 16), a także przy ul. Nowobojarskiej (dziś ul. Warszawska).
  Niektóre z nich przeznaczył na fundacje religijne i charytatywne – przy ul. Żydowskiej (dziś ul. I. Białówny) jego kosztem w 1834 r. zbudowano synagogę zwaną Chóralną, zaś w 1862 r. podarował gminie żydowskiej posesję przy ul. Nowobojarskiej, na której wkrótce powstał szpital nazwany jego imieniem (dziś ul. Warszawska 15). 
  Izaak Zabłudowski miał czterech synów: Markusa, Mejera, Dawida i Owsieja Michela oraz trzy córki: Chaję Frumę (żona Nochuma Minca),  Małkę (żona Sendera Blocha)  i Fejgę (żona Eliezera Halbersztrama). W lutym 1865 r. spisał swój testament, zmarł 29 marca 1865 r. i został pochowany na białostockim cmentarzu, gdzie dzieci wystawiły mu okazały grobowiec, który przetrwał do II wojny światowej.
  Do tej pory powstałe kamienicy na rogu rynku i ul. Wasilkowskiej datowane było ogólnie na lata 30. XIX w., gdyż jeszcze plan części Białegostoku z 1824 r. odnotował w tym miejscu wciąż murowany piętrowy dom Antoniego Wroczyńskie- go. Odnaleziona przeze mnie dokumentacja techniczna domu Izaaka Zabłudowskiego odnotowała właściwą datę budowy – 1835 r.   W 1838 r. od  strony podwórza budynek został powiększony o częściowo murowaną, a częściowo drewnianą dobudówkę, poszerzającą główny hol o zaplecze, a drugą kondygnację o dodatkowe pokoje. W 1840 wzniesiono drewniane budynk i ustawione na zapleczu posesji.
  W połowie XIX w. był to największy dom mieszkalny w Białymstoku. Według przekazów źródłowych z początku lat 60. XIX w. budynek służył przede wszystkim jako źródło dochodów właściciela.
  Był tu prestiżowy hotel, w którym „zatrzymują się osoby urzędowe i bardziej zamożni goście” oraz tzw. resursa obywatelska, gdzie „odbywają się lepsze miejskie rozrywki” i różnego rodzaju oficjalne spotkania mieszkańców Białegostoku lub działających tu instytucji i organizacji.
  Nie brakowało tu też mniejszych lokali handlowych, zwłaszcza w parterze i od strony rynku. Dom Izaaka Zabłudowskiego został zaprojektowany został zgodnie z obowiązującymi wówczas wytycznymi architektonicznymi, zawartymi w specjalnym zbiorze fasad, a jego najbardziej charakterystycznym elementem był czterokolumnowy portyk, podtrzymujący belkowanie i trójkątny naczółek (podobną stylistykę miał dom Trębickiego przy ul. Warszawskiej, dziś pod nr 63). 
  Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. uprzednio spisując testament, mocą którego cały majątek zapisał dzieciom. Dopiero w 1871 r. dokonały one podziału nieruchomości i plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej przypadł w udziale Dawidowi Zabłudowskiemu.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Za rzeką było już inne Państwo. Ta dzielnica Białegostoku ma 100 lat!

Za rzeką Dolistówką znajdowaliśmy się już w innym kraju. Ulica Skorupska i dzisiejsze osiedle Skorupy było granicą pomiędzy Koroną a Wielkim Księstwem Litewskim. To mało znany fakt dotyczący tego regionu dzisiejszego Białegostoku. Jeszcze mniej osób wie o tym, że w granicach miasta Skorupy leżą od 100 lat podobnie jak Antoniuk, Białostoczek, Dojlidy, Dziesięciny, Marczuk, Ogrodniczki, Pieczurki, Starosielce czy Wysoki Stoczek. Zaś np. osiedle Piasta zostało wybudowane w latach 70-tych. Wcześniej uprawiano tam zboże.

 

Patrząc na Skorupy z tej perspektywy można zauważyć, że są one ważną częścią historii naszego miasta. Dziś Skorupy to zabudowane blokami przez deweloperów osiedle mieszkaniowe, do którego prowadzą nowe asfaltowe drogi. 100 lat temu zaś drogi były z kocich łbów, zaś domy z drewna. Każde miasto żyje i rozwija się dynamicznie – dlatego też taki fakt nikogo raczej nie dziwi. Warto jednak pamiętać o tej starej dzielnicy Białegostoku i wybrać się do niej na wycieczkę. Gdyż za kilka lat dawne Skorupy całkowicie znikną, tak jak znikały Bojary.

 

Co dokładnie warto zwiedzić? Najwięcej zobaczymy na ul. Nowowarszawskiej, a także na ulicach od niej odchodzących. Najlepiej odnajdą się tu fani dawnej architektury, której w Białymstoku już jest jak na lekarstwo. Nie brakuje też eleganckich kamienic. Warto dodać, że są też punkty na Skorupach, z których widoczny jest krajobraz jak dawniej – czyli niezagospodarowane łąki. Wszystkich sekretów dzisiejszych Skorup zdradzać nie będziemy, gdyż warto wędrować tym osiedlem i odbierać je subiektywnie. Niech Was jednak nie zwiodą kiczowate rodzinne budynki-klocki. Pomiędzy nimi często znajdziecie coś ciekawego.

Potokarzom wystarczyła chwila nieuwagi

 

   Dla różnej maści złodziejaszków i oszustów zamieszkujących liche drewniaki i murowanki w zaułkach Chanajek prawdziwym eldorado był pobliski Rynek Sienny.
  Od rana do wieczora, zwłaszcza w dni targowe, a już obowiązkowo w czerwcowy jarmark na św. Jana, grasowali nań sprytni kieszonkowcy z Marmurowej czy Brukowej, a z nimi do spółki farmazoni od fałszywych obrączek i pierścionków z Krakowskiej bądź Stołecznej.
  Bardzo wiele roboty mieli także tzw. potokarze, czyli złodzieje kradnący z jadących albo stojących furmanek. Ci wywodzili się często z wychodzącej wprost na targowy plac uliczki Odeskiej.
  Jednym z takich bardziej znanych w latach 30. potokarzy był Berel Farber. Praktykował on w tej profesji od dawna i choć nie stała ona najwyżej w hierarchii złodziejskiej, wcale nie zamierzał jej porzucać. Ten mało zacny Berel nie zapuszczał się raczej w gąszcz furmanek stojących na samym Siennym. Preferował ulice: Młynową, Mazowiecką czy Suraską.
  W tej okolicy zatrzymywały się także liczne wozy konne. Potokarz z Odeskiej miał na nie swoje sposoby, a obok siebie kilka małych pomagierów. Jeden taki małolat podbiegał do siedzącego na furmance kmiotka i z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem bata, zaczynał go drażnić. Wyzywał od chamów, pluł, rzucał kamykami.
  Rzadko kiedy woźnica nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Rozsierdzony, zeskakiwał na ziemię i biczyskiem próbował dosięgnąć łobuza. Tymczasem, gdy on zajęty był ratowaniem swojego honoru, Farber podchodził z tyłu wozu i wyjmował z niego buty, kożuszek, paczkę ze skórami, a nawet ciężkawą skrzynkę gwoździ. Przekazywał łup pętakowi, a ten odnosił go do pobliskiej kryjówki. Ekipa potokarzy gotowa była do kolejnej roboty. Specjaliści od wozowych kradzieży wypatrywali także pilnie pojazdów pozostawionych choćby na chwilę bez opieki.
  Działo się tak w pobliżu licznych knajpek, sklepików, na podwórkach, a nawet obok posterunku policji. Wtedy oględziny pojazdu były dokładniejsze, lepsza więc trafiała się zdobycz.  Znakomity przykład braku czujności u niektórych właścicieli furmanek przybywających z prowincji do Białegostoku opisał w lekkiej formie Dziennik Białostocki.
  Wszystko działo się zimą 1935 r. Oto co się zdarzyło: „Moszko Giełczyński z Wizny (pow. łomżyński) znany jest wśród swych znajomych jako człowiek roztrzepany. Jak się zamyśli, o Bożym świecie zapomina. Ktoś mniemałby może, że jest uczonym profesorem matematyki, tymczasem Moszko jest tylko drobnym kupcem z małego miasteczka. 9 grudnia przyjechał
on po towary do Białegostoku i zatrzymał się na ul. Żydowskiej. Kupił nici za 21 zł 50 gr i schował do wozu, lecz zamiast pilnować towaru – patrzył w niebo i myślał o niebieskich migdałach. Kiedy ocknął się z zadumy, jakiś złodziejaszek zabrał mu z wozu paczkę z nićmi. Moszko pokiwał tylko głową nad upadkiem moralnym naszego miasta i pojechał na ul. Szkolną, gdzie kupił kilka par kaloszy za 29 zł 50 gr.
  Włożył kalosze do wozu i znowu się zamyślił. Skorzystał z tego drugi poszukiwacz cudzego mienia i ukradł kalosze. Wszystko to stało się na przestrzeni półtorej godziny. Szanowny Moszko G. minął się z powołaniem: powinien ślęczeć nad Talmudem a nie handlować”.  Nic nie wiadomo o tym, żeby Berel Farber, potokarz z Odeskiej stał się sprawcą strat zamyślającego się kupczyka z Wizny. Pewne jednak, że działał także poza obszarem wokół Rynku Siennego.
  W styczniu 1933 r. próbował ukraść z wozu jadącego ul. Towarową gilzy papierosowe i kilka flaszek wódki. Kilka tygodni później został  schwytany na gorącym uczynku, kiedy to ściągał z furki, stojącej przed restauracją Gastronomia, 5 butelek piwa. Kosztowało go to pół roku odsiadki. Kiedy pojawił się znowu na białostockim bruku, powrócił niechybnie od ulubionego potokarstwa.

Włodzimierz Jarmolik

Lotnisko na Krywlanach już gotowe? To zdjęcie bardzo wiele mówi.

Równo miesiąc przed wyborami samorządowymi na facebookowym profilu Spotted Białystok, który sądząc po treści mocno sympatyzuje z obecnym prezydentem Tadeuszem Truskolaskim, zostało umieszczone zdjęcie z powietrza ukazujące oświetlony pas startowy na Krywlanach. Termin zakończenia prac budowlanych i oddanie pasa ma nastąpić jeszcze w tym miesiącu. O żadnych przesunięciach raczej mowy nie będzie, gdyż wszystko idzie zgodnie z planem, a poza tym wybory idą, więc wszyscy zrobią wszystko by było na czas. Dlatego też przed nami miesiąc wielkiego wyborczego show pod tytułem “Lotnisko na Krywlanach”. Zwolennicy lotniska lokalnego po raz kolejny zmierzą się ze zwolennikami lotniska regionalnego, zostaną użyte te same argumenty co zawsze i kontrargumenty również.

 

Dlatego też postanowiliśmy streścić racje obu stron:

Za Krywlanami:

1. Lotnisko lokalne w Białymstoku w zupełności wystarcza

2. Nie mamy pieniędzy na lotnisko regionalne, bo Platforma je przejadła, a potem minister Bieńkowska zakończyła dotacje lotnisk.

3. Pas na lotnisku na Krywlanach w razie zainteresowania będzie można wydłużyć, a halę odpraw dobudować

Przeciw Krywlanom:

1. Lotnisko na Krywlanach jest zbyt blisko centrum i zbyt blisko Dojlid Górnych (gdzie mieszka sporo polityków).

2. Tak w ogóle to nie lotnisko tylko pas startowy, na którym nikt nie będzie chciał lądować, bo żadna linia nie ma odpowiednich samolotów

3. Żeby wydłużyć pas startowy trzeba będzie wyburzyć wieżowiec przy ul. Wiadukt i wyciąć cały las Solnicki.

 

Historia lotniska na Podlasiu to niekończąca się telenowela. Pierwsze lotnisko powstało w 1927 roku! Wtedy jednak wystarczyła duża ilość płaskiego terenu porośniętego trawą. Zaliczane było do II klasy podobnie jak lotniska w Krakowie, Toruniu i Lublinie (do lotnisk I klasy zaliczano wówczas Warszawę, Lwów, Poznań, Wilno i Gdańsk). Obecnie na Krywlanach mogą lądować tylko samoloty sportowe. Przez wiele lat dyskutowano, gdzie zbudować lotnisko. Niektórzy doskonale pamiętają jak jeszcze poprzednie władze wbijały łopaty na Krywlanach. Później następna władza zmieniła zdanie i chciała budować port w Topolanach pod Zabłudowem.

 

Następni zmienili koncepcję i chcieli budować w Sanikach. Później ówczesna minister Elżbieta Bieńkowska ogłosiła, że zakręca kurek z funduszami europejskimi na budowę lotnisk regionalnych. To dla województwa podlaskiego był wyrok. Obecny prezydent wrócił do koncepcji z Krywlanami i przy milczącej zgodzie radnych PiS przeforsował swoją koncepcję. Burzliwa sesja Rady Miasta toczyła się na zasadzie: PiS wytacza argumenty przeciw, Platforma i Komitet Truskolaskiego argumenty ZA. Całość skończyła się  konkluzją, że PiS (które ma większość) jest ZA, ale będzie dążyć do budowy lotniska regionalnego. 

 

Od oddania inwestycji jeszcze około pół roku potrwa certyfikacja lotniska. Później będą mogły wylądować pierwsze samoloty.

Lodowisko zaczyna kolejny sezon. Sprawdź użyteczne informacje

To ostateczny dowód na to, że już za momencik przyjdzie zima. Białostocki Ośrodek Sportu i Rekreacji uruchamia na kolejny sezon lodowisko. Co prawda zanim przyjdzie zima poprzedzona zostanie przez jesień. Wszystko jednak dopiero później, gdyż korzystać należy z ostatnich upalnych dni. Warto jednak już dziś wiedzieć co czeka nas na lodowisku w tym roku.

 

W wypożyczalni czeka 1050 par łyżew w rozmiarach od 27 do 50. Dla dzieci (w zasadzie dla dorosłych też) będą do dyspozycji pingwinki i pandy, dzięki którym można będzie uczyć się utrzymania równowagi na łyżwach. Dostępność lodowiska jest ograniczona. Na co dzień korzystają z niego sportowcy – łyżwiarze i hokeiści. Dla wszystkich dostępne jest one w poniedziałki i czwartki od 17 do 21 (z półgodzinną przerwą o 18.30), a także wtorki, środy i piątki od 17 do 20.30 (także z przerwą od 18.30 do 19). W weekendy zaś lodowisko dostępne jest od 11 do 20.30 z przerwami (12.30-13, 14.30-15, 16.30-17, 18.30-19).

 

Cennik od ubiegłego roku nie zmienił się. Wypożyczenie łyżew to 6 zł, wstęp kolejne 6 zł. Jeśli mamy własne łyżwy to zapłacimy 10 zł – bilet normalny, zaś 7 zł bilet ulgowy. Lodowisko będzie czynne do 31 marca 2019r.

Białystok przyjazny rowerzystom? Chyba tylko dlatego, że u innych jest gorzej

Białystok otrzymał certyfikat “Gmina Przyjazna Rowerzystom”. Stolica województwa podlaskiego została wyróżniona w kategorii gmin do 500 tysięcy mieszkańców na Międzynarodowych Targach Rowerowych – Kielce Bike-Expo. Do konkursu zgłosiło się ponad pięćdziesiąt gmin z Polski. Trudno jednoznacznie tę informację skomentować, bo skoro nas wyróżnili certyfikatem, to może oznaczać, że:

 

a) jest u nas super
b) u innych jest dużo gorzej

 

Jako mieszkańcy Białegostoku, którzy żyją tym miastem na 100 procent bardziej przychylamy się do tej drugiej odpowiedzi. Oczywiście nieuczciwe byłoby stwierdzenie, że w Białymstoku dla rowerzystów jest źle, ale mówienie że nasze miasto jest przyjazne rowerzystom – jak głosi certyfikat to duża przesada. Miasto chwali się, że jest u nas 123 km ścieżek rowerowych. Szkoda, że nic nie wspomina o ich jakości. Pierwszą ścieżką, którą można wyróżnić w mieście jest ta przy ul. Wiosennej. Jest dobrze oznaczona, bardzo szeroka i wystarczająco odseparowana od pieszych. Problem w tym, że jej długość to około 800 metrów. Drugi problem jest taki, że to jedyna tak dobrze zrobiona ścieżka w Białymstoku.

 

A jak pozostałe? Zdecydowana większość to tak zwane ciągi pieszo-jezdne – czyli oddzielone zwykłą linią chodniki, brukowane drogi i czasem asfalty. Problem z nimi jest taki, że piesi ignorują podział. Drugi problem – to jakość nawierzchni jest zwyczajnie słaba. Warto też wspomnieć o wielu ścieżkach, które z urzędniczej wygody kończą się, by zacząć się ponownie po drugiej stronie ulicy. Tutaj za przykład należy wziąć ciąg na ul. Lipowej. Oficjalnie przejeżdżać przez przejście nie wolno. Wszystko dlatego, że tak przebudowana została Lipowa (a wcześniej zaprojektowana). Ktoś taki projekt zatwierdził, a potem zrealizował. Palcem pokazywać nie będziemy, bo każdy dobrze wie kto od 12 lat “rządzi” na Słonimskiej.

 

Problemów rowerowych w mieście jest jeszcze dużo więcej, o czym można by napisać książkę. Dlatego też można się pocieszać, że u innych jest jeszcze gorzej. Tylko czy jest to eleganckie i ambitne podejście?

Papież odprawi mszę 250 km od Białegostoku! Doskonała okazja, by go zobaczyć

Mieszkańcy województwa podlaskiego, którzy chcieliby zobaczyć na własne oczy Papieża Franciszka mają niepowtarzalną okazję zrobić to bez poniesienia większych kosztów. 250 km od Białegostoku oraz 120 km od Suwałk – głowa kościoła katolickiego będzie odprawiać msze świętą. Papież Franciszek 22 i 23 września będzie przebywać z oficjalną wizytą na Litwie. Pierwszego dnia będzie wizytować między innymi ważną dla Polaków Ostrą Bramę w Wilnie. Później na placu Katedralnym dojdzie do spotkania z młodzieżą. Drugiego dnia zaś głowa kościoła zawita do Kowna, które jest bardzo blisko polskiej granicy. Tam odprawi mszę.

Warto przypomnieć że z Białegostoku Przewozy Regionalne od dwóch lat realizują połączenia kolejowe do Kowna, dzięki którym pociągiem możemy wygodnie dojechać także do stolicy Litwy. Są to połączenia weekendowe nastawione na turystów. Można się spodziewać, że 22 i 23 września pociągi będą przeżywać oblężenie. W szynobusie jest 130 miejsc siedzących. Trasa pociągu do Kowna to: Białystok – Czarna Białostocka – Sokółka – Dąbrowa Białostocka – Augustów – Suwałki – Trakiszki. Koszt przejazdu z Białegostoku wnosi około 50 zł, a z Suwałk około 35 zł (opłata jest w Euro).

Do Kowna można także dostać się autobusami. Czas podróży jest dłuższy, ale dla głowy kościoła chyba warto się poświęcić.

Mural na Białostoczku wywołał gigantyczne kontrowersje. Kim był ks. Michał Sopoćko?

Ksiądz Michał Sopoćko to najbardziej znany białostoczanin na świecie. Ostatnio jego wizerunek został uwieczniony na jednym z bloków osiedla Białostoczek w postaci gigantycznego muralu, co z miejsca Wywołało gigantyczną dyskusję wśród naszych Czytelników. Wiele głosów było w tonie wyrażającym sprzeciw tego typu inicjatywom, by religijne murale były na blokach. Czytelnicy podnosili, że takie powinni znajdować się na… kościołach. Swoją drogą ciekawie wyglądałaby świątynia z muralem.

 

Znalazło się także sporo Czytelników, którzy muralu bronili podnosząc, że ks. Michał Sopoćko jest patronem Białegostoku i że wiary wstydzić się nie trzeba. Dla jednych i drugich warto przypomnieć kim był ks. Michał Sopoćko. Wbrew pozorom nikim kontrowersyjnym, zaś emocje, które wywołał mural są ogólnym negatywnym nastawieniem do kościoła za nierozliczoną, gigantyczną aferę pedofilską, przez co obrywa się każdemu księdzu – nawet temu, który został beatyfikowany – czyli otoczony lokalnym kultem.

 

Ksiądz Sopoćko urodził się na Wileńszczyźnie w 1888 roku. W 1914 roku został kapłanem. Do Białegostoku trafił już, gdy Polska odzyskała niepodległość – bo w 1928 roku. Między czasie kapłan spowiadał św. Faustynę Kowalską – siostrę zakonną, która miała boskie objawienia, które skrzętnie spisywała. Sopoćko zaś zaczął głosić kult miłosierdzia bożego, które właśnie zainteresowało go podczas rozmów ze św. Faustyną Kowalską. Do dziś nierozerwalnie wiąże się z tym znany obraz Jezusa Chrystusa Miłosiernego – z napisem “Jezu Ufam Tobie”.

 

Sopoćko najaktywniej działał na Wileńszczyźnie, jednak w Białymstoku spędził 30 lat życia i tutaj też został pochowany. Jego szczątki spoczywają w kościele pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego, który znajduje się niemalże na przeciwko bloku, na którym został namalowany gigantyczny mural, który wywołał tyle kontrowersji. Co ciekawe, w Białymstoku są także trzy inne miejsca nierozerwalnie związane z ks. Michałem Sopoćko. Archidiecezjalne Wyższe Seminarium Duchowne, gdzie kapłan był wykładowcą. Drugie miejsce to dzisiejszy zakon przy ul. Poleskiej gdzie Sopoćko pełnił posługę. Kapłan mieszkał w domu przy ul. Złotej.

 

Ks. Sopoćko jest najbardziej znanym białostoczaninem na świecie. Jego relikwie znajdują się w sześciuset kościołach i kaplicach na wszystkich kontynentach. Do Białegostoku za jego sprawą przyjeżdża dziesiątki tysięcy pielgrzymów, zaś bardzo wiele katolików na świecie kultywuje “godzinę miłosierdzia”, przez co codziennie o godz. 15 modlą się. Co ciekawe w Zgromadzeniu Jezusa Miłosiernego w kaplicy przy ul. Polskiej, gdzie kiedyś mieszkał ks. Sopoćko – znajduje się stary zegar, który pamięta jeszcze czasy kapłana. Zegar ten kiedyś stanął wskazując kilka minut przed godz. 15. Postanowiono, że mechanizm nie będzie ponownie uruchamiany.

 

Z ks. Michałem Sopoćko wiąże się także historia “ocalenia Białegostoku”. 9 marca 1989 roku doszło do katastrofy pociągu właśnie w pobliżu zgromadzenia przy ul. Polskiej. Kiedy wszystko szczęśliwie się zakończyło przypisano wstawiennictwo własnie księdzu Sopoćko. Do dziś tamto “ocalenie” upamiętnia krzyż z napisem “Jezu Ufam Tobie”, co symbolizuje wiarę białostoczan w Boże Miłosierdzie i orędownictwo ks. Sopoćko.

 

 

Fontanna i ul. Niemiecka

   

    Jednym z elementów nowoczesności Białegostoku jest widoczna  fontanna. Do mającej dziś ponad 100 lat staruszki bardzo się przyzwyczailiśmy i trudno nam sobie wyobrazić Rynek Kościuszki bez niej.
  W 1897 r. fontanna miała za sobą już kilka lat istnienia, ale jej pojawienie się w śródmieściu w ostatniej dekadzie XIX w. było dowodem na bardzo duży awans miasta i istotny krok ku nowoczesności, do którego przygotowywano się przez kilka dekad.
  Była nim budowa i uruchomienie miejskich wodociągów w latach 1890-1892.  Budowa fontanny stanowiła jeden z pierwszych punktów kontraktu zawartego z budowniczym wodociągów, inż. Michałem Ałtuchowem, nie była to więc sprawa błaha, traktowana wyłącznie w kategoriach estetyki czy przyjemności. Władze miasta zażądały od wykonawcy budowy fontanny analogicznej do tej, którą Ałtuchow wcześniej zbudował w Grodnie, dzięki czemu Białystok stawał w równym rzędzie ze stolicą guberni. Ale istotną kwestią był także prestiż – oto każdy przyjeżdżający do miasta miał dowód na posiadanie przez Białystok wodociągów, co w tym czasie nie było czymś tak oczywistym jak dziś.
  Przekaz był jasny: na suchym, pozbawionym wody centralnym placu znajduje się źródło bieżącej wody dostarczanej przy użyciu wodociągu. Radość z posiadania na rynku fonntanny była przyćmiona faktem, że kontrakt zakładał jej używanie tylko raz w tygodniu , a jej teren miał być odgrodzony od reszty placu, tak aby nikt nie mógł swobodnie pobierać z  niej wody (ta była bowiem sprzedawana na wiadra w specjalnych punktach rozlokowanych na terenie miasta). Stąd na zdjęciach z 1897 r. widzimy charakterystyczny płotek o misternie wycinanym detalu, który wygradzał fontannę i przylegający do niej teren w formie zielonego skweru. To także efekt wodociągu. Wystarczy bowiem spojrzeć na najstarsze zdjęcie Placu Bazarnego z około 1890 r. aby się przekonać, że w tym czasie był on zupełnie pozbawiony drzew.
  Chociaż dwukrotnie zmieniała swoją lokalizację, fontanna nadal stanowi ozdobę Rynku Kościuszki. Fontanna znajdowała się w 1897 r. najbliżej fotografującego, natomiast w tle Placu Bazarnego i nowych kamienic Sołowiejczyk uchwycił inny fragment śródmieścia, a mianowicie dwa ostatnie domy stojące po południowej stronie ówczesnej ul. Niemieckiej, czyli dzisiejszej ul. Kilińskiego. Domy te zamykały zwartą pierzeję tworzoną przez zbudowane w większości w latach 90. XIX w. kamienice na terenie tzw. wyschniętych stawów. Budynki widoczne na omawianym zdjęciu przed 1939 r. otrzymają adres ul. Kilińskiego 23 i 25.
 

    Przetrwały II wojnę światową, ale niedługo później zostały rozebrane w ramach odbudowy śródmieścia i jego reorganizacji. Dom przy ul. Kilińskiego 23 był w przedwojennym Białymstoku kojarzony przede wszystkim jako siedziba różnych instytucji finansowo-kredytowych i ubezpieczeniowych. Jego powstanie związane jest z postacią Ajzyka Horodyszcza, znanego bankiera i budowniczego kamienicy przy Rynk  u Kościuszki 3, który budynek przeznaczył najpierw na siedzibę oddziału Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, a następnie Białostockiego Banku Handlowego.
  W 1906 r. od Horodyszcza nieruchomość wykupił Bank Handlowy, a w 1914 r. nabyło ją Białostockie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia. W międzywojniu oprócz  niego przy ul. Kilińskiego 23 działały m.in. Bank Przemysłowo-Handlowy, Bank Udziałowy sp. z o. o. oraz Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo PożyczkowoOszczędnościowe. Mieściła się tu także redakcja gazety „Das Naje Lebn”. Natomiast kamienica przy ul. Kil ińskiego 25, o charakterystycznym trójkątnym rzucie, należała od lat 90. XIX w. do rodziny Kapłan-Kapłańskich.
  Budynek wzniesiono przy użyciu żółtej i czerwonej cegły. W parterze do 1939 r. działał sklep i skład wyrobów żelaznych (materiałów budowlanych) prowadzony przez Eliasza Kapłan-Kapłańskiego. Jego firma dostarczała produktów do wielu ważnych miejskich prac budowlanych, m.in. do budowy kościoła farnego. Sklep ten padł ofiarą zamieszek w czasie pogromu żydowskiego w 1906 r.
  W 1934 r. Kapłan-Kapłańscy odsprzedali nieruchomość Mojżeszowi i Rochli Szackim.  Mojżesz urodził się w 1887 r. Z wykształcenia był lekarzem laryngologiem, dyplom uzyskał w 1916 r. w Charkowie, a po 1919 r. zaczął pracować w Białymstoku. W 1932 r. był kierownikiem przychodni prowadzonej przez Towarzystwo Dobroczynności „Linas-Ha- cedek”. Po wykupieniu w 1934 r. kamienicy przy ul. Kilińskiego 25 przeprowadził się do niej wraz z rodziną, chociaż gabinet lekarski wciąż znajdował się przy ul. Sienkiewicza. W domu przy ul. Kilińskiego Szaccy mieszkali do II wojny światowej.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Niezwykłe znalezisko na bagnach. Niedźwiedzie pod Waliłami?

Czy w okolicach Walił żyły niedźwiedzie? Jeden na pewno, gdyż fragment jego żuchwy leśnicy odnaleźli w bobrzej tamie. Znalezisko może mieć nawet 5 tysięcy lat. Wiadomo, że na pewno nie jest to żuchwa współczesnego niedźwiedzia, gdyż ostatni osobnik w Puszczy Knyszyńskiej wyginął 400 lat temu. Ile lat ma znaleziona żuchwa? To będzie dokładnie wiadomo za 3 miesiące. Jej fragment trafi do analiz. Żuchwa niedźwiedzia zachowała się w dobrym stanie dzięki temu, że przez cały czas znajdowała się w torfowisku.

 

Leśnicy z Walił razem z białostockimi archeologami planują przeszukać cały teren wokół bobrzej tamy, gdzie znaleźli kawałek szczęki. Być może okaże się, że niedźwiedzi w tym miejscu żyło dużo więcej.

 

Cały materiał wideo tutaj:
https://bialystok.tvp.pl/38984029/wyjatkowe-odkrycie

Rozkład jazdy MPK Białystok

Rewolucja w komunikacji miejskiej! W Białymstoku pojawią się biletomaty.

Jeszcze tej jesieni miasto zaczyna robić spore zakupy transportowe i w sumie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie fakt, że przy ich okazji Białystok planuje zakupić biletomaty. To w naszym mieście nowość. Gdy tylko ekipa Truskolaskiego dostała władze to wzięła się za likwidację drobnych przedsiębiorców. Na pierwszy ogień poszedł bazar na Jurowieckiej, kolejnym celem prezydenta były wolno stojące kioski. W konsekwencji było coraz mniej miejsc, gdzie można kupić bilet. W sklepach takowych często nie posiadali, bo miasto nie dawało zbytnio zarobić na hurtowej sprzedaży. Problem w zasadzie narastał od około 10 lat. W pewnym momencie sprawa stała się tak poważna, że bilet (drożej) można było kupić u kierowcy.

 

Dlatego ktoś, kto jechał autobusem miał do wyboru: szukać po całym mieście punktów z biletami, kupić drożej u kierowcy lub po prostu jechać na gapę. Warto wspomnieć, że jest jeszcze możliwość zakupienia biletu przez internet czy też telefonem komórkowym, ale jest tak skomplikowana, że szkoda czasu, by ją opisywać. Kolejną rewolucją było wprowadzenie “kart miejskich”. Miały one głównie służyć jako bilet miesięczny, ale też można było przy jej pomocy kupić bilet jednorazowy. Problem w tym, że trzeba wcześniej było doładować konto. Dlatego jeżeli chcielibyśmy gdzieś podjechać, bo “akurat coś musimy załatwić” lub wyjazd nie był wcześniej planowany, to nie dla nas była ta opcja.

 

Białystok nie dawno wprowadził bilety czasowe, dzięki którym można się przesiadać. Od wielu lat to było normą w wielu miastach, a u nas to dopiero nowość. Podobnie z biletami. Truskolaski i jego ekipa obejrzeli się przed wyborami i dzięki temu na 24 przystankach pojawią się biletomaty oraz w 255 autobusach. Brawo panie Prezydencie, szkoda że czekaliśmy 12 lat aż Pan zrobi coś w tej sprawie. Jeszcze trochę i może dogada się Pan w końcu z PKP (zapłaci) by zainstalować kasowniki w pociągach i uruchomić ze dwie albo trzy linie Szybkiej Kolei Miejskiej. Miejmy nadzieję, że nie będziemy na to czekać kolejnych 12 lat.

Karkołomna droga po młynarzowe zaskórniaki

 

   Na ulicy Mazowieckiej, a i daleko poza nią, krążyły uporczywie rozmaite słuchy o wielkich oszczędnościach , jakie poczynił niejaki Jan Karny, właściciel młyna elektrycznego. W pierwszej połowie lat 30. w całym kraju, także więc i w Białymstoku panował potężny kryzys gospodarczy i ogólna bieda, a ten jegomość skutecznie ciułał pieniądze. Ponieważ nie dowierzał bankom, miał przechowywać je w swoim młynie, stojącym na posesji nr 68 przy wspomnianej wyżej ulicy.  Fama o bogaczu Karnym dotarła rzecz jasna także na pobliskie Chanajki.
  Zainteresował się zwłaszcza Chaim Chazan, doświadczony włamywacz z ul. Brukowej. Przeprowadził dokładny wywiad  środowiskowy, uznał że sprawa jest warta zachodu i zaplanował skok na kasę. Ponieważ nie do końca wiadomo było w jak zabezpieczonej skrytce młynarz przechowuje swoje zaskórniaki, przedsiębiorczy Chazan zaprosił do złodziejskiej spółki nie byle kogo, a samego Mejera Krynickiego, zwanego przez koleżków z ferajny Krynicą – kasiarza z poważnym przestępczym dorobkiem.
  Występ chanajkowskich włamywaczy miał miejsce w nocy z 3 na 4 listopada 1934 r. Ażeby dobrać się do wnętrza młyna wybrali oni niezwykle karkołomną drogę. Ponieważ sforsowanie zablaszowanych drzwi i solidnie okratowanych okien mogło  sprawić dużo kłopotów i hałasu, a i podkop metodą a’la Szpicbródka (Stanisław Cichocki, znany przedwojenny kasiarz warszawski, dobierający się do sejfów bankowych przez drążone tunele) także nie wchodził w grę, złodzieje postanowili wejść do środka od góry, przez dach. 
  Przeszkodę, którą należało koniecznie usunąć stanowił hałaśliwy pies pilnujący sąsiedniej posesji, będącej własnością Icka Lina. Jego przeciągające się ujadanie mogło wzbudzić podejrzenia u rozbudzonych mieszkańców okolicznych domów.  Pierwszym celem napowietrznej drogi złodziei był dach jednopiętrowej szopy, przylegającej do młyna.
  Do jego usunięcia posłużyła przytargana ze sobą drabina. Będąc już na wierzchu szopy nocni goście usunęli po cichu kilka dachówek, na ich miejsce położyli szeroką deskę, a na nią postawili drugą drabinę. Przygotowali drogę do dalszej wspinaczki. Po dotarciu na wierzch młyna natrafili na kolejną przeszkodę. Okazała się nią krata zabezpieczająca dachowe okienko. W ruch poszły podstawowe akcesoria włamywacza – śrubsztak i mesel. I ta niedogodność została szybko pokonana. Złodzieje znaleźli się w środku.
  Teraz rozpoczęło się poszukiwanie schowka, w którym skrzętny młynarz ukrywał swoje pieniądze. Ponieważ nie znaleziono żadnej kasy pancernej, bor i rak, narzędzia Mejera Krynickiego pozostały bezczynne.
  Przeszukano skrupulatnie różne zakamarki. Jedna drewniana szafa stojąca na parterze była szczególnie solidnie zamknięta. Jej więc złodzieje poświęcili swoją uwagę. W ruch poszły wytrychy i uniwersalny szaber (łom). Trafienie okazało się celne.
  W szafie leżał lniany woreczek ze zwitkami banknotów, garścią ciężkich monet i jakimiś dokumentami. Łup trafił w ręce złodziei. Rozpoczęła się droga powrotna. Najpierw na strych młyna, później na dach i przystawionymi drabinami prosto na ziemię. Wszystko odbyło się sprytnie i po cichu. 
  Kradzież w młynie Jana Karnego odkryli rankiem sąsiedzi. Dostrzegli przystawione do budynku drabiny, których złodzieje nie zamierzali zabrać ze sobą. Zaalarmowali właściciela, a ten policję.
  Karny swoją stratę ocenił na 20 tys. złotych. Duża forsa. Do akcji przystąpili agenci Wydziału Śledczego z ul. Warszawskiej. Po miesiącu było jasne, że „akrobaci” z ul. Mazowieckiej to Krynicki i Chazan. Obaj ukrywali się. W końcu jednak trafili tam gdzie trzeba – za kratki!

Włodzimierz Jarmolik

Featured Video Play Icon

3 powody, dla których warto odwiedzić Czarną Białostocką

Trwające lato jest okazją, by odwiedzić dawno zapomniane lub dawno nie odwiedzane miejsca. Takim z pewnością dla niektórych może być Czarna Białostocka, a także jej wyśmienite okolice. Do wszystkiego można dojechać pociągiem, samochodem i rowerem.

Szlak Rękodzieła Ludowego

To bardzo ciekawe miejsce, w którym możemy odwiedzić Kowala, Garncarza, Tkaczki. To wszystko w Czarnej Wsi Kościelnej. We wsi Zamczysk można zajrzeć do pracowni wyrobu drewnianych łyżek. Wieś Niemczyn natomiast to Centrum rękodzieła ludowego. Zwiedzając samochodem warto zajrzeć jeszcze do Janowa, gdzie są pracownie Tkackie.

Zalew Czapielówka

Zalew Czapielówka to główna atrakcja Czarnej Białostockiej. To o tyle dobre miejsce, że odnajdą się tu zarówno osoby, które szukają spokoju jak i te, które wolą aktywnie wypoczywać. Wokół zalewu jest aż kilka zejść do wody. Znajduje się też wspaniały pomost.

Zalew Czapielówka latem to dobre miejsce na plażowanie, wieczorem na palenie ogniska, zaś w nocy na campingowanie pod namiotem. Latem działa też wypożyczalnia sprzętu wodnego.

Zbiornik to także raj dla wędkarzy. Można wyciągnąć lina, szczupaka, sandacza, karpia, okonia czy karasia.

Droga przez bagna do Supraśla

Ostatnią atrakcją Czarnej Białostockiej jest leśna droga prowadząca do Supraśla. Najlepiej piechotą (15 km) lub rowerem wybrać się w drogę, by słuchać w Puszczy Knyszyńskiej śpiewu ptaków i oddychać leśnym powietrzem. Po drodze miniemy urocze bagna. Sami nie musimy się martwić, droga, którą będziemy szli jest utwardzona. Warto jednak pamiętać, że pomiędzy Czarną Białostocką a Supraślem nie ma kompletnie nic innego niż Puszcza, zatem lepiej zabrać ze sobą wodę i jakieś jedzenie.

Rosjanie pozostawili bunkry. Dziś to atrakcja turystyczna

Dziś to wyjątkowa atrakcja turystyczna, która została w Polsce pozostawiona przez Rosjan. Pomniki architektury wojskowej, które przyczyniły się do rozwoju sztuki fortyfikacji. Mowa tu o schronach na tak zwanej “Linii Mołotowa”. Konstrukcje przetrwały do dziś i można je zwiedzać także na Podlasiu.

Tak zwana Linia Mołotowa ciągnie się od litewskiej Kłajpedy po Bieszczady. Schrony były budowane z żelbetu wzmacniane kamieniami, które miały osłabiać siłę ataku artyleryjskiego. W praktyce jednak schrony nie spełniły swego zadania. Znajdując się na granicy miały służyć jako zatrzymanie ataku, by zdążyć się zmobilizować. Wszystko przez typowe podejście do weekendu. Bowiem w sobotę życie towarzyskie w Rosji kwitło, zaś Niemcy nieoczekiwanie uderzyli w niedzielę. Picie alkoholu, które towarzyszyło sobotniej nocy osłabiło możliwości bojowe żołnierzy. Na czas obsadzono tylko część schronów, które podczas pierwszego ataku zostały ominięte i zaatakowane dopiero przez drugi front.

Schrony przetrwały jednak do dziś. Pierwotnie budynki posiadać miały własne zasilanie w energię, instalację oświetleniową, system wentylacji powietrza, ogrzewanie, a większe również kanalizację. Przewidziany był zapas paliwa na 60 godzin pracy maszyn schronu bez zmniejszania mocy. Mniejsze obiekty były podłączane do sąsiednich schronów. W rzeczywistości jednak większość schronów to betonowe pudełka bez prądu, wody i łączności. Prawdopodobnie właśnie taki można napotkać w okolicach Siemiatycz, co udokumentował nasz Czytelnik Adam Nowaczuk.

Warto wybrać się “szlakiem Linii Mołotowa”, by obejrzeć budynki, w których Rosjanie chcieli przetrwać pierwszy atak wroga.



fot. Adam Nowaczuk