Miesiąc: listopad 2018
Upór się opłacił. Szukali mogił powstańców. Dziś możemy upamiętniać ich czyny na cmentarzu
188 lat temu pod Supraślem w Kopnej górze odbyła się jedna z walk Powstania Listopadowego. Dopiero kilka lat temu odnaleziono szczątki żołnierzy walczących z zaborcą rosyjskim, dzięki czemu mógł powstać cmentarz. Pamięć po tym wydarzeniu jest pielęgnowana co roku przez lokalne władze, a także służby mundurowe, harcerzy czy uczniów. Zanim było wiadomo, gdzie znajdują się mogiły powstańców – bardzo angażował się w ich odnalezienie Radosław Dobrowolski, historyk a dziś burmistrz Supraśla. Potencjalne tereny mogił były wielokrotnie przeczesywane georadarem, który pokazuje anomalia pod ziemią. Można powiedzieć, że poszukiwanie ukrytych grobów było jak szukanie igły w stogu siana, ale w końcu się to udało pod koniec 2009 roku.
Jak szukano mogił cz. 1
Ekshumacje odbyły się w 2010 roku. Zaś cmentarz dopiero w 2013 roku. Odnaleziono mogiły 56 żołnierzy. Każdy z nich dostał metr kwadratowy ziemi, o którą walczył. Dziś cmentarz w Kopnej Górze to jedyne i niepowtarzalne miejsce. W przekładach dawnych mieszkańców Kopnej Góry wiadomo, że bitwa była bardzo krwawa. Jeszcze przez wielee lat okoliczna rzeka Sokołda miała mieć czerwoną barwę.
„Roku Pańskiego tysiącznego osiemsetnego trzydziestego pierwszego miesiąca czerwca dwudziestego piątego dnia rano we wsi Sokołdzie wojsko polskie w przechodzie na spoczynku rozlokowane, napadnięte przez wojsko rossyjskie, w części pobite, w części potopione w rzece Sokołdzie. Wojsko polskie pobite, grzebanem było bez żadnej zwłoki zaraz w różnych miejscach wsi Sokołdy przez sołdatów wojska rosyjskiego. Jednemu tylko żołnierzowi polskiemu ciężko ranionemu uprosiłem pozwolenia dać ostatnią absolucyją i namaszczenie Oleju Świętego jako przypadkowie iadący do chorego i tamże w Sokołdzie zachwycony. Potopieni żołnierze w liczbie pięćdziesiąt sześciu pochowani zostali w innej mogile na tej stronie rzeki przed groblą do rzeki, idąc po prawej stronie pod górą. Niech odpoczywają w pokoju.
Ksiądz Andruszkiewicz
Te słowa były napisane przez proboszcza parafii w Szudziałowie – świadka tamtych wydarzeń. To dzięki niemu pamięć o powstańcach przetrwała do dziś, co nie było łatwe, bo Rosja za swoje zbrodnie nigdy Polski nie przeprosiła.
Jak szukano mogił cz. 2
Budynek za 1 zł nie dla Lucy Lisowskiej. To ostatnia osoba, która powinna cokolwiek dostać!
Dobra wiadomość dla wszystkich mieszkańców Białegostoku. Upór może poskutkować tym, że władza wycofa się z głupiego pomysłu, a takim niewątpliwie należy nazwać próba oddania za 1 zł dawnej meliny w centrum miasta pod żydowskie muzeum w Białymstoku. Mieszkańcy ul. Bohaterów Getta mogą czuć się usatysfakcjonowani, gdyż żadne muzeum pod ich blokiem nie powstanie. Główna zainteresowana przejęciem budynku za 1 zł – Lucy Lisowska, reprezentująca Centrum Edukacji Obywatelskiej Polska-Izrael obawiała się, że ktoś podpaliłby ewentualne muzeum, stąd też nie zgłosi się do prezydenta po budynek – dowiadujemy się na stronie internetowej Kuriera Porannego.
To dobrze, że prezes CEO Lucy Lisowska zrezygnowała. Jest ostatnią osobą, która powinna cokolwiek w Białymstoku dostać. Najpierw chciała by w kamienicy przy ul. Waryńskiego – gdzie także zapowiadała powstanie Muzeum Żydowskiego. Co do czego przyszło była zainteresowana otwarciem tam kawiarni, do tego płacąc 10 proc. czynszu. Miasto na coś takiego się na szczęście nie zgodziło. Kolejny adres, gdzie miało powstać muzeum białostockich Żydów to zrujnowany budynek przy Kijowskiej 1. Tym razem miasto postanowiło, że jeżeli z Panią Lucy Lisowską i organizacją, której ona przewodniczy nie dojdą do porozumienia, to gmina będzie samodzielnie prowadzić instytucję. Na łamach Kuriera Porannego wiceprezydent Rafał Rudnicki zapowiadał, że remont zakończy się w 2016 roku. Tymczasem mamy koniec 2018 roku a budynek nie wygląda jakby miało tam cokolwiek powstać.
Dlatego też dobrze się stało, że kolejny budynek nie jest już w kręgu zainteresowania Centrum Edukacji Obywatelskiej Polska – Izrael. Dzięki temu melina bez wartości historycznej – jaka znajduje się przy ul. Bohaterów Getta zostanie rozebrana. Tak stałaby i czekała lata na remont, który prawdopodobnie nigdy nie doszedłby do skutku podobnie jak Waryńskiego i Kijowska. Wiceprezydentowi Rudnickiemu zaś przypomnimy o budynkach, które niszczeją, a mają wartość historyczną. Oto one:
Wygnany król spędzał czas w Białymstoku
Izabela Branicka z Poniatowskich, siostra króla Stanisława Augusta tchnęła w Białystok bardzo wiele życia czyniąc gród nad rzeką Białą miejscem, gdzie nie tylko rozwijało się szkolnictwo, ale też kwitło życie artystyczno-kulturalne. W księgozbiorze Izabeli znajdowało się ponad 200 dzieł literatury polskiej i zagranicznej w tym mapy, ryciny, plany architektoniczne, teleskopy, globusy oraz albumy. Nie brakowało też podręczników szkolnych i czasopism. Izabela Branicka została małżonką Hetmana Jana Klemensa Branickiego będąc 18-latką w 1748 roku. Jeszcze za jej życia, bo W 1789 roku we Francji wybuchła wielka rewolucja, której jednym ze skutków było obalenie monarchii. Rodzina królewska musiała uciekać. Ludwik XVI został zgilotynowany, zaś władzę regencyjną (jako 8-latek) przejął Ludwik XVII. Dwa lata później młody chłopiec jednak zmarł, a królem okrzyknięty został 40-letni Ludwik XVIII.
Zanim został okrzyknięty królem przebywał na dzisiejszych ziemiach Belgii, Niemiec, Francji i Włoch. W momencie okrzyknięcia go królem przebywał w Weronie, będącej wówczas terytorium republiki Wenecji. Z racji trwającej rewolucji nie mógł on jednak objąć tronu, stąd też politykę prowadził właśnie za granicami Francji. Rok po ogłoszeniu go królem wydał akt będący deklaracją odrzucającą przemiany rewolucji francuskiej oraz zapowiadający odtworzenie monarchii. W efekcie władze Republiki Weneckiej nakazały mu opuszczenie terytorium kraju. Król, który nie mógł objąć swego urzędu zaczął tułać się po całej Europie. 1798 roku Ludwik XVIII trafił również do Białegostoku, gdzie mieszkał w Pałacu Branickich. O samym jego pobycie w Białymstoku niewiele wiadomo. Tylko tyle, ze był tu prawdopodobnie przejazdem. Ile czasu trwał pobyt nie wiadomo. W czasach panowania Branickich gród nad Białą odwiedzało wielu cudzoziemców, którzy w pamiętnikach wyrażali zachwyt nad rezydencją oraz czystością miasta – co było wtedy rzadkością. Nie brakowało też francuskich artystów, stąd też Ludwik XVIII nie czuł się u nas osamotniony.
Ludwik XVIII prawdopodobnie pojawił się także w Białymstoku po raz drugi w 1804 roku, gdyż opuszczał wtedy w atmosferze skandalu Warszawę, gdzie próbowano go otruć. Wtedy wybrał się do Grodna. Trudno przypuszczać, by król tak gościnne miasto jak Białystok zechciał ominąć. Szczęście do króla-tułacza uśmiechnęło się dopiero 1814 roku. Wówczas Napoleon Bonaparte poniósł klęskę w Rosji tracąc większość swojej armii. Zaraz po tym Napoleon abdykował. Zgodnie z zasadą legitymizmu – skoro rewolucja zakończyła żywot – Ludwik XVIII mógł w końcu objąć tron we Francji.
Powrót do przeszłości! Pan Mirek nagrał Białystok podczas podróży maluchem
Pan Mirek nagrał centrum Białegostoku gdzieś między 1993 a 1995 rokiem. Dziś odświeżył film po latach i postanowił opublikować nagranie w internecie. Na nagraniu można zobaczyć jak autor wraz z kolegą białym maluchem “zwiedzają” centrum miasta. Można między innymi zobaczyć przejazd dzisiejszym deptakiem na Rynku Kościuszki, a także ulicę Wyszyńskiego, gdy jeszcze nie było tam charakterystycznego budynku restauracji McDonald’s. – Trochę myśmy jaja robili – napisał Pan Mirek umieszczając film na Facebooku. Może ktoś rozpozna siebie?
Podróż rozpoczyna się na ul. Branickiego pod dzisiejszym Departamentem Obsługi Mieszkańców Urzędu Miejskiego. Tam można dostrzec wyjeżdżający samochód z rejestracją BTO 0001. Czyżby ktoś własnie go zarejestrował pierwszy pojazd z serii BTO? Kolejne kadry to brama Pałacu Branickich, a także diametralnie zmieniona już kamienica przy ul. Kilińskiego. Następnie autorzy jadą przez Rynek Kościuszki – dziś zamknięty deptak, mijając przystanki przy kinie Ton oraz pod Ratuszem. Na filmie są nie tylko budynki, ale też ludzie z charakterystycznymi dla tamtych czasów strojami oraz ubraniami. Podróż kończy się w okolicach dworca PKS – który od niedawna również jest już zupełnie inny. Dokładnie to na nie istniejącym już parkingu przy Komecie na Wyszyńskiego. Za udostępnienie powyższego filmu Panu Mirkowi serdecznie dziękujemy!
To nie jedyny film jaki powstał w tamtych latach. Inny został nagrany jeszcze w 1989 roku oraz kolejny w 1991 roku również z samochodu przez nieznanego autora oraz jego kolegę “Czabana”:
Białystok 1989:
Białystok 1991:
Klub Literacki w Siemiatyczach świętował 25-lecie!
Klub Literacki w Siemiatyczach miał swój benefis. 22 listopada 2018r. świętowano 25-lecie istnienia. Z tej okazji zorganizowano imprezę urodzinową. Spotkanie było przede wszystkim okazją do podsumowania ćwierćwiecza pracy stowarzyszenia na rzecz krzewienia kultury i wspierania miejscowych twórców, poetów i prozaików; było również okazją do wspomnień. Klub Literacki jest też wydawcą wielu publikacji książkowych i kwartalnika ”Ścieżki Literackie”. Ukoronowaniem 25. lat działalności jest wydana specjalnie z tej okazji obszerna publikacja książkowa pt. ‘’Srebrna wstęga’’, której to oficjalna premiera miała miejsce właśnie podczas wspomnianej uroczystości. Klubowi Literackiemu przewodniczy pani Helena Masiel-Martinko, która wszystkim Przyjaciołom stowarzyszenia serdecznie dziękuje za wspólne 25 lat.
Autor artykułu: Krzysztof Nowaczuk, Klub Literacki
Gorący adres w centrum miasta. Rozebrać czy stworzyć muzeum żydowskie?
Ul. Bohaterów Getta 9 w Białymstoku to w ostatnim czasie gorący adres. Wszystko przez stary drewniany budynek, który się tam mieści. Mieszkańcy chcą, by został rozebrany, a jego miejsce miał pojawić się parking. Tymczasem pojawiła się informacja, że o żadnej rozbiórce nie ma mowy, gdyż ma powstać tam “Muzeum Żydowskie”, co rozjuszyło większość okolicznych mieszkańców i podsycając niepotrzebne spory.
Przede wszystkim zacznijmy od najważniejszego. Budynek przy Bohaterów Getta 9 w Białymstoku to drewniany dom z 1924 roku. Nie ma on jednak żadnej historycznej wartości jak wiele innych drewnianych domów w mieście, które na przykład spłonęły czy w inny sposób znikły (lub jeszcze stoją i walczy się o to by dalej stały – np. ten na Mazowieckiej). W czasie II wojny światowej był to jeden z wielu domów, także gdy na tej części miasta utworzono getto. Główne walki rozgrywały się w okolicach Jurowieckiej, przy bramach Getta – kilometr dalej. W okolicy spornego domu znajdował się cmentarz. Do dziś stoi na sporym placu tam pomnik upamiętniający tragedię likwidacji getta oraz zbiorowa mogiła. To najbardziej godna pamiątka po dawnych mieszkańcach.
Czy warto ratować ten drewniany dom? O ile nasze stanowisko w sprawie drewnianych domów z przeszłością jest jasne – uważamy, że należy bezwzględnie ratować co się da, o tyle w przypadku Bohaterów Getta 9 nie ma czego ratować. Dom ten nie jest w żaden sposób ani unikalny architektonicznie, ani też nie pełnił nigdy żadnej roli historycznej. W ostatnich latach była to zwyczajna melina, która została zapuszczona do takiego stanu, że nie ma sensu jej remontować. Jest bardzo wiele drewnianych domów i innych budynków w mieście, którymi warto się zająć. W tym przypadku jednak nie ma żadnego uzasadnienia, by rozrywać szaty o bezwartościową ruderę. Skoro mieszkańcy chcą mieć tam parking, to na pewno bardziej się on przysłuży niż ten budynek.
Od pałacowego stawu do parku miejskiego
W tym tygodniu będziemy kontynuować podróż po kartach albumu „Widoki miasta Białegostoku” i dzięki zamieszczonym w nim fotografiom Józefa Sołowiejczyka przyjrzymy się kolejnym częściom naszego miasta latem 1897 r.
Zatrzymajmy się dziś tuż przy bramie pałacowej i zbiegu ulic Niemieckiej, Instytutowej i Teatralnej (czyli dzisiejszych ul. Kilińskiego, Pałacowej i Mickiewicza). Miejsce to Sołowiejczyk udokumentował dwoma zdjęciami nr 18 i 20, musiało być bowiem z jakiegoś powodu ważne. Nie widzimy na nich jednak pałacu Branickich, pełniącego w tym czasie funkcję siedziby Instytutu Panien Szlacheckich (któremu fotograf poświęcił odrębne zdjęcie) ani też – poza bramą pałacową – jakichś szczególnie ważnych obiektów.
Mamy za to obrazy przedstawiające pustą, piaszczystą przestrzeń, przeciętą rowami, nowy most na rzece Białej, stosy rur i tymczasowe budynki. Nie ma tu tak naprawdę jeszcze nic, chociaż ówcześni białostoczanie z pewnością patrzyli na tą przestrzeń z radością i wyczekiwaniem. Był to ważny krok w dziejach miasta – wkrótce powstanie tu kolejna, obszerna część Parku Miejskiego. Znów mamy dowód na to, że Sołowiejczyk dokumentował nie tylko stan miasta, ale także jego istotne osiągnięcia.
W XVIII w. obszar między ulicami J. K. Branickiego i A. Mickiewicza był częściowo zajęty przez wielki staw pałacowy, częściowo zaś przez plac ćwiczeń wojskowych nazywany Polem Marsowym, folwark pałacowy oraz przylegające do niego ogrody. Trudno dokładnie powiedzieć, kiedy powstał wielki staw, musiało to jednak nastąpić już w pierwszej połowie XVIII w. w ramach pierwszej poważnej przebudowy założenia pałacowoogrodowego przez Jana Klemensa Branickiego. Pozostawał on własnością dworską, a po 1802 r. skarbową do 1839 r., gdy w ramach organizacji Instytutu Panien Szlacheckich car Aleksander I przekazał wszystkie zbędne części założenia pałacowego miastu Białystok, w tym wielki staw pałacowy i przylegające do niego tereny.
Darowizna przysporzyła władzom miasta sporych kłopotów, gdyż staw trzeba było utrzymywać w odpowiednim stanie. W latach 70. XIX w. akwen był bardzo zanieczyszczony, toteż często powracano do pomysłu jego likwidacji. Jeszcze na przełomie lat 70. i 80. XIX w. projektowano nowy park miejski położony nad brzegiem wciąż istniejącego stawu, podczas gdy perspektywiczny plan miasta z 1887 r. ukazuje, że obszar wielkiego stawu pałacowego miał zostać zlikwidowany, a w jego miejsce zamierzano wprowadzić rozległy park.
Na urzeczywistnienie tej koncepcji białostoczanie musieli poczekać jednak jeszcze dekadę. Dziś powszechnie przyjmuje się, że Park Stary im. Księcia Józefa Poniatowskiego utworzono w latach 1895-1897. Okazuje się jednak, że powstawał on w dwóch etapach. Pierwsze działania objęły zagospodarowanie terenu dawnego Pola Marsowego położonego między wielkim stawem a ul. Teatralną (wcześniej Oranżeryjną, a dziś A. Mickiewicza). Projektantem i wykonawcą pierwszego miejskiego parku był znany twórca założeń parkowych Walerian Kronenberg.
Do właściwych prac przy budowie zieleńca przystąpiono w 1889 r., a jego uroczyste otwarcie nastąpiło na początku 1890 r. Trzeba podkreślić, że to właśnie ów zieleniec został sfotografowany przez Sołowiej- czyka w 1897 r. i opisany jako „gorodskij sad”.
Drugi etap budowy parku, projektowany już w 1887 r., mógł nastąpić dopiero po likwidacji stawu. Władze Białegostoku przymierzały się do tego od dłuższego czasu, ale zwykle brakowało na ten cel funduszy.
W 1884 r. Franciszek Gliński donosił do „Kraju”, że jednym z podstawowych oczekiwań białostoczan było „oczyszczenie stawu miejskiego i przepływającej przezeń a następnie przez miasto całe rzeki, zwanej, pomimo swej barwy żółto-zielonej, Białą”.
W październiku 1887 r. ten sam korespondent informował: „z porządków miejskich wspomnieć tu muszę, iż niezbyt dawno przystąpiono nareszcie do przedwstępnych robót około oczyszczania i pogłębiania stawu miejskiego, owego źródła wszelakich chorób zaraźliwych, ustawicznie nieszczęśliwy gród nasz trapiących”.
Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie i w lutym następnego roku Franciszek Gliński pisał: „Nie mamy szczęścia i tyle! Już już cieszyliśmy się, iż raz przecie sławetny staw nasz oczyszczony należycie będzie i choć na czas pewien przynajmniej zarażać powietrze w mieście całem miazmatami swemi przestanie, gdy naraz dzięki czyimś staraniom departament medyczny nadesłał do zarządu miejskiego ad hoc umyślnie opracowaną instrukcyę, ściśle zastosowanie się do której okazało się z wielu względów niemożliwem. Wszelkie poczynione już przeto przygotowania, niemało kosztujące miasto pieniędzy, zniszczono”.
Dopiero w 1891 r. władze miasta otrzymały pożyczkę w wysokości 25 tys. rubli na likwidację stawu, ale za prace wzięto się dopiero w 1893 r., gdy „korzystając przeto z głębokiej zimy tegorocznej, przystąpiono niezwłocznie do robót przedwstępnych, mianowicie bicia pali, gdyż staw ma być zwężony znacznie, po obu jego stronach usypać się ma szeroka grobla, po stosownem zadrzewieniu i upiększeniu za wyborne miejsce przechadzek i wypoczynku służyć mogąca”.
Prace zainicjowane w 1893 r. trwały – jak widać na zdjęciach Sołowiejczyka – jeszcze latem 1897 r. Toteż należy przyjąć, że drugi etap budowy parku według projektu Waleriana Kronenberga, we współpracy z Teodorem Chądzyńskim przeprowadzono w latach 1897-1898.
W połączeniu z wcześniejszym zieleńcem przy ul. Teatralnej, wypełnił on całą przestrzeń powstałą w wyniku zasypania stawu. Stan ten utrzymany jest do dzisiaj, przy czym park przeszedł gruntowną i daleko idącą metamorfozę w latach 30. XX w. podczas budowy gmachu Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
Na uliczce Cichej wcale nie było cicho
Z ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali.
Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować.
W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji.
W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu.
Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje. Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol.
Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre.
W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia. W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn.
Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi. No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów.
Jej brat Antoni należał do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata.
W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!
Włodzimierz Jarmolik
Smog nas zabija. Czy miasto może coś z tym zrobić?
W Białymstoku kolejny sezon na smog można uznać za rozpoczęty. Pojawiły się pierwsze przymrozki, a razem z nimi ludzie zaczęli palić w piecach kopcąc na całą okolicę. Nie jest tajemnicą, że wiele osób pali śmieciami i innymi dziwnymi rzeczami. Nie można jednak do nich mieć pretensji – nie robią tego raczej z cwaniactwa lecz z biedy. Palą tym czym mają. Ukaranie ich na niewiele by się zdało. Raz, że i tak nie będą miały z czego tej kary zapłacić, a palić czym się da będą dalej. Dlatego też nie ma co ukrywać, że takim osobom należy pomóc wejść na wyższy poziom. Kiedy słyszymy o propozycji dofinansowania do nowoczesnych pieców to ogarnia nas śmiech. Skoro biedna osoba nie ma surowiec, którym będzie palić to tym bardziej nie będzie miała na nowy piec nawet z dofinansowaniem.
Gdzie nie ma smogu?
U naszych sąsiadów – w Finlandii, Estonii, Szwecji, Norwegii, ale też Islandii czy Kanadzie. Wszystkie te państwa kojarzą się z zimnem, więc teoretycznie powinny kojarzyć się ze smogiem. Jak to jest możliwe, że mieszkańcy tych krajów mogą oddychać pełną piersią? Warto dodać też, że gdy w polskim mieście stężenie smogu wynosi 50 µg/m3 (co w zimne dni jest notoryczne) to jest to uznawane za dopuszczalne. Natomiast w Finlandii podnosi się już alarm. Władze informują obywateli o zagrożeniu. Ile w Polsce wynosi stan alarmowy? 200 µg/m3.
Dlaczego smog jest groźny?
Skażone powietrze zwiększa ryzyko zachorowania na raka o 100 procent, zwiększa odczuwanie alergii, z którą zmaga się miliony ludzi na świecie, a szczególnie groźna jest astma, od której człowiek się dusi. Można powiedzieć, że smog to cichy morderca, którego ofiary nie są często nawet świadome zagrożenia.
Skąd się bierze smog?
Smog wytwarza się podczas ogrzewania domów węglem oraz paliwami stałymi. Dym wydobywający się z komina na zewnątrz zanieczyszcza powietrze. Kiedy więc całe osiedla domów jednorodzinnych ogrzewają domy – w powietrzu wisi wielka chmura zabójczego dymu. Problemem są także przestarzałe kotły, piece i kominki. Kolejnym powodem jest palenie mułem, miałem, tworzywami sztucznymi i śmieciami. Swoje też dokłada nieumiejętne rozpalanie ognia. Ostatnim istotnym czynnikiem wpływającym na smog jest transport drogowy. Polskie miasta są przepełnione samochodami.
Jak rozwiązać problem smogu?
Najłatwiej to zlikwidować problem. Jednak koszty tego są tak gigantyczne, że łatwiej byłoby chyba zlikwidować ZUS. Można też próbować edukować obywateli, ale tak jak pisaliśmy na wstępie większość problemów wynika z biedy, a nie ze złośliwości czy głupoty. Im człowiek jest bogatszy tym większa chęć u niego, by dbać o zdrowie. Białystok mógłby oprócz wymiany pieców w miarę finansowych możliwości przede wszystkim zacząć od rewolucji w komunikacji miejskiej. Gdyby ta była tania i sprawna kierowcy chętniej by się nią przemieszczali. W Białymstoku jeżdżenie autobusem, gdy się nie musi jest zupełnie bezsensowne. Nie istnieje tak jak w Warszawie efektywny system przesiadkowy. Autobusy krążą po wszystkich osiedlach z odległego punktu A do odległego punktu B w mieście wydłużając czas podróży. Nie mamy też alternatywnych środków komunikacji jak na przykład Szybka Kolej Miejska.
Konkluzja jest smutna. Zanim cokolwiek u nas się zmieni, to lepiej zapatrzeć się w maski. Wdychać pyły będziemy jeszcze długo. Zarówno władze miasta niewiele robią ze smogiem, jak też władze w kraju niewiele wykazały w tej sprawie.
Archimandryta Gabriel nie żyje. Popularna pustelnia w Odrynkach była jego domem.
22 listopada 2018 wieczorem zmarł ojciec archimandryta Gabriel ze skitu św. Antoniego i Teodozjusza Pieczerskich w Odrynkach-Kudaku. Pustelnia jest znana na całą Polskę i znajdowała się w niesamowitym położeniu, do którego przybywało mnóstwo pielgrzymów i turystów. Ojciec Gabriel miał 54 lata. Był znany również ze swojej ogromnej wiedzy na temat ziołolecznictwa. Pomógł niezliczonej ilości chorych. O śmierci archimandryty poinformowała Kancelaria Metropolity Warszawskiego i całej Polski.
Archimandryta Gabriel urodził się w 1964 roku w Sokółce. Ukończył Wyższe Prawosławne Seminarium Duchowne oraz Chrześcijańską Akademię Teologiczną w Warszawie. Od początku swojej drogi mnicha związany był z monasterem Zwiastowania Bogurodzicy w Supraślu, gdzie w 1986 roku otrzymał postrzyżyny małej schimy otrzymując imię Gabriel na pamiątkę archanioła Gabriela. Jeszcze w tym samym roku otrzymał z rąk ówczesnego biskupa białostockiego i gdańskiego Sawy święcenia diakońskie oraz święcenia kapłańskie. W 1998 roku dostąpił zaszczytu podniesienia godności do archimandryty. Ojciec Gabriel od 2000-2008 roku był namiestnikiem monasteru w Supraślu oraz proboszczem przyklasztornej parafii.
Ojciec Gabriel miał stopień doktora, a jego rozprawa doktorska dotyczyła Zabłudowa jako ośrodka kulturalno-religijnego Kościoła prawosławnego. Dalsza droga życiowa jaką obrał była związana własnie z pustelnią w Odrynkach-Kudaku. Mnich przebywał tam od 2009 roku. Skit otoczony jest rozlewiskami Narwi. Jeszcze kilka lat temu nie sposób było tam dojechać autem w mokre dni. Nazwa wiąże się z miejscowością Sketis w Egipcie. To bezludny obszar, gdzie w IV wieku powstała pustelnia, potem osada, w której żył mnich Makary. Już niegdyś w Puszczy Narewskiej istniał monaster. Książę Iwan Wiśniowiecki zabłądził, lecz w śnie ukazał mu się św. Antonii, wskazując mu drogę przez rzekę. Jako dowód wdzięczności, książę zbudował kaplicę.
Na poświęcenie pustelni przybyło ponad 2 tys. osób. Opustoszała wieś stała się wręcz oblężona przez wiernych. Kaplica cieszy się dużą popularnością w całym kraju, również wśród turystów. Niestety świątynia padła ofiarą wielu ataków. Zniszczono krzyż, przecięto kable doprowadzające prąd, a traktor wrzucono do fosy. Nie oszczędzono nawet uli. D także do innego nieszczęścia. Wybuchł pożar. Ogień pochłonął księgi liturgiczne i połowę ikon. Straty mierzy się również nie tylko wymiarze materialnym.
Wiecznaja pamiat’ ojcowi Gabrielowi
fot główne. orthodox.pl
To było obskurne miejsce w centrum. Teraz przechodzi głęboką metamorfozę
Ulica Jurowiecka w Białymstoku to chyba jedyne miejsce, gdzie można powiedzieć – lepiej żeby były tutaj apartamentowce. Jedna z głównych ulic w centrum przez ostatnie lata straszyła. Najpierw ogromnym, zapuszczonym targowiskiem i odrapanymi budynkami, wybitą nawierzchnią. Jedynym nowym budynkiem był narożny biurowiec, który stoi do dziś. Potem po zburzeniu hali i stadionu Jagiellonii tereny wzdłuż ulicy stały niezagospodarowane. Mniej więcej w tym samym czasie trwał wyścig – kto pierwszy zbuduje tam galerię – wygrał Konstanty Strus stawiając pierwszy od lat nowoczesny budynek przy tej ulicy – galerię Jurowiecką. Właściciele Jagiellonii zrezygnowali ze stawiania obok budynku z identycznym przeznaczeniem. Pojawiły się pierwsze apartamentowce. Międzyczasie wyremontowano również kamienicę stojącą na rogu z ul. Ciepłą.
Wkrótce właściciel galerii Jurowieckiej będzie chciał w sąsiedztwie swojej galerii dostawić kilka apartamentowców. To chyba jedyna ulica, w której lepiej stawiać apartamentowce i zastępować to co było do tej pory. W tym przypadku apartamentowce zastąpiłyby dawną siedzibę PKS. Obecnie znajduje się tam dodatkowy parking galerii. Zatem za jakiś czas Jurowiecka będzie miała galerię, biurowce, apartamentowce, zabytkową odnowioną kamienicę i przede wszystkim szeroką, wyremontowaną w całości ulicę. Perspektywa dobra. Można tylko żałować, że to wszystko jest raczej dziełem przypadku niż przemyślanego zagospodarowania. Można taki wniosek wysunąć po tym – jak miasto zezwala developerom budować bloki – w losowych, wolnych miejscach, nie wspominając już o skandalicznym postępowaniu z Bojarami i obecnie z dawnymi “Chanajkami”.
Ulica Jurowiecka ma też fragment charakteru zabytkowego – to dom stojący przy samym rondzie. Miejmy nadzieję będzie stał tam jeszcze długo.
Te miejsca są absolutnie magiczne! To południowo-wschodnia Wysoczyzna Białostocka
Pogoda za oknem nie rozpieszcza, ale każdy kto kocha aktywnie spędzać czas powtarza, że nie ma złej pogody tylko za mało warstw ubrania. Idąc tym tropem możemy Wam zaproponować niesamowitą wycieczkę w miejsca, które są mało znane, ale wyjątkowe. Być może dopiero zyskujące na popularności turystycznej. Mowa tu o terenach, które formalnie leżą na granicy powiatów białostockiego i hajnowskiego, lecz logika nakazuje, by były odrębnym bytem – bo ani one nie są związane z Hajnówką ani z Białymstokiem. Mowa tu o terenach między Wysoczyzną Białostocką a Wysoczyzną Wołkowyską.
Najlepiej wyruszyć, gdy będzie jeszcze bardzo wcześnie, by załapać się na piękny wschód słońca. Najpierw kierujemy się na Zabłudów, następnie odwiedzamy Krainę Otwartych Okiennic – czyli Soce, Puchły i Trześciankę. Po drodze być może miniemy żubry. Kolejnym punktem powinna być Narew, z której udajmy się do Narewki. Po drodze w Trześciance, Narwi i Narewce zobaczymy 3 różne cerkwie – każda przepiękna. Następnie jadąc przez Olchówkę w stronę Siemianówki powinniśmy zatrzymać się w okolicach miejscowości Pasieki – tam znajduje się wieża, z której można przy odrobinie szczęścia podejrzeć żubry.
W samej Siemianówce ciekawym miejscem są tory kolejowe, które biegną przez Zalew. Co prawda zobaczymy tylko początek tej trasy, ale jest to miejsce klimatyczne. Kolejnym przystankiem powinny być Bondary. Tam zarówno z pomostu jak i z wieży można podglądać naturę i sam zalew. Kolejnym punktem naszej wycieczki powinna być Jałówka – na którą skręcamy w okolicach Juszkowego Grodu. Ta przygraniczna miejscowość słynie z ruin kościoła, które warto zobaczyć. Następnie kierujmy się wzdłuż granicy na północ mijając przepiękne i malownicze Mostowlany i Świsłoczany nad rzeką Świsłocz. Między Turowem a Gobiatami znajduje się dawne przejście graniczne kolejowe. Tam również jest bardzo klimatycznie.
Później jadąc dalej na północ powinniśmy pojechać przez Chomontowce do miejscowości Rudaki by zobaczyć jak wygląda koniec świata – na końcu drogi. To również miejsce niezwykle piękne. Podróż zakończmy w Kruszynianach – gdzie jest meczet i cmentarz tatarski. Tam też warto spróbować lokalnej kuchni. Jeżeli komuś mało wycieczek to warto pojechać do Gródka, Michałowa i wrócić do Białegostoku przez Żednię. Po drodze zobaczymy kolejne urokliwe cerkwie, a także niesamowite leśne krajobrazy.
Białystok jest zadłużony po uszy! Powstanie wieża kontroli lotów na Krywlanach.
Prezydent Tadeusz Truskolaski zaraz po zaprzysiężeniu na nową kadencję pokazał światu projekt nowego budżetu. Ten będą zatwierdzać radni. Jako, że w końcu włodarz ma w radzie większość, to tym razem nie będzie tych samych cyrków co każdego roku, gdy rada była do Truskolaskiego w opozycji. Budżet Białegostoku na 2019 rok jest tak skonstruowany, że trzeba będzie pożyczyć 248 mln zł zł. Miasto planuje pożyczyć 100 mln zł w Europejskim Banku Inwestycyjnym, a także 147 mln zł w Polsce z czego 55 mln zł trzeba będzie zapłacić na poprzednie kredyty i obligacje. Ponadto trzeba będzie jeszcze sfinansować deficyt – b. Koszt obsługi długu publicznego kosztować będzie prawie 20 mln zł.
– Budżet na przyszły rok można porównać do rozpędzonego pociągu, którego nie da się szybko zatrzymać. Czekają nas więc duże inwestycje, ale nie zabraknie też mniejszych, spełniających oczekiwania i potrzeby mieszkańców białostockich osiedli. – tak barwnie przedstawił swój projekt Truskolaski. To że miasto musi się rozwijać, inwestować a jednocześnie pełnić zadania publiczne zgodnie z ustawą – nie ulega wątpliwości. Czy po raz kolejny musimy się zadłużać? Ile dokładnie Białystok wisi swoim pożyczkodawcom? Tego dokładnie nie wiadomo bo jeszcze rok 2018 się nie skończył, ale prognozy mówią, że 31 grudnia 2019 roku będziemy mieli dług w wysokości 993,2 mln zł. Tak, prawie miliard złotych!
Projekt budżetu to opasła księga, która liczy sobie 190 stron. Dlatego ufając tylko komunikatom urzędników można by było stwierdzić, że wydawanie tak dużych pieniędzy jest zasadne. Po zajrzeniu do projektu wynika jednak zupełnie coś innego. Pierwsze pytanie nasuwa się gdy zobaczymy ile kosztuje nas utrzymanie nierentownej spółki “Stadion Miejski”. Miasto dopłaci na jej utrzymanie 14,73 mln zł. Nie będzie to kasa na inwestycje tylko na bieżącą działalność. W budżecie wpisana jest także hala widowiskowo-sportowa, na którą miasto w 2019 wyda pierwsze 100 000 zł ze 120 mln zł. Po co nam ta hala? Dziś większe imprezy mogą odbywać się na stadionie. Skoro miasto musi finansować bieżącą działalność spółki na kwotę 14,73 mln zł, to ile będziemy dokładać do funkcjonowania hali?
Miasto planuje wydać także 3 mln zł na eksperyment pod tytułem “Lotnisko w Krywlanach”. W budżecie jest plan budowy wieży kontroli lotów, budowa zbiornika paliwa i hangaru na samoloty na Krywlanach. Wszystko to za 3 mln zł. Tu jednak jeżeli powiedziało się A – i zbudowało pas startowy, trzeba powiedzieć B i dobudować resztę. Jednak warto z tym poczekać na certyfikację lotniska. Dlaczego? Bo może się okazać, że trzeba będzie wydać najpierw kupę pieniędzy na dostosowanie Krywlan do przyjmowania samolotów. A wybudowanie wieży, zbiornika i hangaru to również jego późniejsze utrzymanie. Po co więc budować zawczasu? Chyba że Tadeusz Truskolaski już coś wie, czego nie wiemy na temat zadań do wykonania na potrzeby certyfikacji.
Na same inwestycje miasto wyda 525 mln zł. Same drogi będą kosztować 378 mln zł. Tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że jest to potrzebna inwestycja. Tadeusz Truskolaski zaskarbił sobie największą sympatię u mieszkańców właśnie inwestycjami w drogi. Gdy obejmował urząd infrastruktura drogowa w mieście była fatalna. Dziś infrastruktura drogowa, choć posiadająca irytujące buspasy i wyśmiewany system sygnalizacji świetlnej nazywany “czerwoną falą” (światła miały działać tak, by nie trzeba było stać na światłach, a działa zupełnie odwrotnie), to jednak w większości jest naprawdę wyśmienita. Wystarczy zapytać mieszkańców o opinię na temat Truskolaskiego. Każdy zaczyna mówić najpierw o drogach. W sumie miasto planuje zrealizować 149 zadań inwestycyjnych. Budowy dróg osiedlowych, remonty, modernizacje i inne tego typu przedsięwzięcia. Sama edukacja pochłonie prawie 50 mln zł.
Ścisłe centrum Białegostoku może się zmienić! Kontrowersyjny pomysł, który warto zrealizować.
Około 1000 macew spoczywa pod ziemią w samym centrum miasta. Jakiś czas temu chcieli je odkopać. Czy to dobry moment, by wrócić do tego pomysłu? Czy Park Centralny z problematycznym pomnikiem na czele powinny zniknąć z białostockiego krajobrazu? Czy zatęchła siedziba Uniwersytetu powinna stać się nowoczesnym biurowcem? Zaś pod placem parking podziemny. To wszystko warto zrealizować. Potrzeba tylko śmiałej decyzji.
Cmentarz żydowski z lotu ptaka. Zdjęcie lotnicze z 1939 roku.
W dawnym Białymstoku między ul. Sosnową, Odeską, Surażską oraz Mińską znajdował się cmentarz żydowski. W 1890 roku otwarto nową nekropolię na ul. Wschodniej. Zaś ten między czterema ulicami stał zamknięty. W 1939 roku przyszła II wojna światowa. Niemcy spalili lub wywieźli praktycznie wszystkich żydów w mieście. W 1945 roku Polska stała się krajem komunistycznym. Zaraz po wojnie cmentarz był miejscem, gdzie wysypywano śmieci a także urządzano libacje alkoholowe. W latach 1952 – 1954 głównym architektem w mieście był Michał Bałasz. To on, gdy pełnił swoją funkcję zasugerował białostockim władzom by cmentarz zasypać, by uchronić go przed dalszą dewastacją. Nikt żadnej oficjalnej decyzji nie podjął. Po prostu cmentarz zasypano. Bez ruszania nagrobków. Dlatego też przechodząc przez centrum miasta natrafiamy na park położony dużo wyżej niż reszta terenu. Pod ziemią bowiem spoczywają szczątki 1000 dawnych mieszkańców. Charakterystyczna jest też mała górka, z której każdej zimy dzieci zjeżdżają na sankach. Prawdopodobnie pod jej powierzchnią znajdują się kolejne nagrobki. Czy decyzja o zasypani cmentarza była dobra? Sądząc po tym z czego składał się dawny murek przy białostockim ratuszu, sucha fontanna na Plantach, czy też niektóre drogi – tak. Dla tych, którzy nie pamiętają – przypomnimy – wszystkie wymienione składały się z rozbitych na części macew. Jaki los spotkałby te 1000 grobów, gdyby ich nie zasypano? Zapewne taki sam.
Pomnik w latach PRL, autor nieznany
W 1972 władze zorganizowały konkurs na projekt obiektu, który miałby upamiętnić białostoczan walczących o Ziemie Białostocką podczas II Wojny Światowej. I tak w 1975 roku powstał Pomnik Bohaterów Ziemi Białostockiej, który stanął na krawędzi zasypanego cmentarza. W 1990 roku czyli już po transformacji ustrojowej postanowiono “odkomunizować” pomnik. Przybyli kapłani katoliccy oraz prawosławni, poświęcili pomnik, zaś u podnóża pomnika na kamieniu zmieniono napis. “W hołdzie bohaterom Ziemi Białostockiej poległym w walce o Polskę Ludową – Mieszkańcy Ziemi Białostockiej” został zastąpiony na “Poległym i pomordowanym za Wolną Polskę”. Doczepiono też orła w koronie. Po 25 latach od tego wydarzenia dostawiono jeszcze na wielkim głazie obok kolejne napisy “Chwała i cześć żołnierzom I i II Armii Wojska Polskiego, którzy walczyli i zginęli za wolność i niepodległość ojczyzny”. W 2011 roku członkowie Klubu Więzionych, Internowanych i Represjonowanych oraz Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego podjęli się bez pytania o jakąkolwiek zgodę modyfikacji pomnika. Jak widać dodanie napisów na kolejnym kamieniu to byłoby za mało. Dlatego doczepiono napisy “Bóg Honor Ojczyzna” zaś orzeł na górze pomnika zyskał koronę. Generalnie akcja wywołała oburzenie tylko części mieszkańców. Sam autor pomnika również wyraził swój sprzeciw. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach, zaś napisy pozostały. Na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości – kolejne osoby postanowiły doczepić kolejny napis – Niepodległość. I tak każdy po swojemu pomnik modyfikował.
Obecny pomnik – 2018
Mówi się, że modyfikowano pomnik, by go “odkomunizować”. Tak naprawdę, to jeżeli ktoś chciałby podjąć się “odkomunizowania”, to musiałby zająć się całym otoczeniem. Sam pomnik, stojący obok dawny “Dom partii”, a także siedziba sądu są wybudowane w stylu socrealistycznym – czyli charakterystycznym dla czasów polskiego komunizmu. Wszystko to szare, monumentalne budynki, które dodatkowo stały się zabytkami. Dlatego też wszystko co stoi wokół Placu NZS (dawniej Uniwersyteckiego) jest jednym wielkim pomnikiem komunizmu w centrum Białegostoku. O ile wyburzenie budynku sądu byłoby problematyczne, to zmiana elewacji na podobną – jaką ma Sąd przy ul. Mickiewicza już nie takie straszne. Zamiast “Domu partii” wybudowanie w tym miejscu normalnego, nowoczesnego biurowca także nie byłoby takie straszne. A pomnik? Wyburzyć i postawić nowy – Pomnik Bohaterów Białegostoku – przy, którym znalazłoby się miejsce do upamiętnienia wszystkich tych, którzy walczyli o Białystok. Do którego doczepianoby kolejne tablice czy inne kamienie za każdym razem, gdy będzie trzeba. Sam pomnik natomiast powinien stanąć na środku Placu NZS.
Park Centralny należałoby natomiast rozkopać, macewy wyczyścić, a teren symbolicznie ogrodzić tworząc lapidarium. Warto tutaj dodać, że nekropolia ta powstała w 1760 roku, zatem byłoby to odkopanie prawdziwego 258-letniego zabytku, a nie pamiątek po komunie. Takie lapidarium z miejsca stałoby się wielką atrakcją turystyczną. A wszyscy, którzy przyjeżdżają do Tykocina – nie omijaliby też Białegostoku.
Pomysł całkowitej zmiany ścisłego centrum miasta być może jest śmiały, ale warty realizowania nawet nie w imię ideałów “odkomunizowania”, lecz z racjonalnego punktu widzenia. Przede wszystkim – Uniwersytet chce się pozbyć śmierdzącego jaja – jakim jest dawny “Dom partii”. Dlaczego śmierdzącego? Bo taniej jest ten zatęchły budynek wyburzyć niż wyremontować. Poza tym nie oszukujmy się, nie jest to żadna perła architektury tylko zwykły, betonowy kloc. Pomnik? Stał się własną karykaturą. Nawet jeżeli intencje pomysłodawców doczepiania do niego były słuszne, to wykonanie spowodowało, że obecnie coś co ma upamiętniać bohaterów prezentuje się komicznie szare, brudne, betonowe kloce z tymi wszystkimi napisami – złotymi, srebrnymi w różnych stylach. A na tym wszystkim czarny orzeł w koronie.
Sam park też jest bezużyteczny. Wspomniana górka, pod którą zapewne są szczątki służy do zjeżdżania na sankach zimą. Ławeczki najczęściej odwiedzane przez meneli. Taki wniosek można wyciągnąć po ilości i częstotliwości patroli tego miejsca. Jest też plac zabaw – jeden z wielu. O tym, jak beznadziejny jest ten park może świadczyć pewna “afera” z 2014 roku. Rządząca wtedy miastem Platforma Obywatelska chciała w parku tym urządzić piknik z okazji częściowo wolnych wyborów – 4 czerwca. Wywołało to oburzenie ze względu właśnie na spoczywające szczątki. Ostatecznie z pomysłu się wycofano. Z tego też samego powodu wybuchła “afera”, gdy na Rynku Siennym zorganizowano pokazy mody i dużą imprezę. A to wszystko na szczątkach dawnych mieszkańców miasta – ewangelików. Dziś to teren pusty i ogrodzony, gdzie podobno miał powstać jakiś pomnik i miejsce zadumy. Na razie nic się nie dzieje.
Podsumowując należy zadać sobie pytanie – co jest atrakcyjniejsze? Betonowe kloce, zatęchły budynek przypominające komunizm i bezużyteczny park? Czy też prawie 260-letni zabytek, nowoczesny biurowiec oraz pomnik bardziej funkcjonalny i zaprojektowany na nowo przez artystę, który ma poczucie estetyki a nie samozwańczych dekomunizatorów? Warto też zbudować w końcu parking podziemny – pod placem – do czego przekonywaliśmy w innym tekście. Pomysł jest kontrowersyjny, ale warto go zrealizować.
fot. główne: Autor: T. Sumiński, źródło: http://www.ladniej.uwb.edu.pl/
Pasaż Warnholca– najstarsza galeria handlowa w Białymstoku
Dziś odpoczniemy od Placu Bazarnego i tworzącej jego pierzeje zabudowy uwiecznionej w 1897 r. przez Józefa Sołowiej- czyka na fotografiach włączonych do albumu „Widoki miasta Białegostoku”.
W przeszłość Białegostoku zabierze nas prosty i najmniej spodziewany przedmiot – łyżka do butów, którą niedawno kupił białostocki kolekcjoner, Mieczysław Marczak. Nie byłoby w niej nic niezwykłego, gdyby nie informacja wygrawerowana na jej odwrocie.
Jest to zapisana w języku rosyjskim winieta firmy „Magazyn obuwia S. N. Nowik”, która mieściła się w Białymstoku w tzw. „Pasażu”.
Właściciel zadał pytanie o wyjaśnienie tych informacji za pośrednictwem portalu społecznościowego, pytało mnie o to także kilka innych osób. Pomyślałem więc, że dzisiejszy tekst poświęcę właśnie historii Nowika i jego sklepu, z wyposażenia którego pochodziła łyżka do butów, opowiem także o tajemniczym „Pasażu”. Nie ma wątpliwości, że ły żka z rosyjskoj ęzycznym napisem pochodzi sprzed I wojny światowej.
Aby dowiedzieć się więcej o właścicielu i jego sklepie zajrzałem do pochodzących sprzed 1915 r. ksiąg adresowych. Wśród reklam białostockich przedsiębiorców opublikowanych w tzw. kalendarzu podręcznym na 1913 r. udało się odszukać afisz składu S. Nowika, w którym klienci mogli kupić „eleganckie i trwałe obuwie”. Jednocześnie odnotowano w nim bardziej precyzyjny adres firmy – działała ona przy ul. Tykockiej w domu Warnholca.
Kolejna księga adresowa „Fabryczny Białystok” z 1914 r. również odnotowuje sklep obuwniczy S. N. Nowika dodając, że mieścił się on przy wspomnianej ulicy, ale w „Pasażu Warnholca”.
Tym samym wiemy już, że dom Warnoholca przy ul. Tykockiej jest odnotowanym na łyżce „Pasażem”. Zanim skupimy się na adresie, zacznijmy od personaliów właściciela. Żeby je poznać trzeba było w pierwszej kolejności przejrzeć cudem zachowaną księgę świadectw przemysłowych, wykupionych przez białostockich przedsiębiorców w grudniu 1914 r.
W dniu 29 grudnia, pod nr 579, odnotowano Sendera Hirsza Noskowicza Nowika, właściciela składu obuwia, co jednoznacznie identyfikuje naszego bohatera. Zresztą wiadomo, że działał on nadal po 1919 r., a w rejestrze handlowym Sądu Okręgowego w Białymstoku znajdujemy wpisaną w 1922 r. firmę „Pracownia i sprzedaż obuwia Sender Nowik”. Niestety na jego temat mamy niewiele informacji.
Nie miał on nic wspólnego ze znaną białostocką rodziną fabrykancką Nowików. Jego ojcem był Nosko Nowik, ale w księgach metrykalnych miejscowej gminy żydowskiej nie ma żadnych dokumentów związanych z jego osobą. Po raz pierwszy w Białymstoku został odnotowany w 1912 r., gdy został wciągnięty na listę uprawnionych do głosowania w wyborach do Dumy. Nowik działał nadal w okresie międzywojennym wynajmując lokal handlowy u Warnholca.
W 1922 r. „Dziennik Białostocki” donosił o tym, że pani Nowik (a więc Sender był żonaty) sprzedała parę „pantofli prunelowych” Annie Maranc. Wyroby zakładu Nowików okazały się trefne i w momencie pierwszego wdziewania pękły, dlatego też redakcja zachęcała do wystrzegania się od zakupów w tej firmie.
Notka prasowa nie zaszkodziła reputacji przedsiębiorstwa, które działało jeszcze w 1935 r. i zapewne przetrwało do II wojny światowej. Od momentu założenia niedługo przed 1913 r. do 1939 r. firma Sendera Nowika działała we wspomnianym „Pasażu” położony przy ul. Tykockiej w domu Warnholca, który w okresie międzywojennym przyporządkowany był do ul. Lipowej 6 (a więc na odcinku między dzisiejszymi ulicami Spółdzielczą i I. Malmeda).
Myślę, że wielu pasjonatów białostockiej historii zna ten adres oraz nie jeden raz spotkali się z Pasażem Warnholca. Wypadnie więc powiedzieć także kilka zdań także o właścicielu domu, w którym pracował Nowik. Wiadomo, że Warnholc urodził się ok. 1859 r., a do Białegostoku sprowadził się przed 1897 r. i został odnotowany jako właściciel sklepu z instrumentami muzycznymi, działającego w domu Halperna przy ul. Tykockiej.
Była to ta sama nieruchomość, którą na początku 1911 r. Warnholc odkupił od Halp erna. Przypuszczalnie już Halpern urządził w tym miejscu pasaż handlowy, ale białos toczanie przed II wojną światową kojarzyli go głównie z Warnholcem.
Były to dwie piętrowe kamienice ustawione od strony ul. Lipowej i od strony ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny), posiadające oficyny boczne tworzące charakterystyczną studnię, która została przez właściciela przykryta przeszklonym dachem. Wewnątrz zlokalizowano szereg lokali handlowo-usługowych, wynajmowanych do II wojny światowej przez przedsiębiorców.
Była to lokalizacja prestiżowa, doskonale znana białostoczanom, o czym świadczą nie tylko sklepy oferujące wyroby o podwyższonym standardzie, ale także liczne wystawy prac miejscowych artystów, dziś uznawanych za wybitnych twórców. Rejestr handlowy wymienia także sprzedaż konfekcji damskiej Stanisława Bekisza, sprzedaż zabawek Nauma Menachowskiego, dom handlowy Bronisława Perłowskiego, sklep dodatków szewskich Stanisława Tugieman a, sprzedaż galanterii Rochli Stołow i wiele innych.
Warnholc zmarł w wieku 78 lat, ale w tragicznych okolicznościach – zasłabł stojąc na balkonie w swoim mieszkaniu od stron y ul. Żydowskiej i spadł na chodnik z drugiego piętra. Jak pisano w „Dzienniku Białostockim”, „tragicznie zmarły cieszył się w mieście popularnością, był ogólnie ceniony i poważany”.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
Kryć się! Idą chojraki z ul.Pieszej
Uliczka Piesza była krótkim i ślepym zaułkiem, odchodzącym od ul. Brukowej. Sąsiadowała ze szczególnie osławioną w Chanajkach ul. Marmurową, znaną ze swoich włamywaczy, kieszonkowców, no i panienek wystających nocami pod latarnią.
Na Pieszej, choć miała tylko kilka numerów, podejrzanego elementu także nie brakowało. W drugiej połowie lat trzydziestych policjantom z IV komisariatu dawała się zwłaszcza we znaki rodzinka Edelszetajnów. W jej skład wchodzili Felek i Brocha oraz ich synalkowie – Zelik i Alter.
Edelsztajnowie mieszkal i w lichym drewniaku pod nr 4. Naprzeciwko, pod trójką, zakwaterowany był ich krewniak Chaim Edels ztajn. Brocha przy wydatnej pomocy męża prowadziła w swoim domu noclegownię i oczywiście tajny wyszynk robionego nielegalnie bimbru.
Zatrzymywali się u niej rozmaici rajzerzy, nawet z odległego Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a także dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja dobrze znała ten adres. Były zatrzymywania. Sąd grodzki skazywał właścicieli za ich zakazane praktyki na krótkie pobyty w miejskim areszcie przy ul. Artyleryjskiej. Tymczasem trójka młodszych, ale rosłych Edelsztajnów buszowała po okolicznych uliczkach, gdzie można było się napić, zabawić i przy okazji coś zwędzić.
Sylwetki braciszków widywane były zwłaszcza stale na ul. Krakowskiej. Dokonywali oni tam kieszonkowych ekspropriacji. Zajmowali się też ordynarnym wymuszaniem pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli majchrem albo szpadryną. Za nic mieli dawną solidarność dzielnicy, której brakowało już takich autorytetów, jak choćby Jankiel Rozengarten o przydomku Jankieczkie, nieżyjący szef wszystkich miejscowych bandziorów. IV komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych chojraków z Pieszej.
5 kwietnia 1937 r. w Echu Białostockim pojawiła się notatka o tym, że Edelsztajnowie dopadli na ul. Brukowej Zelika Cywesa (Krakowska 8) i zażądali haraczu.
Kiedy ten odmówił, padło zdanie: „Zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem”. W tym samym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego Jankieczkie, który niedawno wyszedł z więzienia i starał się ogrzać nieco przy dawnej sławie ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem, a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi wprost zdębiał. Co się dzieje? Chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarczy im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie Edelsztajn ów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r.
Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on w wiadomym celu panienkę z ul. Krakowskiej. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego fundy w postaci dwóch litrów wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty – obita twarz i podarta garderoba.
Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego. Miało to miejsce również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie i ich prowodyr Zelik oskarżył gościa o donos na policję. Miał ponoć przez to odsiedzieć sześć miesięcy w więzieniu przy Szosie Baran ow ickiej. Za karę zażądał tradycyjnych dwóch litrów wódki. Majewski nie miał forsy. W ruch więc poszły pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala.
W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem krewkich Edelsztajnów. Za sponiewieranie Majewskiego sąd skazał ich na sześć miesięcy więzienia i jednocześnie zawiesił wykonanie wyroku na pięć lat. Chojraki górą !
Włodzimierz Jarmolik
Pod granicą trwały ćwiczenia żołnierzy. Jak będzie wyglądać wojna na Podlasiu?
Trwają militarne ćwiczenia “Anakonda-18”. Jednym z trenowanych epizodów była ewakuacja ludności z Gródka. I w tym miejscu należy sobie zadać pytanie co w rzeczywistości może się wydarzyć, gdyby napadła nas Rosja. Czy nasza skromna 100-tysięczna Armia (która teoretycznie ma być wzmocniona przez NATO) będzie wystarczająca, by obronić się przed napastnikiem? Czy też jak w Powstaniu Warszawskim – wszyscy mieszkańcy staną się żołnierzami? Ćwiczenia sugerują, że tereny przygraniczne mogą być miejscem walk, z których trzeba będzie ewakuować ludzi.
We współczesnych czasach ewentualna wojna nie będzie przypominać tej jaką znamy z historii. Przede wszystkim największe mocarstwa dysponują bronią masowego rażenia. Nie będą musieli wysyłać żołnierzy do walk, kiedy będą mogli załatwić sprawę potężnymi bombami. Warto jednak pamiętać, że im większa bomba tym gorsze możliwości jej transportu. Zatem mało realne jest, by ktoś na Polskę zrzucił bombę rozstrzygającą od razu wojnę. Do miniaturyzacji tego elementu zbrojenia jeszcze naukowcy nie doszli. Jednym słowem, nie ma czegoś takiego jak mała bomba atomowa.
Należy popatrzeć także na sprawę z drugiej strony. Doktryny wojenne nie zmieniają się zbyt często. Toteż Polska ma doktrynę obronną. Wobec czego należy zadać sobie pytanie czego będziemy bronić, a czego nie. Bo chyba tylko naiwny twierdzi, że będziemy w stanie utrzymać całe terytorium kraju. Kiedyś w sieci był nawet taki artykuł: Kto będzie umierać za Białystok? Z jego treści wynikało, że nikt.
Putin kilka lat temu powiedział “W 2 dni zajmę Warszawę”. Czy to zwykłe przechwałki? Nie oszukujmy się, że Polska jest w trakcie zmiany zbrojenia na nowe, które potrwa jeszcze wiele lat. Wiadomo, że na pierwszy ogień pójdzie największy szrot. Kto normalny rzuci co najlepsze na początek, by potem bronić się złomem? Dlatego też konkluzją gródeckich ćwiczeń “Anakonda-18” oraz faktu, że nasza armia nie jest zbyt mocna w porównaniu z rosyjską, powinno być stwierdzenie – że podczas ewentualnej wojny – każdy powinien uciekać z Podlasia – najlepiej na południowy zachód. Tam na wojska wszyscy poczekają na wojska napastnika najdłużej.
Na pocieszenie rzucimy tylko, że Rosja niechętnie wychylać się będzie jednak na zachód. Jedyne co może interesować potencjalnego agresora, to dostęp drogą lądową do Kaliningradu (przez przesmyk suwalski) oraz ziemie Ukrainy i Lubelszczyzny, które mają realną wartość rolniczą. Dalsza ekspansja nie ma ekonomicznego sensu. Poza tym Chińczycy tylko czekają by nastąpił odpowiedni moment, by zająć Syberię.
Z życia miasta – 1932 r.
Powstanie nowa linia kolejowa w regionie? A może nowe województwo?
Dużo się dzieje w inwestycjach kolejowych województwa podlaskiego. Tak jak Łomża była odcięta od ruchu kolejowego, tak prawdopodobnie zostanie. Inwestycja na odcinku Łapy – Śniadowo – Łomża stoi pod znakiem zapytania. Wszystko dlatego, że PKP PLK SA – inwestor – nie ma wystarczająco dużo pieniędzy na wszystkie inwestycje. Brakuje 75 mln zł, które spółka chce przesunąć właśnie na remont odcinka Kuźnica – Geniusze oraz bocznicę Bufałowo pod Sokółką, które dla województwa podlaskiego są uznane za strategiczne. Rewitalizacja linii kolejowej z Łap do Śniadowa spółka PKP PLK chciałaby umieścić na listę rezerwową zaś do krótkiego odcinka Śniadowo – Łomża wykonać tylko dokumentację projektową.
Co ciekawe zamiary spółki zbiegły się w czasie z decyzją ministra infrastruktury, który chce by za niecałe 10 lat przez Łomżę przebiegała linia kolejowa łącząca to miasto z Warszawą i Mazurami. Kuriozalne by było gdyby, pociągiem można było dojechać z Łomży wszędzie tylko nie do Białegostoku. A może ktoś szykuje reformę samorządową i Łomża ma trafić do upragnionego Mazowsza? Kiedyś Jarosław Kaczyński był zwolennikiem zmian samorządowych – szczególnie optował za powstaniem jeszcze jednego województwa na Pomorzu. Być może jest i jakaś potajemna oferta również dla Łomży i innych pobliskich miast?
Nie od dziś wiadomo, że funkcjonowanie w ramach mazowieckiego takich miast jak Siedlce, Sokołów Podlaski, Ostrów Mazowiecka, Przasnysz, Ostrołęka oraz podlaskiego takich miast jak Łomża, Grajewo, Kolno czy Zambrów to zwyczajna pomyłka. Nie raz padały przecież głosy – że Warszawa jako stolica zagrania najwięcej, kosztem właśnie reszty miast w województwie. Nie inaczej w tym kontekście jest z Białymstokiem. Jeszcze nie wiadomo co, ale chyba coś jest na rzeczy.
Idiotyczna inwestycja dobiega końca. Mamy się cieszyć?
Idiotyczna inwestycja dobiega końca. Można już bez większych przeszkód jeździć do Supraśla. Tylko w jednym miejscu To, że nowa droga do podbiałostockiego uzdrowiska jest potrzebna – wiedzieli wszyscy. To, że powstanie karykatura drogi – wzbudziło wiele kontrowersji.
Zacznijmy od przypomnienia. Droga biegnie przez Puszczę Knyszyńską. Inwestor – Podlaski Zarząd Dróg Wojewódzkich postanowił błyskotliwie wziąć pieniądze na drogę z Unii Europejskiej. Problem w tym, że projekt był “za tani”. Wymyślono więc budowę idiotycznej, wielkiej estakady pośród drzew, by zawyżyć wartość projektu. Kierowcy jadąc będą po bokach widzieć ich czubki. Cay szkopuł w tym, że by brać pieniądze unijne należy dysponować wkładem własnym. Zapytani przez nas specjaliści od budowania dróg nie mieli wątpliwości – wyremontowanie drogi Białystok – Supraśl bez cyrków w postaci estakady było możliwe za pieniądze z wkładu własnego.
Po co więc ta cała farsa? Odpowiedź w powyższym filmie.
Samuel Pisar – Białostocki doradca Kennedy’ego
Doradca prezydenta Kennedy’ego, laureat pokojowej nagrody Nobla, adwokat i dyplomata światowej sławy. Jego książkę “Z krwi i nadziei” przetłumaczono na 20 języków. To jeszcze jeden słynny białostoczanin, o którym we współczesnym Białymstoku wiele się nie mówi.
Samuel Pisar urodził się w 1929 roku w znanej żydowskiej rodzinie. Jego mieszkająca przy ulicy Dąbrowskiego rodzina posiadała kilka budynków, halę wynajmowaną na różne miejskie uroczystości i pierwszą w mieście firmę taksówkarską. Jeszcze przed wojną matka Samuela namawiała rodzinę na wyjazd do krewnych do Australii, lecz ojciec, Dawid Pisar, był za bardzo związany z Białymstokiem i ogółem z Polską.
Dawid służył w polskim wojsku podczas kampanii wrześniowej. Podczas sowieckiej okupacji przed wywózką na Syberię uratowała ich jego miłość do samochodów. W 1940 roku Sowieci planowali wywieźć na Syberię tak polskich jak i żydowskich “wyzyskiwaczy”. Gdy NKWD chodziło po domach i robiło listę “burżujów”, Dawid wracał akurat z garażu cały usmarowany smarem, dzięki czemu nie został zapisany jako “bogacz” i “wróg ludu”.
Mimo wszystko źle się żyło Pisarom pod sowiecką okupacją i wraz z czasem głowa rodziny dała się namówić na wyjazd. Pozwolenie na wyjazd przyszło jednak zbyt późno i wkrótce do Białegostoku wkroczyli Niemcy.
Trzech kuzynów Samuela zostało rozstrzelanych zaraz po wejściu Niemców. Jego babcia i wujek trafili na łapankę i zaginęli. Ojciec ratował dzieci z getta i powierzał je okolicznym chłopom. Został jednak złapany i wraz z innymi został rozstrzelany w lesie w Pietraszach. Samuel z matką i siostrą przeżyli powstanie w gettcie, lecz wkrótce po jego likwidacji zostali rozdzieleni i obie zginęły.
Mały Samuel przeszedł przez aż 8 obozów: Majdanek, Oświęcim, Bilzin, Oranienburg, Sahsenhausen, Kaufering, Dachau, Leonberg. Gdy został wyzwolony przez Amerykanów, nie chciał wracać do komunistycznej Polski, ani do miasta, w którym przeżył piekło i w którym nie pozostał już nikt z rodziny i bliskich. Zachował jednak w sercu miłość do przedwojennego Białegostoku, miasta jego dzieciństwa.
Po wyzwoleniu, zdeprawowany przez obozy nastoletni Samuel mieszkał w Niemczech i zajmował się między innymi przemytem. Wkrótce jednak odnalazła go ciotka mieszkająca w Paryżu, a następnie pojechał do krewnych w Australii, którzy starali się go “naprostować”. Zaczął studia prawnicze i zrobił doktorat na Harwardzie oraz w Sorbonie.
Karierę zrobił bardzo szybko. Już w wieku 27 lat, bo w 1956 roku był doradcą generalnym UNESCO w Paryżu, a cztery lata później został doradcą prezydenta Johna Kennedy’ego. W 1962 roku założył międzynarodową firmę adwokacką. Z jej usług korzystały największe spółki świata oraz osoby prywatne, m.in. Elizabeth Taylor, Henry Ford i Steve Jobs. Oprócz tego angażował się politycznie. Walczył o wolność dla więźniów politycznych, oraz działał na rzecz złagodzenia stosunków między państwami zachodnimi, a ZSRR i Chinami. W 1973 roku został nominowany do pokojowej nagrody Nobla.
Jego książka “Z krwi i nadziei”, gdzie opisuje dzieciństwo w Białymstoku, piekło getta, obozów i późniejsze, wygrane jak na loterii życie, została przetłumaczona na 20 języków i stała się światowym bestsellerem. Białystok odwiedzał kilkakrotnie, pierwszy raz w 1961 roku, a ostatni raz w 2009. Białystok miał w jego sercu specjalne miejsce, choć wiązało się z nim wiele bolesnych wspomnień. Pisar zmarł w 2015 roku.
Edward Horsztyński
Białostockie symbole Niepodległości
Gdy myślę o Białymstoku właśnie w kontekście święta Odzyskania Niepodległości, to zawsze najpierw pojawia mi się ten nasz skomplikowany los.
Droga do niepodległości zakończyła się w Białymstoku dopiero 19 lutego 1919 roku. Od 1919 roku w Białymstoku świętowano „podwójnie”. Ot taka nasza tradycja. Druga myśl o naszym mieście w związku z niepodległością wiedzie mnie już na spacer po Białymstoku. Spacer mający na celu poszukiwanie pamiątek.
Zacząłbym chyba od Parku Konstytucji 3 Maja. To pierwsza w mieście po odzyskaniu niepodległości zrealizowana inicjatywa podkreślająca niepodległy byt. Podjęli ją radni miejscy jeszcze w 1919 roku.
Najważniejszą pamiątką jest z pewnością kościół Św. Rocha, który jest przecież dziękczynieniem za odzyskanie niepodległości. Ale w ten sam nurt wpisuje się też gmach Teatru Dramatycznego i o nim dziś słów kilka. O budowie teatralnego budynku zaczęto oficjalnie mówić już w 1919 roku.
Redaktor naczelny Dziennika Białostockiego – Benedykt Filipowicz w artykule „Teatr i miasto” stwierdzał kategorycznie, że „wielkie miasto musi posiadać teatr”. Przytaczał argumenty, że właśnie teatr jest instytucją, która kształtuje gusty, ale przede wszystkim postawy obywatelskie i patriotyczne. Postulował więc, aby nowa rada miejska, która zostanie wyłoniona po wrześniowych wyborach „na jednym z pierwszych posiedzeń swoich poweźmie uchwałę” o utworzeniu teatru.
W kolejnym swoim artykule Filipowicz powracał do poruszanej kwestii. Do krzewienia patriotyzmu i kultury polskiej dołożył jeszcze rozrywkę. Argumentował, że w Białymstoku oprócz kinematografów i urządzanych zabaw nie ma innych rozrywek. Pisał więc, że „w Białymstoku potrzebny jest nie tyle teatr dla inteligencji, ile dla mas szerszych o niższym wykształceniu, a więc teatr popularny, ludowy, któryby wystawiał sztuki interesujące i bawiące te masy szersze, a więc sztuki patriotyczne, historyczne, a poza nimi sztuki popularne ze śpiewem i tańcami – albowiem szerokie masy ludności szukają w teatrze przede wszystkim zabawy i rozrywki”. Z czasem zamysł ten zaczęto łączyć z ogólnopolską akcją budowy Domów Ludowych.
W lutym 1921 roku Stowarzyszenie Robotników Katolickich postanowiło przystąpić do budowy Domu Ludowego. Dziennik Białostocki informował, że „sprawa ta olbrzymiej doniosłości dla naszego miasta jest na zupełnie dobrej drodze i można mieć nadzieję, że projekt będzie wkrótce już zrealizowany”.
Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie z powodu braku funduszy. Dopiero w 1924 roku krakowski tygodnik Nowości Ilustrowane informował, że „w wojewódzkim mieście Białymstoku, rozpoczęto wielkie dzieło: budowę Domu Ludowego przy parafii katolickiej”. 9 listopada 1924 roku odbyło się poświęcenie fundamentów budynku, których część użyto w następnych latach do budowy kina Świat (obecnie Ton) przy Rynku Kościuszki.
Nowości Ilustrowane informowały, że w przyszłym okazałym budynku planuje się umieszczenie „Biura dla organizacji społecznych, kulturalnooświatowych, gospodarczych, robotniczych i rolniczych, gospodę, czytelnie, biblioteki i t. p., salę na 300 osób, oraz wielką salę teatralną na 700 krzeseł”. Zachęcając do wsparcia budowy redakcja podkreślała, że przyszły Dom Ludowy jest „zakrojony na miarę zachodnioeuropejską, szeroki w rozmiarach i różnorodny w pomysłowych urządzeniach wewnętrznych”.
Pisano, że „pomieści w sobie wszystkich co łakną czaru polskiego słowa Ojczyznę miłującego”. Nigdy nie zrealizowano jednak w całości tego projektu. Gdy przygotowywano się do zakrojonych na dużą skalę w całej Polsce obchodów 10-lecia odzyskania niepodległości, to niestety w Białymstoku ledwo napomknięto o nieudanych próbach budowy Domu Ludowego, a całość obchodów przesłonił konflikt w radzie miejskiej i dymisja prezydenta miasta Michała Ostrowskiego. Temat budowy podjęty został na początku lat trzydziestych. Wspominał o tym inż. Jarosław Seredyński, który nadzorował budowę gmachu. W 1935 roku mówił: „Wiemy wszyscy, że miasto nasze nie miało odpowiedniego budynku, w którym mieściłoby się życie kulturalne naszego społeczeństwa. Teatru Palace niepodobna brać pod uwagę, gdyż z wielu względów nie odpowiada wymogom i potrzebom ludności naszego miasta”. W dalszej wypowiedzi przedstawił w skrócie ciekawą historię poprzedzającą budowę teatru. Mówił, że „dawno już, […]w roku 1928 Rada Miejska przeznaczyła pewną sumę pieniędzy na zapoczątkowanie budowy takiego domu. Jak wiadomo, były wojewoda białostocki, a obecny minister spraw wewnętrznych p. M. Zyndram-Kościałkowski, sprawę tę przesądził. […]
Początkowo noszono się z zamiarem przystosowania domu b. Resursy Obywatelskiej do wymagań Domu Ludowego, ale projekt ten ze względu na olbrzymie koszty, związane z przeróbką upadł. Brano potem pod uwagę hotel Ritz z jego kinoteatrem, ale brak odpowiedniej sceny, jako też i pomieszczeń dla organizacji społecznych spowodowały upadek i tego projektu”. Wreszcie pod osobistym nadzorem wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i komisarza rządowego, od 1934 roku prezydenta miasta Seweryna Nowakowskiego, w 1933 roku ustalono miejsce „gdzie w niedalekiej przyszłości stanąć ma Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego.
Za odpowiedniejsze miejsce uznano plac na końcu ogrodu miejskiego na przedłużeniu osi ul. Kilińskiego. Zdecydowała tu bliskość śródmieścia oraz bezpośrednie sąsiedztwo tych terenów z województwem, magistratem i hotelem, co nie jest bez znaczenia dla przyszłego rozwoju miasta zarówno pod względem propagandowym jak i handlowym”. Uznano też, że inne jego zlokalizowanie „wpłynie ujemnie na frekwencję publiczności”.
O planowanej inwestycji rozpisywała się białostocka prasa. Podawano więc, że „Od strony ul. Mickiewicza i frontem do niej, mniej więcej w środku stanąłby Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego. Powinien on – zgodnie z projektem obejmować salę widowiskową, teatralną, odczytową, a może nawet w przyszłości mógłby się stać siedzibą biblioteki oraz towarzystw kulturalno-oświatowych. Przed Domem Ludowym w odpowiednim oddaleniu stanąć winien pomnik Józefa Piłsudskiego, jako dług wdzięczności obywateli miasta twórcy niepodległości Polski.
Tu powstałby też Ogródek Jordanowski dla dzieci. W ten sposób uzyskałoby się ładną, reprezentacyjną dzielnicę, oraz połączenie Parku Miejskiego im ks. Józefa Poniatowskiego z Parkiem 3-go Maja”. Wreszcie po zatwierdzeniu w lipcu 1933 roku projektu inż. Jarosława Girina, 2 września informowano, że „w najbliższych dniach rozpoczną się roboty ziemne przy budowie Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, jaki będzie wzniesiony w ogrodzie miejskim”.
Powołany został Komitet Budowy, który podpisał umowę z komisarzem rządowym Sewerynem Nowakowskim. Na jej mocy miasto zobowiązało się przekazać Komitetowi grunt pod budowę Domu Ludowego. Komitet zobowiązywał się zaś wybudować gmach i przekazać go miastu. Określono, że budowa ma zakończyć się najpóźniej do 31 sierpnia 1939 roku. Postanowiono również, że „w gmachu tym będzie się mieścić obok siedziby różnych organizacji kulturalno-oświatowych, tak bardzo potrzebny naszemu miastu teatr oraz estetycznie urządzona kawiarnia”.
Budowa napotykała różne trudności, od technicznych do finansowych. Wielokrotnie wyznaczano i odwoływano terminy jej zakończenia. Wreszcie 27 grudnia 1938 roku nastąpiło nieoficjalne otwarcie teatru. Nieoficjalne z powodu nieprzybycia na uroczystość marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, który zapowiedział się dopiero na maj 1939 roku. Tego terminu też nie dotrzymał, tak więc oficjalnie Teatru prawdę powiedziawszy nigdy nie otwarto. Ale to tylko procedury, białostoczanie byli dumni, że wreszcie po blisko 20 latach mają piękny teatr.
Dziennik Białostocki informował, że inauguracyjne „przedstawienie, będące równocześnie prezentacją nowego gmachu, miało nastrój odświętny i niezwykle sympatyczny… Z niezwykłą ciekawością oglądaliśmy wnętrze teatru, widownię, scenę, kuluary i foyer. Wszędzie – celowość, wygoda, solidność i wytworna prostota, a przy tym rozmach prawdziwie wielkomiejski. Fotele wygodne, przejścia szerokie, scena obszerna, głęboka, światła doskonale rozmieszczone i co z największym naciskiem podkreślić należy, co jest największym kunsztem budowy wnętrz teatralnych – akustyka doskonała. Na parterze wszak akustyka bez zarzutu. Podczas antraktu schodzi publiczność z balkonu i chwali, że tam słychać bardzo dobrze. Jeżeli wspomnimy jeszcze dobre ogrzanie teatru, wygodne i obszerne szatnie oraz pięknie prezentujący się dojazd, odpowiednio oświetlony, a całość da jak najlepsze wrażenie. W tak miłym otoczeniu i w warunkach, na jakie publiczność nasza całe lata z niecierpliwością czekała – odbyło się przedstawienie wesołej komedii (Stefana] Kiedrzyńskiego) Cudzik i Ska. Wystąpił zgrany zespół Teatru Objazdowego”.
Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego
Bolesław Augustis – przed wojną zrobił tysiące zdjęć białostoczanom. Można je obejrzeć w sieci
Jako 20-latek przyjechał z rodzicami oraz rodzeństwem do Białegostoku z Nowosybirska w Rosji. Tam ukończył szkołę fotograficzną, w dzisiejszej stolicy województwa podlaskiego natomiast pracował jako pomocnik w zakładzie fotograficznym mieszczącym się przy Rynku Kościuszki. Po 3 latach od przyjazdu założył własny zakład “Polonia Films”, który mieścił się przy ul. Kilińskiego. Mowa o Bolesławie Augustisie. Był to fotograf, który uwiecznił na kliszach przedwojenne miasto i mieszkańców.
Choć fotograf zmarł w 1995 roku, to jego wielka dokumentacja fotograficzna po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 2004 roku. Stało się tak przypadkiem, gdy dwaj chłopcy odnaleźli negatywy w opuszczonym domu. Potem trafiły one w ręce ówczesnego fotografa Grzegorza Dąbrowskiego, który pokazał światu na łamach Gazety Wyborczej niektóre ze zdjęć Augustisa. Wtedy też sensacyjne odkrycie zostało opisane po raz pierwszy.
Do 2018 roku udało się oczyścić oraz przeprowadzić konserwację 5 tysięcy negatywów. Jeszcze drugie tyle czeka w kolejce. Dzięki stypendium ministerstwa kultury fotograf mógł zdigitalizować odbitki. Dziś możemy je oglądać na stronie internetowej www.albom.pl – naprawdę warto!
Jesteśmy coraz lepiej skomunikowani z resztą kraju. To wciąż jednak za mało
Białystok jest coraz lepiej skomunikowany z resztą kraju. Wciąż jednak brakuje ważnego połączenia. Nic się nie zanosi też, by coś w tej kwestii się zmieniło. Od 9 grudnia będzie obowiązywać nowy rozkład jazdy na kolei. Będzie więcej połączeń do Warszawy. Jednego dnia będzie jeździło nawet 11 pociągów, zaś połączenie ze stolicą będzie średnio co godzinę. Ostatni pociąg z Warszawy do Białegostoku nie będzie odjeżdżać tak jak do tej pory o 20:11, lecz o 21:29. Połączenie z Warszawą jest o tyle ważne, że to duży węzeł komunikacyjny z resztą kraju. Bardzo wiele połączeń odbywa się poprzez przesiadki na dworcu centralnym. Po zmianach rozkładu jazdy będzie też inne połączenie – bezpośrednie, a mianowicie Białystok – Zielona Góra przez Poznań. Do tego pierwszego miasta dotychczas trzeba było jeździć z przesiadką.
Połączenia z Warszawą to wciąż jednak za mało. Nie jesteśmy dobrze skomunikowani z pozostałymi miastami na ścianie wschodniej. Do Lublina trzeba jechać z przesiadką przez Warszawę. Mimo tego, że są tory, które biegną przez Kleszczele i Siedlce. Ewidentnie brakuje bezpośredniego połączenia Suwałki – Rzeszów, analogicznie jak na ścianie zachodniej jest połączenie Szczecin – Wrocław.
W ostatnim czasie zostaliśmy w końcu połączeni drogą ekspresową z Warszawą. Teraz dzięki temu szybko dojechać możemy nie tylko do stolicy, ale też do Łodzi, Wrocławia czy Poznania, a nawet Berlina. Jednak dojazd na przykład do Gdańska jest już problematyczny, gdyż najpierw jedziemy ekspresową ósemką do Ostrowi Mazowieckiej, a dalej niestety trzeba jechać aż do Mławy drogą, która nie jest zbyt najlepsza. Ale na to wpływu nie mamy. Mazowsze i Mazury rządzą się swoimi prawami. Czekamy jednak na drogę Via Carpatia, która od lat powstaje i jakoś powstać nie może. Potrzebne jest tak samo jak połączenie kolejowe łączące wschodnią ścianę.
Ostatnim środkiem lokomocji, z jakiego niedługo będziemy mogli zapewne skorzystać to samolot. Białystok ma pas startowy na Krywlanach. W czasie kampanii wyborczej był to bardzo gorący temat. Jedno jest pewne. Koalicja Obywatelska, która ma większość w radzie nie powinna zaciekle walczyć z własnym prezydentem, dzięki czemu budowa małego terminala, a w przyszłości wydłużenie pasa nie powinno być takim problemem jak było przeforsowanie samej inwestycji.
Jednak jest coś jeszcze. W Sejmiku natomiast władzę Platforma i PSL oddały na rzecz PiS, które głośno mówiło o budowie lotniska regionalnego. Teraz mając tam władzę będą mogły się wykazać i wreszcie rozpocząć inwestycję, którą Platforma jeszcze rządząc wcześniej pogrzebała. Wiele już osiągnęliśmy w rozwoju transportu, ale wiele jeszcze przed nami. Trzymajmy kciuki, by bez przeszkód udało się gonić do zachodu, bo na razie mamy skromną infrastrukturę, ale zawsze to coś. Nie należy jednak spoczywać na laurach.
Amazonka awangardy Aleksandra Ekster
“Amazonka awangardy” łącząca kubizm i futuryzm. Wizjonerka, która wyprzedzała swoją epokę. Wiele jej dzieł to białe kruki warte duże sumy. Pamiętana w świecie, zapomniana w Białymstoku.
Aleksandra Ekster urodziła się 6 stycznia 1882 roku w Białymstoku. Jej matka była Greczynką z okolic Odessy, a ojciec Białorusinem, lub Żydem z Białorusi, który przeszedł na prawosławie. Był asesorem kolegialnym w Białymstoku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Grigorowicz.
W latach 1901-1908 studiowała malarstwo Kijowskiej Szkole Sztuk Pięknych i był to czas kiedy pociągał ją impresjonizm. W Kijowie wyszła za Nikołaja Jewgieniewicza Ekstera, prawnika, który należał do kijowskich wyższych sfer i to dzięki niemu wsiąknęła w środowisko kijowskich artystów i intelektualistów. Choć okres kijowski miał spory wpływ na jej twórczość, to dopiero podróżowanie po Europie ukształtowało jej styl.
W 1907 roku odbyła podróż do Paryża, gdzie poznała Guillaume’a Apollinaire’a (tak naprawdę nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki, francuski poeta polskiego pochodzenia), a dzięki niemu poznała Pabla Picassa i w kubizmie znalazła coś, czego szukała od dawna. Podobnie wielki wpływ miała na nią podróż do Włoch w 1912 roku, gdzie zafascynował ją futuryzm i poznała autorów “Manifestu futuryzmu”. Spędziła także trochę czasu w Wiedniu.
Po powrocie do domu została przyjęta dość chłodno, Kijów nie był jeszcze gotowy na awangardę, a tamtejszym artystom i wielbicielom sztuki nie podobało się nagłe przejście Ekster z impresjonizmu do kubofuturyzmu.
Dlatego od 1912 roku mieszkała na przemian w Moskwie i Petersburgu. W następnych latach znalazła się wśród najwybitniejszych przedstawicieli rosyjskiej awangardy. Była związana z grupą “Sojusz młodych” i “Bubnowy walet” (walet karo – od czarnego rombu naszywanego na odzież zesłańców z czasów carskich, znak wyrzutków). W 1915 roku związała się też z grupą Supremus Kazimierza Malewicza, tu wpisz coś tam. Wtedy też zainteresował ją suprematyzm.
Oprócz malarstwa prowadziła zajęcia z rękodzieła i zajęcia dla dzieci. Od 1916 roku pracowała w teatrze, w którym zaprowadziła prawdziwą rewolucję jeśli chodzi o scenografię, a także zaczęła projektować kostiumy.
Czytelnicy zapewne nie raz widzieli “kosmiczne” stroje Lady Gagi, Rihanny i innych celebrytek, które w swoich kreacjach wyglądały jak nie z tej ziemi. Takie właśnie stroje projektowała Ekster. Dzisiaj wyprzedzają swoją epokę, wydają się dziwaczne i nie praktyczne, a co dopiero sto lat temu! Te stroje nie zachowały się do dziś i możemy zobaczyć je jedynie na kadrach z filmu “Aelita”. Był to radziecki film science-fiction z 1924 roku, a tytułowa Aelita była królową Marsa.
Jej stroje były jednak niepraktyczne. Dziś oglądając pokazy mody nie raz zastanawiamy się “a kto będzie nosił takie cudo?”, a co dopiero w porewolucyjnej Rosji, która była dosłownie krajem łachmaniarzy. Starała się jednak projektować także odzież użytkową i planowała stworzyć uniwersalny uniform dla robotników. Oprócz tego właśnie ona w 1922 roku zaprojektowała galowy mundur dla Armii Czerwonej.
W 1924 roku wyjechała do Paryża i tam już została. Pracowała jako wykładowca w Paryskiej Akademii Sztuki Współczesnej, a w latach 30 wzięła udział w projekcie “Les Livres Manuscrits”, którego efektem były ręcznie pisane i ilustrowane książki, wydawane w dosłownie kilku egzemplarzach, lub nawet tylko w jednym. Dziś są one warte majątek i znajdują się w prywatnych rękach. Przez całe lata 20 i 30 brała udział w wielu wernisażach na całym świecie, a jej dzieła były wystawiane obok największych europejskich mistrzów.
Wiele jej dzieł lub zwykłych szkiców jest bardzo unikatowych. Co jakiś czas trafiają na aukcje i wychodzą na światło dzienne nieznane wcześniej obrazy, rysunki, czy wymienione powyżej książki Aleksandry Ekster. Jej wiele warte dzieła są nie raz łakomym kąskiem dla fałszerzy sztuki i zdarza się, że świeżo odnaleziony, nieznany wcześniej obraz/rysunek/szkic/książka jest tak naprawdę dziełem fałszerza.
Aleksandra Ekster zmarła w Paryżu w 1949 roku.
Edward Horsztyński
Chanajki – białostocka dzielnica burdeli, bandytów i biznesmenów
Najbardziej jej znanymi twarzami byli “król” Jankiel Rozengarten, gorąca Tauba Wolfson oraz żydowski Wedel – Chaim Sofer. Przedwojenne Chanajki to białostocka, żydowska dzielnica przy której dzisiejsze złą sławą owiane osiedla socjalne na obrzeżach miasta to jamnik przy pitbullu. Dziś po tym miejscu zostało już tylko kilka budynków. Żywot Chanajek zakończyli Niemcy, gdy podczas II Wojny Światowej – spędzili mieszkańców tej dzielnicy do pobliskiej synagogi, którą następnie podpalili. Jakie były Chanajki zanim doszło do tego wielkiego mordu? Egzotyczne. Bieda mieszała się z biznesem, meliny z restauracjami, żony z prostytutkami, bandyci z uczciwymi obywatelami. Dzielnicę charakteryzowały wąskie i kręte uliczki, a także wszechobecny smród. Białostoczanie tę część miasta omijali – jeżeli nie musieli na niej nic załatwić.
Dzielnica wywiera dziwne wrażenie. Może wskutek widoków mieszkańców o bladych pomarszczonych twarzach, wolnie i sennie snujących się po ulicach, a może ponure barwy domów i otoczenia wywołują taki nastrój, a być może dzieje się tak pod wpływem opowiadań o tej dzielnicy. Dużo słyszałem o Chanajkach, dużo o nich wiem. Wiem, że są tam spelunki przestępców, tam gnieżdżą się najgorsze choroby, tam wszechwładnie panują trzej sprzymierzeńcy: Brud, Nędza i Przestępstwo. Nie mogą nie panować wśród licho płatnych robotników fabrycznych, wśród bezrobotnych, wśród chałupników, zrujnowanych sklepikarzy, niezliczonych rzeszy “niepotrzebnych ludzi”, wśród dzieci, które ojca nie znają, bo o świcie wychodzi on z domu, a wraca późnym wieczorem, gdy wszyscy już śpią. Młodzież z Chanajek przeważnie uczy się w chederach, gdzie stary mełamed wykłada “Gemarę”, “Myszne” i “Tanach”. Monotonnie upływają godziny. Ten fragment “Reflektora” z 1935 roku doskonale oddawał ducha egzotycznej dzielnicy. Dawne Chanajki miała 3 oblicza – funkcjonująca niczym holenderska dzielnica “Czerwonych latarni”, przepełniona burdelami i prostytutkami. Drugie jej oblicze było bandyckie – które porównać można było do zakapiorskiego Londynu z połowy XX wieku. Ostatnie zaś to oblicze funkcjonujące za dnia – gdzie prowadzony był normalny handel, usługi oraz produkcja. To wszystko na istniejących do dziś Młynowej, Angielskiej, Czarnej, Kijowskiej, Mławskiej, Cygańskiej, Odeskiej, ale też Krakowskiej czy odchodzące od niej nieistniejące już Orlańskiej, Cichej i Przechodniej.
Dziś to miejsce, gdzie znajdują się głównie nowoczesne apartamentowce, bloki z początku XXI wieku oraz te wybudowane w PRL. Z dawnych Chanajek zostały strzępki. Kto mieszkał na tej dzielnicy? Robotnicy, sklepikarze, ale też bezrobotni. Niemało było też prostytutek, bandytów czy zwykłych złodziei. Sprawiedliwość tutaj wymierzało się nożem lub pistoletem. Za to samo co dzisiaj w świecie gangsterów. Czyli za donoszenie policji. Gdy zdradzał mężczyzna i został na tym przyłapany mógł się liczyć z tym, że na twarz przyjmie żrący płyn. Warto tutaj dodać, że podczas wybuchu powstania w getcie – w ten sposób został zaatakowany przez żydowskie dziecko jeden z oficerów niemieckich. Konsekwencje tego czynu były straszne.
Burdele
Na Chanajkach funkcjonowało wielu sutenerów – Szmul Chazan i jego synowie Chaim i Chone. Ich nierządnice musiały oddawać połowę zysków, zaś jeżeli któraś próbowała się sprzeciwić, to była pobita oraz zastraszana. Kobiety tak bardzo bały się Chazanów, że przed sądem ostatecznie nie udało się niczego udowodnić. Sutenerstwem zajmowali się także Mednel i Zlata Wasilkowscy, Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja oraz Wiktor Morawski oraz Szaja Postrzygacz.
W okazałej kamienicy na rogu św. Rocha oraz Krakowskiej, która stoi do dziś był największy burdel w mieście. Cieszył się też “najlepszą” reputacją, gdyż prostytutki nie miały oporów, by zaoferować swoje usługi nawet młodym gimnazjalistom. Kolejne burdele znajdowały się przy odchodzącej od Krakowskiej (dziś uliczka za Urzędem Statystycznym) nieistniejącej już Orlańskiej. Tam interesy po sąsiedzku prowadzili dwaj zakapiorzy. Dzisiejsza ulica Kalinowskiego, a dawniej Sosnowa była natomiast miejscem, gdzie można było napotkać nie jedną prostytutkę, które zachęcały do swoich usług niczym znane w całej Polsce (z powodu natręctwa) panie z różowymi parasolkami.
Najbardziej rozchwytywaną prostytutką na Chanajkach (a być może i w całym mieście) była Tauba Wolfson. Raz nawet pobili się o nią dwaj mężczyźni! Inną znaną kurtyzaną była Maria Szczerbek, która przyjmowała w swoim mieszkaniu na Cichej 4. Z jej usług mogli skorzystać nie tylko Żydzi, ale też goje. Nie brakowało też przedsięwzięć rodzinnych. Jeden z burdeli połączony z meliną prowadzili Sara i jej mąż Bera Robotnik, siostra Ruchla, a także teściowa. Inne znane prostytutki to Luba oraz Maria Nestoriwian. Dziewczyny przyjmowały na istniejącej do dziś ul. Brukowej. Były też kobiety, które były zmuszane do seksu za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.
Bandyci
Na chanajskich ulicach oraz w knajpach nie brakowało też bójek. Na kartach czarnej historii miasta zapisali się tacy przestępcy jak Chaim Sarowski oraz Jankiel Kapicki. Obaj szantażowali, a także zastraszali biznesmenów a nawet policję! Oni jednak przy Jankielu Rozengartenie to były jednak małe urwisy. Ten zakapior zwany był królem Chanajek. Zamieszany był w podpalenia i podrabianie pieniędzy. Dodatkowo zarzucono mu sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni oraz organizowanie napadów. Król Rozengarten miał również własny burdel przy wspominanej Orlańskiej 6 – w pobliżu istniejącej do dziś żydowskiej szkoły. Ostatecznie Jankiel trafił do więzienia. Król miał także syna – Połtyjera. Ten również trafił do więzienia za usiłowanie zabójstwa ciotki, którą postrzelił.
Na egzotycznej dzielnicy Białegostoku istnieli również fałszerze, którzy podrabiali dolary. Nie brakowało także złodziei, którzy specjalizowali się w różnych formach tego czynu. Nie raz okradli mieszkańców wspomniani już synowie Szmula Chazana. Oprócz nich postrach siali bracia Kukawka, którzy specjalizowali się w kradzieżach sklepowych i włamaniach. Natomiast Abram Duczyński wraz z małżonką byli specjalistami od kradzieży w autobusach. Warto też wspomnieć o Szmulu Chajtowiczu, który ograbiał białostoczan na poczcie oraz w banku. Lepszego specjalisty od włamań nie było niż Antoni Ejsmont. Złodziej handlował między innymi pościelą czy ubraniami. Przechodnie zaś mogli natrafić na znanego awanturnika Mordko Lisa – który wymuszał od nich pieniądze na wódkę. Warto też wspomnieć o Szmulu Gornfinkielu – złodzieju, włamywaczu oraz oszuście. Dodatkowo przestępca prowadził burdel po sąsiedzku z Królem Chanajek – Rozengartenem. Był także prawdziwy jednoręki bandyta. Szmul Zawiński stracił rękę podczas I Wojny Światowej. Druga mu wystarczyła, by kraść.
Biznes
Jednak prostytutki, złodzieje, bandyci oraz całe knajackie towarzystwo funkcjonowało w nocy. Za dnia białostocka dzielnica była miejscem, gdzie funkcjonował biznes i produkcja. Chanajki na swoim terenie miały siedzibę gminy żydowskiej, sklepy pościelą, obuwiem i suknem, ale też z meblami kuchennymi, wapnem, watą czy cementem. Nie brakowało także apteki czy spożywczego. Na egzotycznej dzielnicy przyjmował także dentysta.
W dzielnicy naszego miasta t. zw. “Chanajki” istnieje cały szereg “fabryk lemoniady i wody sodowej”. Te pokątne fabryczki “lemoniady” mogą być śmiało nazwane nazwanemi fabrykami trucizny. Gnieżdżą się te “fabryki” w suterenach i piwnicach wśród najokropniejszego brudu. Do olbrzymich, od praczasów niemytych, zardzewiałych kotłów, nalewa się zazwyczaj surową wodę, rozcieńcza jakimś podejrzanym syropem, “gazuje się”, i rozlewa się w brudne butelki. Następnie butelki owe rozwozi się prawie do wszystkich sklepików wszelkich dzielnic. Takich “fabryk” Białystok liczy około dwudziestu. Najciekawsze jest to, że nasze władze sanitarne zdają się wcale nie wiedzieć o istnieniu tych rozsadników trucizny. Bowiem gdyby władze o tym wiedziały, to nie pozwoliłyby chyba na “fabrykowanie” tego brudu w tak skandalicznych warunkach i na zatruwanie tym fabrykantem niewymagającej ludności miasta, przeważnie proletarjatu. – Przeczytać było można w Projektorze w 1926 roku.
Na Chanajkach funkcjonowała także fabryka czekolady, którą założyć Chaim Sofer. Mieściła się ona przy ul. Sosnowej 5. Warto tutaj wspomnieć, że ulica ta zaczynała się przy dzisiejszym hotelu Cristal, biegła dzisiejszą ul. Św. Mikołaja, zaś kończyła się tak jak dziś przy Wyszyńskiego. Fabryka znajdowała się na tyłach cerkwi. Wyroby były tak pyszne, że firma była znana na całe miasto, zaś samego Sofera porównywano do Wedla. Zapatrzeć się u niego mogli nie tylko Żydzi ale także goje. Ruch był szczególnie przed świętami. Można było kupić jajka, zające, kurczaki, baranki – oczywiście wszystko z czekolady! Nie brakowało również bombonierki, pralinek i innych wymyślnych słodyczy. Warto dodać, że w fabryce Sofera było tanio, więc na słodycze mogli sobie pozwolić nawet biedni.
Żywot Chanajek i ich mieszkańców zakończyli Niemcy, gdy podczas II Wojny Światowej – spędzili wszystkich Żydów z tej dzielnicy do pobliskiej synagogi, którą następnie podpalili
Jak dawniej
Klimat Chanajek można było poczuć jeszcze kilkanaście lat temu. Te same krzywe kocie łby, pełno błota, stare domy, zanim prezydent wymienił nawierzchnię oraz wkroczyli developerzy. Dziś opisywane wyżej miejsce można jeszcze zobaczyć “wirtualnie” za sprawą Adriana Górynowicza, który dokonał cyfrowej rekonstrukcji 3D nieistniejącej już dzielnicy. Próbka poniżej.
Listopadowe wspomnienia sprzed wieku
Trudno powiedzieć, jak złodziejskie bractwo z ciasnych i brudnych zakamarków Chanajek świętowało zakończenie I wojny światowej i dzień 11 listopada 1918 r. Czy ich obchodziło, że Józef Piłsudski z więziennego Magdeburga przybył do Warszawy?
Oni pewniakiem robili swoje, tak jak za carskich stójkowych i żandarmów niemieckich podczas wojennej okupacji – kradli i kantowali! Żeby jednak uczcić nie byle jaką, bo setną rocznicę tamtych wydarzeń, przynoszących niepodległość w nowej II Rzeczypospolitej, przypominam dwie relacje ukazujące ówczesną atmosferę i nastroje ludzi.
Leon Mitkiewicz, autor wspomnień pt. „W wojsku polskim 1917-1921” jechał październikowego dnia dorożką przez Białystok i rozglądał się na wszystkie strony: „Wokół ratusza te same znane mi sklepy. Jest a jakże wędliniarnia Ostrowskiego. Jednak na wystawie nie ma nic, a dawniej wisiały tam zwoje różnych kiełbas, szynki, salcesony, najrozmaitsze kiszki. Nie ma sklepu Rosjanina Murawjewa, gdzie można było dostać przeróżne specjalne „istinnorusskije”, jak rozmaite prianniki wiaziemskie, postnyje karmeli, sacharnaja klukwa, przeróżne ryby wędzone (ojciec mój kupował tam zawsze olbrzymią sigę!), a przed wszystkim kawior ziarnisty i prasowany z białugi. To wszystko sprowadzane było wprost z Rosji.
Sklep Murawjewa stoi pustką. Obok niego, na ulicy Lipowej są sklepy znane mi od dawna: księgarnia i skład materiałów piśmiennych Gałłaja, duży sklep z materiałami bławatnymi Zylberdyka (gdzie moja matka była stałą klientką), apteki: Filipowicza, Azjensztalt a, Wilbuszewicza. Przejeżdżamy przez kamienny most na rzece Białce. Płynie ona wartko, ale wodę ma czarną jak smoła i tak cuchnącą od wylewów białostockich fabryk, że wprost zatruwa powietrze. Zaraz za mostem jest – a jakże – „buznaja” Macedończyka, malusieńki kiosk.
Przywitałem przyjemnym uśmiechem starego znajomego. Niezliczone razy chodziłem tu na chałwę i „buzu”. Dorożkarz mój, obserwując mnie, uśmiecha się i pyta: A pan, to widać jest tutejszy”. – Tak, ja jestem mieszkańcem Białegostoku, ukończyłem tutejsze gimnazjum realne, a teraz powracam po długiej nieobecności – wojna! Nic, albo niewiele się tutaj zmieniło. – Oj, proszę pana, odmieniło się bardzo dużo – nie te czasy, co było dawniej – odpowiada dorożkarz. Zacina batem konia”. Kiedy młody Mitkiewicz odwiedził dawnych znajomych i przyjrzał się baczniej białostockiej ulicy, dostrzegł ogromną bojowość ludzi. Dużymi krokami zbliżała się niepodległość. 11 listopada radość z odzyskanej wolności zapanowała również w więzieniu łomżyńskim, tzw. „Czerwoniaku”.
Tak ów dzień wspominał później nawrócony złodziej i bandyta Icchak Farberowicz, znany lepiej jako Urke Nachalnik, w swojej autobiografii „Życiorys własny przestępcy”: „Cały ten dzień, pamiętam, jakaś wroga cisza panowała na korytarzach więzienia. Przez okno, które otworzyłem, słyszałem głośną rozmowę więźniów. Rozmawiali o jakiejś rewolucji. Jakaś kobieta za murem wołała: – Chłopcy, wyganiają Szwabów, jutro was zwolnią.
Kilku z dawnych gości co tu siedzieli, przybyło też pod mur. Pokazywali rewolwery, które odebrali Niemcom i wystrzelili na wiwat. Niezadługo pojawili się też polscy żołnierze na warcie. Więźniowie zostali zgromadzeni na placu. Przemówił oficer w mundurze: – Chłopcy! Od dziś jesteśmy wolnym narodem polskim.
Niemiec został wygnany na zbity łeb. Nie będzie was więcej kuc w kajdany. Przejrzy się wasze papiery i po kolei pójdziecie do waszych rodziców, matek i sióstr”. Na wolność jednak wyszli tylko więźniowie polityczni. Kryminalni musieli swoje odsiedzieć, choć 11 listopada, tak jak inni krzyczeli co tchu w piersiach: Niech żyje Polska!
Włodzimierz Jarmolik
Wiele niesamowitych miejsc obok siebie. Warto tu przyjechać chociaż raz
Gdy tam trafimy, to możemy poczuć się jak podczas gry w ruletkę. Nie wiadomo co wypadnie. Możemy zastać głuchą ciszę, wycie wilków lub ryki jeleni. Możemy napotkać żubry lub inne zwierzęta. Jeżeli chcemy kompletnie się odciąć od cywilizacji, wyciszyć, nabrać mocy lub po prostu przeżyć przygodę, to właśnie miejsce stworzone dla nas.
Puszcza Knyszyńska jest drugim co do wielkości kompleksem leśnym na Podlasiu. Pośród drzew znajduje się wiele niesamowitych miejsc, które warto zobaczyć na własne oczy. Jednym z nich są właśnie Wyżary, na których znajdziemy przepiękny zbiornik wodny, kładkę, leśne rzeźby, bagna, rezerwat przyrody, mogiły powstańców, uroczysko, źródlisko oraz karmowisko żubrów. Zwiedzanie całości może nam zająć kilka godzin. Wyprawę warto zaplanować o świcie. Można skończyć nawet następnego dnia! Spędzenie nocy w tym zakątku będzie jedną z lepszych przygód, jakie Was może spotkać. Na Wyżary wybrać się można na dwa sposoby – samochodem oraz rowerem. Lepszy będzie ten pierwszy sposób, gdyż zwiedzanie tego zakątka Puszczy Knyszyńskiej wygodniejsze będzie w sposób pieszy. Najważniejsze będą ciepłe i nieprzemakalne buty oraz trochę jedzenia i picia. By dojechać na miejsce, wybieramy się samochodem późnym wieczorem. Plan? Usłyszeć lub najlepiej zobaczyć wilki. Te przepiękne zwierzęta prowadzą aktywność w nocy. Największe prawdopodobieństwo ich spotkania jest wtedy gdy występuje pełnia. Na niebie księżyc jest ogromny i świeci jak mocny reflektor. Noc zapowiada się ekscytująco.
Tajemnicze rzeźby
Po dojechaniu na miejsce wybraliśmy się na kładki, które przeprowadziły nas bezpiecznie przez bagno. Momentami wody było jednak sporo i trzeba było przeskakiwać, by nie zanurzyć butów. Za kładkami znaleźliśmy się w leśnej galerii rzeźb. Jedyne źródła światła to były nasze latarki oraz księżyc. Kolega postanowił zrobić “podpuchę” i poświecił najpierw na wielką drewnianą dłoń. Ja trochę zaskoczony zacząłem rzeźbę podziwiać. On w tym czasie poświecił na coś leżącego i z niepokojem w głosie zapytał “Co to jest?”. Napędził mi takiego stracha, że gotów byłem uciekać gdzie pieprz rośnie. Okazało się, że to kolejna rzeźba – leżącego człowieka. Punktem kulminacyjnym naszej wyprawy była polana, na której znajdowała się wieża widokowa. To na niej usiedliśmy, przykryliśmy się ciepłymi śpiworami, by zminimalizować zapach i zaczęliśmy oczekiwać na zwierzęta, które można by było dyskretnie sfotografować. Tym razem jednak trafiliśmy na głuchą ciszę. Tak wypadło na wyżarskiej ruletce.
Pierwszym punktem i “bazą” po dotarciu na miejsce jest zbiornik Wyżary. Znajduje się 3 km od Radunina, gdzie należy zostawić samochód, by nie łamać przepisów. Dalej pieszo. Gdy będziemy mieli 30 min drogi za sobą ujrzymy taflę wody oraz wiatę ze stołami, ławami, kominkiem i miejscem na grilla. Tam możemy się posilić. Warto pamiętać, że jeżeli zostawimy resztki, to prawdopodobnie zwabimy tym jakieś zwierzęta. Niecały kilometr na wprost za wiatą znajduje się niesamowite bagno. Jeżeli wybierzemy się tam w dzień, to w zależności od pory roku będziemy mogli ujrzeć te miejsce w niesamowitych barwach. Najlepiej pójść na koniec długiego pomostu i posiedzieć ciszy. Duże prawdopodobieństwo że usłyszymy kumkanie żab oraz śpiew ptaków. Takie dźwięki w połączeniu z zastanym widokiem powinny nas mocno zrelaksować. Innym kierunkiem są wyżej wspominane kładki, które doprowadzą nas do leśnej galerii rzeźb.
Rezerwaty, uroczyska, bagna, karmowiska
Podczas wyprawy na Wyżary warto też wybrać się trochę dalej na rezerwat Chomontowszczyzna. Napotkać tam możemy rzekę, a w jej pobliżu oczywiście zwierzęta. Choćby jelenia lub jego poroże! Obok rezerwatu znajdziemy też Źródlisko Średniej. Rozlewisko jest gospodarowane przez naturę. Tę część Wyżar warto zakończyć zwiedzając Uroczysko Piereciosy. Punktem orientacyjnym jest tam wiata oraz wielki kamień – pomnik po Powstańcach Styczniowych, gdzie znajdowało się pole bitwy w 1863 roku. Ostatnim punktem wyprawy jest karmowisko żubrów. Oczywiście samo w sobie miejsce nie jest “atrakcyjne”, ale warto w pobliżu czymś się przykryć i poczekać na żubry, by podejrzeć je w naturalnym środowisku. Zwierzę te o majestatycznym wyglądzie, spokojnie się porusza całym stadem. Jeżeli go nie wystraszymy, a najlepiej pozostaniemy dla niego niezauważeni, to z pewnością nic nam nie grozi.
Warto pamiętać, że Wyżary to tylko skrawek Puszczy Knyszyńskiej, a cały kompleks leśny przepełniony jest wieżami widokowymi, kładkami, karmowiskami, bagnami i zbiornikami wodnymi. Jeżeli “złapiemy bakcyla” na Wyżarach, to warto odkrywać resztę tego przepięknego lasu.
Nowa atrakcja turystyczna w regionie! Słowiańskie grodzisko oraz folwark
Przy okazji Święta Niepodległości pod Korycinem, a dokładnie w Milewszczyźnie zostanie otwarty Park Kulturowy. Jest to największa inwestycja zrealizowana w 2018 roku przez gminę, która wyłożyła niecały milion zł ze swoich środków oraz pozyskała 4,5 mln zł z Unii Europejskiej.
Na terenie Parku podziwiać będziemy mogli częściowo odtworzone słowiańskie grodzisko podchodzące z X wieku oraz XIX wieczny drewniany dwór i folwark z budynkami gospodarczymi. Nie zabraknie też drewnianego wiatraka, który został przywieziony z Jatwiezi Dużej. Park Kulturowy w Milewszczyźnie to planowo będzie także miejsce, gdzie turyści nie odejdą głodni. Będzie można też przenocować. O ile znajdzie się inwestor.
fot. korycin.pl
Józef Piłsudski
Kto rządził Białymstokiem ?
Powyborcza mapa Polski jest już znana. Tak się układają nasze preferencje nad urną, że często głosujemy na nazwisko, ale nawet to nie zawsze gwarantuje, że z wyników wyborów jesteśmy zadowoleni. Najwyraźniej widać ten dylemat przy wyborach prezydentów, burmistrzów i wójtów. Mimo, że za każdym z nich stoi jakaś siła polityczna, to jednak on sam swoim nazwiskiem firmuje wszystko. Po jakimś czasie mówi się więc o kadencji X bądź Y, odsuwając na dalszy plan jego zaplecze polityczne. Tak też mieliśmy w międzywojennym Białymstoku.
Niby wszystko jasne. 20 lat II RP to kadencje Bolesława Szymańskiego, Michała Ostrowskiego, Wincentego Hermanow skiego i Seweryna Nowakowskiego. Pomijam Józefa Puchals kiego, bo sprawowanie przez niego funkcji Przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Miejskiego od lutego do września 1919 roku nie wynikało z wyborów, ale z nominacji podyktowanej przejściową, tymczasową sytuacją polityczną w Białymstoku. Tak więc tych czterech przedwojennych prezydentów swoimi nazwiskami zapisało historię miasta.
Ciekawe jednak jest to, kto, jaka siła, rządziła w Białymstoku. Pierwsze wybory samorządowe z 7 września 1919 roku poprzedziła gabinetowa kampania mająca wyłonić główną siłę polityczną, która utworzyć miała radę miejską. To ona miała ze swojego grona, a nie jak obecnie mieszkańcy, wybrać prezydenta miasta.
Te gabinetowe ustalenia były bez wątpienia jedną z głównych przyczyn zaledwie 12-procentowej frekwencji wyborczej. Białostoczanie, którzy tak mizernie ruszyli do urn mogli głosować na trzy listy: parafii ewangelickiej, Polskiego Komitetu Wyborczego i Polskiego Robotniczego Komitetu Wyborczego. Mandaty uzyskali przedstawiciele tylko dwóch ostatnich komitetów.
Przytłaczające zwycięstwo, 35 mandatów na 42 miejsca w radzie, odniósł Polski Komitet Wyborczy. Był on stworzony na potrzeby wyborów z największym naciskiem na „polski”. Stąd jeszcze przed wyborami pojawiły się w nim oczywiste tarcia. W ich rezultacie powstała właśnie lista nr 3. Polski Komitet nie miał więc jednolitego oblicza polityczno-ideowego. Na czas pierwszych wyborów wystarczał fakt reprezentowania polskiego środowiska. Wśród radnych z listy nr 2 znaleźli się tak później różniący się między sobą Feliks Filipowicz, Wincenty Hermanowski czy Władysław Olszyński. Był też oczywiście Bolesław Szymański. Siedmiu radnych z listy nr 3 miało już wkrótce po wyborach stać się głównymi oponentami wszelkich poczynań większości. Był wśród nich Józef Puchalski.
Trudno zatem określić oblicze polityczne pierwszej rady miejskiej. Można też tak samo stwierdzić, że zaplecze polityczne Bolesława Szymańskiego również nie było wykrystalizowane. Jedyną podporą prezydenta w następnych latach był przewodniczący rady Feliks Fili- powicz. Gdybyśmy jednak mieli określić charakter tamtej rady, to trzymając się najprostszego podziału: lewica – centrum – prawica, lokować ją powinniśmy w centrowo-prawicowych rewirach. Już stosunkowo szybko okazało się, że wyznacznik „polski” nie był wystarczający do skutecznego rządzenia. Radą wstrząsały konflikty, a nie rzadko i skandale.
Podziały, często na tle personalnym, doprowadziły w 1927 roku do praktycznego paraliżu rady, a tym samym do zakończenia kariery publicznej Szymańskiego i Filip owicza. Kolejne wybory samorządowe odbyły się 11 grudnia 1927 roku. To już była całkiem inna sytuacja. Zgłoszonych zostało 16 list. W przeddzień wyborów lista nr 14 została przez prokuraturę unieważniona.
Stwierdzono bowiem, że „wszyscy ci kandydaci na radnych są notorycznymi komunistami”. Tym razem kampania wyborcza zaskakiwała temperaturą. Oprócz różnych odcieni politycznych chyba największe emocje budziły listy żydowskie. W zwią- zku z nimi odwoływano się do „Honoru i Sumienia Polaka Obywatela”. Nawoływano do udział u w wyborach, bo od tego „zależy ilość mandatów polskich w Radzie Miejskiej”. Ze strony społeczności żydowskiej też była duża mobilizacja. Przełożyło się to na bardzo wysoką frekwencję – 64,4 proc.
Rozkład mandatów pokazywał, że kolokwialnie rzecz nazywając – łatwo nie będzie. Do rady weszli przedstawiciele 10 list: PPS-u, Bundu, Bezpartyjnych (mniejszość niemiecka), Prawosławnych, Zjednoczonego Polskiego Komitetu Wyborczego, Rzemieślników Żydów, Zjednoczonego Żydowskiego Bloku Wyborczego, Żydowskiego Komitetu Wyborczego Właścicieli Nieruchomości, Polskiego Komitetu Wyborczego Pracy Gospodarczej i Zjednoczonego Komitetu Wyborczego byłych wojskowych. Najwięcej mandatów – 9 – miał Żydowski Blok Wyborczy, ale z innymi żydowskimi listami społeczność żydowska, która w 1919 roku zbojkotowała wybory, wprowadziła do rady aż 21 radnych na 41 mandatów.
W związku z takim rozkładem sił nową radę określano mianem żydowskiej. Prezydentem, z dużymi trudnościami, i jak się szybko okazało bez specjalnego powodzenia, został startujący z listy byłych wojskowych płk Michał Ostrowski. Znowu jest ogromna trudność gdy chcemy jednoznacznie stwierdzić, kto rządził w Białymstoku w drugiej kadencji. Wszyscy byli skłóceni ze sobą. Natomiast przedstawiciele mniejszości sprawowali głó- wne funkcje.
Przewodniczącym rady został profesor Seminarium Nauczycielskiego Roman Młyński, który uzyskał mandat z listy PPS, a zapleczem prezydenta Ostrowskiego było zaledwie dwóch radnych z listy wojskowej. To nie mogło się udać. 28 października Michał Ostrowski podał się do dymisji. Sięgnięto więc po Wincentego Hermano- wskiego, który nie sprawował funkcji radnego. Cieszył się natomiast dużym autorytetem.
Pamiętano jego pracę w samorządzie pierwszej kadencji, z której zrezygnował w 1925 roku nie zgadzając się z polityką duetu Filipowicz – Szymański. Hermanowski podjął się zadania, które już na starcie wyglądało jak „mission impossible”. Sytuację dodatkowo komplikował układ polityczny w województwie. Od połowy 1930 roku wojewodą białostockim został Marian ZyndramKościałkow ski, wywodzący się z tak zwanej grupy pułkowników, najbardziej zaufanych ludzi sanacji. Herman owski natomiast był endekiem. To skazywało go na niepowodzenie.
30 lipca 1932 roku Wincenty Hermanowski złożył swój urząd, a rada została rozwiązana. 1 sierpnia stanowisko komisarza rządowego objął Seweryn Nowakowski. Był związ any z obozem piłsudczykowskim. To, oprócz niezaprzeczalnych zasług wynikających z jego osobowości, było jedną z przyczyn powodzenia komisarza, a później prezydenta Białegostoku. Współpraca z wojewodą układała mu się wręcz wzorowo. To pozwalało Nowakowskiemu realizować ambitne plany. Kolejne wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1934 roku. Aby uniknąć sytuacji z poprzedniej rady, przez całą kampanię wyborczą podkreślano potrzebę zjednoczenia środowiska polskiego.
Oczywiście zwornikiem miał być obóz sanacyjny. Lista sanacyjna, przy bardzo wysokiej frekwencji – 79 proc. zdobyła aż 23 mandaty na 48 miejsc w radzie. Żydzi, którzy startowali z dwóch list zapewnili sobie 19 mandatów. Endecy mieli zaledwie 6 radnych. Taki podział umożliwiał Sewerynowi Nowakowskiemu realizację programu „europeizacji” Białegostoku. Ostatnie wybory z 14 maja 1939 roku niewiele zmieniły w politycznym podziale mandatów. Rada jednak praktycznie nie rozpoczęła swojej kadencji z oczywistych powodów.
Oblicze polityczne samorządowego Białegostoku z lat 1919 – 1939 trudno jednoznacznie określić. Można natomiast podzielić ten okres na dwa wyraźne etapy – przed Nowakowskim i z Nowakowskim. Temu pierwszemu towarzyszył chaos i destrukcja. W drugim dzięki Sewerynowi Nowakowskiemu Białystok zaczynał być miastem nowoczesnym.
Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskie
Niesamowite widoki Podlasia. Blogerzy szukali łosi
Czasem warto zobaczyć to, jak nas widzą inni. To co wydaje się chlebem powszednim dla wielu z nas – blogerów “Kołem się toczy” nasz region zachwycił – co pokazali w ujęciach. Głównym celem wyprawy było zobaczenie łosia. Z filmu widać, że autorzy filmu kompletnie nie mieli pojęcia jak się do tego zabrać, ale… sprawdźcie sami co z tego wyszło na koniec. Możemy tylko powiedzieć – że cieszymy się z ich wizyty i zapraszamy częściej.
To już trzeci kościół w tym miejscu. Pierwszy pojawił się w 1525 roku!
Zabłudów to miasteczko, które słynie z lodziarni, do której zawsze ustawione są gigantyczne kolejki, a także z Kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła. Jego historia sięga 1525 roku! To właśnie wtedy Zygmunt Stary nadał Aleksandrowi Chodkiewiczowi prawa do Puszczy Błudowskiej (dziś część Puszczy Białowieskiej), a 8 lat później król wydał przywilej lokacyjny miasta Zabłudowa. Gdy miasto zostało założone znajdowała się w nim już cerkiew oraz kościół właśnie.
Świątynia powstała po raz drugi w 1688 roku, po wojnach z Moskwą. Wtedy też wiele miasteczek podlaskich zostało zniszczone. Zaś w roku 1800 rząd pruski nakazał kościół rozebrać i wybudować nowy. Ostatecznie nowa świątynia została ukończona dopiero w 1840 roku, lecz konsekracja nastąpiła dopiero w 1856 roku. Zabłudowski kościół przechodził wielokrotnie prace remontowe. Ostatnie prace zakończyły się w 2006 roku. Jednak w 2008 roku ruszyła budowa nowej plebanii, gdyż starą strawił pożar.
Kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła jest zbudowany trochę na wzór Katedry Wileńskiej. Przejeżdżając przez Zabłudów warto nie tylko przyjrzeć się jej zewnątrz, ale też wstąpić do środka, by obejrzeć też niesamowite obrazy.
fot. Polimerek / Wikipedia
Tu można naładować się mocą. Wystarczy posiedzieć pośród kamieni.
Poczopek w Puszczy Knyszyńskiej to niesamowite miejsce. Znajduje się tam naprawdę wiele atrakcji. Jedną z nich jest Park Megalitów. Jest to polana w środku puszczy, w której znajdują się wielkie głazy. Cały “park” powstał z inicjatywy leśników, którzy postanowili wykorzystać wielkie głazy, które pozyskano od osób prywatnych.
Cały park składa się z 30 kamieni, które łącznie ważą około 500 ton! Całość stanowić może miejsce mocy, którą możemy posiąść siedząc na ławeczkach znajdujących się w pobliżu. Taka ilość wielkich głazów podobno kumuluje wokół siebie energię właśnie. Układ Megalitów nie jest przypadkowy. Jest powiązany ze zjawiskami astronomiocznymi – niektóre wyznaczają południe, a inne północ. Przy głazach znajdują się także tabliczki z informacjami.
Zupełnie obok parku znajduje się Silviarium – wspaniały ogród leśny, gdzie można podziwiać różne okazy sów. Moc z kamieni chyba promienieje na cały obszar, bo już po przyjechaniu można odczuć wyjątkową aurę tego miejsca. Każdy moment jest dobry, by tam się wybrać.
fot. Nadleśnictwo Krynki / Lasy Państwowe
To najczarniejszy z czarnych charakterów. Pochodzi z Podlasia.
Najbardziej znany z serialu Plebania, gdzie przez 11 lat grał najczarniejszy z czarnych charakterów – Janusza Tracza to Dariusz Kowalski, aktor pochodzący Siemiatycz. Warto wspomnieć jego postać, gdyż aktor ma bardzo duży dorobek filmowy, z którym można się zaznajomić. Dariusz Kowalski to prawdziwy talent. Można naprawdę wiele stracić postrzegając go tylko poprzez rolę Janusza Tracza.
Ostatnio Kowalski wystąpił epizodycznie w głośnym filmie “Fanatyk”, który był ekranizacją internetowej “pasty” czyli śmiesznego opowiadania rozpowszechnianego metodą kopiuj wklej (copy & paste). Aktor zagrał tam szefa lokalnego oddziału Polskiego Związku Wędkarskiego. Dariusz Kowalski pokazał się także jako prokurator wojskowy w “Prawie Agaty”, rolnik w głośnej “Drogówce”, oficerze rosyjskim w “Czasie honoru”, a także w równie głośnym “Komorniku”, gdzie pojawił się z podobnym do siebie Andrzejem Chyrą. Aktor z Podlasia to także głos dubbingowy w znanym z Netflixa “BoJack Horseman”, a także w “Załoga G” czy “Age of Empires III”.
O Kowalskim i jego związkach z Siemiatyczami nie wiadomo zbyt wiele. Przyszły aktor, urodzony w 1963 roku ukończył liceum w rodzinnym mieście w 1982 roku. Już od wczesnej młodości marzył o zawodzie aktora a w 1990 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim Pańśtwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu.
fot. Sławek / Wikipedia
Ten cmentarz ma 217 lat. Jest na nim pełno zabytków!
Za nami Wszystkich Świętych oraz Zaduszki. Nie tylko mieszkańcy Podlaskiego, ale oczywiście całej Polski w tych dniach tłumnie odwiedzali groby swoich bliskich. Przy okazji na cmentarzach odbywały się kwesty, dzięki którym można ratować zabytkowe groby. Warto tutaj od razu zaznaczyć, że te groby diametralnie różnią się od dzisiejszych. Warto ten typ architektury utrzymywać od zapomnienia. Cmentarz Katedralny w Łomży jest jednym z najstarszych w Polsce i liczy sobie 217 lat! Na terenie nekropolii znajduje się tam aż 300 grobów, które trzeba uratować przed zniszczeniem. Warto tutaj pochwalić mieszkańców Łomży, którzy w tym roku rekordowo zrzucili się na odnowę zabytków. Do puszek trafiło 52 tysiące złotych. W ubiegłym roku była to kwota w wysokości 40 tys. zł.
Łomżyńska nekropolia składa się z grobów rzymskokatolickich, prawosławnych oraz ewangelickich. Te pierwsze pojawiły się już w 1801 roku, zaś 30 lat później dołączyły te drugie, a na sam koniec te trzecie. Po jakimś czasie granice między nimi się zatarły i dziś jest to zespół cmentarny, na którym znajduje się 560 zabytkowych nagrobków w stylach klasycystycznym, neoklasycystycznym, neogotyckim, eklektycznym a nawet neorenesansowe. Na Cmentarzu Katedralnym znajdują się Dom Grabarza z 1853 roku, Kaplica Śmiarowskich z 1838 roku, Dzwonnica z 1886 roku, Kaplica ewangelicka z 1844 roku, Kaplica prawosławna z 1906 roku, a także ogrodzenie z 1879 roku. Na zabytkowej nekropolii nie chowa się już zmarłych, poza nielicznymi wyjątkami.
Jeżeli kogoś interesuje “nekroturystyka”, to na Podlasiu warto zwiedzić jeszcze inne cmentarze – rzymskokatolicki Farny w Białymstoku, a także nekropolię w Wasilkowie. Ponadto cmentarze żydowskie w Białymstoku i w Krynkach oraz cmentarze ewangelickie w Białymstoku – przy ul. Produkcyjnej oraz Wasilkowskiej. Warto także zobaczyć cmentarz tatarski w Bohonikach oraz Kruszynianach.
fot główne: Patryk Korzeniecki (Wikipedia)
Rynek Kościuszki 22 i 24. Lampy Jagustów i kapelusze Kapelusznika
Do tej pory poznaliśmy historię domów od nr 6 do nr 20, pełną podziałów własnościowych, częstych zmian praw własności oraz licznie zmieniających się właścicieli sklepów i składów.
Zdjęcie to, chociaż już kilkakrotnie stanowiło ilustrację, daje nam wciąż niepowtarzalną okazję, aby przyjrzeć się bliżej istniejącym w 1897 r. kamienicom, które po 1919 r. przyporządkowano do Rynku Kościuszki nr 22 i 24.
Na pierwszej z nieruchomości w 1897 r. stał typowy dla pierwszej połowy XIX w. murowany piętrowy dom, ustawiony szczytem do rynku i posiadający w parterze lokal handlowy, na piętrze zaś mieszkania. W głębi posesji były dostawione do niego kolejne dwa budynki.
Domy te z racji posadowienia na wąskiej działce, były rozciągnięte w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) poprzez rozbudowę o kolejne oficyny i przybudówki, tak że między poszczególnymi adresami tworzyły się charakterystyczne, wąskie zaułki w formie pasaży handlowych, gdzie lokalizowano przeróżne sklepy, składy i punkty usługowe.
Nieruchomość przy Rynku Kościuszki 22 należała w 1897 r. do braci Berka i Kałmana Gelbergów, którzy odkupili ją w 1873 r. od swojego ojca, kupca drugiej gildii Josela Gelberga. Josel z kolei stał się jej właścicielem już w 1833 r., na mocy aktu kupna-sprzedaży zawartego z Mendelem Grawe, odnotowanym już w 1825 r. jako posiadacz „domu murowanego w Rynku”, który „zaymuie z familią cały i w onym rożne przedaie towary”.
Na posesji stały wówczas dwa domy, z których drugi oddany był w dzierżawę cukiernikowi, Józefowi d’Ornani. Ciekawa to postać – urodził się we Francji około 1780 r., a do Białegostoku przybył przed 1813 r., być może jako żołnierz lub uczestnik wyprawy Napoleona na Rosję w 1812 r.
W 1813 r. ożenił się z Marianną Więcką. W drugiej dekadzie XIX w. pełnił też funkcję burmistrza, ale zapisał się na kartach miejscowej historii m.in. zorganizowaną w 1824 r. próbą usunięcia popieranego przez Żydów burmistrza Bernekera. W tym celu wysłał list protestacyjny do wielkiego księcia Konstantego, sygnowany szeregiem podpisów mieszkańców miasta. Ale niedługo później wyszło na jaw, że część podpisów została sfałszowana. W celu zbadania sprawy powołano specjalną komisję, która udowodniła winę Józefa d’Ornani.
W lipcu 1824 r. wydano wyrok, mocą którego skazano go na 35 uderzeń rózgą oraz stałą kontrolę policyjną. Powróćmy do 1897 r. Tego roku Kałman Gelberg zajmował się prowadzeniem własnej tkalni przy ul. Nadrzecznej, zaś w widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka domach funkcjonowała m.in. sprzedaż instrumentów L. Zabłudowskiego.
W 1901 r. nieruchomość odkupili małżonkowie Mowsza i Chana Jagustowie, właściciele założonego w 1886 r. składu lamp, który w 1897 r. funkcjonował jeszcze w sąsiedniej kamienicy rodziny Zabłudowskich. Właścicielami pozostawali aż do II wojny światowej, prowadząc przy Rynku Kościuszki 22 swoje przedsiębiorstwo handlujące lampami i naczyniami kuchennymi. Sąsiedni dom przy Rynku Kościuszki 24, niemal identyczny pod względem architektonicznym jak poprzednio opisane okoliczne budynki, w 1897 r. należał do rodziny Zabłudowskich.
W 1888 r. nieruchomość należała do Mejera i Elki Zabłudowskich, ale niespłacone długi spowodowały wystawienie jej na licytację, którą wygrał Szmul Zabłudowski, syn Michela. W akcie notarialnym odnotowano, że na posesji stały dwa nowe murowane piętrowe domy z piwnicami oraz także nowy, drewniany piętrowy dom, które wypełniały całą posesję od rynku do ul. Żydowskiej.
Po śmierci Szmula nieruchomość odziedziczyły jego dzieci, a w 1899 r. prawa własności otrzymali dwaj bracia – Newach i Dawid Zabłudowscy. Oni też, a następnie ich spadkobiercy, pozostawali właścicielami do II wojny światowej. Najstarszymi działającymi tu przedsiębiorstwami były: sklep z ubraniami damskimi Gotliba Hirsza, założony w 1879 r., oraz sprzedaż futer, czapek i kapeluszy należąca od 1900 r. do Abrama Kapelusznika.
W okresie międzywojennym pod omawianym adresem funkcjonowały m.in. sklep z wędlinami Marty Ginter, sprzedaż koszyków i walizek Rafaela Jeruzalimskiego, większy skład towarów bławatnych Hirsza Bramsona i Sory Łoś, czy sprzedaż dodatków szewskich Bejli Rudej. Za tydzień poznamy historię ostatnich dwóch kamienic, widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka, przyporządkowanych do Rynku Kościuszki 26 i 28.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
Mysz narzędziem zemsty
Gazeta Białostocka 1932 r.
Dworzec Główny – raj dla wszędobylskich kieszonkowców
Przedwojenny Dworzec Główny przy ul. Kolejowej wraz ze swoimi przyległościami dawał wielkie możliwości do działania rozmaitym chanajkowskim cwaniakom. Tutaj krzyżowały się drogi miejscowych kieszonkowców i wyjeżdżających białostoczan oraz przybywających gości. Swoje podejrzane interesy załatwiali, mający tam postój dorożkarze i obsługujący pasażerów tragarze. Spotkać można było naganiaczy do szulerskich stolików, farmazonów z fałszywą biżuterią, jak też proponujące usługi prostytutki.
Nocami kolejowe składy odwiedzali włamywacze poszukujący wartościowych towarów i pobliscy amatorzy wagonów z węglem. Policjanci V komisariatu ulokowanego na dworcu mieli na okrągło pełne ręce roboty z tym szemranym bractwem. Szczególne pole do popisu dworzec dawał jednak przede wszystkim doliniarzom (kieszonkowcom), którym odpowiadał panujący tam tłok, pośpiech i ogólne zamieszanie, zwłaszcza w okresach przedświątecznych i porze letniej, kiedy trwały rodzinne wyjazdy. Tłumy ludzi gromadziły się wówczas pod kasami, w poczekalniach, w bufecie, no i oczywiście na peronach. Oczekiwali na swój pociąg, żegnali się i witali. Wszędzie tam obracali się niepozorni kieszonkowcy. Niektórzy z nich w poszukiwaniu okazji do kradzieży docierali nawet do wagonów i odbywali krótką podróż w kierunku Warszawy, Wilna, bądź pomniejszych miejscowości województwa, mających połączenia kolejowe z Białymstokiem.
Wracali z łupem w postaci portmonetek, portfeli, zegarków czy większych bagaży. Od 1919 r., kiedy nasze miasto odzyskało nareszcie niepodległość, rozpoczynający swą międzywojenną działalność Dziennik Białostocki zaczął odnotowywać regularne występy dworcowych złodziei.
4 maja znalazła się w nim taka oto wzmianka: „Na dworcu w poczekalni 3-ej klasy nieujęty dotychczas złodziej wyciął z ubrania podróżnego jadącego z Rosji pugilares z 5400 rublami”. Z kolei 9 grudnia pisano: „Na dworcu kolejowym agenci policji aresztowali kilku złodziei, którzy dopuszczali się tam kradzieży kieszonkowych oraz złodzieja, który w tych dniach w Wilnie skradł 5 tys. rubli”.
W następnych latach gazetowe kroniki kryminalne niemal codziennie zamieszczały podobne wiadomości. Trwało tak aż do 1939 r. W drugiej połowie lat 20. wśród uwijających się po dworcowych pomieszczeniach penetratorów cudzych palt i marynarek odznaczał się zwłaszcza Enoch Fryszler man, młodzieniec z ul. Kijowskiej. Praktykę w zawodzie rozpoczął przy boku samego Szmula Zawińskiego, zwanego Złotą Rączką, przedwojennego doliniarza z ul. Cichej. Pełnił u niego rolę tzw. konika, drugorzędnego pomagiera, odbierającego ukradkiem zdobycz od szefa. Szybko poszedł na swoje.
Zmontował ekipę, tzw. rakietę, która tworzyła sztuczny tłok, a on zapuszczał niepostrzeżenie zwinne palce do obiecującej doliny (kieszeni). Pewnego letniego dnia 1928 r. został złapany na gorącym uczynku. Była to jego kolejna wpadka. Trafił więc na roczną kurację odwykową do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej.
W tym samym czasie co Enoch Tyszlerman w doliniarskim fachu startował także Wiktor Biryło z ul. Sosnowej. Choć cieć był starozakonnym trzymał sztamę z chanajkow ską ferajną. Chętnie pracował na dworcu.
W lutym 1925 r. Dziennik Białostocki pisał: „Aresztowano Biryło Wiktora – Sosnowa 41 za usiłowanie kradzieży na st. Białystok”. Najchętniej Biryło kradł w pociągu. Wpadł przy operacji wycinania żyletką portfela z kieszeni Icka Kapłaha, jadącego do Warszawy.
Jako recydywistę czekała Biryłę również roczna odsiadka. Dworcowym i pociągowym złodziejom z Chanajek trafiali się niekiedy osobliwi klienci. W 1925 r. okradziony został rabin białostocki Rapaport, w 1935 księżna Lubomirska, zaś w 1928 r. niejaki Mejer Aronson z Ameryki stracił na ich rzecz ponad 600 dolarów. Jak widać cudzoziemców też nie oszczędzano.
Włodzimierz Jarmolik
5 największych bitew na Podlasiu. “Gra o tron”, spalone miasta i niesamowita obrona.
Z okazji zbliżającego się 100-lecia Niepodległości Polski chcielibyśmy przypomnieć 5 największych bitew, jakie miały miejsce w naszym regionie. Walczono z plemionami, które łupiły nasze ziemie, miała miejsce także “Gra o tron”, walczono z zaborcą, a także hitlerowcami oraz komunistami. Od setek lat Polska musiała z kimś walczyć, także Ziemie Podlaskie oraz te, które przylegają do dzisiejszego województwa podlaskiego były areną walk niejednokrotnie. My postanowiliśmy przypomnieć 5 największych zbrojnych walk, które miały miejsce w naszym regionie.
Ostatni najazd plemienia. Bitwa nad Narwią (1282)
Z racji czasów bardzo odległych o bitwie nie wiadomo zbyt wiele. Zapisy kronikarskie mówią, że stoczona ona została 13 października 1282 roku pomiędzy wojskami księcia krakowskiego Leszka Czarnego a połączonymi wojskami litewsko-jaćwieskimi, których było 14 tys. Najeźdźcy wtargnęli na ziemie lubelską, a następnie po jej spustoszeniu wycofały się z wielkimi łupami. Na terenach znajdujących się między Narwią a Niemnem dogoniły ich wojska polskie w liczbie 6 tysięcy. Przyjmuje się, że bitwa mogła mieć miejsce w jednym z pięciu miejsc:
– pod Brańskiem, nad rzeką Nurzec
– nad Narwią koło Długosiodła
– pod Wasilkowem nad rzeką Supraśl
– na polach wsi Łopiennik i Krzywe
– nad ujściem Czarnej Hańczy do Niemna, nieopodal wsi Jatwieź.
Polacy najpierw doprowadzili do rozdzielenia sił przeciwnika. Wpierw uciekli Litwini, a następnie rozbito wojska jaćwieskie. Polacy dodatkowo splądrowali Wysoczyznę Białostocką czyli dzisiejsze tereny między Ziemią Sokólską, Supraślem i Biebrzańskim Parkiem Narodowym. Jeżeli ten fakt przyjmiemy jako następstwo bitwy, to najprawdopodobniej ta miała miejsce pod Wasilkowem. Rozochoceni zwycięstwem Polacy dorwali się do terenów, które mieli pod ręką. Prawdopodobnie po tej walce plemienie Jaćwingów więcej w Polsce się nie pokazało.
Gra o tron. Wojna o Podlasie (1440 – 1444)
W tym miejscu należy najpierw przypomnieć kontekst historyczny. Książę mazowiecki Bolesław IV angażował się w walki stronnictw politycznych w Polsce, które były związane ze sprawą obsady tronu litewskiego i unii polsko-litewskiej. Bolesław IV został wciągnięty w konflikt, który wybuchł po zabójstwie przyjaciela Polski – wielkiego księżego litewskiego Zygmunta Kiejstutowicza. 20 marca 1440 roku ten został zamordowany, a następnie Polacy w odpowiedzi wysłali do Wilna Kazimierza Jagiellończyka, który był namiestnikiem Władysława III Warneńczyka. Litwini jednak zaplanowali co innego. Ogłoszono Kazimierza księciem dzielnicowym (udzielnym). Polacy w odpowiedzi na to poparli syna Zygmunta – Michała Kiejstutowicza. Ten zmuszony został do ucieczki na Mazowsze. Książę mazowiecki Bolesław IV postanowił to wykorzystać i zbrojnie zajął Podlasie. Litwini zagrozili mu wojną. Na całym konflikcie zyskali oczywiście Polacy, którzy zyskali nowe możliwości nacisku na magnatów litewskich w sprawach związanych z obsadzeniem tronu unii obu krajów.
Konflikt narastał, a w 1444 roku z rozkazu Kazimierza Jagiellończyka wojewoda trocki zajął Mielnik i Drohiczyn. Polacy zostali postawieni na ostrzu noża. Albo zbrojnie wesprą księstwo mazowieckie albo przegrają całą sprawę. Ostatecznie jednak doszło do ugody z Litwinami. Bolesław IV zdecydował zrzec się Podlasia wraz powiatem węgrowskim za 6 tys. kop groszy praskich. W 1453 roku Bolesław IV znów wystąpił z pretensjami o ziemię podlaską. Obecnie panujący król Kazimierz Jagiellończyk stanowczo jednak odrzucił pretensje i Bolesław IV ostatecznie musiał pogodzić się z utratą ziem wraz z Drohiczynem.
Spalone miasto. Bitwa pod Siemiatyczami (1863)
Przenosimy się w czasy powstania styczniowego. 6 i 7 lutego 1863 roku między rosyjskimi oddziałami a polskimi oddziałami powstańców doszło do największej bitwy w całym powstaniu. Po stronie polskiej było 4000 żołnierzy, zaś po rosyjskiej 2500. Mimo przewagi liczebnej Rosjanie stracili 70 żołnierzy, zaś Polacy 200.
Jak wiadomo w 1863 roku Polska była podzielona na 3 zabory – Pruski, Austriacki oraz Rosyjski. W 1860 roku w Siemiatyczach miały miejsce demonstracje patriotyczne. Po mszy śpiewano “Boże coś Polskę”, zaś młodzież chodziła w wojskowych konfederatkach (czapki z kwadratowym denkiem). Mieszkańcy uprzykrzali życie carskim urzędnikom oraz miejscowemu duchownemu prawosławnemu. W 1862 roku z Siemiatycz wycofał się rosyjski garnizon, co rozochociło polską konspirację.
Gdy w Polsce wybuchło powstanie styczniowe 22 stycznia, to na Białostocczyźnie oraz w Siemiatyczach walki wybuchły dopiero 6 lutego. Bitwa miała skutki tragiczne. Całe miasto było spalone. Przetrwały tylko 4 budynki. Powstańcy mieli przewagę liczebną, ale ogniową przeciwnik. Ostatecznie powstańcy uciekli na tereny Królestwa Polskiego, Puszczy Białowieskiej oraz na Białoruś.
4 dni bohaterskich działań. Obrona Wizny (1939)
Wizna to niewielka osada leżąca nieopodal Łomży. Pierwsze wzmianki o miejscowości pochodzą już z XI w. Na przestrzeni dziejów była gorzko doświadczana przez los, a to wszystko przez jej pechową lokalizację. Chroniąc wschodnie granicy Mazowsza narażała się wciąż na ataki nieprzyjaciół, w tym Zakonu Krzyżackiego. To właśnie oni spalili Wiznę po koniec XIII w. Cztery stulecia później do pożogi doprowadził potop szwedzki. Ogromne zniszczenia przyniosły też obydwie wojny światowe. Za każdym razem jednak Wizna podnosiła się z kolan.
W czasie kampanii wrześniowej na terenie Wizny ulokowano sieć umocnień ciągnących się na wschodnim brzegu Narwi i Biebrzy. Najcięższe walki trwały między 7 a 10 września. 42 tysiące żołnierzy niemieckich zmierzyło się z 720 Polakami. Mówimy więc tu o proporcjach sił 40:1. Sytuacja liczebna przywołuje na myśl słynną starożytną bitwę między niewielkim oddziałem 300-stu Spartan a Persami. Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w schronach bojowych. Bohaterska obrona trwała 4 dni.
Niemcy w czasie szturmu po kolei wysadzali obiekty. Ostatnim z nich był bunkier w Górze Strękowej. Tam też walczył dowódca całego odcinka obronnego – kapitan Władysław Raginis. W chwili wyczerpania amunicji przez Polaków, prowadzący natarcie generał Hainz Wilhel Guderian zagroził rozstrzelaniem jeńców. Niemal cała załoga skapitulowała, oprócz kapitana Raginisa. Ten nie chcąc iść do niewoli, sam wybrał swój los, wysadzając się granatem.
Mały Katyń. Obława Augustowska (1945)
Ekshumacja w Gibach, fot. IPN
Giby, to mała miejscowość tuż przy granicy Polski i Litwy. To tam w lipcu 1945 roku odbyły się tragiczne wydarzenia. Miała tam miejsce tak zwana “Obława Augustowska” nazywana także “Małym Katyniem”.
Oddziały Armii Czerwonej i NKWD przeprowadziły akcję pacyfikacyjną na terenie Puszczy Augustowskiej. To tam znajdowali się polscy żołnierze podziemia niepodległościowego i antykomunistycznego. Należy wskazać na bardzo smutny fakt, że rosyjskim żołnierzom pomagali także polscy żołnierze – między innymi pracownik Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie Mirosław Milewski. Swoimi zasługami dla Rosjan zbudował sobie karierę w Biurze Politycznym KC PZPR.
Obława Augustowska była bardzo długo ignorowana przez polskie władze. Dopiero w 2014 roku Sejm RP uczcił pamięć ofiar Obławy Augustowskiej. Natomiast w 2015 roku ustanowiono, że 12 lipca będzie Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej z lipca 1945 roku.
Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie
Warto popatrzeć w historię białostockiej komunikacji miejskiej. A była ona niezmiernie ciekawa, choć sprawiedliwie przyznać trzeba, że przez całe dziesięciolecia nie należała do najmocniejszych stron Białegostoku.
Komunikacja w okresie międzywojennym, była jedną z bolączek mieszkańców. Nie udało się ani wprowadzić, pomimo wielu prób tramwaju (szkoda), ani doprowadzić komunikacji autobusowej do przynajmniej przyzwoitego poziomu.
Po zakończeniu wojny białostocka komunikacja miejska została uruchomiona dopiero w listopadzie 1945 r. Nie znamy taboru samochodowego jakim przedsiębiorstwo dysponowało w tym pionierskim czasie, ale można przypuszczać, że były to samochody ciężarowe przystosowane do przew ozu ludzi. Kursowały z dworca PKP na Dojlidy.
Dopiero w lipcu 1947 r. uruchomiono drugą linię. Ta już miała bardziej skomplikowaną trasę. Zaczynała się też przy dworcu PKP, a następnie prowadziła przez Lipową, Rynek Kościuszki, Kilińskiego, Mickiewicza na Drewnianą. W styczniu 1949 r. pojawiła się trzecia linia z Wygody na Nowe Miasto.
Wszystkie te trasy obsługiwało pięć pojazdów. Zważywszy na rozwój linii komunikacji i na stan techniczny pojazdów nie był to wynik imponujący. W 1950 r. kupiono sześć następnych autobusów. Nadal jednak wszystko przypominało prowizorkę, mimo że sieć linii komunikacyjnych w mieście była już dobrze rozwinięta. Na linii 1 rozpoczynającej się przy CPN przy ul. Jurowiec kiej, która prowadziła przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP, co godzinę jeździły dwa autobusy.
Na linii 2 z Dojlid przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP też co godzinę kursowały dwa autobusy. Uprzyw ilejowana była linia 3 z Wygody na Nowe Miasto, bo obsługiwały ją aż trzy pojazdy. Ale coś za coś. W związku z tym linią 4 z Mickiewicza na Wysoki Stoczek kursował tylko jeden autobus. Też jeden jeździł jako piątka z Antoniuka na ulicę Piasta. Szóstka jeździła z Rynku Kościuszki na Starosielce i też miała jeden autobus, podobnie jak i siódemka kursująca z Rynku Kościuszki do Fast. W 1955 r. sytuacja stała się już dramatyczna. Oto epicki obrazek z tamtego czasu. „Wieczór był mroźny. Na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki zebrało się kilkanaście osób. Czekali na autobus numer 6, łączący centrum z dzielnicą Starosielce.
Po kilkudziesięciu minutach ten i ów rozejrzał się jeszcze, czy przypadkiem upragniony autobus nie nadjeżdża, a nie mogąc się nigdzie dopatrzeć charakterystycznej sylwetki Chaussona, podążał szy- bko w stronę dworca kolejowego”. Wielu białostoczan bardziej ufało wówczas PKP niż MPK.
Pociągiem można było dojechać do Starosielc czy na Wyg odę. Wyczekiwanie na autobus było obowiązującą normą. Powodem był opłakany stan techniczny autobusów. MPK dysponowało 21 pojazdami, które obsługiwały już 7 linii. Nowych było jedynie pięć autobusów marki ZIS. Pozostałe to: 5 Mavagów, 3 Chau ssony, 7 ciężarówek przerobionych na tzw. budy marki GMC i 1 ciężarówka, też buda, Henschel. ZIS-y były oczywiście produkcji radzieckiej. Ich nazwa sowieckim zwyczajem była skrótem – i to jakim ! – Zawod Imieni Stalina. Mavagi były węgierskie, produkowane w założonej w 1874 r. Magyar Királyi
Államvasutak Gépgyára (Fabryce Maszyn Węgierskich Królewskich Kolei Państwowych). Chaussony były francuskie. Ciężarówki GMC CCKW353 produkowane były przez amerykańską firmę GMC.
Tuż po wojnie zostały prowizorycznie dostosowane do przewozu osób. Na skrzyni ładunkowej zamocowano drewniane ławki. Wejście umożliwiała zamocowana na tylnej klapie metalowa drabinka. Henschle były oczywiście niemieckie Ale na tzw. chodzie było zaledwie 13 autobusów, a reszta, jak to określali sami pracownicy MPK, to „graty” i „trupy”, które nawet nie wyjeżdżały na trasy. Ten stan był rezultatem centralnie prowadzonej polityki. Białystok nie mógł przecież sam sobie kupić autobusów. Otrzymywał je z przydziału z Warszawy. A ta przysyłała wysłużone w Gdańsku czy stolicy graty. Dodatkowo sytuację komplikował fakt, że unieruchomione Mavagi można było remontować tylko w Katowicach. Z kolei Katowice odmawiały przyjmowania „trupów”, bo nie przydzielono im w stolicy części zamiennych.
Wobec powyższego „trupy” stały w bazie białostockiego MPK, a pasażerowie na przystankach. Apelowano aby wreszcie Białystok przestał być traktowany jak zapadła prowincja i otrzymał przydział nowych pojazdów. Po tych alarmistycznych doniesieniach Białystok otrzymał w końcu nowe autobusy Star -50. Można więc było wycofać z użytkowania ciężarówki – budy. Stary – 50 okazały się jednak niepraktyczne.
W Białymstoku, przy małej ilości autobusów na wszystkich liniach panował nieopisany tłok. Nowe autobusy były natomiast niezbyt pojemne. Dochodziło w nich do często komicznych zajść. Białostoczanie zaczęli je więc nazywać „beczkami śmiechu”. Dobre wiadomości, szczególnie dla pasażerów, nadeszły pod koniec 1960 roku. Poinformowano, że białostocka komunikacja miejska otrzyma 12 nowych autobusów San. MPK dysponowało wówczas już 79 autobusami. Nadal jednak jeździły po mieście wysłużone ZIS-y.
Po otrzymaniu nowych Sanów tabor niewiele się powiększył, wycofano bowiem z eksploatacji 9 samochodów, które nie nadawały się już do dalszego użytku. Przy okazji otrzymania nowych pojazdów podano, że MPK przewozi w ciągu roku 25 milionów pasażerów. Kolejny duży zakup autobusów był w 1968 r. Białystok wzbogacił się o „9 nowych autobusów marki San H – 100 na 62 miejsca”. Ale w tym wieloletnim borykaniu się z niedostatkiem taboru były też ciekawe inicjatywy. Już 1960 rok zapowiadał inną przyszłość komunikacji. Co prawda przyczyna była prozaiczna, ale skutek nieoczekiwany. Oto 10 czerwca rozpoczął się ogólnopolski eksperyment. Na ulice Białegostoku wyjechały 2 autobusy bez konduktorów. Dotychczas bilety w autobusie sprzedawał konduktor, który siedział na specjalnym krzesełku przy tylnych drzwiach. Dlatego też wsiadało się tymi drzwiami, a wysiadało przednimi. Pisząc o białostockim eksperymencie Gazeta Białostocka informowała, że „w pierwszym okresie powojennym nie było w Białymstoku autobusów, w drugim autobusów było więcej, ale nie było kierowców, obecnie są autobusy i chętni do pracy kierowcy, ale MPK nie może ich zatrudnić ze względu na ograniczenie funduszu płac”.
Sprawdzano więc, jak to będzie kiedy kierowca będzie jednocześnie konduktorem. To była pierwsza w Polsce próba. Pasażerów proszono więc, aby wsiadali przednimi drzwiami i mieli już przygotowaną kwotę na zakup biletu. Ale prawdziwa innowacja nastąpiła dopiero 1 marca 1968 r.
Znowu w ramach eksperymentu wprowadzono w białostockich autobusach automaty biletowe. Pisano, że „całkowicie zautomatyzowane biletowanie będzie na liniach 11 i 12. W autobusach tych linii trzeba będzie posiadać drobne pieniądze w monetach 50 gr. i 1 zł, gdyż tylko przy użyciu tych monet można wykupić bilet”. Dodatkową nowością były bilety abonamentowe 10- i 20-przejazdowe, które mogli kupić wyłącznie pracownicy rozmaitych instytucji i przedsiębiorstw w „punktach ekspedycyjnych MPK, to jest przy Rynku Kościuszki, Centralnym Dworcu PKP, na Wygodzie i na Antoniuku”. Uczniowie odbierali bilety w sekretariatach szkół.
Eksperyment powiódł się i 1 lipca 1969 r. białostockie MPK jako pierwsze w Polsce wprowadziło we wszystkich autobusach „bezkonduktorską, zautomatyzowaną obsługę”. To nic, że ówczesne automaty dziś są jedynie muzealnym zabytkiem. W 1969 r. to była rewolucja. W uznaniu za te udane eksperymenty Białystok został wyróżniony.
W dniach 12 – 15 wrześnie 1968 r. odbył się u nas XII Krajowy Zjazd Komunikacji Miejskiej. Oprócz przedstawicieli wszystkich polskich przedsiębiorstw komunikacji miejskiej do Białegostoku przyjechali też goście z Jugosławii, Węgier i NRD. Wszyscy z zainteresowaniem wysłuchali referatu dyrektora białostockiego MPK inż. Zygmunta Zawadzkiego „Komunikacja Miejska w Białymstoku i jej planowany rozwój.”
Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego