Featured Video Play Icon

Piękny film ukazuje Podlaskie. Niestety nie wiadomo co dalej robić.

Od kilku dni w serwisie YouTube można obejrzeć klip Podlaskiej Regionalnej Organizacji Turystycznej promujący województwo podlaskie. Główne przesłanie jest do osób, rzecz jasna, które w Podlaskiem nie mieszkają. Dlatego całość zaczyna się zachętą “Dwie godziny drogi od Warszawy znajdziesz świat, który przywraca utraconą równowagę”. Następnie widzimy przepiękne kadry ukazujące najciekawsze miejsca województwa podlaskiego, które warto odwiedzić. Nie zabrakło takich atrakcji jak klasztor w Wigrach, Biebrzański Park Narodowy, Narwiański Park Narodowy, Łomżyński Park Krajobrazowy w Narwi, Puszcza Białowieska, Puszcza Knyszyńska, Tykocin, skit w Odrynkach, Kraina Otwartych Okiennic, meczet w Kruszynianach, Green Velo, Drohiczyn, Suwalski Park Krajobrazowy, Czarna Hańcza czy Kanał Augustowski. To wszystko pod hasłem “Podlaskie zasil się naturą”.

 

Klipowi nie można nic zarzucić. Tak samo jak i hasłu przewodniemu. Nie da się ukryć, że w Warszawie, Poznaniu czy Krakowie trudno zasilać się naturą. A to właśnie do mieszkańców dużych aglomeracji kierowana jest kampania. Należy sobie zadać pytanie – a gdzie konkretnie mają przyjechać? Żeby zwiedzić wszystkie wymienione – trzeba by było 2 dni jeździć samochodem po całym regionie. I tu jest pies pogrzebany. Białystok powinien być “hubem”, z którego będzie można wszędzie dotrzeć w sposób zorganizowany i logiczny. Brakuje połączeń turystycznych i ogólnie wszystkiego brakuje by można było zapewnić na przykład weekend pełen atrakcji w Podlaskiem – tylko przyjedź, kup jakiś karnet i korzystaj – wszędzie Cię dowieziemy, a na koniec przywieziemy do Białegostoku.

 

Jako region zrobiliśmy pierwszy krok – zaczęliśmy się promować jako wspaniałe, unikalne miejsce w Polsce, które jest trochę dzikie, przepełnione naturą, gdzie można poczuć slow-life. Teraz czas na krok drugi – osoby, które przekonaliśmy muszą się dowiedzieć jak to wszystko w sposób zorganizowany zwiedzić. Jest przewodnik “Podlaskie na weekend”. Są różne wersje – jeżeli chodzi o rejony Białowieży, to przewodnik zachęca do przyjechania w piątek do Krainy Otwartych Okiennic, gdzie mamy skosztować kuchni regionalnej i odprężyć się w ruskiej bani. Problem w tym, że nie wiadomo gdzie posmakujemy takiej kuchni i kto ma ruską banię w Krainie Otwartych Okiennic. Po próbie “wygooglowania” tych informacji – niestety dalej nie wiemy.

 

Na sobotę przewodnik proponuje wizytę w Odrynkach i wyjazd do Krynoczki. Jeżeli kogoś nie interesują religijne eskapady, to przewodnik proponuje mu “questowe trasy” – cokolwiek to znaczy. Bynajmniej nie dowiemy się tego z przewodnika. Propozycja na wieczór to ognisko, lokalna muzyka i śpiew. Gdzie? Nie wiadomo. Na ostatni dzień przewodnik znów proponuje religijną eskapadę – tym razem na Świętą Górę Grabarkę. Alternatywa? Rower lub kajak. A zimą, wiosną, późną jesienią? Trudno powiedzieć. Generalnie z przewodnika niewiele się dowiadujemy. Z propozycjami w okolicach Biebrzy jest jeszcze gorzej. Na piątek przewodnik proponuje jakieś warsztaty, a potem wypad na łąki i bagna. To brzmi trochę jak żart. Jeżeli ktoś nigdy tam nie był, to co – ma szukać jakichś konkretnych bagien czy może obojętnie? Na sobotę przewodnik proponuje podglądanie ptaków. Tutaj też nie wiadomo gdzie to robić. Na niedzielę wreszcie jakiś konkret – Twierdza Osowiec.

 

Cały przewodnik dzieli się na Puszczę Białowieską i Białowieżę, do tego Biebrza, Suwalszczyzna, Puszcza Knyszyńska, Augustów, a także Tykocin i rzeka Narew. Niestety, ale nie polecamy tego przewodnika. Mimo, że przygotowali go najlepsi fachowcy z Podlaskiej Regionalnej Organizacji Turystycznej, to w broszurze nie dowiemy się nic konkretnego. Same ogólniki, pseudopropozycje i przykładowe dane teleadresowe miejsc w pobliżu. Dlatego do tak pięknego filmu – przydałby się równie piękny przewodnik, bo ten obecny to gniot.

Plan na komunikację. Czy dojedziemy do każdej wioski w Podlaskiem?

Ostatnio dużym echem odbiła się zapowiedź prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, że zamierza reaktywować PKS-y. Zakładając, że zostanie to zrealizowane to warto się zastanowić czy w województwie podlaskim jest co reaktywować i czy jest po co. Obecna sytuacja wygląda następująco: Mamy firmę PKS Nova – która połączyła upadający PKS Białystok, z dobrze prosperującym PKS Suwałki oraz z PKS Łomża, PKS Siemiatycze, PKS Zambrów.  Warto pamiętać, że oprócz PKS Nova na rynku są takie firmy jak Voyager, Arriva, Kurier czy Podlasie Express (Plus Bus) – które świadczą swoje usługi na różnych terenach. Należy też pamiętać – że funkcjonują w regionie też szynobusy. Zatem warto sobie zadać pytanie – gdzie w Podlaskiem w takim razie nie można dojechać niczym innym niż samochód?

 

W województwie podlaskim jest 40 miast (miastem nazywamy miejscowości zamieszkałe powyżej 1000 osób). Postanowiliśmy sprawdzić do których z nich można dojechać z Białegostoku czymkolwiek (autobusem bądź pociągiem). Okazało się, że do wszystkich. Zatem problemem jeżeli istnieje to tylko w relacji połączenia typu wieś – miasto. Jak nie trudno się domyślić – najbardziej poszkodowane są te wsie, które nie leżą przy głównej drodze między miastami. Sprawdziliśmy czy da się przykładowo dojechać do maleńkiej wsi Rudaki przy granicy z Białorusią. Niestety nie da się, ale do pobliskich Kruszynian (5 km) już tak. Zatem należy sobie zadać pytanie – czy PKS-y mają dojeżdżać do każdej wsi? Trudno to sobie wyobrazić.

 

W województwie podlaskim jest 3277 wsi. Najwięcej położonych jest w gminie Zambrów (70), zaś najmniej w gminie Białowieża (4). Utworzenie w każdej gminie siatki połączeń tak by dojechać do głównego miasta w gminie, tak by wydostać się dalej może być bardzo trudne gdy trzeba skomunikować 70 wsi. Komunikując 4 wsie już jest łatwiej. Dlatego prawdopodobnie ktoś, komu przyjdzie realizować plan Jarosława Kaczyńskiego (zapewne będzie to ktoś z Urzędu Marszałkowskiego) weźmie mapę do ręki i zobaczy, że skomunikowanie całego województwa ze sobą – od miasta po wieś będzie kosztować kosmiczne pieniądze. Wtedy też będzie trzeba wybierać – kogo przyłączyć, a kogo nie. Oczywiście ucierpią mieszkańcy najmniej zaludnionych wsi.

Prezydent chce upamiętnić dawny cmentarz. Dawniej nie przeszkadzały mu imprezy w tym miejscu.

Cmentarz ewangelicki znajdujący się na Rynku Siennym w centrum Białegostoku od jakiegoś czasu jest odgrodzony, zaś już niedługo będzie przypominać prawdziwe miejsce pamięci. Na obecnym wielkim placu powstanie zielony skwer i instalacja artystyczna, która ma upamiętnić XVIII wieczny cmentarz. To już druga nekropolia, która zostanie w taki sposób upamiętniona. Pierwsza to żydowski cmentarz przy budynku ZUS – tam chowano zmarłych na epidemię cholery. Nie dawno się okazało, że cmentarz ten był większy i odgrodzono kolejną część – likwidując dziki parking przed instytucją. Łącznie w centrum miasta znajdowało się 5 cmentarzy, które obecnie są pod ziemią. Cmentarz wielowyznaniowy znajdował się na górce prowadzącej do obecnej cerkwi na wzgórzu Św. Magdaleny. Tam gdzie stoi Opera i Filharmonia (wcześniej Amfiteatr) zaczynał się cmentarz żydowski, który prowadził aż przez cały Park Centralny. Kolejne dwa cmentarze znajdowały się tam gdzie dziś Kościół Św. Rocha oraz katedra.

 

Przez lata niewiele sobie robiono z tego, że na Rynku Siennym znajduje się cmentarz. Bez żadnych oporów zorganizowano tam kiedyś imprezę “Inwazja Mocy RMF” czy imprezę Fashionable East Białystok. Na tym samym cmentarzu zorganizowano także strefę kibica podczas, gdy w Polsce odbywały się mistrzostwa w piłce nożnej – Euro. Przed laty znajdował się tam też postój taksówek i parking. W 1996 roku, gdy odbyła się Inwazja Mocy RMF – rządził miastem Ryszard Tur. To jeszcze za jego kadencji przy ratuszu znajdował się murek wybudowany z żydowskich macew oraz dawna fontanna na Plantach. Ostatecznie w 2004 roku konserwator zażądał rozebrania tych murków.

 

Imprezy Euro i Fashionable odbyły się już za kadencji Tadeusza Truskolaskiego – bo w 2012 roku. Wtedy najwyraźniej nie przeszkadzało mu organizowanie imprez na cmentarzu. Archiwalne zdjęcia pokazują, że teren w tym czasie był już odgrodzony. Co takiego się stało, że prezydent nagle zmienił zdanie i to miejsce godnie upamiętniać? Po latach ruszyło go sumienie? Nie nam to oceniać, ale jest to zaskakujące. Szczególnie, że obok istnieje nieodgrodzone Plac Moniuszki, Park Centralny – również dawny cmentarz. Zaś z małej górki, każdej zimy zjeżdżają dzieci na sankach. Pod spodem zakopanych jest wiele macew.

 

Ul. Sienkiewicza 15. Tu była siedziba gestapo

 

    W latach poprzedzających wybuch wojny białostoczanie wiele razy spotkali się z niemiecką butą i agresją.
  Już od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. W mieście wywoływano skandaliczne występki.  Pierwszego września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny jest nieunikniony.
  Już 25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem “w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami”, aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny.  Do kopania schronów Apelując o spokój stwierdzał, że “należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta”.
  I dalej Nowakowski apelował: “Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54”. Gwoli porządku dodano, że “łopatę należy przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów”.
  Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że “wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona”. Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nienadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.
  Wybuch wojny był jednak wstrząsem. Szczególne zagrożenie odczuwała społeczność żydowska. Białostoczanie w latach poprzedzających wybuch wojny wielokrotnie mogli spotkać się z niemiecką butą i agresją.
  Do Białegostoku od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. To one wywołały bojkot importu szmat z Rzeszy, które były surowcem dla białostockich fabryk włókienniczych. Tym, którzy się wyłamywali ze społecznego zakazu handlu z Niemcami groził ostracyzm. Spotkał on między innymi braci Knyszyńskich, białostockich przedsiębiorców, którzy sprowadzili z Prus Wschodnich cały transport.   Niemieckie wybryki – Jeszcze większe oburzenie wywoływały skandaliczne wybryki szerzące się w mieście. Oto w październiku 1933 roku do popularnej, choć nie cieszącej się najlepszą opinią, restauracji Sielanka przy Kilińskiego 12 zawitał nauczyciel niemieckiego z jednej ze szkół Hugo Hartman. W pewnym momencie niczym nie prowokowany podszedł do bufetu, za którym stała właścicielka lokalu Antonina Abramowicz i zwymyślał ją od “polskich świń”. Tym samym epitetem określił wszystkich siedzących w restauracji.
  Wezwano natychmiast policję. Hartman został wkrótce skazany przez sąd grodzki na 14 dni aresztu. Uważano jednak, że to za niska kara dla “niemieckiego chama”. Argumentowano, że “gdyby analogiczna prowokacja zdarzyła się w Berlinie – winny jej znacznie dłużej leżałby w szpitalu”. Apelowano, aby rodzice dzieci, których nauczycielem jest Hartman natychmiast zabrali z tej szkoły swoje pociechy. Ze swych prohitlerowskich sympatii znany był też w Białymstoku właściciel hotelu przy Sienkiewicza 15 Wilhelm Ostrowski, którego w mieście określano wręcz jako “hitlerowca”.
  Dbający o elegancki wygląd hotelarz korzystał z usług zakładu fryzjerskiego Popławskiego i Glezera przy ul. Sienkiewicza 39. Pewnego grudniowego dnia 1933 roku wchodząc do zakładu fryzjerskiego na poranne golenie i przystrzyżenie włosów widząc wywieszony na ścianie plakat propagandowy Związku Obrony Kresów Zachodnich z oburzeniem wykrzyknął: “wyście to wywiesili w zakładzie, kiedy niewarci jesteście kurzu Hitlera”. I za ten nieobliczalny występek Ostrowski trafił przed oblicze sądu grodzkiego.
  Wyrok opiewał na 14 dni aresztu bądź 500 zł grzywny. Podkreślano, że nie był to jedyny, a także i nie ostatni “występ hitlerowca Ostrowskiego”. Nie bez przyczyny w jego hotelu w 1941 roku zainstalowała się białostocka siedziba gestapo. Ale były też i nieuzasadnione oskarżenia białostockich Niemców o sprzyjanie hitlerowcom. W sierpniu 1933 roku w żydowskiej gazecie “Gutmorgen” ukazała się informacja zatytułowana “Rozkaz Hitlera do tutejszych Niemców”, że na zaproszenie pastora Teodora Zirkwitza do Białegostoku przybył wysłannik Hitlera. Miał on w kościele ewangelickim św. Jana (obecnie kościół św. Wojciecha) “wystąpić z podburzającą mową przeciwko Żydom”. Spotkanie to miało mieć miejsce w sali parafialnej pod główną nawą świątyni. Prelegent miał kierować “złośliwe słowa pod adresem Żydów wraz z nawoływaniem do bojkotu Żydów”.
  Kogo jak kogo, ale podejrzewanie pastora Zirkwitza o nacjonalistyczne przekonania i działalność były absurdem. Duchowny ten znany był z patriotyzmu i ze swej otwartej, nacechowanej wolą porozumienia postawy. Oskarżenie go przez żydowską gazetę o antysemicką działalność przynosiło raczej ujmę oskarżycielom. Pastor Zirkwitz dementował te insynuacje pisząc: “Niniejszym stwierdzam stanowczo, że notatka powyższa jest całkowicie niezgodna z prawdą. Rzekomym wysłannikiem jest pastor luterski, który przed 11 roku zmuszony był opuścić Rosję Sowiecką. Opowiadał on o swoich przeżyciach, nie wspominając o Hitlerze, tem bardziej, że sam w Niemczech nigdy nie był i z Hitlerem nie ma nic wspólnego”. Fanatyczni wielbiciele Hitlera Ale sytuacja zmieniła się, gdy pastor Zirkwitz w 1936 roku przeszedł na emeryturę. Jego następca Bruno Kraeter okazał się fanatycznym wielbicielem hitlerowskich Niemiec. Od tego czasu część białostockich Niemców zaczęła zachowywać się tak jakby zapomniała o swojej długiej historii w Białymstoku.
  We wrześniu 1939 roku białostoczanie przeżyli dwa wstrząsy. Pierwszym był upadek mitu potęgi II RP w obliczu niemieckiej agresji. Drugim zaś był powrót represji w wydaniu sowieckich okupantów.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

To jeden z najbardziej prestiżowych festiwali w Białymstoku

Podlaskie to nie tylko natura ale i kultura. Sztuka na najwyższym poziomie, o czym często nie wiedzą sami mieszkańcy Podlasia. Doskonałym przykładem jest Festiwal Kalejdoskop, jeden z najbardziej prestiżowych festiwali tańca współczesnego od 16-stu lat organizowany w Białymstoku. Festiwal to marka sama w sobie, znana w całej Polsce w środowisku tancerzy. Tylko sami Białostoczanie wiedzą o tym w sumie nie wiele. Dlaczego?

 

Kultura w naszym regionie to niedoceniony i trudny kawałek chleba. Pasjonaci festiwalu rok rocznie walczą o jego realizację i o jego wysoką jakość, głównie dzięki sile pasji i zaangażowania środowiska tanecznego. Zaczynali z budżetem 500 zł, miłością do tańca i grupą tancerzy – którzy godzili się na występy bez wynagrodzenia. Festiwal Kalejdoskop to obecnie jeden z najważniejszych festiwali tego typu w kraju – cztery dni pełne najlepszych spektakli tańca oraz wydarzeń towarzyszących – wystaw, spotkań, warsztatów itp. W tym czasie zjeżdżają do Białegostoku najwybitniejsi tancerze, choreografowie, krytycy, teoretycy tej dziedziny sztuki oraz miłośnicy.

 

Na ten czas Białystok staje się wiosenną stolicą tańca współczesnego. I powinniśmy o tym wiedzieć. Nasz region to nie tylko puszcze, natura, kultura ludowa i ciekawa historia. To miejsce, gdzie kwitnie sztuka, gdzie rodzą się rzeczy nowe, niezwykłe. Bądźmy z tego dumni. Edycja XVI festiwalu Kalejdoskop odbędzie się 9-12 maja 2019r. w Białymstoku

 

autor: Anna Kalinowska

Krwawe starcie Rosjan i Niemców w naszym regionie. Rozzuchwalone wojsko i potężny opór.

1915 roku miał dla naszego regionu kluczowe znaczenie. Od roku trwała I Wojna Światowa. Przypomnijmy, że w tym czasie Polski nie było na mapie. Oficjalnie istniało Kongresowe Królestwo Polski – będące w Unii Personalnej z Cesarstwem Rosyjskim. Oznaczało to, że rosyjski car był jednocześnie królem polskim. Nasz region nie należał jednak do Kongresowego Królestwa Polskiego, a bezpośrednio do Cesarstwa. Po przeciwnej stronie konfliktu stały Niemcy, które walczyły jednocześnie na kilku frontach – na zachodzie z Belgią, Francją i Wielką Brytanią. Niemcy walczyli także we Włoszech i na Bałkanach. Istotnym z naszego punktu widzenia był front wschodni – czyli walki z cesarstwem rosyjskim, które zajmowały nie tylko nasz region – ale też sporą część kraju. Gdy wybuchła wojna w 1914 roku – najpierw na teren Prus Wschodnich (dzisiejsze Mazury i obwód Kaliningradzki) wkroczyła armia rosyjska, gdzie starła się z armią niemiecką. Niemcy nie byli gotowi na atak, więc bez większych walk oddali te ziemie Rosjanom. Międzyczasie wymienili dowództwo i przygotowali się do ataku – wspomagając się nowoczesną techniką. W efekcie Rosjanie stracili 92 tys. żołnierzy, którzy trafili do niewoli. Było też dziesiątki tysięcy zabitych i rannych. W ciągu tygodnia wojska niemieckie rozprawiły się z Rosjanami. Takie działania rozochociły Niemców. Po mobilizacji i przygotowaniach uderzyli ponownie na Rosjan po kilku miesiącach (w tym czasie walki trwały też na innych frontach). Zimowe uderzenie na Prusach Wschodnich również dało sukces Niemcom. Tym razem straty rosyjskie wyniosły 190 tys. żołnierzy.

 

Nastał rok 1915. Międzyczasie Niemcy zdobywali południe dzisiejszej Polski i Ukrainy – Przemyśl i Lwów. 5 sierpnia 1915 wojska niemieckie pojawiły się w Warszawie. Wtedy też rosyjska armia zaczęła coraz bardziej cofać się na wschód. Oznaczało to dla naszego regionu spore zmiany. W Białymstoku nie było większych wydarzeń. Wycofujące się wojska rosyjskie jednak wysadziły w powietrze most i wieżę ciśnień przy dworcu kolejowym. Wojska niemieckie zaczęły też gromadzić się między Biebrzą, Narwią i Bugiem. Według dowództwa pojawiła się szansa oskrzydlenia Rosjan i zniszczenia w rejonie Białegostoku i Bielska Podlaskiego. W tym celu armia niemiecka przystąpiła do czołowego uderzenia właśnie w tych kierunkach. Z południowego zachodu wojska niemieckie szły w stronę Kleszczel i Milejczyc.

Nie wszystko jednak poszło po myśli Niemców. Natrafili na potężny opór Rosjan w tych rejonach. W ten sposób doszło do niezwykle krwawych i zaciętych walk w rejonie Lipin, Bociek i Żurobic. Zarówno Niemcy jak i Rosjanie ponieśli ogromne straty. Niemcy zajęli bez walki Siemiatycze, które zostały ostrzelane artylerią, przez co spłonęło kilkadziesiąt domów. Dzień wcześniej – Rosjanie uciekając palili i wysadzali wszystko co mogło się dostać w ręce wroga. Dlatego tak jak przejęcie Białegostoku przez Niemców nie wywołało większych skutków, tak też w Siemiatyczach mocno to odczuli mieszkańcy. Pozostałością po tamtych czasach jest cmentarz wojenny, na którym pochowano 53 niemieckich żołnierzy i 63 rosyjskich. Nekropolia ta jest zabytkiem, którą warto odwiedzić – co uczynił nasz Czytelnik Adam Nowaczuk. Za dokumentację fotograficzną bardzo dziękujemy.

Pół tuzina artykułów i siedem i pół roku kratek

 

   Najwyższe wyroki, jakie ferował białostocki Sąd Okręgowy w okresie międzywojennym dotyczyły najcięższych zbrodni – zabójstwa, okrutnego bandytyzmu, zdrady państwa czy malwersacji na dużą skalę.   Szczególnie pracowici złodzieje, wielokrotnie trafiający za kratki, a później z uporem powracający do swojego procederu, także mogli zainkasować nielichą odsiadkę. Kodeks Postępowania Karnego przewidywał  im w ostateczności siedem i pół roku więzienia.  Jako jeden z nielicznych na bruku białostockim został tak uhonorowany Jan Piłasiewicz, złodziej mieszkaniowy, a w razie potrzeby i kieszonkowiec.
  Dla zmylenia stróżów praw a posługiwał się także częs to nazwiskiem Jan Moroz, zapożyczonym od swojej żony Zofii, również niezłej kombinatorki. 
  Na przełomie maja i czerwca 1937 r. miejscowy Wydział Śledczy mieszczący się przy ul. Warszawskiej 6 odnotował szereg zuchwałych kradzieży mieszkaniowych dokonanych w różnych rejonach Białegostoku. Wszystkie były do siebie bardzo podobne. Złodzieje wybierali z reguły mieszkania na pierwszym lub drugim piętrze i dostawali się do nich przez uchylone z powodu upałów okna. Wkrótce policja odkryła również sposób w jaki owi lipkarze wdrapywali się z ziemi na wcale znaczną wysokość. Pod jednym z okradzionych domów znaleziono długi drąg, który dla sprawnego złodziejaszka mógł doskonale zastąpić drabinę, a był znacznie łatwiejszy w transporcie.
  Prowadzący śledztwo policjanci byli oczywiście ciekawi, kto spośród białostockich przestępców wpadł na ten oryginalny sposób wspinaczki. 
  Wkrótce ciekawość funkcjonariuszy śledczych została zaspokojona. Szpicle policyjni donieśli, że w mieście pojawił się znowu Jan Piłasiewicz, pomimo młodego wieku rutynowy już doliniarz i włamywacz. Za ostatni swój występ w Sokółce dostał 2-letni wyrok. Zamiast przykładnie go odsiedzieć, uciekł z więzienia w Brześciu Litewskim. Wywiadowcy zaczęli się więc rozglądać po melinach i zakamarkach za 30-letnim złodziejem. 
  Policji znana była również słabość Jana Piłasiewicza. Otóż lubił on bardzo uczestniczyć w różnych odpustach i świętach religijnych, podczas których dawał upust swoim zdolnościom kieszonkowym. Ponieważ właśnie 13 czerwca, w dzień św. Antoniego, miał odbywać się w Niewodnicy popularny odpust, Wydział Śledczy postanowił na wszelki wypadek wysłać tam grupkę swoich ludzi w cywilu.  Przewidywania policjantów okazały się jak najbardziej trafne. Piłasiewicz nie darował odpustowym tłumom i zjawił się w Niewodnicy ze swoimi pomagierami.
  Jednym z nich był inny „gwiazdor” albumu białostockich przestępców –  Henryk Gebauer, rodem z Warszawy, ale operujący z upodobaniem na całych kresach.  Policjanci poczekali aż Piłasiewicz sięgnie do kieszeni bogato odzianego włościanina i wówczas złapali go za rękę na gorącym uczynku. Po kilku dniach intensywnych przesłuchań i konfrontacji z poszkodowanymi białostoczanami władze policyjne ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie Piłasiewicz i Gebauer są poszukiwanymi usilnie zło
dziejami mieszkaniowymi. Według złożonych zameldowań naliczono 15 kradzieży przez otwarte okna, które poszły na rachunek zuchwałej spółki. 
  Sprawa Piłasiewicza, Gebauera oraz ich etatowego pasera Borysa Golda trafiła na wokandę Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 w połowie lutego 1938 r. Oskarżający wiceprokurator Ojrzyński wyliczył artykuły 23, 31, 60, 84 i 257, pod które podpadali obwinieni przestępcy. Domagał się najwyższej kary.
  Przed składem sędziowskim przedefilowało kilkunastu świadków. Piłasiewicz i jego kompan nie mieli obrońcy. Na następny dzień sędzia Gielniowski ogłosił wyrok – 7 lat i sześć miesięcy pobytu za kratkami dla obu.  Takiej surowości wobec białostockich opryszków dawno nie pamiętano.

Włodzimierz Jarmolik

Co się działo w Białymstoku po II Wojnie Światowej? Nowy rozdział w historii miasta.

Po II Wojnie Światowej Polska utraciła ziemie wschodnie, a zyskała zachodnie. Dla Białegostoku oznaczało to, że będą miastem przygranicznym z ZSRR. W kraju zaś panuje “demokracja” ludowa. Żadnym krajem jednak nie da się rządzić centralnie, stąd też naturalne jest powstanie administracji terenowej, która będzie odpowiedzialna za odbudowę kraju po wojnie. Białystok w 95 proc. jest kompletnie zniszczony. Pozostały pojedyncze budynki – bazylika mniejsza czy kościół św. Rocha. Pałac Branickich i centrum jest kompletną ruiną. Do Białegostoku przyjechała specjalna komisja, która ogłosiła miesiąc odbudowy miasta. Przede wszystkim mieszkańcy odbudowywali fabryki i inne budynki przemysłowe. Do życia powróciła także elektrownia. W mieście zaczynał się nowy rozdział w kartach historii.

 

Kompletnie zniszczony Białystoku. Zdjęcie lotnicze z 1944 roku.

 

Jedną z osób, której zawdzięczamy kształt powojennego miasta to Stanisław Bukowski. Architekt i urbanista nadzorował odbudowę Pałacu Branickich, barokowego centrum miasta, Pałacyk Gościnny, budynek Loży Masońskiej (potem książnicy podlaskiej), klasztor Sióstr Miłosierdzia czy też budynek zbrojowni (dawne Archiwum Państwowe). Architekt dopilnował też budowę wielu kamienic w centrum. Czuwał też nad dokończeniem kościoła Świętego Rocha. Za największe dzieło Bukowskiego uznaje się jednak gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR (obecnie wydział historyczny UwB). Kolejne charakterystyczne dla PRL budynki powstawały w latach 50, 60 i 70. Poczta przy ul. Kolejowej oraz “Okrąglak” po drugiej stronie ulicy. Galeriowec, Spodki i dworzec autobusowy PKS. W centrum natomiast pojawiło się “Kino Pokój”, Hotel Cristal, EMPIK, Pedet i Central. Pojawiły się też gmach sądu przy ul. Skłodowskiej, Dom Technika, budynek uniwersytetu “ONZ”, szpital “Gigant”, Filharmonia na Podleśnej oraz pawilony na ul. Akademickiej. Nie można też pominąć stadionu “Gwardii”, który powstał na potrzeby organizacji Dożynek Centralnych, które miały miejsce 1 września 1973 roku.

 

 

Międzyczasie pojawiły się także bloki mieszkalne, które wyrastały między drewnianymi chatami. Do mieszkań sprowadzali się przede wszystkim ludzie z pobliskich miejscowości. Potrzebnych było mnóstwo rąk do pracy w odbudowanych fabrykach. Zaś po poprzednich mieszkańcach zostało tylko wspomnienie. Zamieszkujący Białystok Żydzi zostali spaleni żywcem w synagodze, zamordowani w Getcie lub wywiezieni do obozów koncentracyjnych. W 1939 roku w mieście żyło 107 tys. osób. W 1946 roku powojenne liczenie wykazało 56,7 tys. osób. Liczba ta zaczęła w kolejnych latach rosnąć. Zaś nowi mieszkańcy zamieszkiwali głównie bloki.

 

 

W latach 60. wykonano kolejny spis powszechny, który wykazał, że w Białymstoku mieszka już 120 921 osób. W 1976 roku liczba przekroczyła 200 tys. Zaś w 2017 roku już 297 288 mieszkańców – przeskakując Katowice i zajmując 10 miejsce. Niestety prognozy wskazują, że nie przebijemy już 300 000 mieszkańców. Eksperci obliczyli, że na pewno nie stanie się tak do 2050 roku. W ciągu następnych 10 lat liczba mieszkańców ma spaść w całym województwie podlaskim. W samym Białymstoku tendencja rosnąca ma się utrzymywać 2022 roku. Warto jednak zauważyć, że wiele mieszkańców ucieka na przedmieścia. Za jakiś czas mogą one jednak być włączone do Białegostoku – tak jak kiedyś uczyniono z Dojlidami Górnymi, Zawadami czy Halickimi. Wtedy osiągnięcie magicznych 300 000 mieszkańców będzie możliwe.

Urzędnicy chcą chronić wieś. Mieszkańcy protestują i mają rację!

Przykład podsokólskich Bohonik pokazuje jak bezradni są urzędnicy oraz jak z dobrego pomysłu można próbować przejść do fatalnej realizacji. Niesamowite miejsce jakim są całe okolice mogą być zniszczone przez chciwość i niemoc.

 

Zacznijmy od wytłumaczenia co to za wieś Bohoniki i dlaczego jest taka ważna. Właśnie tam znajdują się pomniki historii, a zarazem dziedzictwo tatarskie – przepiękny meczet oraz mizar (cmentarz). Urzędnicy słusznie chcieliby, by wieś ta stała się parkiem kulturowym – dzięki czemu byłaby bardziej chroniona. Tymczasem mieszkańcy mówią stanowczo dla tej inicjatywy NIE i… mają rację. Niekompetentni urzędnicy zdają się nie widzieć lub nie chcieć widzieć, że pomnik historii i całe Bohoniki same w sobie nie potrzebują ochrony lecz potrzebuje takowej cała okolica. Bowiem chciwość doprowadziła do kompletnego zniszczenia przepięknych i unikatowych krajobrazów krainy geograficznej jaką są Wzgórza Sokólskie. Teraz pośród Bohonik pełno jest maszyn, które przepiękne widoki zamieniły w żwirownie.

 

 

W koncepcji urzędników więc są Bohoniki jako wyspa nieskalana żwirowniami. W koncepcji mieszkańców – ochroną powinny być objęte wszystkie tereny. Tak, by nie można było tworzyć żadnych żwirowni w okolicy, a obecne przestały działać. Samo utworzenie parku kulturowego spowoduje ograniczenia dla mieszkańców, a żwirownie jak niszczyły przepiękny krajobraz, tak będą niszczyć. Wzgórza Sokólskie pełne są kruszywa jakim jest żwir, który używa się przede wszystkim do budowy dróg. Dlatego też zapotrzebowanie jest ogromne. Nic dziwnego, że pełno jest chętnych do jego wydobywania. Niestety odbywa się to kosztem unikalnego krajobrazu, który jest z powodu swojej wyjątkowości powinien podlegać ochronie. Urzędnicy, którzy mogą tak uczynić nie chcą jednak tego dostrzec. Dlaczego? Nie wiadomo. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. Być może Bohoniki nie będą wyspą, lecz cały, jak największy obszar stanie się parkiem kulturowym, dzięki czemu uda się uratować chociaż część tego, co uformowała w tamtym rejonie natura.

 

Mikołaja Kawelina znali w mieście wszyscy

 

   15 sierpnia 1905 roku. Ze Zwierzyńca rusza pierwszy w historii Białegostoku wyścig kolarski dookoła miasta. Trzydziestodwukilometrowy dystans jako pierwszy pokonuje Konstanty Żyłkiewicz, uczestnik wojny rosyjsko-japońskiej, późniejszy świetny zegarmistrz, główny konserwator zegara na miejskim ratuszu.   Rower nie jest zbyt powszechnym środkiem lokomocji nad Białą – bo choć od czasu, kiedy syn Hermana Comminchau, znanego i bogatego fabrykanta sukna (w jego pałacu przy Warszawskiej mieści się obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku), sprowadził pierwszy wielocyped nad Białą, upłynęło kilkanaście lat, pojazdy te są nadal drogie.
  Mikołajowi Kawelinowi, carskiemu pułkownikowi i organizatorowi pierwszego wyścigu dookoła Białegostoku, nie brakuje jednak śmiałych wizji.
  Jego osobę podczas tegorocznych Dni Kultury Rosyjskiej przypomniał Zbigniew Karlikowski, autor książki „Mikołaj Kawelin i kolarstwo w Białymstoku”. Spotkanie, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt osób, zorganizowało Rosyjskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe.
  W 1905 roku Mikołaja Kawelina (1865-1944) znają w mieście wszyscy, bo i zadomowił się tutaj na dobre.
  Zjawił się nad Białą w końcu XIX wieku, ożenił z Heleną Kruzenstern, córką senatora Aleksandra Kruzensterna, wnuczką admirała Iwana Kruzensterna, który w latach 1803-1806 dowodził pierwszą rosyjską morską ekspedycją dookoła świata.
  Papa wybranki nie ma z morzem nic wspólnego, jest dyrektorem kancelarii dyplomatycznej namiestnika Królestwa Polskiego, tajnym radcą dworu, od połowy XIX wieku właścicielem dóbr zabłudowskich, budowniczym pałacu w Dojlidach, w którym mieści się obecnie Wyższa Szkoła Administracji Publicznej. Aleksander Kruzenstern, ojciec trojga dzieci, bogato je uposażył. Pałac, Zabłudów i Dojlidy z browarem pozostawia córce Zofii, która wychodzi za mąż za hrabiego Rydygiera. Helena jako wiano otrzymuje folwarki Borowiki, Kamionkę, Kucharówkę, Rafałówkę i Zacisze, razem, bagatela, ponad siedem tysięcy hektarów ziemi, w tym niemało lasów.
  Wśród tych lasów, w Majówce, piętnaście kilometrów od Białegostoku, Kawelinowie budują dla siebie pałac, do którego wiedzie dwukilometrowa, wybrukowana prywatna droga.
Przychodzą na świat dzieci, dwie córki – Helena i Tatiana.
  Wkrótce Mikołaj Kawelin daje się poznać jako mecenas sportu – po pierwszym wyścigu dookoła Białegostoku przychodzą kolejne – w latach 1909-1912. Wszystkie, z wyjątkiem ostatniego, wygrywa Konstanty Żyłkiewicz. W ostatnim też prowadzi – ale chuligański wybryk nieznanych sprawców, którzy z premedytacją rozkopali jezdnię, doprowadza do bolesnego upadku lidera i zmienia kolejność na mecie.
Pierwsza wojna światowa nie tylko przerywa sportową rywalizację, ale burzy spokojne życie. Część ludności ruskiej udaje się w bieżeństwo na wschód, ci bogatsi, zwłaszcza gdy z Rosji dochodzą coraz bardziej niepokojące wieści o rewolucji – na zachód. Kawelinowie docierają do Francji. Tam małżeństwo się rozpada, córki pozostają przy matce.
 
Mikołaj Kawelin decyduje się na powrót do Polski. Wraca 11 maja 1920 roku samolotem z Nicei do Warszawy (wojna bolszewicko-polska trwa). Musi być znaczącą osobistością, bo jego przybycie i kłopoty odnotowuje warszawska prasa: „Dziennik Warszawski” doniósł wczoraj wieczorem, że właściciel dóbr Rafałówka płk Kawelin otrzymał stanowcze wezwanie do opuszczenia Polski i na razie jest internowany w Konstancinie, skąd nie wolno mu wyjeżdżać do Warszawy. Jak nas poinformowano ze źródła miarodajnego, panu Kawelinowi pozwolono pozostać w Polsce pod warunkiem mieszkania w Konstancinie.

  Po kilkunastu dniach temat powraca: Aresztowanego w hotelu pułkownika Kawelina, właściciela dóbr Rafałówka pod Białymstokiem – uwolniono, ale komisarz m. Warszawy Anusz wezwał go, aby w ciągu dni dziesięciu opuścił Polskę.
  Tu dzieje się rzecz niebywała. Wyznaczony termin mija, a carski pułkownik nie tylko nie wyjeżdża z Polski, ale otrzymuje polskie obywatelstwo i zwrot swego całego majątku. Musi mieć wysoko postawionych przyjaciół. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że w młodości uratował życie Piłsudskiemu?
Zbigniew Karlikowski nie wyklucza takiej możliwości.
Jedno jest pewne. Pułkownik po powrocie do zdewastowanego majątku przeznacza 130 ha ziemi ornej dla legionistów.
  Widok zniszczonej siedziby nie przeraża go. Pałac rozbudowuje i czyni jeszcze piękniejszym. Zajrzyjmy na chwilę do środka. Tuż przy wejściu po obydwu stronach stały dwa duże akwaria z rybkami. W salonie oprócz fortepianu były stylowe meble i skórzane brązowe kanapy, na podłodze leżały perskie dywany. W gabinecie nie brakowało ani maszyny do pisania, ani ogniotrwałej kasy.
  Najbliższe otoczenie pałacu też wzbudzało podziw. Były korty tenisowe, studnia głębinowa i wieża ciśnień, prywatna linia telefoniczna – tel. nr 2. Kawelin miał też do swojej wyłącznej dyspozycji apartament w luksusowym hotelu Ritz. A był to hotel nie byle jaki. Zbudowany z inicjatywy finansjery rosyjskiej i francuskiej w latach 1909-1913, stał nad Białą w bliskim sąsiedztwie obecnego Pałacu Ślubów. Jako jedyny budynek w mieście posiadał windę, bez krawatu czy muszki do niego nie wpuszczano. Nad dobrym samopoczuciem gości czuwał liczny personel.
  W pałacu w Majówce Kawelin też miał służbę – około dwudziestu osób. Zbigniew Karlikowski wymienia je z nazwiska. Jak udało mu się skompletować tę listę? Odszukując związanych z pałacem ludzi. Po ruinach pałacu oprowadzał go Jerzy Pankiewicz, wiele informacji udzieliła Jadwiga Pankiewicz, siostra pracującej u Kawelinów pokojówki. W poszukiwaniu innych wiadomości Zbigniew Karlikowski przewertował roczniki lokalnych i stołecznych gazet.
  W „Białostockim Głosie Codziennym” natrafił na szczegółową relację z powitania pułkownika i jego drugiej małżonki Olgi: W środę 24 kwietnia 1929 roku o godz. 7 wieczorem samolotem z Warszawy wrócił z podróży poślubnej z Nicei do Majówki właściciel majątku, płk Mikołaj ze swą młodą żoną Olgą Kawelinową. Służba majątku i ludność okolicznych wsi zgotowała młodej parze uroczyste przywitanie – donosił reporter. Zachwycał się dwiema bramami powitalnymi, zbudowanymi przy wjeździe na dwukilometrową prywatną drogę pułkownika oraz bezpośrednio do jego pałacu, podziwiał kunszt technika Michała Blausztejna, który wykonał wspaniałą iluminację elektryczną zarówno drogi, jak i samej siedziby.
  Na spotkanie nowożeńców wyjechali na szosę – cała straż ogniowa w hełmach i mundurach wsi Kamionka (która utrzymywana jest z całości z funduszów Kawelina), Zarząd Domu Ludowego w Kamionce (dom ten budowany jest z funduszów Kawelina), okoliczni wieśniacy oraz z kilku sąsiednich wsi (Rafałówka, Dobrzyniówka, Zacisze, Zajezierce, Płoski, Łukjany, Tatarowce, Henrykowo, Sobolewo, Izoby, Zajma) – pisał. Było ich kilkuset, którzy następnie ruszyli w ślad za samochodem wiozącym pułkownika z małżonką. Ponad 600 jeźdźców harcowało na koniach za samochodem Kawelina.
  Parę młodą powitali w imieniu Powiatowego Związku Ziemian prezes związku, Tadeusz Teczyński, w imieniu służby nadleśniczy majątku Lucjan Głuchowski, chlebem i solą najstarszy wiekiem gajowy, Hejdel, który pracował u pułkownika od czterdziestu lat.Wzruszony Kawelin gorąco dziękował wszystkim za serdeczne życzenia i uroczyste spotkanie, podkreślając że zawsze starał się jako dziedzic rozumieć i cenić swych ludzi, swoją służbę i sąsiadów. Uroczyste spotkanie, które urządziła panu Kawelinowi ludność okolicznych wsi, wybitnie świadczy o tem, jak popularny jest wśród ziemiaństwa i chłopów pan Kawelin i jakim szacunkiem i sympatią się cieszy.
  Sympatie ludności pan Kawelin zaskarbił nie tylko swoją szczodrością i hojną kieszenią, lecz zaletami swego charakteru, swą szczodrością, prostotą i dobrocią w obejściu z ludźmi. (…) Tyle relacja w „Białostockim Głosie Codziennym”.
Tę szczodrość, o której pisał reporter, podkreślali wszyscy, zarówno pracownicy, jak i sportowcy.
Pracowników pułkownik zatrudniał wielu, bo i majątek miał niemały. Zarząd znajdował się w Kamionce, w odległości trzech kilometrów od pałacu. W majątku hodowano głównie krowy – stado liczyło 50 sztuk, były też konie, zarówno do pracy w polu, jak i wyścigowe, które brały udział w gonitwach na warszawskim Służewcu.
  Kawelin nieczęsto bywał w Kamionce, odkąd się ożenił, tę powinność przejęła żona Olga. Z myślą o mieszkańcach wsi zbudował tam Dom Ludowy, wyświęcony w 1930 roku. Na tę uroczystość przybyli dostojni goście z Białegostoku z prezydentem miasta Wincentym Hermanowskim na czele.
W pałacu w Majówce bywała nieraz Irena Tarasewicz z domu Czesnowicz. Urodziła się w Cieliczance, w rodzinie drwala.
– Co ty Adolf cale życie będziesz siekierą machał, przychodź do mnie jako gajowy pracować – zaproponował mu pewnego dnia Mikołaj Kawelin. I widząc, że w domu Czesnowicza się nie przelewa, dodał: – Masz sto złotych, kup krowę, żeby dzieci miały mleko.
– Ale kiedy ja oddam – nie przestawał martwić się Adolf.
– Oddasz, kiedy będziesz mógł, a jak nie, to i tak zostanie.
I tak rodzina Czesnowiczów przesiedliła się do rogatki w Majówce, obok której przebiegała prywatna droga do pałacu. Drogę zamykał szlaban. Kiedy nadjeżdżał samochód, mama pani Ireny wybiegała, żeby go podnieść. Pani Kawelinowa nieraz zabierała małą Irenkę do pałacu, kupowała prezenty, a to pantofelki, a to sukieneczkę.
  W 1936 roku Maria Czesnowicz była w ciąży z trzecim dzieckiem. Kiedy nadszedł czas porodu, wezwano położną z Zacisza, ale ta była bezradna. Poród nie następował, a matka czuła się coraz gorzej. Adolf w końcu powiadomił Kawelina. Ten natychmiast dał swój samochód i Marię odwieziono do szpitala. W ostatniej chwili. Bo choć dziecko urodziło się martwe, matkę udało się uratować.
Olga Kaweliniowa nieraz wynajmowała Marię Czesnowicz do różnych prac we dworze. I zawsze zapraszała na święta, także katolickie, które urządzała dla służby. Ogromny stół uginał się wówczas od smakołyków.
Głównym bogactwem Kawelinów są lasy, oczkiem w głowie pułkownika pozostaje sport.
 

   W 1927 roku Mikołaj Kawelin wchodzi w skład zarządu Klubu Sportowego „Ognisko” i już niebawem ofiarowuje na budowę hangarów lotniczych na Krywlanach tysiąc metrów sześciennych drewna. Rok później podczas tenisowych Mistrzostw Białegostoku funduje zwycięzcom bardzo cenną nagrodę – dwie rakiety słynnej firmy Slezenger.
  Jego talent menadżerski i organizatorski ujawnia się najbardziej, gdy w 1932 roku zostaje jednym ze współzałożycieli białostockiego klubu sportowego „Jagiellonia”. Pierwszym prezesem wybrano co prawda starostę grodzkiego Jana Mieszkowskiego, ale już po siedmiu miesiącach pałeczkę przejmuje pułkownik Kawelin. To za jego rządów klub rozkwita, ma aż czternaście sekcji, w lekkiej atletyce zajmuje trzecie miejsce w kraju. Gdy pułkownik w 1935 roku odchodził z klubu, nadano mu tytuł honorowego członka „Jagiellonii”. A on ofiarował drewno także na trybuny stadionu na Zwierzyńcu.
Cały czas jak mógł pomagał sportowcom, nie tylko poprzez fundowanie nagród.
– Kolarz Leonard Łuszczewski wspominał, że Kawelin dostarczał mu bezpłatnie opał na zimę – dzieli się swoimi kolejnymi odkryciami Zbigniew Karlikowski.
Pułkownik działa też aktywnie w Rosyjskim Towarzystwie Dobroczynności. Bierze udział w balach charytatywnych, organizowanych w hoteli Ritz, a także w spektaklach wystawianych w Rosyjskim Teatrze.
– W naszym domu nieraz mówiono, że roli Wujaszka Wani Mikołajowi Kawelinowi pozazdrościłby niejeden aktor – wspomina pani Halina Romańczuk, przewodnicząca Rosyjskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego.
  Nadchodzi rok 1939. Wojna wisi w powietrzu. W sierpniu, gdzieś o trzeciej w nocy, rodzinę Czesnowiczów budzi dźwięk klaksonu. Maria czym prędzej wybiega z domu, by podnieść szlaban. – Wyjeżdżamy do Warszawy, księgowy wypłaci wam pieniądze – uspokaja leśniczego Kawelin i wysypuje im wiele drobnych monet.
  To są ostatnie godziny pobytu pułkownika w Białymstoku. Umiera tuż przed powstaniem warszawskim, w lipcu 1944 roku. Potem odchodzi także Olga Kawelinowa.
  Zbigniew Karlikowski bardzo chciał odnaleźć ich grób. Kupił mapę Warszawy i zaczął szukać prawosławnego cmentarza. Znalazł na Woli.
– Wszystkie dokumenty spłonęły podczas powstania – Mirosław Kuprianowicz, pracownik parafialnej kancelarii, bezradnie rozłożył ręce. – Proszę zostawić swój numer telefonu, jeśli czegoś się dowiem, zadzwonię.
Odezwał się po dwóch tygodniach z wiadomością, że w starej części cmentarza znalazł poszukiwany grobowiec.
Pan Zbigniew od razu wsiadł do pociągu. Radość rozpierała mu serce. Nawet fatalny stan grobowca nie był w stanie jej zmniejszyć. Wiadomość o odkryciu obiegła wszystkich białostockich historyków, dotarła także do Jagiellonii.
– Odrestaurujmy pomnik – z taką inicjatywą wystąpił Jarosław Dunda, były przewodniczący Stowarzyszenia Kibiców Jagiellonii, nauczyciel historii w liceum na Antoniuku.
  Pomysłu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podczas meczu Jagiellonii z Legią Warszawa kibice zebrali do czapek ponad 6 tys. złotych. Do akcji włączyli się sympatycy klubu, Sławomir Przestrzelski oraz Adam i Marcin Bałakierowie, fachowcy od obróbki kamienia i metaloplastyki. Bezpłatnie odrestaurowali 24 metry zardzewiałego ogrodzenia, wymienili rozsypujące się słupki na granitowe, odczyścili krzyż z piaskowca i nagrobną płytę. Dzięki temu napis „Mogiła Kawelinych” stał się bardziej czytelny. Za zgodą administracji cmentarza zamontowali jeszcze jedną płytę z napisem „Mikołaj Kawelin 1865-1944. Prezes Jagiellonii Białystok w latach 1932-1935. Renowację grobowca przeprowadzili kibice Jagiellonii”.
– Podczas prac wykonawcy wpuścili kamerę do środka grobowca – wspomina Zbigniew Karlikowski. – Odkryli, że trzy razy chowano w nim zmarłych. Pierwszy został zamurowany ścianą z pięknej gotyckiej cegły, starannie połączonej fugą. Widać, że praca nie była wykonywana w pośpiechu. Przy drugim pochówku ten pospiech był już widoczny – wykorzystano różne kawałki cegieł, a i połączono je bez należnej staranności, najprawdopodobniej podczas wojny. Trzecią trumnę po prostu wstawiono do środka.
Kto spoczywa w grobowcu oprócz Mikołaja Kawelina i jego żony Olgi? Tego już chyba nigdy się nie dowiemy.
  Pamięć o Kawelinie, dobrym panie, przetrwała wśród ludzi pracujących na jego polach. Wśród nich była także mama radnego Stefana Nikiciuka. To on wystąpił z propozycją, by białostockiemu rondu u zbiegu ulic Ciołkowskiego i Baranowickiej nadać imię Mikołaja Kawelina.
– Dyskusja była bardzo burzliwa – wspomina Zbigniew Karlikowski – który uzasadniał pomysł merytorycznie. W końcu się udało.
Udało się też przed rokiem poprowadzić rajd rowerowy im. Mikołaja Kawelina, od miejsca, w którym stał nieistniejący już hotel Ritz do Majówki. Szkoda, że w tym roku zabrakło już na to środków.
Szkoda też, że wciąż nie załatwiona jest jak należy sprawa tabliczki na replice przedwojennego psa – śmietniczki. I tu kilka zdań wyjaśnienia.
  Przed wojną białostoccy twórcy – rzeźbiarze wpadli na żałosny pomysł, by parkowej śmietniczce w kształcie psa buldoga nadać rysy twarzy Kawelina.
– W ten sposób chciano go poniżyć – uważa Halina Romańczuk. – Jak na to reagował? Ze śmiechem, bo jak twierdził, obiżatsa można tolko na rownych siebia, a autorów pomysłu nazywał żałkimi lud’mi.
Przed kilku laty współcześni białostoccy twórcy poszli dalej. Wykonali replikę śmietniczki, która urosła już do miana rzeźby, a na niej umieścili tabliczkę. „Pies Kawelin, replika rzeźby Piotra Sawickiego seniora, wykonana przez Małgorzatę Niedzielko. Dar Podlaskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych dla mieszkańców Białegostoku. Mecenas Contractus Spółka z o.o. Białystok, 24 czerwca 2005 roku”.
Ten napis wielu białostoczan uważa za skandaliczny. Jedna litera ostudziłaby niepotrzebne emocje. Na podpis „Pies Kawelina” zgadzają się wszyscy.

fot. archiwum
Zbigniewa Karlikowskiego
Ałła Matreńczyk

Czas na dyskusję. Droga ekspresowa, kolejowe rozkłady jazdy i przyszłość placu w rękach mieszkańców.

Droga krajowa nr 19, rozkłady jazdy pociągów POLRegio oraz Plac NZS. To sprawy, w których mieszkańcy mają więcej do powiedzenia niż tylko głos przy urnie. Demokracja pośrednia wiąże się z tym, że wybierając przedstawicieli dajemy im w zasadzie wolną rękę w kształtowaniu naszego otoczenia. Są jednak takie sprawy, które cieszą się wyjątkowo dużym zainteresowaniem przez co dodatkowo są konsultowane z lokalnymi społecznościami.

Droga Krajowa nr 19

fot. GDDKiA

 

Tak też jest z drogą krajową nr 19, która od lat jest obietnicą wyborczą. “Droga ta musi być ekspresowa. Tylko wybierzcie właśnie mnie!”. Takie stwierdzenie można w zasadzie dopisać do każdego, kto ubiegał się o jakiś urząd, niezależnie czy ten urząd ma wpływ na S19 czy nie ma. Na szczęście po wielu latach, być może i dekadach dyskusji coś zaczyna się dziać w tym temacie. Jest aż 5 wariantów przebiegu nowej ekspresówki.

 

W ostatnim czasie dyskutowano nad najnowszą koncepcją, która ma szanse na realizacje. Droga krajowa nr 19 zaczyna się na granicy Polski i Białorusi w Kuźnicy. Prowadzi do Białegostoku przez Sokółkę, Straż i Czarną Białostocką, a następnie łączy się z krajową ósemką, biegnie obwodnicą Białegostoku, następnie przez osiedle Piasta i Dojlidy, dalej prowadząc do Zabłudowa, Bielska Podlaskiego i Lublina. W takim wariancie nie ma mowy, by droga była ekspresowa, dlatego musi być zmieniony jej przebieg. W najnowszej koncepcji droga ekspresowa prowadziłaby omijając Sokółkę, Straż i Czarną Białostocką. Pozostała część koncepcji nie zmieniłaby się – tj. prowadząc przez Dobrzyniewo, łącząc się z obecną krajową 19 dopiero w Ploskach.

Kolejowe rozkłady jazdy

 

Kolejną sprawą, w której dodatkowo mogą wypowiedzieć się mieszkańcy Podlasia są rozkłady jazdy kolei regionalnych PolRegio. Rozkład ten zacznie obowiązywać dopiero od 15 grudnia 2019 roku. Warto jednak, by mieszkańcy skorzystali z tej okazji. Wiadome jest, że nie ma co się wypowiadać w sprawach oczywistych – czyli połączeń, które już są, lecz warto też wypowiedzieć się w sprawie połączeń, których nie ma a być powinny.

 

Obecnie z Białegostoku można dojechać kolejami regionalnymi do Suwałk oraz miejscowości po drodze tj. Wasilków, Czarna Białostocka, Sokółka, Dąbrowa Białostocka czy Augustów. Można też dojechać do Ełku przez Mońki, Osowiec i Grajewo. Na zachód dojedziemy do Szepietowa przez Łapy. Jest także pociąg do Kuźnicy po trasie suwalskiej. Można także dostać się do Czeremchy przez Bielsk Podlaski.

 

Mimo istniejących torów nie dojedziemy do Sokola i Gródka. Tam szynobus jeździ tylko w wakacje i to w weekendy. Nie ma też bezpośredniego połączenia Białegostoku z Hajnówką i Siemianówką. Nie ma też bezpośredniego połączenia Białegostoku z Siemiatyczami oraz Siedlcami. Pociągi jadące do Szepietowa nie dojeżdżają też do granicy z województwem w Czyżewie. Osobną kwestią są remonty. Pociągi mogłyby jeździć z Białegostoku przez Łapy, Łomżę, Śniadowo do Ostrołęki. Jednak póki co nie ma tam dobrej infrastruktury kolejowej. Podobnie jest z dojazdem do Białowieży. W przyszłości ma to się jednak zmienić.

Plac NZS

 

Ostatnią kwestią którą mogą opiniować mieszkańcy jest przyszłość placu NZS (dawniej Plac Uniwersytecki). Jak wiadomo stoi wielki kawał ziemi w samym centrum, który jest pusty. A mógłby być na przykład wielkim parkingiem (każdy wie, że w zaparkowanie w Centrum to jak wygrana w totolotka). Inną koncepcją jest wpuszczenie tam ludzi i utworzenie miejsca do rekreacji, co byłoby akurat pomysłem niemądrym, bo takich miejsc w Białymstoku można utworzyć wiele – a tam gdzie jest ruch samochodowy dookoła może skutkować wypadkami i wdychaniem spalin. I tu dochodzimy do kolejnej kluczowej kwestii – co z ruchem samochodowym wokół placu – czy ma zostać w obecnej formie? Na te i inne pytania można odpowiedzieć w specjalnej ankiecie.

 

Nasz pomysł jest dużo radykalniejszy – by przebudować nie tylko sam plac. Przede wszystkim pozbyć się pomnika na wzgórzu i utworzyć nowy, mniejszy w innym miejscu. Zburzyć też relikt PRL jakim jest budynek Uniwersytetu w Białymstoku, który chyba dla żartu został zabytkiem. Następnie na wielkiej przestrzeni stworzyć wielki, dwupoziomowy parking podziemny, zaś na górze zasiać łąki kwietne i utworzyć przestrzeń do rekreacji. Ruch samochodowy zaś puścić tworząc skrzyżowanie Grochowej z ulicą Odeską (którą trzeba wybudować przy Teatrze Lalek, następnie w Mariańskiego i Skłodowskiej. Liniarskiego i Kalinowskiego zaś służyłyby tylko do dojazdu do podziemnego parkingu.

Czy ktoś w ogóle weźmie to pod uwagę?

Konsultacje społeczne, w których bierze udział kilka osób raczej nie mają znaczenia. Jednak jeżeli jest wielkie zainteresowanie tą formą, to urzędnikom trudno będzie zignorować głos obywateli. Dlatego też najnowszy wariant drogi ekspresowej nr 19 jest możliwy. Na jego prezentację i dyskusję przyszło tyle osób, że nie wszystkich pomieściła sala. Jeżeli skrzynki Urzędu Marszałkowskiego w sprawie rozkładów i skrzynki Urzędu Miejskiego w sprawie placu także zostaną zasypane, to wtedy urzędnicy nie powinni głosu obywateli ignorować. W innym przypadku dostaniemy coś, czego nie chcemy. A wtedy urzędnicy zapytają – a gdzie byliście gdy były konsultacje?

Białystok niepodległy dopiero od 1919 roku. To były szalone i krwawe czasy!

11 listopada 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, ale nie Białystok. Dzieje miasta były trochę szalone i niestety krwawe. Dlatego też dzień, w którym w Białymstoku świętuje się niepodległość to nie 11 listopada, lecz 19 lutego. Wtedy stał się częścią niepodległego państwa polskiego. To właśnie tego dnia do miasta wkroczyły polskie wojska. Powyższa pocztówka pamiątkowa została zrobiona jednak po 3 dniach, gdy zorganizowano oficjalne uroczystości przed katedrą. Warto pamiętać, że Białystok był miastem, w którym większość mieszkańców stanowili Żydzi. Trochę mniej było Polaków. Na ulicach można było też usłyszeć rosyjski i niemiecki język. Wymieszany, wielokulturowy, wielonarodowościowy Białystok odzyskujący niepodległość w ocenie żydowskiej społeczności powinien pozostać wolny na wzór Gdańska jako autonomiczne miasto-państwo pod ochroną Ligi Narodów. Polacy zaś cieszyli się, że został częścią niepodległej II RP. Dopiero w kolejnych miesiącach ludność Żydowska, gdy dostrzegła że Rzeczypospolita mimo trwającej wojny polsko-bolszewickiej jest stabilna – coraz mniej optowali za autonomią. Coraz silniej zaczęły dominować głosy o polsko-żydowskiej jedności na rzecz rozwoju miasta.

 

W 1914 roku wybuchła I Wojna Światowa. Wielka Brytania, Francja, Imperium Rosyjskie, USA, Włochy i inne państwa zaczęły walczyć przeciwko Turcji, Bułgarii oraz zajmujących tereny Królestwa Polskiego – Austro-Węgry i Niemcami. Białystok wówczas zamieszkiwało 90 tys. osób. 61,5 tys. to byli Żydzi. Pozostali poza małymi grupkami byli zaliczani do narodowości polskiej. To właśnie dla nich pojawiła się nadzieja, że państwo które istnieje tylko w ich świadomości – zacznie funkcjonować w rzeczywistości. Dla Żydów natomiast wojna ta była wielkim nieszczęściem. Musieli oni bowiem walczyć przeciwko sobie. W niemieckiej armii było 100 tys. żydowskich żołnierzy. Zaś w austro-węgierskiej armii 320 tys. żydowskich żołnierzy. Przeciwko nim walczyło 660 tys. żydowskich żołnierzy z krajów Ententy.

Rosjanie uciekli, miasto przejęli Niemcy

Białystok znajdował się na terenie Imperium Rosyjskiego. Wybuch I Wojny światowej przerwał rozwój Białegostoku. Wprowadzono w nim stan wojenny, aresztowano wiele osób, wysiedlono podejrzanych o działalność rewolucyjną. Ponadto przeprowadzono mobilizację wojskową, wstrzymano wypłaty i zamknięto fabryki. Dopiero po miesiącu ponownie otwarto fabryki, które miały obsługiwać armię po cenach niekorzystnych.

 

W 1915 roku Rosjanie uciekli z miasta, a ich miejsce zajęli Niemcy. 26 sierpnia Białystok znajdował się pod zarządem Ober-Ostu. Rozpoczęły się konfiskaty mienia. Handel był pod rygorystyczną kontrolą. Zaczęto racjonować żywność i wywozić ludzi na roboty do Niemiec. Odcięto Białystok od kongresowego Królestwa Polskiego (wcześniej pod reżimem rosyjskiego cara). Białostockie zakłady włókiennicze zawiesiły produkcję. Zaczęło brakować opału, jedzenia, zaś miasto opanowały epidemie przez kiepską sytuację sanitarną. Ceny jedzenia poszły mocno w górę. W 1916 roku Niemcy złagodzili ucisk narodowy i kulturalny. Zaczęto reaktywować działalność włókienniczą – na potrzeby armii. Okupanci mieli zaufanie do żydowskich fabrykantów. Stąd też to oni byli faworyzowani przy reaktywacji przedsiębiorstw.

 

Koniec I Wojny Światowej

W 1918 roku podczas gdy wszyscy spoglądali w błękitne niebo wyczekując końca wojny, pogoda była zupełnie niecodzienna. Wrzesień, październik i listopad był wyjątkowo ciepłe, suche i słoneczne. Już od 9 lat nie było tak ciepło na terenach zamieszkiwanych przez Polaków, a faktycznie należących do Austro-Węgier, Prus i Rosji. Z Południa nie przyszło jednak tylko ciepłe powietrze, ale też klimat zmian politycznych. 29 września Bułgaria podpisała zawieszenie broni. 4 dni później to samo uczyniło Cesarstwo Niemieckie. 30 października dalej walczyć nie chciała już Turcja. 4 listopada Austro-Węgry podpisały rozejm, które skutkowało rozpadem monarchii. 9 listopada rozpadło się Cesarstwo Niemieckie. Zatem już 2 z 3 krajów, które zagrabiły polskie ziemie rozpadły się. Ten trzeci rozpadł się rok wcześniej. 11 Listopada Niemcy podpisały rozejm z państwami Ententy – czyli między innymi z nowym państwem rosyjskim. Jako, że Białystok był pod panowaniem niemieckim, to taki rozwój sytuacji oznaczał, że wkrótce nadejdą wielkie zmiany. Na ulicach miasta panował wtedy prawdziwy mętlik językowy. Można było usłyszeć rozmowy po polsku, rosyjsku, niemiecku i jidysz. Dyskutowano o tym jaka rysować się będzie przyszłość. Polacy marzyli o własnym państwie.

Samozwańczy naczelnik przyłącza miasto do Białorusi

Rada Regencyjna przekazała zwierzchnią władzę nad wojskiem brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu oraz mianowała go naczelnym dowódcą wojsk polskich. Nowy wódz zaczął pertraktować z Centralną Radą Żołnierską by wojska niemieckie zaczęły wycofywać się z Królestwa Polskiego. Doszło do porozumienia. Jednak żołnierze przebywający w Białymstoku wypowiedzieli posłuszeństwo swoim zwierzchnikom. Zawiązali Radę  Żołnierską. W nocy z 11 na 12 listopada Centralny Komitet Narodowy na Obwód Ziemi Białostockiej podpisał umowę z przedstawicielami tego militarnego organu, by w mieście był spokój. Polacy oczekiwali, że żołnierze wkrótce się wyniosą. Tak się jednak nie stało. Komendant żołnierskiej rady wraz z oficerem polskiego wojska i przedstawicielem lokalnej samoobrony uformowanej przez mieszkańców wyjechali wspólnie samochodem do Warszawy, by zorientować się jak wygląda sytuacja. Gdy po 2 dniach wrócili to zapowiedzieli, że za kilka godzin Białystok stanie się niepodległy. W mieście wybuchła euforia. Na próżno. 14 listopada na ulicach miasta oczekiwano polskich żołnierzy. Miał być to wielki oddział. Tymczasem z Łap przyjechało 150 osób, a następnie tam się wycofało po kilku godzinach.

 

Zrobiło się niestabilnie w Białymstoku. Niemieccy żołnierze kręcili się po mieście bez dowództwa, strzelali dla zabawy wzbudzając chaos. Na początku stycznia w Grodnie doszło do kolejnych rozmów polsko-niemieckich. Ich celem była bezpieczna ewakuacja żołnierzy z Białegostoku. 19 stycznia rozmowy były już na tyle zaawansowane, że były kontynuowane w Białymstoku. Tymczasem brak jakiejkolwiek władzy w mieście postanowił wykorzystać Konstanty Jezowitom z Białorusi, która ogłosiła niepodległość 25 marca 1918 roku (jeszcze w trakcie I Wojny Światowej). Mężczyzna ogłosił że Białystok zostaje przyłączony do Białorusi, zaś on zostaje naczelnikiem miasta. Zanim cokolwiek samozwańczy gospodarz zdołał cokolwiek zrobić, to przyjechał komisarz polskiego rządu Ignacy Mrozowski, który zawarł wreszcie porozumienie z żołnierzami niemieckimi. Ostatecznie, 5 lutego 1919 roku osiągnięto sukces. 18 lutego z miasta wyjechali żołnierze niemieccy. 19 lutego 1919 roku zaś do miasta wjechały polskie wojska. Konstanty Jezowitom uciekł w głąb Białorusi.

 

Tymczasowy prezydent

22 lutego odbyło się uroczyste przywitanie polskich żołnierzy. Stali oni w kilku szeregach w tym miejscu, gdzie dziś odbywają się wszelkie uroczystości związane ze świętami państwowymi oraz gdzie stoi pomnik Józefa Piłsudskiego. Mowa o reprezentacyjnym placu przed katedrą. W jednej z charakterystycznych kamienic, które stoją do dziś przy ul. Świętojańskiej zamieszkał Józef Puchalski. Został on przewodniczącym Tymczasowego Komitetu Miejskiego oraz Tymczasowym Prezydentem Białegostoku. To na jego barkach leżało faktyczne wcielenie miasta do Rzeczypospolitej Polskiej. Było przed nim bardzo dużo pracy. Jednym z pierwszych jego zadań było właśnie uroczyste przywitanie wojsk. Niestety później jego praca nie została uznana przez białostoczan. Gdy odbyły się wybory jesienią 1919 roku, to nie uzyskał za wiele głosów.

 

Józef Puchalski miał problemy z sercem spowodowane otyłością. Tęgi mężczyzna zmarł nagle w 1924 roku. Został pochowany na cmentarzu farnym. Tymczasowy prezydent miasta pochodził z okolic Białegostoku. Dziś wspomnieniem po nim jest funkcjonująca do dziś zabytkowa kamienica przy ul. Świętojańskiej 21. Obecnie jest to budynek, w którym funkcjonuje restauracja oraz biura.

Polski Białystok

Białystok, który był częścią II Rzeczypospolitej zaczął się zmieniać. U zbiegu dzisiejszej ul. Krakowskiej, Lipowej i Al. Piłsudskiego znajdowało się wzgórze na którym znajdował się stary cmentarz i kapliczka. To tu w przyszłości pojawi się kościół Św. Rocha – wielki jak skała pomnik odzyskania niepodległości. Kontrowersyjny projekt postanowił zrealizować ks. Adam Abramowicz. Budowa rozpoczęła się dopiero w 1927 roku.

 

Istotnym elementem państwa polskiego były polskie szkoły oraz polska prasa. Stąd też wkrótce w Białymstoku otwarto Publiczną Szkołę Powszechną i bibliotekę miejską. Jako, że w mieście większość stanowili Żydzi, to wielu z nich obawiało się, że II RP nie utrzyma się zbyt długo. Dlatego Białystok powinien zostać wolnym miastem na wzór Gdańska, które jest autonomicznym miasto-państwem pod ochroną Ligi Narodów. 10 miesięcy później wszystko wyglądało już na tyle stabilnie, że Żydzi nie chcieli w mieście ani komunistów, ani bolszewików oraz też nie byli już takimi entuzjastami autonomii. Interesowało ich pojednanie polsko-żydowskie i wspólna praca na rzecz miasta.

Międzywojnie w Białymstoku

Kolejne lata trwania Rzeczypospolitej Polskiej sprawiły, że w Białymstoku było coraz mniej Żydów. Choć nie byli już najliczniejszą grupą zamieszkującą miasto, to nadal byli zauważalni wszędzie. Zamieszkiwali Chanajki – czyli Surażską, Cichą, Gęsią, Ciemną, Rynek Sienny i Rybny, a także drugą stronę Rynku Kościuszki – Zamenhofa, gdzie znajdowały się opisywane przez Marię Dąbrowską “ohydne trzypiętrowe kamienice – budowane z kremowych, bladoróżowych i czerwonych cegieł – układanych wzorzyście – najeżone, nazdobione, nabrzydzone”. Pośród nich znajdowały się niezliczone sklepy których brudne okna pełne są pstrokatych wystaw. Zewsząd bije skisła woń obrzydliwości. Wszędzie cuchną i szumią fontanny brudów, spływających gęstą cieczą do rynsztoków. Centrum Białegostoku było bardzo stłoczone. Oprócz kamienic wiele było drewnianych, parterowych domków.

 

1 sierpnia 1920 w Białymstoku Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski stworzony przez bolszewików wydał manifest zapowiadający m.in. stworzenie Polskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej oraz obalenie rządów „szlachecko-burżuazyjnych”. Kilkutygodniowe rządy tej formacji na Wileńszczyźnie i Podlasiu były okresem krwawego terroru. Komitet powołał trybunały rewolucyjne, które mordowały patriotów polskich, sprzeciwiających się obcej władzy i narzuconemu przez nią porządkowi społeczno-gospodarczo-politycznemu. 22 sierpnia 1920 1 pułk piechoty Legionów starł się z resztkami rosyjskich sił, które próbowały zdobyć Warszawę. Oczywiście Polacy urządzili bolszewikom pogrom. Setki sowietów rozproszyło się po lasach. Byli wyłapywani kilka dni po bitwie. W Białymstoku znów zapanował spokój. Niestety tylko na kolejne 2 dekady.

 

źródła:
Piotr Wróbel – Studia Podlaskie UwB
Wiesław Wróbel – Polskie Radio Białystok
Tomasz Mikulicz – Kurier Poranny
Andrzej Lechowski – Muzeum Podlaskie

Ludzie dawnego Białegostoku: Mikołaj Kawelin

 

   Choć Kawelin był brzydki jak listopadowa noc, bez wątpienia dodawał kolorów dla przedwojennego Białegostoku. Ba! Był jedną z najbarwniejszych postaci naszego miasta. Znaną z dobrego serca i niesamowitego poczucia humoru.
  Każdy kojarzy “psa Kawelina” stojącego w parku Branickich. Jest to postawiona w 2005 roku replika pomnika, który powstał w 1936 roku. Ten okropnie brzydki pies ma tyle wspólnego z Kawelinem, że… bardzo był do niego podobny. Gdy Kawelin się dowiedział, że tak ludzie nazywają ten pomnik, podobno śmiał się przez wiele godzin.
 

Kawelin nie tylko miał dystans do siebie, ale do życia ogółem. Potrafił na przykład pod sławnym hotelem “Ritz” zamówić wszystkie dostępne dorożki, przez co inni goście musieli wracać piechotą.   Tymczasem do jednej dorożki wsiadł on sam, w drugiej zostawił kapelusz, w trzeciej płaszcz, w czwartej rękawiczki, i tak dalej i tak dalej. Hotel “Ritz” był miejscem gdzie powstało wiele niesamowitych historii i anegdot, i trzeba przyznać, że te z Kawelinem w roli głównej stanowią ich lwią część. Pewnego razu Kawelin wjechał do hotelu… konno. A następnie podjechał do baru i poprosił o dwa kieliszki szampana. Dla siebie i dla konia.
  Tak jak wszystkie planety naszego układu krążą wokół słońca, tak całe życie sportowe Białegostoku kręciło się wokół Kawelina.
  Kawelin w 1905 roku zorganizował w Białymstoku pierwszy rajd rowerowy i rajdy te odbywały się już cyklicznie aż do II wojny światowej.
  Oprócz tego był pierwszym prezesem Jagielloni Białystok. Wspierał budowę obiektów sportowych oraz sponsorował biedniejszych sportowców. Kawelin bez wątpienia znany był z dobroczynności. Jako aktor amator brał udział w przedstawieniach teatralnych, z których pieniądze szły na cele dobroczynne.
A skąd tenże Rosjanin się u nas wziął?
  Mikołaj Kawelin był carskim pułkownikiem, który trafił w nasze strony w latach 80 XIX wieku. Jako dwudziestoletni młodzieniec ożenił się z Heleną Kruzensztern, córką senatora Aleksandra Kruzenszterna, który pochodził ze zrusyfikowanej szwedzkiej rodziny.
  Państwo Kawelinowie żyli w majątku Rafałówka pod Zabłudowem. Gdy wybuchła rewolucja bolszewicka, a następnie czerwony walec toczył się w stronę Warszawy, Kawelin wyemigrował do Francji. Bolszewicy bowiem nie mieli litości dla dawnych carskich oficerów.
  Gdy wracał w nasze strony został zatrzymany na granicy, lecz na szczęście cała sprawa zakończyła się happy endem.
 

Dzięki temu, że w 1901 roku Kawelin pomógł Józefowi Piłsudskiemu uciec z petersburgiego więzienia, nie tylko mógł spokojnie wrócić do domu, ale także otrzymał w nagrodę od państwa polskiego majątek w Majówce. Częściowo mieszkał właśnie tam, a częściowo w wykupionym apartamencie w “Ritzu”. Oprócz majątku Kamionka, Borowiki i Majówka, Kawelin posiadał także wiele hektarów lasu, mleczarnie i tartaki, przy czym drewno z tartaków wykorzystywał często, by za darmo zbudować mieszkańcom obiekty sportowe i kulturalne.
  We wrześniu 1939 roku Kawelin jako “burżuj, faszysta, biały pułkownik i reakcjonista” musiał znowu uciekać przed bolszewikami. Udał się do Warszawy.
  W lipcu 1944 roku wycofujący się Niemcy zabrali ze sobą “psa Kawelina”, bo czemuś byli przekonani, że jest to bardzo cenny dla polskiego dziedzictwa pomnik. Interesujące jest, że dokładnie tego samego dnia Mikołaj Kawelin zmarł w wieku 79 lat…

Edward Horsztyński

Oto 3 przepiękne miejsca w Podlaskiem do odwiedzenia w przedwiośnie

Przedwiośnie na Podlasiu to czas kiedy tworzą się niesamowite rozlewiska. W tym roku śnieg, który spadł – szybko zamienił się w wodę, która niedługo po opadach zamarzała. Miejscami pojawiła się “lodowa kraina”. Teraz pod wpływem ciepłego powietrza lody ustępują. Ten proces najbardziej zauważalny jest właśnie tam, gdzie są rozlewiska. Oto 3 miejsca w regionie, gdzie z wysokiego punktu możecie podziwiać szerszy krajobraz – rozlewisk.

Waniewo

Kładka pomiędzy Śliwnem a Waniewiem jest jeszcze nieczynna. Mimo iż remont się skończył to trzeba poczekać na wiosnę, by promy wodne mogły swobodnie transportować ludzi między korytami rzeki. Jednak żeby podziwiać rozlewiska warto wybrać się tylko do Waniewa. Tam z wieży widokowej można dostrzec przepiękny krajobraz przedwiośnia ciągnący się po sam horyzont. Drugim takim miejscem obok Waniewa, lecz bliżej bo od strony Białegostoku jest zerwany most w Kruszewie. Tam również możemy podziwiać niesamowite rozlewiska Narwi.

 

Wizna

Pod Wizną mamy największe i najwspanialsze widoki. Można pojechać bezpośrednio na “Wylewy Narwi”, a można jechać od Białegostoku do Złotorii – gdzie rzeka Supraśl wpada do Narwi i jadąc przez miejscowości wzdłuż rzeki do Góry Strękowej obserwować rozlewiska na różnych punktach.

Goniądz

W tym miasteczku, ale też i kilku obok jak Dawidowizna czy Dolistowo Stare są wspaniałe punkty do obserwacji Biebrzy. Oprócz rozlewisk można też zwiedzić ciekawą okolicę – zarówno wdrapać się na górę, gdzie stoi kaplica św. Floriana czy też zobaczyć zabytkowy młyn wodny. Może się wydawać, że rzeka jak rzeka – wszędzie podobnie. Nic bardziej mylnego – każde z wymienionych miejsc – Waniewo, Kruszewo, Wizna, Góra Strękowa, Goniądz, Dawidowizna czy Dolistowo Stare dadzą nam zupełnie inne doznania. Wszędzie tam przyroda zaprezentuje nam unikatowe, niesamowite obrazy. Dlatego też, w najbliższy wolny dzień przedwiośna – nie czekajcie. Spróbujcie odwiedzić je wszystkie.

Ostra Górka w Ignatkach – historia zapomnianej rodziny

Niewielu mieszkańców Ignatek wie, że przed wojną funkcjonował tu duży majątek, a już tylko kilka osób pamięta o jego właścicielach – rodzinie Miciełowskich. Zważywszy na to, że żadna z tych osób nie ma mniej niż 80 lat – i ich wkrótce zabraknie, a historia majątku Ignatki rozpłynie się w niebycie. Trudno się z tym pogodzić, Miciełowscy zapisali bowiem swoją kartę w historii Białegostoku jako miasta wielokulturowego i wielonarodowego.

Ignatki, podobnie jak cały Białystok, pozostawały pod zaborem rosyjskim. Znaczny odsetek mieszkańców miasta stanowili Rosjanie. Zaliczali się do nich Miciełowscy, chociaż w ich żyłach płynęła również niemiecka i polska krew. W latach 80. XIX wieku majątek Ignatki znajdował się w rękach Luby Reinhard, która w 1889 roku sprzedała go Włodzimierzowi Miciełowskiemu – inżynierowi budownictwa wojskowego w stopniu generała porucznika. Był on jednym z budowniczych twierdzy Modlin. Jego żona Olga była prawdopodobnie córką Luby Reinhard.

W 1911 roku przekazał on Ignatki w ręce swego syna, Borysa, który wraz z żoną Nadzieją zarządzał majątkiem aż do wybuchu II wojny światowej. Borys Miciełowski był pułkownikiem sztabowym artylerii w armii carskiej. Aby zadośćuczynić jeszcze jednej spadkobierczyni – niezamężnej ciotce Jadwidze – był zobowiązany wypłacać jej dożywotnio 300 rubli rocznie.

Rodzinie Miciełowskich przypadły dobra rozciągnięte między Hryniewiczami, Horodnianami, Kleosinem a Lewickimi, w sumie około 150 ha. W Ignatkach mieścił się dworek, w którym zamieszkali wraz z jedyną córką Eugenią. Nieopodal mieściły się czworaki, stajnie i inne budynki gospodarcze. Państwo Miciełowscy byli dobrymi i zapobiegliwymi gospodarzami. Przeprowadzili regulację rzeki, przebudowali kompozycję dworską, wykopali trzy stawy rybne, wznieśli młyn nad rzeką Horodnianką, założyli sady i ogród.

W obrębie majątku stało około stu drewnianych domków letniskowych. Od wiosny do jesieni były wynajmowane przez bogatych białostockich Żydów, którzy tutaj odpoczywali i oddawali się różnorakim rozrywkom.

Nieopodal stanął wielki Dom Zdrojowy „Kurhaus”, zwany przez miejscowych karuzelem. Mieściła się w nim wielka hala widowiskowa, w której Miciełowscy organizowali bale, koncerty i spektakle teatralne. Letniskiem zarządzała Nadzieja Miciełowska z pomocą Chiła Czapnickiego. Dochodziła tu specjalna, prywatna linia autobusowa. Letnicy mieli możliwość wynajmowania kajaków, by pływać w stawach. Niedaleko majątku mieściła się też strzelnica sportowa. Pojawiała się na niej białostocka śmietanka, by postrzelać dla rozrywki i wesoło spędzić czas.

Pan Wacław, który wychował się w sąsiednich Hryniewiczach doskonale pamięta czasy przedwojenne. Jako młody chłopiec zatrudniał się do obsługiwania gości na strzelnicy.

– Moim zadaniem było przynoszenie talerzyków, które zostały zestrzelone przez uczestników zabawy – wspomina. – Jeżeli talerzyk został rozbity, nic nie otrzymywałem, a jeżeli spadł nieuszkodzony, zawieszałem go z powrotem. Za każdy odwieszony talerzyk dostawałem 2 grosze.

Pan Wacław pamięta, że wówczas do Ignatek zjeżdżało wiele białostockich osobistości.

– Częstym gościem był Mikołaj Kawelin, założyciel i pierwszy prezes Klubu Sportowego Jagiellonia. Pamiętam go dobrze, ponieważ miałem okazję widywać go na własne oczy. Poza tym pojawiali się tam różni oficjele, na przykład główny komendant policji białostockiej – opowiada.   Pan Wacław wie, co mówi, jego ojciec Stanisław był bowiem osobistym dorożkarzem Borysa Miciełowskiego. W dzień i w nocy musiał być gotowy na wezwanie, które mogło przyjść w każdej chwili. A woził go nawet do samej Warszawy.

 

 

 

 

 

 

 

Miciełowski cieszył się dobrą opinią wśród okolicznych mieszkańców. Część z nich zatrudniał do prac polowych w majątku. Nigdy nikogo nie skrzywdził, zawsze wypłacał pieniądze na czas i w pełnej kwocie, nawet wtedy, gdy domowy budżet został nadwyrężony z powodu nieurodzaju.

Okoliczne wioski zaopatrywały dwór i dacze letniskowe w żywność. Na balach i przyjęciach w karuzelu stoły uginały się od przysmaków, ale myliłby się ten, kto pomyślał, że życie bogatego ziemianina upływało tylko na balowaniu i zaspokajaniu egoistycznych potrzeb. Żona Borysa, Nadzieja, całym sercem poświęcała się działalności charytatywnej.

Białystok przełomu wieków był miastem przemysłowym, fabrycznym, pełnym kontrastów i nierówności społecznych. Spory odsetek ludności stanowili bezrobotni i biedota. Nadzieja Miciełowska założyła Towarzystwo Dobroczynne i objęła opieką dzieci z najuboższych rodzin rosyjskich. Organizowała dla nich obozy wakacyjne. Co roku przyjmowała w swoim majątku ponad setkę dzieci, które utrzymywała ze swoich funduszy.

Do dziś w Białymstoku żyje jedna z uczestniczek tych obozów, pani Zina Korniłowicz. Pamięta atmosferę i realia tamtych odległych, przedwojennych czasów:
– Wszystkie dzieci przebywały w majątku w Ignatkach, nocowaliśmy w stodole, na sianie. Pani Nadzieja przebywała z nami, organizowała czas i osobiście doglądała, aby wszystko było jak należy – opowiada pani Zina. – Jedzenie było pyszne: jaja, mleko, mięso, a nawet świeżutkie ciasto. Niewiele dzieci przed wojną miało okazję tak jadać w domu.
– Tylko herbata była niesmaczna – kontynuuje opowieść pani Zina. – Była gotowana w wielkim kotle i pachniała dymem, nie mogłam jej pić.

Nadzieja Miciełowska organizowała charytatywne przedstawienia teatralne, w których brały udział ważne osobistości Białegostoku. O jednym takim przedstawieniu donosi przedwojenny tygodnik „Reflektor”:

„W poniedziałek, dn. 29 stycznia 1934 r. w teatrze Palace odbyło się przedstawienie amatorskie (w języku rosyjskim) na rzecz Rosyjskiego Komitetu Dobroczynności w Białymstoku. Odegrana została 4-aktowa sztuka dramatyczna znanej rosyjskiej poetki Szczepkinej-Kupernik – Panna z fiołkami. Czołowe role w sztuce wzięli na siebie znani na gruncie białostockim miłośnicy ros. sztuki dramatycznej – p.p. N. Miciełowska, Bujalska-Gorewa, i p. płk. Mikołaj Kawelin, którzy też wykonali te role dobrze i bez zarzutu. Reszta uczestników spektaklu ansamblu nie psuła. Pod względem reżyserii sztuka wypadła doskonale. W każdej drobnostce dała się odczuwać ręka doświadczonego artysty reżysera Wiktora-Narcewa Bubryka. Sala Palace była przepełniona doborową publicznością. Przedstawienie zaszczycił swoją obecnością p. Wojewoda Żyrdam-Kościałkowski”.

 

 

 

 

Córka państwa Miciełowskich, Eugenia, lekarka wykształcona w Paryżu, odziedziczyła po rodzicach prawy charakter i chęć pomocy ludziom. Niejednokrotnie udzielała świadczeń medycznych miejscowej ludności całkowicie nieodpłatnie, mając na względzie niski status materialny swoich pacjentów. Niezależnie od pogody i pory dnia zachodziła pod wiejskie strzechy, by pomagać chorym. Wielu z nich uratowała od śmierci.

Wybuch II wojny światowej całkowicie zmienił losy majątku Ignatki. Po zajęciu Białegostoku przez armię radziecką we wrześniu 1939 roku do domu Borysa Miciełowskiego zapukało NKWD. Stało się tak prawdopodobnie za sprawą pracownika majątku, który złożył donos na „ziemianina burżuja”. Borys Miciełowski został aresztowany jako „wróg klasowy” i wywieziony na wschód. Wszelki słuch o nim zaginął. Jego nazwisko nie figuruje na żadnej liście ofiar wojennych, do dziś jego losy pozostają nieznane. Nadzieja i Eugenia musiały opuścić majątek, który przeszedł w ręce radzieckiego okupanta. Dwór i pożydowskie dacze zostały zajęte przez wojsko, a w karuzelu urządzono magazyn obrań wojskowych.

 

 

 

 

Po wkroczeniu wojsk niemieckich w 1941 roku majątek Ignatki stał się zapleczem gospodarczym Wermachtu. Zarządzał nim wówczas Mazur o nazwisku Ilas. Okazał się ludzkim człowiekiem, który „pozwalał żyć”. Gdy Nadzieja podbierała jajka z kurnika lub odlewała mleko, odwracał głowę i odchodził w inną stronę. Po wkroczeniu frontu radzieckiego w 1944 roku majątek i letnisko zostały spalone. Nadzieja wraz z córką wyjechały do Poznania, gdzie do dziś żyją ich wnuki. Do Ignatek nigdy nie powróciły.

Po wojnie majątek znacjonalizowano i zorganizowano w nim PGR, czworaki zamieniono na mieszkania służbowe dla pracowników. Po przemianie ustrojowej w 1989 roku zabudowania przejął klub jeździecki. Na ziemiach po dawnym majątku zaczęły wyrastać osiedla domków jednorodzinnych, anonimowych bloków i szeregówek. Ignatki zamieniły się w dzielnicę Białegostoku. Ostra Górka jak samotna wyspa przetrwała jakby na przekór zawirowaniom historii. Jak długo jeszcze?

Odnalezienie potomków Borysa Miciełowskiego było jak poszukiwanie igły w stogu siana, ale to dzięki nim udało mi się uzyskać informacje dotyczące personaliów osób pochowanych na Ostrej Górce. Są to: Adolf von Reinhard, ojciec Olgi Miciełowskiej, żony Włodzimierza Miciełowskiego i Jadwigi Reinhard; Olga Miciełowska 20.08.1955–15.03.1936; Jadwiga Reinhard; Aleksy Miciełowski – młodszy brat Borysa; Zofia Kazakin, matka Nadziei Natalii zam. Miciełowskiej.

Ewa Zwierzyńska

Jurowiecka 29. Fabryka Markusów

 

   Mieliśmy okazję poznać nieco bliżej historię rodziny Abrama Markusa, który od lat 70. XIX w. był właścicielem dużego domu przy ul. Sienkiewicza 5. Po jego śmierci w 1897 r. nieruchomość otrzymali w spa- dku jego synowie.
  Dziś chciałbym zwrócić uwagę na jednego z nich – Jakuba Markusa. Dzięki wypracowanej przez ojca pozycji, Jakub miał ułatwiony start w dorosłość, ale dzięki własnemu zaangażowaniu zdołał doprowadzić ojcowski zakład do rozkwitu.
  Dziś próżno szukać w przestrzeni miasta jakichkolwiek śladów tej rodziny. Nie ma domu przy ul. Sienkiewicza 5, nie ma też już najmniejszych pozostałości po fabryce, która działała przy ul. Jurowieckiej 29. Mamy jednak szczęście, że w latach 20. XX w. zakład produkcyjny reklamowano przy pom   ocy winiety, która zachowała się i daje nam rzadką możliwość przyjrzenia się bliżej tej zapomnianej fabryce.
  Jak już wiemy, Abram Markus po przeprowadzce do Białegostoku założył tkalnię. Jako moment założenia przedsiębiorstwa podawane są lata 1877 i 1889, działało ono jednak na pewno w latach 90.
XIX w. Od początku istnienia produkcja ukierunkowana była na wytwarzanie sukna i kołder z wełny. Początkowo firma pracowała przy ul. Mikołajewskiej obok rodzinnego domu, ale w 1893 r.
  Abram nabył dwie posesje przy ul. Jurowieckiej (wówczas nosiła nazwę Pocztowa), na których stał już wówczas parterowy murowany dom. Wkrótce zbudował na nabytej nieruchomości murowaną trójkondygnacyjną tkalnię, napędzaną maszyną parową. Tuż przed śmiercią Abram przekazał zarząd firmy synowi Jakubowi, który w 1896 r. dokonał ponownej rejestracji przedsiębiorstwa, tym razem pod naz wą „Jakub Abramo
wicz Berow icz Markus”. Obowiązywała ona przez kolejne dziesięciolecia.
  Za czasów Jakuba Markusa nastąpiła dalsza rozbudowa zakładu, w którym w 1907 r. zatrudnionych było 86 pracowników. W tym okresie fabryka produkowała sukno wartości 30 tys. rubli rocznie, przy użyciu maszyny parowej o mocy 25 KM. Warto wspomnieć, że Jakub w 1908 r. był członkiem Towarzystwa Białostockiej Straży Ogniowej, a na terenie własnego zakładu prowadził oddział straży pożarnej. 
  Po śmierci Jakuba Markusa (zm. ok. 1911) cały majątek odziedziczyła wdowa po nim, Helena (Hessa) oraz ich potomkowie: Izaak, Hersz, Leon, Chaim oraz Albert. 
  Warto wspomnieć szczególnie najstarszego Izaaka, który po śmierci  ojca został głównym kierownikiem fabryki. Pełnił również przez wiele lat funkcję komendanta Białostockiej Ochot niczej Straży Ogniowej i członka Związku Wielkiego Przemysłu. Firma Markusów przetrwała okres I wojny światowej i w 1922 r. synowie Jakuba zawiązali spółkę pod nazwą „Jakub A. B. Markus. Fabryka sukna i kołder w Białymstoku”. Po 1919 r. firma znacznie rozwinęła swoją działalność, głównie za sprawą zamówień realizowanych na  potrzeby odrodzonego państwa polskiego.
  W 1922 r. zakład spadkobierców Jakuba Markusa zatrudniał już 280 robotników, a produkcję wspierały maszyny parowe o łącznej mocy 350 KM. Zakład składał się z 4 oddziałów: tkalni, przędzalni, apretury i wytwarzania wełny sztucznej.
  W latach 1926/1927 r. wymieniono ponadto wytwórnie trykotaży i wyrobów wełnianych. Rycina, stanowiąca ilustrację do dzisiejszego tekstu, została opublikowana w 1921 r. Nie ma wątpliwości, że przedstawia ona stan faktyczny, a wyrysowane na niej obiekty rzeczywiście tworzyły zespół fabryczny pod firmą „J. A. B. Markus” w Białymstoku. 
  Najstarszym budynkiem w zespole był dom z lat 1890-1893, widoczny po lewej stronie.  Markusowie mieszkali w nim do II wojny światowej. Rezydencja oddzielona była od reszty terenu fabrycznego i ul. Jurowieckiej niskim płotem.
  Dom otaczał ogród zaopatrzony w dwie fontanny.  Natomiast najstarszym budynkiem produkcyjnym był wzniesiony po 1893 r. duży gmach tkalni, ustawiony wzdłuż ul. Jurowieckiej. Obok niego widzimy dobudówki mieszczące najpewniej kantor firmowy oraz budynek mieszczący maszynę i kocioł parowy z wysokim kominem. W tyle posesji od strony rzeki Białej ustawiony był nowszy gmach produkcyjny o czterech kondygnacjach, wzniesiony zapewne przy użyciu żółtej cegły na początku XX w. Reszta terenu posesji fabrycznej zajęta była pod dodatkowe budynki magazynowo-gospodarcze. 
  Fabryka rodziny Markusów funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r., chociaż ilość produkowanych materiałów po 1922 r. spadała zgodnie z ogólną tendencją panującą w przemyśle włókienniczym Białegostoku.
  Co roku zdarzały się przestoje fabryki trwające niekiedy po kilka miesięcy, choć wciąż zakład Markusów należał do czołówki białostockich fabryk włókienniczych. Trzeba nadmienić, że Markusowie sami nie realizowali już produkcji, ale wydzierżawiali powierzchnię mniejszym przedsiębiorcom, którzy realizowali wszystkie etapy wytwórczości w zakładzie.
  Na przykład w 1929 r. jeden z gmachów fabrycznych wydzierżawiła spółka Dawida Murkiesa  i Adeli vel Edli Makow (zamieszkałej przy ul. Jurowieckiej 19). W kolejnym roku oddział przędzalni prowadził Lejba Rubinow, gdzie pracowało 30 robotników.
  W tym samym 1932 r. w fabryce Markusów swą tkalnią zarządzała niejaka Rafałowska, zaś sekcją włókienniczą Józef Kapłan. Ponadto w 1932 r. w garażach przy domu Markusa działała kooperatywa „Auto”.  Fabrykę w czasie II wojny światowej upaństwowiono. Do 1944 r. znajdowała się ona w samym środku getta. Zapewne w czasie jego likwidacji gmachy uległy spaleniu.
  Ruiny jeszcze przez jakiś czas zapełniały posesję przy ul. Jurowieckiej 29 i dopiero w latach 60. XX w. zostały rozebrane.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Protesty pomogły! Popularne połączenie kolejowe wraca. Można zrobić jeszcze więcej.

PKP Intercity wycofuje się z głupiego pomysłu jakim była likwidacja popularnego połączenia Suwałki – Kraków. Na początku grudnia popularna “Hańcza” zaczęła kursować do Gliwic. Mieszkańcy podlaskiego bieguna zimna jeżeli muszą więc wyruszając do Krakowa jeździć na raty. Każdorazowo trzeba dojechać do Białegostoku i tam się przesiąść. Nie tylko do Krakowa. Suwałk wyjeżdżają 2 pociągi dziennie – “Podlasiak” do Warszawy Zachodniej oraz wspomniana “Hańcza” na trasie Suwałki – Białystok – Warszawa – Katowice – Zabrze – Gliwice. Okazało się, że warto jest protestować. Masowe apele studentów, zbiórka 5 tysięcy podpisów poskutkowała. Do akcji włączyły się też władze Suwałk. PKP Intercity od 9 czerwca przywróci połączenie Suwałki – Kraków. Dlaczego w ogóle zostało zlikwidowane te połączenie? Według PKP Intercity jest ono nierentowne.

 

Teraz należy sobie zadać pytanie czy działalność spółki ma być rentowna jako całość czy na każdym odcinku. Wiadomo przecież, że im większe miasta tym więcej połączeń potrzeba, zaś Suwałki mają 70 000 mieszkańców, więc pod tym względem są 4 razy mniejsze od Białegostoku, z którego bezpośrednio nie dojedziemy z większych miast tylko do Lublina i Rzeszowa. Skoro stolica województwa podlaskiego jest tak dobrze skomunikowana z resztą kraju, to jaki byłby problem żeby te same pociągi zaczynały bieg już w Suwałkach? Pociąg startowałby tam 2 godziny wcześniej. Z perspektywy logistycznej nie ma to żadnego znaczenia. Bowiem to nie jest tak jak w samolocie, że jest jedna ekipa przez całą podróż. Drużyny konduktorskie zmieniają się w każdym województwie. Zatem żeby zrealizować taki pomysł wystarczyłoby powiększyć podlaską drużynę, by każdemu zgadzała się ilość przepracowanych godzin.

Domek będzie dogorywać. Prezydent liczy naiwnie, że sprzeda ruinę.

Współczesna historia Domku Napoleona jest bardzo przykra. Przez wiele lat (jeszcze za kadencji poprzedniego prezydenta) funkcjonowała tutaj agencja towarzyska, natomiast później funkcjonował tam lokal gastronomiczny. Ostatecznie został opuszczony przez najemcę i zaczął pusty popadać w ruinę. Międzyczasie był chętny by otworzyć tu restaurację francuską jednak zrezygnował. Kolejna próba miała nastąpić w przyszłym tygodniu. Do niczego jednak nie dojdzie, gdyż w wymaganym terminie nikt nie wpłacił wadium, które jest potrzebne by do przetargu stanąć. Oznacza to, że nie ma chętnych na Domek Napoleona. Który to już raz?

 

Dlaczego jest taki kłopot ze sprzedażą wydawałoby się takiego ciekawego budynku? Z zewnątrz obiekt nie prezentuje się najlepiej, ale to nie jest najgorsze, bo w środku niestety to kompletna ruina. Mimo wszystko miasto liczy, że sprzeda ten ciekawy architektonicznie budynek. A to podejście błędne. Po tak wielu nieudanych próbach urzędnicy powinni przestać się łudzić. Albo prezydent znajdzie pieniądze na jego modernizację oraz pomysł na zagospodarowanie albo będzie tak jak z innymi zapuszczonymi zabytkami w mieście – będą dogorywać w najlepsze.

 

Domek Napoleona to spuścizna po zaborach. Władze carskie wybudowały budynek dla celników. Podczas II Wojny Światowej budynek został zniszczony, a następnie odbudowany.

Sienkiewicza 5. Od Markusów do Boćkowskich

 

   Po raz kolejny cofniemy się do 1897 r. i przyjrzymy dziejom domu widocznego na jednym ze zdjęć Józefa Sołowiejczyka, na których uwiecznił zachodnią, nieparzystą stronę ówczesnej ul. Mikołajewskiej, a dzisiejszej ul. Sienkiewicza. Przypomnę, że ostatnim razem mieliśmy okazję poznać historię posesji przyporządkowanej przed II wojną światową do ul. Sienkiewicza 5.
  W 2 poł. XVIII i na pocz. XIX w. stał tu drewniany parterowy dom należący najpierw do Jankiela Mosesa, następnie Jankiela Solnickiego, wreszcie małżonków Penzuchów i od 1873 r. Abrama Bera Markusa.   Abram Ber Markus zapewne już w latach 70. XIX w. zbudował w miejsce stojących na tej posesji drewnianych budynków nowy, piętrowy dom o typowej dla tego okresu neorenesansowej fasadzie.
  Pochodził z Gródka (w poprzednim tekście wkradł się błąd, gdyż podałem, że był mieszczaninem z Sokółki), gdzie ożenił się z Chają Sorą Kremer, córką Lejby i doczekał się kilkanaściorga dzieci, z których wieku dorosłego dożyli Lejzer, Lejb, Jankiel oraz Mosze. Abram Ber do śmierci w 1897 r. mieszkał w swoim domu przy ul. Mikołajewskiej, gdzie prowadził własny nieduży zakład  tkacki.
  Według księgi adresowej z 1897 r. w domu Markusa przy ul. Mikołajewskiej mieszkał młodszy felczer Antoni Anisiewicz, on też w parterze od frontu prowadził zakład fryzjerski. Działał tu także kantor bankierski „Perlis i Ginzburg” oraz sklep sprzedaży wyrobów białostockiej manufaktury należący do agenta I. Feldsztejna.
  Lokatorem u Markusa był też od początku lat 90. XIX w. księgarz Abel Kaufman, który otworzył pod tym adresem w 1893 r. księgarnię wraz z biblioteką (czytelnią i wypożyczalnią). Pochodził z Grodna, ale przeprowadził się do Białegostoku, gdzie zamieszkał na kolejne dekady, ożenił się i doczekał potomstwa (wykupił nawet własną nieruchomość przy ul. Ogrodowej, ale po 1919 r. mieszkał przy ul. Fabrycznej 35.
  W 1913 r. reklamował posiadane najlepsze podręczniki do nauki buchalterii i adwokatury, a także szeroki wybór podręczników do nauki języków polskiego, łacińskiego, niemieckiego, francuskiego, angielskiego i innych. Oferował również słownik na 25 000 słów za jedyne 10 kopiejek.
  Księgarnia Kaufmana przetrwała okres I wojny światowej i w 1921 r. została zarejestrowana w Sądzie Okręgowym w Białymstoku. Funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r.  Co ciekawe, szyldy Anisiewicza, Kaufmana oraz „Perlisa i Ginzburga” możemy zobaczyć na fotografii domu wykonanej przez Sołowiejczyka, które stanowi ilustrację do dzisiejszego tekstu.
  Abram Ber Markus zmarł w 1897 r., po czym jeszcze w tym samym roku Sąd Okręgowy w Grodnie przyznał prawa spadkowe do nieruchomości przy ul. Mikołajewskiej synom Markusa, z których Mosze Markus ostatecznie skupił w swych rękach wszystkie udziały braci. On też pozostawał właścicielem do 1915 r.   Tuż przed I wojną światową mieszkał tu Izrael Halpern, pracownik miejscowego notariatu, przysiężny pełnomocnik (adwokat) i jeden z najbogatszych mieszkańców Białegostoku. Współpracował on z notariuszem Piotrem Matwiejewem, który miał swój kantor pod omawianym adresem.
  W 1913 r. mieściła się tu siedziba Towarzystwa Kredytowego Stolarzy, sklep naczyń kuchennych Lusternika, wytwórnia pieczątek „Progress” oraz magazyn apteczny Zelmana Włoskiego. Właściciel, Mosze Markus, w międzyczasie zajął miejsce Salomona Ginzburga i w 1913 r. był współwłaścicielem wciąż działającego tu kantoru bankowego, ale pod szyldem „Markus i Perlis”.
  Mosze Markus zmarł w czasie I wojny światowej i przed  1919 r. od jego spadkobierców omawianą nieruchomość kupili Mowsza i Chasia Boćkow- scy (Boczkowscy). Działające tu kantory notarialne i przywiązanie mieszkańców miasta do  tego adresu spowodowały, że w 1925 r. Sąd Okręgowy w Białymstoku zdecydował o wydzierżawieniu kilku lokali w parterze domu przy ul. Sienkiewicza 5 na siedzibę tutejszych notariuszy: Stefana Bednarskiego, Stanisława Jankowskiego i Bolesława Urbanowicza, którzy prowadzili swoje kantory do 1931 r., gdy zostali umiejscowieni w nowym gmachu sądowym przy ul. Mickiewicza 5.
  Boćkowscy byli właścicielami nieruchomości przy ul. Sienkiewicza 5 do maja 1939 r., gdy sprzedali ją Chackowi i Róży Edelom, którzy z kolei odsprzedali Boćkowskim swój majątek przy Rynku Kościuszki 19. Dalsze życie i pracę obu rodzin przerwała II wojna światowa, której nie przetrwała zabudowa posesji przy ul. Sienkiewicza 5.
  Po 1944 r. dom Markusa zastąpiono nowym blokiem, który stoi w tym miejscu do dziś.  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem działały m.in. Dom KomisowoHandlowy Abrama Boćkowskiego (w latach 1920-1927), księgarnia Lwa Kagana (która wcześniej działała przy ul. Sienkiewicza 4), skład sukna Mozesa Margolisa, skład apteczny Zelmana Włoskiego (jego oferta została rozszerzona o usługi fotograficzne, w 1929 r. firmę przejęła Cywa Włoska), sklep „Anglopol” handlujący manufakturą produkowaną w Anglii, firma budowlana „Rozbudowa” Szmula Graniewicza i spółki, kilka sklepów z futrem, drobną manufakturą, a nawet tłuczonym kamieniem polnym.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Będzie nowy przystanek kolejowy w Białymstoku. Po remontach pociągi pojadą szybciej o 45 minut.

Tuż przy okręgowej stacji kontroli pojazdów na Nowym Mieście, na Pułaskiego powstanie wkrótce nowy przystanek kolejowy. Podlaska Kolej na Tak poinformowała o tym na Facebooku i umieściła zdjęcia, na których widać, że zostały już zwiezione materiały potrzebne do budowy przystanku kolejowego. Linia kolejowa prowadzi z dworca głównego z Białegostoku, następnie za wiaduktem przy Kopernika skręca w lewo omijając osiedle Ścianka (Bażantaria). Później pojawia się między Nowym Miastem i Kleosinem. I to właśnie tam będzie teraz kolejny przystanek. Pociąg jedzie dalej w kierunku stacji Białystok – Stadion na łączeniu Kawaleryjskiej i Kleosina. Kolejne stacje to Lewickie-Stacja, Hołówki, Zimnochy, Strabla, Rajsk i Bielsk Podlaski.

 

Budowa przystanku na Nowym mieście jest inwestycją tzw. Magistrali Wschodniej, która połączyć ma ze sobą stolice 5 województw. Gdy projekt zostanie zrealizowany w naszej części w całości to trasa Białystok – Siedlce będzie do pokonania o 45 minut krócej niż obecnie. Teraz nie ma nawet bezpośredniego połączenia, ale gdyby takie istniało to pociąg jechałby 3 godziny. Zatem po modernizacji zmiana byłaby mocno zauważalna. Obecnie można do Siedlec dojechać z przesiadką w Czeremsze. Pociąg z Białegostoku jedzie tam 1,5 godziny. Po modernizacji będzie jechać 23 minuty szybciej. Cała inwestycja ma skończyć się już w przyszłym roku, zaś pociągi mają rozwijać na trasie 120 km/h.

Lew w białostockim ZOO. Ponoć urwał głowę dziecku…

Wiosna idzie pełną parą. Za oknami temperatura rośnie, co odczuł już niedźwiedź Grześ, który mieszka w białostockim ZOO. Mogłoby się wydawać, że zwierzę w takim miejscu nie będzie spało, gdyż pobyt tutaj będzie dla niego stresujący.

Żona jeszcze śpi

Nic bardziej mylnego. 30-letni miś większość swego życia spędził w cyrku, zaś jego mieszkanie to była ciasna klatka. Wtedy zimą rzeczywiście nie spał. Gdy trafił Białegostoku dopiero zaczął zasypiać na zimę. Oznacza to, że życie niedźwiedzia w stolicy Podlaskiego odmieniło się na lepsze. Grześ wypuszczony samopas np do lasów w Bieszczadach nie miałby szans na przeżycie. U nas ma trochę więcej przestrzeni niż w ciasnej klatce. Grześ to nie jedyny niedźwiedź w białostockim ZOO – Jola – niedźwiedzica jeszcze śpi. Ona ze snem problemów nigdy nie miała. Oznacza to, że zarówno w przeszłości jak i teraz zwierzę powodów do stresu nie miało.

Lew, co urwał głowę dziecku

Krąży taka opowieść o białostockim ZOO, ale trudno doszukać się konkretnych źródeł na ten temat, zatem nie możemy potwierdzić prawdziwości tej historii. Jedno jest pewne – przed remontem w ZOO znajdował się lew. Wiele osób mieszkających w okolicy mówiło jak rano latem zwierze budziło je ryczeniem. Już w latach 90-tych jego klatka była podwójnie odizolowana. Miało to być związane z tragedią jaka miała mieć w latach 80-tych. Wówczas lew miał oderwać głowę dziewczynce, która mieszkała w pobliskim hotelu asystenta z rodzicami. Poniżej można zobaczyć jak wyglądało ZOO w latach 90-tych.

 

Żubry, wilki i rysie

ZOO przed przebudową wyglądało fatalnie. Obecnie jest to miejsce zadbane. Pojawiły się też zwierzęta związane z naszym regionem. Nie ma tu już egzotycznych lwów. Można za to podziwiać żubry, wilki, muflona, dziki, żbika czy też różnorodne ptactwo.

Panie z tamtych lat

 

   Moja Babcia tak barwnie opowiadała mi o przedwojennym Białymstoku, że do dzisiaj mam go jeszcze przed oczyma. Opowiadała o  miejscach, gdzie spotykały się panie z towarzystwa (któż dzisiaj używa takiego określenia?).Takim miejscem  były cukiernie: „Ziemiańska” (Rynek Kościuszki 7) i Maszczyńskiej (ul. Żwirki i Wigury 4) oraz kawiarnia w Teatrze  Miejskim. Nie zamierzam  jednak przeprowadzać studiów komparatystycznym nad tym, jakie cukiernie i kawiarnie są w Białymstoku dziś, a jakie były niegdyś.
  Na wystawny obiad  panie z towarzystwa zapraszane były do „Ritza” przy Kilińskiego 2 lub do Bristolu przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 2, rzadziej zaś do „Palace” przy Piłsudskiego 29 ( podaję adresy, bo może uda się jednak cofnąć czas i Białystok powróci do czasów dawnej świetności). Sfery urzędnicze stołowały się w „Savoy’u” przy ul. Kilińskiego 6/2 na pierwszym piętrze.
  Na premierze filmowej panie  bywały w kinie „Świat” przy Rynku Kościuszki 2.W nowinki czytelnicze zaopatrywały się w księgarni Nauczycielskiej przy ul. Kilińskiego 10 (były jeszcze dwie – Kagan przy ul. Sienkiewicza 5 i Kauffmana – przy ul. Sienkiewicza 1).  Rzadziej można je było spotkać w firmie chrześcijańskiej „Tok – artykuły sportowe i przedstawicielstwo samochodów i motocykli” na rogu ulicy Sienkiewicza i Rynku Kościuszki (chyba, że bywały tam z małżonkami).
  Jedna z nich pracowała w Biurze Związku Popierania Turystyki Województwa Białostockiego i władała biegle dziewięcioma językami na czele z przepięknie literackim francuskim, zaś inna – znająca na pamięć większość poematów Norwida pracowała w Szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Pierackiego 20.
  Trzecia nie pracowała wcale, bowiem większość czasu spędzała na działalności dobroczynnej. Czwarta – na pisaniu wierszy do szuflady. Piąta  – na wychowywaniu licznej gromadki dzieci. To tylko początek opowieści…Kobiety wówczas były Kobietami. Subtelność Jadwigi Smosarskiej i tajemniczość Poli Negri.
  Nieswojo czuję się w czasach zmaskulinizowanych feministek i zniewieściałych, genderowych Piotrusiów Panów. W czasach, gdzie rzadkością jest  autentycznie kobieca kobieta  i normalny mężczyzna. W czasach, gdzie zamiast elit są celebryci  – nawet polityczni i wojenni. W czasach, gdzie człowiek człowiekowi jednorazowym naczyniem, a pojęcie godności, honoru, szacunku  i dotrzymywanej obietnicy stają się niezrozumiałe.
  Tęsknię za latami  dwudziestymi i trzydziestymi, nawet jeśli mam świadomość, że je nieustannie idealizację – w poezji, w publicystyce, w neosurrealistycznej prozie. Tęsknię za autentycznym Dobrem i Pięknem oraz nie godzę się z żadnymi podróbkami.

Marta Cywińska

Mieszkańcy województwa podlaskiego – biedni, ale zadowoleni z życia

94 proc. badanych mieszkańców czuje się w Podlaskim bezpiecznie, 86 proc. ankietowanych ma zaufanie do ludzi, sąsiadów i nieznajomych, 83 proc. badanych mieszkańców województwa podlaskiego jest usatysfakcjonowana z ilości terenów zielonych, a 70 proc. jest zadowolona ze swoich warunków do życia. Niestety jest też nad czym pracować. W Podlaskiem jest jeden z najwyższych wskaźników relatywnego ubóstwa (czyli ludzie czują się biedni). Gorzej pod tym względem czują się mieszkańcy Lubelszczyzny. Także z zaufaniem do władz lokalnych jest kiepsko, bo takie deklaruje lekko ponad 50 proc. mieszkańców. Za to policja i kościół mogą się poszczycić zaufaniem na poziomie 70 proc. mieszkańców. Przy takich wynikach trudno podejrzewać mieszkańców o malkontenctwo. Ogólne zadowolenie z życia deklaruje aż 79 proc.

 

Takie dane pokazują przede wszystkim, że Podlaskie jest przyjemnym miejscem do życia, ale biednym. Najlepiej pod tym kątem czują się na Mazowszu. I to najbliższy kierunek dla osób mieszkających u nas, które nie zgadzają się na swoją obecną sytuację finansową. Miejmy nadzieję, że dożyjemy takich czasów, by nie trzeba było uciekać do Warszawy. Dzisiaj kierunki migracyjne są dosyć jasne. Osoby z małych miejscowości – przyjeżdżają do Białegostoku, Suwałk czy Łomży. Zaś osoby z tych miejscowości najczęściej uciekają już na studia do innych miast. Jeszcze inni po studiach w Białymstoku wyjeżdżają do innych miast. Jeżeli nikt nie zatrzyma tego procesu, to czeka nas prawdziwa katastrofa demograficzna.

Nie wszystkim chciało się czekać na wyrok

 

    Kiedy wczesną wiosną 1931 r. białostocki Sąd Okręgowy przeniósł się z ul. Warszawskiej do nowego gmachu przy ul. Mickiewicza 5, nie wszystko tam było dokończone.
  Prace wewnątrz budynku trwać miały jeszcze przez kilkanaście miesięcy. A tutaj trzeba było od razu sądzić i wyrokować w przybywających ciągle sprawach karnych. Ów rozgardiasz nie pasował do powagi przybytku Temidy. Był on jednak na rękę przestępcom.  Rok po inauguracji sądu przy ul. Mickiewicza, miała miejsce zuchwała z niego ucieczka.
  Jej autorem okazał się znany na bruku białostockim złodziej – recydywista Franciszek Szkiłądź. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd Okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. Miał pojawić się przed nim Franciszek Sz., oskarżony o opór wobec policjantów, odbywający akurat 4 letni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.
  Ponieważ konwojent dostarczył delikwenta za wcześnie, trzeba było czekać. Oczywiście nie na korytarzu, ale w je dnym z pokojów na pierwszym piętrze.  Najpierw Szkiłądź rozsiadł się na krześle i zastygł w ponurym milczeniu. Kiedy jednak strażnik przestał się nim interesować, ruszył niespodziewanie do okna, w którym nie było krat, szarpnął za klamkę i z parapetu skoczył w dół na rosnący pod murem trawnik. Nieco utykając rzucił się do dalszej ucieczki, ulicą Świętojańską w kierunku Zwierzyńca. 
  W tym czasie Aleksander Tykocki, prowadzący w pobliżu sądu budkę papierosową, rozkładał właśnie towar. Usłyszał jakieś krzyki i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył kulejącego mężczyznę w więziennym drelichu. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer (miał pozwolenie na broń) i ruszył odważnie w pogoń. Na jego krzyk: „Stój! Stój!”, biegnący wcale nie reagował.
Wtedy Tykocki strzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź skoczył w bok, przesadził płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych przy ul. Świętojańskiej. Tutaj papierosiarz stracił zbiega z oczu.  Strzały Tykockiego zaalarmowały znajdujących się w pobliżu policjantów.          Teraz „granatowi” ruszyli w pościg. Przeczesywali podwórko po podwórku. Wreszcie na posesji nr 24, znaleźli „zgubę”. Zmęczony i obolały Szkiłądź ukrywał się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuty w kajdanki trafił znowu na Mickiewicza 5, gdzie czekał na niego sędzia z kilkoma paragrafami. Również dzielny właściciel trafiki, po  wyjaśnieniach złożonych na ręce przodownika policji, powrócił do swojego interesu. 
  Następnego dnia gazety nie omieszkały wytknąć władzom sądowym łatwości z jaką nastąpiła ucieczka groźnego bandziora.
  Głos zabrał wówczas sam prezes Sądu Okręgowego Leon Zubelewicz. Wyjaśniał, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego. Pokój ten znajduje się na drugim piętrze. Z niego  osobnym przejściem więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom. Ponieważ główna sala rozpraw jest nie gotowa, Wysoki Sąd musi korzystać z innych pomieszczeń. Stąd i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy, trzymani są w prowizorycznym areszcie.Bezczelny Szkiłądź to wykorzystał. 
  Rok później prezes Sądu Okręgowego musiał się znowu tłumaczyć przed dziennikarzami. Na początku maja 1933 r. z sądu przy Mickiewicza 5 uciekł Stanisław Gilewski, dorożkarz oskarżony o pobicie i okradzenie pasażera. Pościg nie dał rezultatu. Po jakimś czasie „Gil” sam się zgłosił na policję. Rozsierdzony Wysoki Sąd wlepił mu za całokształt 5 lat pobytu za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik

Featured Video Play Icon

Te 3 podlaskie miejsca warto odwiedzić w 2019 roku

Turyści mają swoje preferencje, ale też chęć poznawania czegoś nowego. Ten, kto myśli że znów odwiedzą w tym roku Białowieżę i Augustów może się grubo pomylić. Owszem tam zawsze warto przyjechać, ale tegoroczne kierunki turystyczne województwa Podlaskiego zapewne będą się różnić od tych z lat poprzednich. Przede wszystkim nasz region zaczął się profesjonalnie promować. Co to znaczy? Właśnie to, że Podlaskie to nie tylko Białowieża i Augustów, a cała gama różnych niesamowitych miejsc. Tak jak była swoista moda, by rzucić wszystko i jechać w Bieszczady, tak teraz powoli można zauważyć to samo w stosunku co do Podlaskiego. Ludzie chcą tu odnaleźć siebie w ciszy, spokoju i niezmąconej naturze. Gdańsk, Kraków, Warszawa czy Wrocław są wielkimi ośrodkami miejskimi, ale wokół nich nie ma gdzie pojechać, by odpocząć oraz się wyciszyć. Z tego pierwszego miasta najpopularniejsze i najbliższe są przepełnione Sopot czy Hel. Mieszkańcy stolicy Małopolski może sobie pozwolić na szybki wypad w Zakopane, które też jest pełne. W okolicach Warszawy jest Zalew Zegrzyński, zaś z Wrocławia można pojechać choćby do turystycznego Kłodzka. Białostoczanie zaś od lat odwiedzali Białowieżę i Augustów.

 

Zarówno lokalni turyści jak i krajowi są głodni nowych miejsc – a dzięki różnym inicjatywom i reklamom pojawia się wiele innych alternatyw dla tych dwóch turystycznych miasteczek. Jakie więc będą najpopularniejsze kierunki Podlaskie w 2019 roku?

Śliwno – Waniewo

Miejscowości oddzielone od siebie rozlewiskami Narwi, gdzie można dojść kładką i przeprawiając się rzecznymi promami w tym roku będą miały tłumy odwiedzających. Bowiem tam trwał remont. Poprzednie kładki zostały kompletnie rozebrane i zastąpione zupełnie nowymi. Na pewno bardzo wiele osób po ponad rocznej przerwie będzie chciało znów tam przyjechać. Pojawi się też wiele osób, które o tym miejscu dowiedziały się między czasie.

 

Supraśl

Nie ma co ukrywać, że Supraśl jest już popularny, ale nie miał jeszcze swego apogeum. W tym roku może je osiągnąć z dwóch powodów – przede wszystkim jest nowa, wyremontowana droga dojazdowa. Po drugie istnieje szansa, że pojawią się autobusy komunikacji miejskiej, które od 3 lat już do uzdrowiska nie dojeżdżają. Ostatni argument przemawiający za tym jest taki, że Supraśl dołączy do systemu rowerów miejskich, dzięki czemu będzie można dojechać tam BiKeR-em.

 

Ziemia Sejneńska

Tak, to nie żart. W tym roku Ziemia Sejneńska może również przeżyć oblężenie. Zacznijmy od tego, że to przepiękne miejsce, które nie jest tak bardzo znane dla większości. Ma bardzo wiele jezior i jest przy samej granicy z Litwą. Dlaczego w tym roku turyści mogą licznie odwiedzić właśnie tamte rejony? Augustów jest rokrocznie coraz bardziej przepełniony. Wiele osób, nie chcąc tracić uroku tego miejsca wybiera coraz częściej inne miejscowości w pobliżu. Dlaczego więc nie Giby, Kukle czy Sejny właśnie? Jeziora również są polodowcowe, a zatem bardzo czyste. Dodatkowo nie są aż tak tłumnie odwiedzane.

 

Województwo Podlaskie z roku na rok ma coraz więcej do zaoferowania. Mamy taką przewagę nad resztą kraju, że u innych atrakcyjne są pojedyncze miejsca, zaś u nas takich miejsc jest bardzo wiele, tyle że jeszcze nie zostały odkryte przez turystykę masową. Ma to oczywiście swoje plusy – jesteśmy nadal drugimi Bieszczadami. Czy lepszymi? To już kwestia gustu.

Doktor Alfred Żołątkowski – lekarz i wielki patriota

Pisano o nim, że jego sumienna praca lekarska, gorące przejęcie się sprawami społeczno-narodowymi, urok osobisty jednają mu sympatię. Upominał się o prawo mówienia i nauczania w języku polskim. Zajmował się też sprawami samorządu białostockiego.

Gdy 11 listopada 1918 r. białostoccy harcerze rozpoczęli rozbrajanie Niemców, to jednym z dowódców młodzieży był właśnie dr Alfred Żołątkowski. W jego mieszkaniu przy ulicy Kilińskiego mieściła się główna kwatera Centralnego Komitetu Narodowego Obwodu Białostockiego.

Zwykło się mówić, że wolną Polskę zawdzięczamy między innymi środowisku niepodległościowemu. Stwierdzenie takie, mało precyzyjne, może stwarzać wrażenie, że była to stosunkowo liczna grupa. Tymczasem w Białymstoku było to raczej szczupłe grono. W czerwcu 1917 r. powstał Centralny Komitet Narodowy na Obwód Ziemi Białostockiej, który swoim działaniem obejmował powiaty białostocki, bielski i sokólski. Na jego czele stanął proboszcz parafii w Zabłudowie ksiądz Stanisław Nawrocki, a jego zastępcą został Feliks Filipowicz. Wkrótce jednak działalność Komitetu na skutek represji i aresztowań praktycznie zamarła.Jak wspominano po latach to „dopiero w r. 1918 Komitet po rocznej przerwie reorganizuje się i rozpoczyna intensywniejszą pracę.

W październiku r. 1918 Polski Centralny Komitet Narodowy Obwodu Białostockiego staje się czynnikiem decydującym w życiu miasta i powiatu”. Komitet liczył zaledwie 119 osób i można założyć, że to właśnie one były prawie całym środowiskiem. Na czele odnowionego Komitetu stanął dr Alfred Żołątkowski. To kolejna postać wśród zapomnianych bohaterów tamtych czasów. Nie był białostoczaninem. Urodził się w 1875 r. na Kielecczyźnie. W Kielcach ukończył gimnazjum, ale na studia medyczne udał się najpierw do Warszawy a następnie do Moskwy.

Później, jak we wspomnieniu pośmiertnym o doktorze Żołątkowskim pisał Władysław Kolendo „po ukończeniu studiów jedzie do zapadłego kąta w Królestwie Polskim, dlatego tylko, że na prowincji mało lekarzy”. To taka judymowska postawa, która charakteryzowała Żołątkowskiegio przez całe życie. Dlatego po jego śmierci pisano, że „śmierć lekarza otaczającego swą opieką najbiedniejsze warstwy ludności wywołała szczery żal ludzi biedujących na tym świecie, ubył bowiem <>”.

Z tego „zapadłego kąta” przeniósł się do Janowa pod Grodnem, aby w 1903 r. zamieszkać w Białymstoku. Tu podjął pracę w szpitalu Rosyjskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Aleksandrowskiej (Warszawska), a jednocześnie rozpoczął prywatną praktykę w gabinecie przy swoim mieszkaniu w kamienicy Rozenbluma przy ulicy Niemieckiej (Kilińskiego) 3. Pisano o nim, że jego „sumienna praca lekarska, gorące przejęcie się sprawami społeczno-narodowymi, urok jego osobowości jednają mu sympatię”. To przejecie się sprawami społecznymi spowodowało, że w 1912 r. Żołątkowski znalazł się w redakcji założonej przez Konstantego Kosińskiego Gazety Białostockiej. Przy jej powstawaniu, jak pisała Zofia Sokół, pomagał Kosińskiemu i „była to pomoc materialna i organizacyjna”.

Omawiając zawartość Gazety Zofia Sokół stwierdzała, że „na uwagę zasługują również artykuły popularnonaukowe z cyklu <>; pisane one były przez dr Alfreda Żołątkowskiego. Autor w sposób popularny objaśniał etiologię chorób zakaźnych i walkę z nimi, podawał podstawowe wiadomości z dziedziny higieny osobistej, pielęgnacji niemowląt i dzieci, postępowania w nagłych wypadkach itp. Artykuły te były przeznaczone dla czytelników mało wyrobionych”. Pisał też dr Żołątkowski pod pseudonimem Karol Orenda artykuły o tematyce politycznej. Upominał się o prawo mówienia i nauczania w języku polskim. Zajmował się też sprawami samorządu białostockiego. Gdy wybuchła wojna został zmobilizowany i jak pisał Władysław Kolendo „ze szpitalem polowym udaje się na front. Praca wyczerpująca, sceny wstrząsające pełnych grozy odwrotów w <>, podczas tych odwrotów on należy do tych co ostatni opuszczają stanowisko”.

Gdy jesienią 1917 roku w Jeleni (obecnie obwód smoeński) powstaje 3 Dywizja Strzelców Polskich wstępuje do niej. Od marca 1918 r. był naczelnym lekarzem dywizji, która wyruszyła przebijając się pomiędzy oddziałami bolszewickimi do Żłobina (obecnie obwód homelski). Po przebyciu blisko 400-kilometrowego marszu, w Żłobinie szpital został rozformowany. Alfred Żołątkowski w randze majora wrócił do Białegostoku. Tu, jak pisał Władysław Kolendo „wzbierające fale polskiego życia społecznego wynoszą go na stanowisko prezesa Centralnego Polskiego Komitetu Narodowego w Białymstoku. Pracuje dużo i ciężko; powołany do współpracy w gimnazjach w charakterze nauczyciela, staje do niej chętnie i pracuje wytrwale”.

Gdy 11 listopada 1918 r. białostoccy harcerze rozpoczynają rozbrajanie Niemców, to jednym z dowódców młodzieży był właśnie dr Alfred Żołątkowski. W jego mieszkaniu przy ulicy Kilińskiego mieściła się główna kwatera Centralnego Komitetu. Nieopodal, bo przy Kilińskiego 16 w domu Falka Kempnera (dawna loża masońska) była siedziba głównej warty i skład broni. 14 listopada w mieszkaniu Żołątkowskiego rozegrała się dramatyczna scena. Gdy było już wiadome, że wojsko polskie nie zajmie Białegostoku „do mieszkania doktora Żołątkowskiego wdarli się żołdacy pruscy. Przyłożyli mu rewolwer do skroni i zażądali rozwiązania Komitetu i złożenia broni”.

Ostatecznie do rozwiązania Komitetu nie doszło, ale dr Żołątkowski zmuszony został do opuszczenia Białegostoku. Wraz z grupą gimnazjalnej młodzieży przedostał się do stacjonującego w Łapach wojska polskiego. O pobycie Żołątkowskiego w Łapach w publikacji Żołnierz Łapski pisał Piotr Sobieszczak. „Z dniem 23 listopada 1918 r. do Sztabu Dowództwa w Łapach przydzielono lekarza wojskowego dr Alfreda Żołątkowskiego, któremu powierzono jednocześnie funkcję szefa sanitarnego. Miał on objąć opiekę nad stacjonującymi w Łapach oddziałami wojska polskiego jak również regimentami powracającymi do kraju”.

Tymczasem sytuacja militarna na wschodzie znacznie się skomplikowała. W miejsce ewakuowanej armii niemieckiej zaczęły wkraczać oddziały bolszewików. Jednocześnie działały na tym terenie niewielkie jednostki polskie i formacje Samoobrony. Kiedy bolszewicy zajęli Lidę, Nowogródek, Słonim stało się jasne, że zagrażają powstałemu dopiero co państwu polskiemu. Należało jak najszybciej przerzucić na wschód posiłki wojskowe. 5 lutego 1919 r. pomiędzy wojskowymi władzami polskimi i niemieckimi podpisana została tak zwana umowa białostocka. Między innymi dała możliwość przejazdu polskich transportów wojskowych z Łap przez Białystok.

Dr Alfred Żołątkowski jednym z pierwszych transportów dociera do Wołkowyska, gdzie organizuje szpital wojskowy. Niestety zaraża się tyfusem. Chory wraca do Białegostoku i tu w wieku 44 lat umiera 21 marca 1919 r. Władysław Kolendo swoje wspomnienie kończył pisząc, że „życie uśmiechało się doń: ukochana żona, literatura, muzyka, rozkosze natury intelektualnej – to jest więcej niż dosyć, aby być przywiązanym do życia, lecz on ślubował wierność w służbie Ojczyzny i gdy ona zawołała nań, poszedł spełnić obowiązek Polaka obywatela”.

Ukochana żona doktora Apolonia Żołątkowska również znana była w Białymstoku ze swej społecznej działalności. Przed wybuchem wojny zaangażowana była w prace Towarzystwa Otwierania i Prowadzenia Bibliotek Publicznych. Zasiadała w zarządzie Towarzystwa Dobroczynnego „Żłobek” oraz w Towarzystwie Równouprawnienia Kobiet Polskich.

Jesienią 1918 r. poświęciła się pracy w powstałym Kole Polek, które organizowało pomoc dla polskich żołnierzy walczących na wschodzie. W 1919 r., już po śmierci męża, została przewodniczącą Koła. Pracowała też w białostockim magistracie. Zmarła w 1943 r.

Władysław Kolendo po śmierci Alfreda Żołątkowskiego apelował: „Cieniom obywatela patrioty, majora lekarza wojsk polskich, cześć!”.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Kim był król z Królowego Mostu? Sprawa nie tak oczywista.

Królowy Most znany jest z dwóch przyczyn – pierwsza to oczywiście znakomita seria komedii Jacka Bromskiego ukazująca perypetie mieszkańców fikcyjnego miasteczka Królowy Most, gdzie filmowcy nagrali kilka scen. W Rzeczywistości większość scen filmu zrealizowano w Sokółce. Druga przyczyna to Wzgórza Świętojańskie. Wszyscy, którzy dowiedzieli się, że pod Białymstokiem istnieją jakieś większe wzniesienia zaraz wybrali się tam, by się wdrapać. Dziś na jednym ze wzniesień stoi wieża widokowa.

 

Mało kto jednak zadaje sobie pytanie o króla z nazwy Królowego Mostu. Przed laty dociekać próbował tego były dziennikarz Wojciech Koronkiewicz, który prowadził program w TVP Białystok – “Magazyn Osobliwości”. Tradycją było, że na koniec programu wybierał się do jakiejś podlaskiej wsi ze śmieszną nazwą i pytał mieszkańców skąd właśnie taka. W jednym z odcinków programu dziennikarz pojawił się też w Królowym Moście i pytał o króla. Było to jednak tak dawno temu, że nie pamiętamy czy dziennikarz ustalił właściwą odpowiedź.

 

Dzisiaj, w czasach internetu jest to dużo łatwiejsze. Można na przykład skorzystać z Wikipedii, która nam powie, że Królowy Most wcześniej nazywał się Annopolem, a potem Janopolem (od Jana III Sobieskiego). Mamy króla! Jednak zanim rozpalimy ten zapał do końca warto tu przytoczyć pewną legendę jakoby Zygmunt August (aktywny w naszych rejonach – szczególnie uwielbiał przebywać w Knyszynie) podróżując do Wołkowyska zatrzymał się na jedną noc w okolicach Królowego Mostu. Przez ten czas w jedną noc zbudowano dla niego most, by jechał dalej. Trudno powiedzieć czy to prawda, bo istniejący “Trakt Napoleoński” powstał 300 lat później. Czy na bazie istniejącego szlaku? Z pomocą może nam przyjść mapa Księstwa Mazowieckiego z 1665 roku. Na niej widzimy, że zarówno Gródek jak i Wołkowysk są już zaznaczone, oznacza to że były to ważniejsze ośrodki. Zatem należy przypuszczać, że były połączone jakąś drogą.

 

 

Warto sobie jeszcze odpowiedzieć na pytanie czy może król z Królowego Mostu to nie Jan III Sobieski? Sprawdźmy czy monarcha ma coś z Podlasiem wspólnego. Warto wspomnieć o licznych podróżach Jana. Jednak te odbywały się na zachód. Związki jego z Podlasiem jeżeli są to wątpliwe. Wystarczy spojrzeć na mapę Rzeczypospolitej z 1686 roku. Wówczas najważniejszym ośrodkiem był Drohiczyn. W pobliżu innego miasta nie było, do którego król mógłby przejeżdżać przez Puszczę Knyszyńską.

Featured Video Play Icon

Rzeki się podniosły. Wkrótce może być powódź albo piękne rozlewiska.

Choć do wiosny jeszcze zostało sporo czasu, a za oknami leży śnieg to w ostatnim czasie na Rzekach Bug i Narew poziom przekroczył stan ostrzegawczy. Ta druga rzeka podniosła się szczególnie w Ploskach. Niebezpiecznie było także w Bondarach, Surażu i Wiźnie. Wszystko to miało miejsce z pierwszymi roztopami. Najpierw spadły duże ilości śniegu, później temperatura wzrosła i biały puch popłynął. Na szczęście temperatura wkrótce znów spadła, ale nie spadło już aż tak dużo śniegu, dzięki czemu nie wszystko popłynęło i nie doszło do lokalnych podtopień. A te są szczególnie uciążliwe dla mieszkańców przyrzecznych miejscowości.

 

Przed laty skutkiem podtopień były nie tylko zalane posesje. Na przykład w Narewce i Brańsku zagrożone podtopieniem były przepompownia i oczyszczalnia ścieków. Robiono wszystko, by woda z Nurcu ich nie zalała. Dlatego droga ściekowa była zabezpieczana workami z piaskiem. Natomiast pod Zambrowem wysoki poziom rzeki uszkodził drogę asfaltową na moście. W Sokółce natomiast zamknięto drogę z Suchowoli do Karpowicz.

 

Miejmy nadzieję, że w tym roku przejście z zimy na wiosnę będzie dużo łagodniejsze i nie wywoła negatywnych skutków. A warto powiedzieć sobie, że są też i pozytywne. Każdego roku wspaniałe rozlewiska rozciągają się w okolicach Narwi i Biebrzy. Jest wiele punktów widokowych, z których można je podziwiać. Dlatego gdy przyjdzie już wiosna – warto sobie zaplanować wycieczkę na rozlewiska. Widoki z dołu będą równie olśniewające jak z góry (tak jak na filmie).

Mikołaj Rey

Mikołaj Rey przyjechał z telewizją na Podlasie.

Mikołaj Rey, wszechstronny artysta i potomek sławnego polskiego poety, Mikołaja Reja, zainteresowany tajnikami produkcji Sera Korycińskiego, zaprezentował swoją pasję i ciekawość w programie Dzień Dobry TVN. Jego fascynacja tym tradycyjnym produktem podlaskiej kuchni stała się okazją do zgłębienia historii oraz procesu powstawania tego wyjątkowego sera.

Mikołaj Rey – korzenie

Mikołaj Rey, znany polski poeta i prozaik, którego korzenie sięgają XVI wieku. Był autorem wielu dzieł literackich, które do dziś zachwycają swoją aktualnością. Jego potomek, również o imieniu Mikołaj, pochodzący z Francji, od lat związany jest z Polską, a teraz zainteresował się tradycjami kulinarnej Podlasia, szczególnie produkcją sera, którą mógł bliżej poznać dzięki udziałowi w programie telewizyjnym. Oczywiście jego historia zainspirowała widzów do poznania tajemnic Sera Korycińskiego, będącego prawdziwym skarbem regionu.

Mikołaj Rey – inspirujący udział w programie TV

Mikołaj Rey, przebrany w fartuch i czepek, włączył się aktywnie w proces tworzenia sera, co pokazało, że produkcja tego wyjątkowego produktu wymaga nie tylko wiedzy, ale także zaangażowania i precyzji. Dzięki jego udziałowi w programie, widzowie mogli lepiej zrozumieć trudności i wyzwania stojące przed producentami sera. Historia Sera Korycińskiego, związana z bogatym dziedzictwem kulinarnym Podlasia, stała się tematem, który zainteresował nie tylko samego Mikołaja Reja. Także miliony widzów oglądających program zainteresowali się tym tematem. Jego udział w tym przedsięwzięciu pokazał, że historia i tradycje są nadal istotne i inspirujące.

Zanurzenie w procesie produkcyjnym

Aktywny udział Mikołaja Reja w procesie tworzenia sera, symbolizowany przez założony fartuch i czepek, stanowił nie tylko wyraz jego zainteresowania. Także ukazanie trudu i wysiłku, jakie wkładają producenci w tworzenie tego wyjątkowego produktu. Jego zaangażowanie było inspiracją dla widzów, którzy mogli lepiej zrozumieć proces produkcji sera.

Promowanie dziedzictwa kulturowego

Obecność Mikołaja Reja w programie Dzień Dobry TVN nie tylko przybliżyła widzom proces produkcji Sera Korycińskiego. Również podkreśliła znaczenie zachowywania i promowania dziedzictwa kulturowego regionu Podlasia. Oczywiście jego udział w programie stanowił hołd dla tradycji i historii, które nadal mają istotne znaczenie.

Białystok – zdewastowane miasto w płomieniach. Potworna historia na unikalnych zdjęciach.

Podczas II Wojny Światowej Białystok uległ gigantycznemu zniszczeniu. W 1941 roku – Niemcy bez wypowiadania wojny postanowiły zaatakować ZSRR. Armia Czerwona, która stacjonowała w Białymstoku dostała od swego dowództwa nakaz ewakuacji. 22 czerwca Białystok został zbombardowany przez niemieckie samoloty. 25 czerwca w okolicach doszło do wymiany ognia pomiędzy Armią Czerwoną a nowym okupantem. Oddziały Wehrmachtu wkroczyły do miasta 27 czerwca. Razem z niemieckimi nazistami do miasta weszły specjalne grupy operacyjne  policji bezpieczeństwa oraz służb bezpieczeństwa. Od razu po zajęciu Białegostoku nowi okupanci rozpoczęli zaplanowany na szeroką skalę terror wśród mieszkańców. Był to tak zwany “krwawy piątek”. To właśnie wtedy życie straciło kilkaset Żydów, spędzonych do synagogi, która została podpalona. Z relacji świadków wynika, że żołnierze synagogę podpalili ze wszystkich stron. Do uciekających przez okna żydów strzelali. Zginęli prawie wszyscy Żydzi, tylko nieliczni zdołali się uratować. Niemcy spalili także drugą synagogę – przy ul. Nabrzeżnej (dziś Branickiego). W tym samym dniu zginęło w mieście od 2 do 2500 Żydów. Niemcy odbyli po prostu polowanie na ludzi.

 

W ciągu pierwszego miesiąca okupacji hitlerowskiej w masowych egzekucjach zginęło łącznie około 8 tys. osób. Swoimi zbrodniami Niemcy rozpoczęli planową eksterminację społeczności żydowskiej. To w Białymstoku zaczął się Holocaust. Jest to mało znany fakt w ogólnej historii polskich Żydów. Obecnie wszyscy skupiają się na Warszawie, a nie na prowincjonalnym podlaskim miasteczku. A to błąd. O Historii należy mówić jak najpełniej. Dla Białostoczan wydarzenia “krwawego piątku” pozostały traumą. Ich żydowscy sąsiedzi, koledzy ze szkół, nauczyciele czy lekarze jednego dnia zostali zamordowani. W mieście kłębił się gęsty dym, który przeszywał nozdrza zapachem palonych ciał. Miasto stało się jednym, wielkim krematorium.

 

Zdjęcia pochodzą z niemieckich archiwów oraz z Niemieckiego Muzeum Historycznego w Berlinie.

 

 

 

 

 

 

 

Afera dewizowa z kratkami w tle

 

    Pod koniec 1929 r. w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Słabiej rozwinięta II Rzeczpospolita odczuła go bardzo dotkliwie. Załamało się rolnictwo, przemysł i rynek kapitałowy.
  Szybko topniały rezerwy złota w Banku Polskim, zaś dolary i funty na gwałt umykały z kraju. Wiosną 1935 r. prezydent Ignacy Mościcki podpisał rozporządzenie ograniczające wywóz dewiz. Na złamanie tego przepisu nie trzeba było długo czekać. Jeden z pierwszych przypadków zakazanych transferów (a może wcale pierwszy), który został osądzony, miał miejsce w Białymstoku. 
  Josel Glikfeld należał do zamożniejszych kupców białostockich i był właścicielem licznych nieruchomości w mieście. Dorobił się na handlu skórami. Interesy prowadził za pośrednictwem filii w Niemczech, zaś swoich przedstawicieli miał w różnych stronach świata, nawet w odległej Kalkucie. W Białymstoku, a także w pobliskich miasteczkach kontrolował cały przemysł garbarski.
  No i taki człowiek późną jesienią 1936 r. trafił przed oblicze Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5.Proces Glikfelda rozpoczął się 24 listopada. Na sali sądowej zajętej przez ciekawską publiczność pojawił się starszy siwy jegomość pod eskortą policjantów. Powitali go tam jego dwaj obrońcy, panowie Firstenberg z Warszawy i miejscowy, znany adwokat Łaszuk.
  Ten ostatni, jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia złożył formalny wniosek o odroczenie rozprawy. Powodem tego miało być niezapoznanie się ich klienta ze wszystkimi zgromadzonymi aktami w jego sprawie. Prokurator Jaśkiewicz zgłosił oczywiście sprzeciw. Po krótkiej naradzie Sąd oddalił wniosek obrony. Akt oskarżenia, liczący 28 stron, czytany był z namaszczeniem przez prawie półtorej godziny.
    Na zapytanie przewodniczącego Kieszczyńskiego, czy oskarżony przyznaje się do winy, Josel Glikfeld tylko kiwał głową i próbował dać do zrozumienia, że źle słyszy. W końcu jednak odezwał się i odmówił kategorycznie wszelkich odpowiedzi. W takiej sytuacji sędzia zarządził przesłuchanie powołanych w tej sprawie świadków.  Pierwsi zeznawali właściciele miejscowych garbarni, z którymi Glikfeld miał interesy.
  Ich kontrakty z oskarżonym sięgały dziesiątków tysięcy złotych. Niektórym zalegał na duże sumy. Następnie przyszła pora na pracowników spółki Glikfelda. Jeden z nich Józef Limoni opowiedział szczegółowo o robionych przez swojego pryncypała geszeftach i wysyłaniu pieniędzy za granicę. Przedstawiciel Glikfelda na Europę Rampel także wyjaśniał zawiłości rozliczeń finansowych z kontrahentami.
  Później przyszła pora na zeznania kierowników Wydziału Śledczego – komisarza Kontryma i asp. Stępkowskiego. Ten ostatni przedstawił przebieg rewizji w mieszkaniu Glikfelda i zajęcie wielu dokumentów, listów i pokaźnej gotówki. Wspomniał też o krewkiej żonie, która broniła dostępu do sejfu. 
   Teraz z kolei Sąd polecił biegłemu Kłosowskiemu odczytanie istotnych dla sprawy dokumentów i ich przetłumaczenie. Trwało to dosyć długo. Adwokat Firstenberg znowu poprosił o kilkudniową przerwę dla zapoznania się oskarżonego z dokumentami. Tym razem zwłoka została uznana za zasadną. Do 1 grudnia. 
    Proces Josela Glikfelda przed białostockim Sądem Okręgowym zakończył się 2 grudnia 1936 r. Zeznania świadków i ekspertów od prawa dewizowego były jednoznaczne. Kupiec wysyłał do Anglii swoich kurierów z paczkami dolarów. Prokurator zażądał surowej kary, dla przestrogi innych.
  Sąd Okręgowy skazał Glikfelda na 1,5 roku więzienia oraz 50 tys. zł grzywny. Łagodny wyrok motywowano zaawansowanym wiekiem winnego, złym stanem zdrowia i dotychczasową niekaralnością. Teraz do roboty miał się wziąć Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik

Dom Ludowy w Białymstoku. Historia niekończącej się budowy

   

   Dom Ludowy poświęcony również Marszałkowi, którego budowę na Plantach zainicjował jeszcze w 1933 r. wojewoda białostocki i zagorzały piłsudczyk Marian Zyndram-Kościałkowski, zaś prezydent miasta Seweryn Nowakowski wyznaczył termin zakończenia inwestycji na 11 listopada 1934 r., czyli Święto Niepodległości, był ciągle jeszcze nie gotowy. Powód prozaiczny – brak pieniędzy.
  Dzień ukończenia Domu – symbolu przeniesiono na listopad 1935 r. Nastąpiła kolejna obsuwa. W planach budowniczych pojawił się zatem rok 1936 i 19 marzec, dzień imienin Józefa Piłsudskiego. Termin ten znowu okazał się pobożnym życzeniem władz miasta.
  W lipcu Filip Echeński, sekretarz Komitetu Budowy Domu Ludowego, a jednocześnie kierownik Biblioteki Miejskiej, dał wywiad do prasy, w którym przedstawił aktualną sytuację na ślimaczącym się placu robót. Gmach w stanie surowym był już gotowy.
  Wzniesiono mury, sklepienia, galerię teatru, wszystkie ściany wewnętrzne. Brak było tylko tynków. Teraz przyszła pora na klatki schodowe, zakładanie centralnego ogrzewania, kanalizacji, elektryczności, urządzeń sceny i oczywiście pokrycia dachu.
  Roboty zatem było jeszcze dużo. No i te koszty. Dotychczas na budowę Domu Ludowego poszło ok. 250 tys. zł. Sam Komitet starał się jak mógł i zgromadził blisko 100 tys. zł ze składek ludności Białegostoku, darowizn i z zorganizowanych balów, zabaw i loterii. Magistrat wysupłał coś z 75 tys. ze swojej, oblężonej przez inne ekstraordynaryjne wydatki, kasy a kolejne 75 tys. zapewnił wojewódzki Fundusz Pracy na płace dla zatrudnionych przy budowie bezrobotnych.
  Potrzebnych było jednak jeszcze ok. 200 tys. zł, ażeby nastąpił upragniony finał. Echeński jeszcze raz odwołał się do ofiarności białostoczan. Nie tylko do „grubych ryb”, czyli przemysłowców i handlowych potentatów (byli oni coraz bardziej niechętni do jakiejkolwiek filantropii), ale i do zwykłych obywateli miasta. Prosił nawet o drobne datki. Krytykował plotki o tym, że budynek Domu Ludowego zalewa od piwnic woda, a na ścianach widać rysy i pęknięcia. Nazwał to zwykłym „austriackim gadaniem”. Powiedział: „zamiast rzucać kalumnie zajrzyjcie przez ogrodzenie, przypatrzcie się pracy i stanowi budowy, może ruszy was sumienie i rzucicie swój grosz na zakończenie Domu Ludowego”.
  Narady w gabinecie prezydenta Nowakowskiego i wicewojewody Zgrzebnioka nie miały końca. Na początku września ustalono, że 50 tys. zł wygospodaruje jeszcze Fundusz Pracy, zaś 150 tys. potrzebne na całkowite zakończenie robót trzeba będzie uzyskać w ramach długoterminowej pożyczki z Banku Gospodarstwa Krajowego. Gdyby doszła ona do skutku, wówczas pojawiłaby się kolejna data oddania Domu Ludowego do użytku – sierpień 1937 r.
  8 września do Białegostoku przybył z warszawskiej centrali BOK dyrektor Garbuzyński. Chciał osobiście zobaczyć na co daje pieniądze. Po niedokończonym gmachu oprowadzali go jego budowniczowie, inż. Seredyński i inż. Domejko. Był oczywiście i sekretarz Komitetu Budowy F. Echeński.
  Pożyczka ostatecznie została przyznana. Członkowie zarządu Miasta, a i Rady Miejskiej ciągle dowiadywali się o postępy robót. Zbliżała się jednak zima. Prace wykończeniowe trzeba było przenieść na następny rok. Ale i rok 1937 nie zakończył trwającej 4 lata budowlanej epopei.
  Dopiero w grudniu 1938 r. Dom Ludowy, już jako Teatr Miejski otworzył swoje podwoje dla białostoczan. Głosy o stały, polski teatr w mieście, rozlegające się od początku niepodległości Białegostoku, zostały wysłuchane.

Włodzimierz Jarmolik

Krynki – tu warto przyjechać, ale by zwiedzać trzeba spełnić jeden warunek.

Krynki to bardzo specyficzne podlaskie miasto, a jeszcze do nie dawna wieś, położone jest przy samej granicy Polski i Białorusi. Z jednej strony można o nim usłyszeć jako o miejscu, które warto odwiedzić, z drugiej strony – gdy człowiek tam pojedzie na pierwszy rzut oka nie potrafi dostrzec nic ciekawego. Zwykłe miasteczko, które wyróżnia się tylko dziwacznym rondem – przez co jest porównywane do Paryża. Rynek i park wybudowane zostały na planie sześcioboku. Zaś od ronda ulice odchodzą jak promienie zupełnie jak w stolicy Francji. Wszystko w układzie gwiazdy.

 

 

Dopiero, gdy zasiądziemy na jednej z ławeczek w parku w samym środku ronda zobaczymy, że całe życie miasteczka kręci się wokół tej ulicy. Wiele samochodów objedzie rondo dookoła kilka razy zanim ich kierowcy zdecydują się na jakąś drogę. Przy okrągłej drodze znajdują się także wszystkie najważniejsze miejsca skupiające społeczność. Warto wiedzieć, że Krynki nie są zwykłym miejscem. W przeszłości odbyło się tu spotkanie Króla Władysława Jagiełły z wielkim księciem litewskim Zygmuntem Kiejstutowiczem. To właśnie Krynki posłużyły za miejsce, gdzie zacieśniono unię Litwy i polskiej Korony.

 

 

Niestety, dziś Krynki – jako całe miasteczko to obraz nędzy i rozpaczy. Jak większość tego typu gmin – cierpi na wyludnienie. Zimą pełno tu fotografów, którzy ochoczo fotografują wielkie stada żubrów. Latem pełno turystów szukających pobliskich tatarskich Kruszynian. Czasem ktoś szuka żydowskiego cmentarza, który niestety od wielu lat jest potwornie zapuszczony. A nekropolia składa się aż z 3 tysięcy macew! A warto wiedzieć, że w Krynkach przed II Wojną Światową mieszkało około 6 tysięcy Żydów. Niemcy utworzyli w 1941 roku getto, które zajmowało połowę miasteczka. Rok później zlikwidowano je – zaś Żydów wywieziono do obozów zagłady pod Grodnem i do podwarszawskiej Treblinki.

 

W Krynkach – jak w wielu innych miastach znajdują się także inne zabytki warte odwiedzenia. Synagoga chasydów, dzwonnica czy Kosmata Góra z punktem widokowym. Żeby przyjechać do Krynek i być usatysfakcjonowanym z wycieczki trzeba spełnić jeden warunek. Należy miasteczko zwiedzać wyłącznie piechotą. Wędrować uliczkami, między domami i innymi budynkami. Wtedy dopiero poczujemy klimat tego miejsca.