Jankiel Geller, wielki miłośnik cudzej biżuterii

Zdawałoby się, że ambitnym, przedwojennym złodziejom imponowały przede wszystkim zasoby bankowych sejfów. Wystarczy poprzyglądać  się wyczynom kasiarzy warszawskich ze Stanisławem Cichockim – Szpicbródką na czele. W bankach białostockich tamtego czasu, do których zaglądali miejscowi i przyjezdni kasjerzy trafiały się jednak zwykle mizerne łupy. Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety. Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo.

 

Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chanajek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar. Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków  i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich.

 

Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował  jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek.

 

Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki.   Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej  operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP.

 

Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim. W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. Szukał pasera. Agenci  kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranowickiej. Tym razem na dwa lata.   Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.

Włodzimierz Jarmolik

Możesz zostać dżokejem, amazonką lub turystycznie jeździć po Puszczy konno

 

Stanica Kresowa to jedna z ciekawszych atrakcji na Podlasiu. Tutaj możemy poczuć klimat jak z polskiego dworu. Agroturystyczne gospodarstwo oraz ośrodek jeździecki mogą być dobrą odskocznią od codziennych spraw. Warto się zmierzyć z czymś nowym – na przykład nauczyć się jazdy konno. Galop przez Puszcze Knyszyńską może sprawić, że poczujemy niesamowity zew wolności, natomiast dzięki strzelaniu z łuku możemy poczuć się niczym Tatarzy lub dawni wojownicy.

 

W stanicy oprócz odpoczynku od codziennego zgiełku, nauczyć się możemy jazdy konnej, ale też przejechać się bryczką – a zimą wziąć udział w kuligu. Jest też odnowa biologiczna. Atrakcja ta znajduje się w Puszczy Knyszyńskiej, w Poczopku, niedaleko Krynek.

 

Stanica Kresowa powstała ze środków unijnych. Jak widać, by skorzystać z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”. 
Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

Do Puszczy Białowieskiej dojedziemy weekendowym pociągiem!

Lewki to mała miejscowość pod Bielskiem Podlaskim. Jest ważnym punktem na kolejowej mapie Podlasia bowiem wkrótce będzie tam rozwidlenie na dwa kierunki. Pierwszy z nich prowadzi do Czeremchy, drugi zaś do Hajnówki. Przez ostatnie 25 lat było tak, że działał tylko ten pierwszy. Pasażerowie jechali na przykład z Białegostoku do Czeremchy, a następnie pociąg “wracał” do Hajnówki. W połowie przyszłego roku pociągi pojadą z Lewek prosto do Hajnówki, a podróż na 27-kilometrowym odcinku zajmie 24 minuty. Dzięki temu podróże Białystok – Hajnówka skrócą się. To o tyle ważna informacja, że tamte rejony odwiedza sporo turystów ze względu na Puszczę Białowieską.

 

Do samej Białowieży póki co dojechać możemy drogą wojewódzką. Jako, że po drodze mijamy Puszczę, to o rozbudowie infrastruktury drogowej nie może być raczej mowy, więc rozwój infrastruktury kolejowej jest jak najbardziej wskazany. Dlatego dojazd przez Lewki do Hajnówki jest pierwszym zwiastunem tego, co może być dalej. Bowiem zgodnie z zapowiedziami droga do Białowieży ma być także odnowiona w 2019 roku. Następnie pojawią się pociągi weekendowe z Warszawy (być może też Siedlec) i Białegostoku do Białowieży właśnie.

 

Wspaniała to wiadomość dla turystów, którzy nie będą musieli już jechać samochodem czy busem. Szczególnie, gdy kochają wycieczki rowerowe. Jazda przez Puszczę rowerem to naprawdę wielka przyjemność. Dodać należy do tego fakt, że można pojechać bez wizy również na białoruską stronę kompleksu leśnego. Dlatego na przyszłe wakacje można już powoli planować wielkie zwiedzanie Puszczy Białowieskiej niezależnie gdzie mieszkamy. Stanie się ona dostępna jeszcze bardziej. Warto zaznaczyć, że przedsięwzięcie może powstać z opóźnieniem, gdyż bardzo ważnym elementem inwestycji są uwarunkowania środowiskowe inwestycji. Puszcza to bardzo ważne miejsce. Dlatego wykonanie rewitalizacji musi odbyć się z jak najmniejszą szkodą dla przyrody.

Ludzie dawnego Białegostoku: Teodor Zirkwitz

   

    Parafią ewangelicką w Białymstoku zarządzało łącznie 9 duchownych. Chrystian Friedrich Heine (do 1810), Johann August Drepper (1821-1822), Friedrich Christoph Haupt (1826-1838), Theodor Kuntzel (1838-1866), Johannes Brink (1867-1875), Karl Keuchel (1876-1894), Teodor Liss (1897-1903), Teodor Zirkwitz (1903-1938) i Benno Kraeter (1938-1944). Z nich wszystkich, to właśnie Zirkwitz okazał się być najbardziej wyrazistą postacią, która zasługuje na upamiętnienie.

Pastor Teodor Zirkwitz był bez wątpienia lokalnym patriotą, osobą znaną z dobroczynności, a także był bardzo oddany swoim parafianom. Był niezwykle aktywnym pastorem, a oprócz tego był znany z silnego charakteru i nieustępliwości. Jak coś postanowił, to postanowił.

Urodził się w 1863 roku w okolicy Żyrardowa, jako syn pastora Rudolfa Zwirkitza. W 1891 roku skończył studia na Wydziale Teologiczny w Dorpacie (dzisiejsze Tartu w Estonii) i przez kilka następnych lat urzędował w kilku parafiach. Do Białegostoku trafił w 1903 roku i tutaj już urzędował przez następne 35 lat.

Zirkwitz od razu zakasał rękawy i wprowadził bardzo wiele ożywienia do tutejszej parafii. Już w pierwszym roku urzędowania udało mu się załatwić pozwolenie od władz rosyjskich na prowadzenie nabożeństw w języku niemieckim i polskim. Oprócz tego kilka miesięcy po swoim przybyciu zaczął działać na rzecz budowy nowego kościoła. Stary, wydawał mu się być już nieodpowiedni i „dziwnie mizernie odbijał się od pałaców i pięknych domów fabrykantów”. Budowa trwała parę lat i w lipcu 1912 roku w końcu nastąpiło otwarcie kościoła pw. Jana Chrzciciela, który do dziś stoi przy ulicy warszawskiej jako katolicki kościół pw. Świętego Wojciecha.

Pastor cały czas działał, lecz największe wyzwania i trudy przyniosła I wojna światowa. W 1915 roku setki tysięcy ludzi z naszego regionu udało się w bieżeństwo i nie inaczej było z ewangelikami, którzy dodatkowo byli dla Rosjan niepewnym elementem. Rosjanie często wysyłali kozaków by palili domy i zagrody, tak żeby zmusić mieszkańców do opuszczenia domostw i udania się na bieżeństwo w głąb Rosji, tak Kozacy chcieli spalić ukończony 3 lata wcześniej kościół. Przed spaleniem miała go uratować jedna z parafianek, który ubłagała kozaków, żeby tego nie robili.

Z około 5 tysięcy białostockich ewangelików w Białymstoku zostało około 900. Pastor Zirkwitz został tylko dlatego, że przyjaźnił się z księdzem Songajłem, który wyprosił u rosyjskiego gubernatora “ułaskawienie” dla Zirkwitza by ten mógł zostać.

Wojna zawsze sprawia, że żyje się biedniej, ciężej, a i więcej jest biedy i głodu. Pastor Zirkwitz starał się jak tylko mógł, by ulżyć swoim parafianom. Między innymi założył sierociniec, bibliotekę,  kuchnię, która wydawała nawet 500 darmowych posiłków dziennie, oraz sklep dla parafian, w którym mogli zrobić zakupy za grosze. Pastor był wiceprezesem Komitetu Obywatelskiego (a prezesem był wymieniony wcześniej ksiądz Songajło), a niektóre, nie do końca pewne źródła mówią też o tym że został wybrany na burmistrza Białegostoku.

Po wojnie wśród parafian doszło do rozłamu, który rósł przez całe lata 20 i 30. Ci, którzy wrócili z bieżeństwa mieli Zirkwitzowi za złe, że ten został, zamiast udać się z nimi w tułaczkę i dzielić ich niedolę. Oprócz tego, parafianie podzielili się na propolskich i proniemieckich. Zirkwitz popierał odrodzenie się Polski, szerzył wśród parafian lojalność wobec polskiego rządu, włączał się w różne akcje polskich władz, organizował uroczystości odbywające się 3 maja i 11 listopada. W 1927 roku stworzył Towarzystwo Opieki nad Polskim Żołnierzem-Ewangelikiem, a dwa lata później otrzymał od prezydenta Polski Złoty Krzyż Zasługi.

W latach 30 do Białegostoku przybył wikariusz Benno Kraeter, który jako niemiecki nacjonalista skupił wokół siebie parafian, którzy byli w opozycji do Zirkwitza. Niestety, w 1938 roku Zirkwitz przeszedł na emeryturę, a Kraeter, który go zastąpił, okazał się być jego przeciwieństwem i mieć zupełnie inny charakter. Między innymi zaprzestał działalności charytatywnej. Po przejściu Zirkwitza na emeryturę Kraeter nie miał już konkurencji i wtedy to cała praca Zirkwitza, czy to charytatywna, czy to ta na rzecz dobrego sąsiedzkiego niemiecko-polskiego życia runęła w gruzach.

Pastor Teodor Zirkwitz zmarł zaś w Gdańsku-Wrzeszczu w 1943 roku.

Edward Horsztyński

Featured Video Play Icon

Ziołowy Zakątek leży wśród malowniczych pól i lasów Podlasia.

Ziołowy Zakątek, ukryty w sercu województwa podlaskiego, to nie tylko miejsce, które przyciąga uwagę tysięcy turystów. Jest to również prawdziwa oaza dla miłośników natury, ziół i tradycyjnej zielarskiej wiedzy. Od lat cieszy się on zasłużoną popularnością, co potwierdzają liczne pozytywne opinie na platformach. Na Google średnia ocen wynosi imponujące 4,6 na 5. Co kryje w sobie to magiczne miejsce?

Ogród botaniczny w malowniczym otoczeniu

Ziołowy Zakątek to niezwykłe połączenie tradycji zielarskich i przepięknej natury Podlasia. Położony jest w urokliwym otoczeniu pól i lasów. Ogród botaniczny oferuje swoim gościom niezapomniane doświadczenia i naukę o bogactwie roślin leczniczych, aromatycznych ziołach i ich właściwościach. Oczywiście spacerując po malowniczych alejkach, odwiedzający mają okazję odkrywać tajemnice natury i korzystać z dobrodziejstw ziołowej medycyny.

Tradycje zielarskie w sercu Podlasia

W Ziołowym Zakątku, tchnącym atmosferą spokoju i harmonii z naturą, praktykowane są najlepsze tradycje zielarskie. Z pewnością wspaniałe zioła, uprawiane z pasją i troską przez lokalnych zielarzy, zachęcają do zgłębiania wiedzy na temat zastosowania roślin leczniczych oraz sposobów ich wykorzystania w codziennym życiu.

Ziołowy Zakątek – wykorzystanie funduszy europejskich w rozwoju obszarów wiejskich

Rozwój atrakcji turystycznych, takich jak Ziołowy Zakątek, był możliwy dzięki Programowi Rozwoju Obszarów Wiejskich (PROW). Oczywiście dzięki tym funduszom możliwe było stworzenie infrastruktury turystycznej. Również bez tego promocja regionu oraz organizacja wydarzeń kulturalnych i edukacyjnych, które przyciągają turystów i wspierają lokalną gospodarkę, by się nie odbyły. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW) stanowi platformę wspierającą mieszkańców obszarów wiejskich w realizacji ich pomysłów na rozwój społeczności lokalnych. Dzięki środkom z KSOW, społeczności wiejskie mają możliwość realizowania różnorodnych projektów.

Ziołowy Zakątek – potencjał rozwojowy i piękno podlaskiego krajobrazu

Ziołowy Zakątek to jedna z wielu atrakcji, które oferuje województwo podlaskie. Oczywiście rozwój tego typu miejsc nie tylko przyciąga turystów z całej Polski i zagranicy. Także promuje bogactwo przyrodnicze i kulturowe tego regionu. Dzięki wykorzystaniu funduszy unijnych i wspieraniu lokalnych inicjatyw, obszary wiejskie mają szansę rozwijać się i zachować swoją unikalną tożsamość, stanowiąc ważny element polskiego dziedzictwa.

Na tej ulicy historia zatoczyła koło. Miejmy nadzieję, że po raz ostatni

Ul. Jurowiecka w Białymstoku stanie się na całej długości dwupasmowa po obu stronach z pasem zieleni i buspasem. Przy tej okazji warto dawną ulicę powspominać gdyż w historii Białegostoku przewijała się wielokrotnie. Tereny leżące przy dzisiejszej ul. Jurowieckiej w XVIII i XIX wieku należały do wsi Bojary oraz wsi Białostoczek. Gdy w XIX wieku włączono je do Białegostoku, to prawdopodobnie właśnie wtedy dzisiejsza Jurowiecka otrzymała swoją pierwszą nazwę czyli była ul. Pocztową. Najstarszy dokument odnaleziony dotyczący tej ulicy datujemy na 1871 rok. Jest to dokument notarialny z nazwą ul. Pocztowa właśnie. Dokument podpisany jest przez Starszego Notariusza Sądu Okręgowego w Grodnie.

Brudny strumyk

Na początku XX wieku, bo w 1902 roku powstała charakterystyczna kamienica, która jest jednym z wielu przykładów białostockiej szkoły muratorskiej. Warto przypomnieć, ze władze Białegostoku w pewnym momencie chciały ją wyburzyć! bo znajdowała się w pasie drogowym. Na szczęście durniowi, który na to wpadł stanął na drodze konserwator zabytków, który objął budynek ochroną. Kamienica ta była świadkiem wielu wydarzeń. Ul. Pocztowa była alejką przy której rosło bardzo wiele drzew. Stały też inne kamienice oraz drewniane domy. Za nimi zaś płynęła rzeka Biała, która różniła się od tej, którą można zobaczyć dziś. Do 1922 roku rzeka Biała była pogardliwie nazywana małym, brudnym strumykiem. Wszystko się zmieniło w nocy 26 lipca. Rzeka wylała tak, że pod wodą znalazło się centrum miasta. Jak widać historia lubi się powtarzać, bo znów po większych ulewach pod wodą jest choćby Jurowiecka.

 

Krwawa rzeź

16 sierpnia 1943 roku kamienica (już przy ul. Jurowieckiej) była świadkiem likwidacji getta. Noc przed akcją Niemców księżyc pięknie świecił nad miastem. Nad ranem Niemcy rozwiesili na terenie getta plakaty, w których poinformowali o wywózce całej ludności getta do pracy na Lubelszczyźnie. Teren getta był otoczony przez wojsko. Przy płocie getta na ul. Smolnej, tuż obok Jurowieckiej Żydzi zorganizowali punkt samoobrony. Ponad 100 młodych osób z karabinami, rewolwerami a nawet jednym karabinem maszynowym. Do tego mieli granaty-samoróbki, siekiery, młoty, noże i “coctaile Mołotowa”. Plan był tak, by podpalić płot getta, a następnie próbować uciec. Gdy parkan spłonął Żydzi ujrzeli niemiecki czołg i żandarmerię. Nikt nie zdołał uciec. Kilka godzin później mały chłopak nieoczekiwanie rzucił w twarz niemieckiego oficera żarówkę z kwasem solnym, co go raniło i oślepiło. Przy sąsiadującej z Jurowiecką ulicą Ciepłą zaczęła się prawdziwa rzeź. Niemcy strzelali do tłumów czekających na wywózkę przy bramie. Chłopiec, który rzucił żarówką od razu został zabity. Niemcy strzelali z kilku stron. Żydowscy bojownicy próbowali walczyć, ale nie mieli szans. Aczkolwiek w walkach podczas likwidacji getta 100 Niemców straciło życie, wielu też było rannych. 

 

 

Stadion i PKS

Między 1962 a 2008 rokiem przy Jurowieckiej znajdował się stadiom im. Janusza Kusocińskiego oraz hala sportowa. Cały obiekt należał do Jagiellonii. Ówczesne władze Jagiellonii na początku XXI wieku planowały w miejsce starego obiektu wybudować “nowy”, który na wizualizacjach jak na tamte czasy, prezentował się całkiem nieźle. Na szczęście skończyło się tylko na dobudowaniu bocznych trybun za bramkami, zaś później Jaga przeniosła się na wspaniały obiekt, jaki obecnie znajduje się przy ul. Słonecznej.

 

Historia Jurowieckiej to także dworzec PKS, który powstał w 1968 roku. Funkcjonował on tam przez ponad 20 lat. Plac dworcowy miał stanowiska odjazdowe. Sam budynek dworca później służył jako dom pogrzebowy, potem warzywniak, a na koniec sklep z odzieżą używaną. Ostatecznie zniknął. Sam dworzec PKS także zniknął, gdyż wybudowany nowoczesny budynek jak na tamte czasy przy ul. Bohaterów Monte Cassino. Na Jurowieckiej zaś powstał “Plac Inwalidów”, na którym przez wiele lat znajdował się bazar.

 

Najnowsze dzieje Jurowieckiej to odremontowanie wspomnianej kamienicy, która miała zostać wyburzona, ale dzięki staraniom mieszkańców została wyremontowana i dziś służy między innymi Radiu Racja, które tam ma swoją siedzibę. Jest też stary dom, który stoi przy rondzie i ul. Poleskiej i miejmy nadzieję, że stać będzie jeszcze długo. Dzisiejsza Jurowiecka to także galeria Jurowiecka, która powstała na miejscu bazaru, a także apartamenty Jagiellońskie, które powstały zamiast galerii Jagiellońskiej.

 

Przebudowa i poszerzenie ul. Jurowieckiej będzie wiązać się również z tym, że wytnie się sporo drzew, które być może pamiętają jeszcze ul. Pocztową. Miejmy nadzieję, że tak jak historia zatoczyła koło i sprawiła, że Jurowiecka po każdej większej ulewie znajduje się pod wodą, to jednak nie powtórzy dalszych losów, jakie miały miejsce na Jurowieckiej. Oby nigdy już nie było tu żadnych strzelanin ani żołnierzy.

Featured Video Play Icon

Oto Podlasianie, którzy mieli pomysł. Dziś mogą świętować sukces.

Burmistrz Szczuczyna Artur Kuczyński, Wójt gminy Łomża Piotr Kłys, Mirosław Angielczyk – szef firmy “Ziołowy zakątek”, Beata Osiecka szefowa BP Projekt, Michał Szubski – szef Stanicy Kresowej, Marek Chmielewski – prezes Kółka Rolniczego w Orli, Marcin Seliwoniuk i Piotr Marzęcki z firmy Selmar, ks. kan. Antoni Loro – proboszcz parafii św. Doroty w Rosochatem Kościelnym. To wszystkie osoby, które dziś mogą świętować sukces. Wszystko dlatego, że nie bały się podjąć decyzji, by sięgnąć po unijne fundusze z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podlaskiego. Dzięki temu rozwijają swoje firmy, pasje, a także dali drugie życie zabytkom, zbudowali boiska i nowe drogi.

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go “ubrać w ramy”.
Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

 

Więcej o Podlasianach, którzy odnieśli sukces dowiesz się w powyższym filmie. 

Rynek Kościuszki 8. Kamienica Rozenblumów

Powróćmy dziś do  zdjęcia, wykonanego przez Józefa Sołowiejczyka z balkonu jednej z nowych kamienic, stojących po południowej stronie Placu Bazarnego (Rynku Kościuszki). Widzimy na nim uwieczniony w letni dzień 1897 r. narożnik Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej (H. Sienkiewicza) oraz część północnej pierzei głównego placu miasta.

 

Omówiliśmy już dzieje narożnego domu rodu Zabłudowskich, uznawanego podówczas za jeden z najbardziej prestiżowych obiektów mieszkalno-usługowych w Białymstoku (Rynek Kościuszki 6). Jego front skierowany był  na ul. Mikołajewską, natomiast od strony Rynku budynek posiadał skrzydło boczne, w którym mieściły się w 1897 r. siedziby firm głównych najemców: braci Murawiew i Hałłajów oraz „Magazynu Berlińskiego”. W 1897 r. skrzydło to od zachodu graniczyło z trójkondygnacyjną kamienicą przyporządkowaną przed 1939 r. do Rynku Kościuszki 8. Kamienica Icka Zabłudowskiego na rogu Placu Bazarnego i Mikołajewskiej stanęła nie tylko na działce zajmowanej uprzednio przez murowany zajazd, ale także na sąsiednim placu w 1810 r. należącym jeszcze do Abrama Szejfera.

 

Z kolei interesująca nas dziś kamienica została wzniesiona na parceli należącej w 1810 r. do Benjamina Kana, pozostającego właścicielem nadal w 1825 r. Między tymi datami drewniany dom z czasów Branickich został zastąpiony budynkiem murowanym, w którym ów Benjamin prowadził „szynk ordynaryjny”. W nieznanym bliżej czasie, na pewno przed 1864 r. majątek ten nabył Izaak Zabłudowski, poszerzając tym samym posiadaną wcześniej działkę w kierunku zachodnim. Zapewne jako posag podarował ją swej córce, Małce Rejzli, którą wydał za pioniera białostockiego przemysłu włókienniczego, Sendera (Aleksandra) Błocha.

 

Aleksander zmarł młodo w 1848 r., a Małka zajęła się prowadzeniem przedsiębiorstwa oraz wychowywaniem dzieci. Przeżyła męża o 29 lat, zmarła w 1878 r. Rok później Izba Sądowa Grodzieńska wydała wyrok, mocą którego nieruchomość przy Placu Bazarnym stała się własnością Owsieja Michela, jej brata. Wyrok określał, że posesja zabudowana była wówczas dwoma murowanymi piętrowymi budynkami, w tym jednym od strony Placu Bazarnego (dwupiętrowym od przodu i trzypiętrowym od tyłu, z czterema sklepami od rynku oraz podpiwniczeniem), a drugim od strony ul. Żydowskiej (ul. dr I. Białówny). 

 

Tego samego roku Owsiej Michel, z wykształcenia lekarz pracujący i mieszkający w Warszawie został właścicielem tej nieruchomości, po czym już w 1881 r. odsprzedał ją Lejbie i Encie Rozenblumom, Kadyszowi i Szejnie Barenbaumom oraz Ajzykowi i Nechomie Horodyszczom. Z nimi oraz z ich potomkami nieruchomość przy Rynku Kościuszki 8 była związana do II wojny światowej, przy czym spadkobiercy Ajzyka i Nechomy Horodyszczów w 1934 r. jedną trzecią   praw własności sprzedali małżonkom Brajnie i Samuelowi Zaberko oraz Oszerowi i Poli Wajn. Zapewne niedługo po zawarciu aktu kupna-sprzedaży nowi właściciele zastąpili frontowy dom Małki Rejzli Błoch nową kamienicą, gdyż jej architektura wyraźnie nawiązuje do wzorców typowych dla budownictwa lat 80. XIX w.

 

Rozenblumowie przybyli do Białegostoku z Goniądza w latach 50. XIX w. W kolejnej dekadzie Lejb posiadał już kram w ratuszu, w którym sprzedawał wyroby miejscowej manufaktury (jeszcze jego dzieci w międzywojniu utrzymywały ten lokal), z czasem rozszerzając sprzedaż o bieliznę, kołdry i dywany. Lejb Rozenblum z żoną Entą miał  synów Mejera, Józefa, Ajzyka i Henryka, żonatego z Henią Dworą Bloch (czy Błoch) oraz córki Sorę, żonę Szmula Hersza Segala i Marię, żonę Icka Raszkiesa.

 

Pod koniec XIX w. Rozenblum miał już na tyle wysoką pozycję w lokalnej społeczności oraz zasobny portfel, aby wraz Horodyszczami i Barenbau mami nabyć posesję przy Placu Bazarnym, samodzielnie zaś plac przy ul. Niemieckiej, na którym wzniósł nową trójkondygnacyjną kamienicę (ul. Kilińskiego 10). Lejb zmarł w 1910 r., natomiast Enta dopiero w okresie międzywojennym. Ajzyk Horodyszcz to postać,  o której pisałem w czasie omawiania historii nieistniejącej dziś kamienicy przy Rynku Kościuszki 3. Natomiast Kadysz Barenbaum to przedwojenny właściciel barokowego piętrowego domu na rogu Rynku Kościuszki i ul. H. Sienkiewicza, z racji działającej w nim restauracji, nazywany Astorią.

 

Źródłem majątku Kadysza i Szejny Barenbaumów był prowadzony przez nich sklep papierniczy i skład materiałów piśmienniczych oraz sprzedaż tapet. Sklep ten na pewno istniał już w 1897 r. i funkcjonował do 1915 r. Pod koniec zaboru rosyjskiego Barenbaum wydał serię widokówek Białegostoku, zaopatrzonych dodatkowo w informację o jego magazynie papierniczym. Do ich produkcji wykorzystał m.in. zdjęcia autorstwa Józefa Sołowiejczyka. Wiele z nich zachowało się do dziś w prywatnych i muzealnych kolekcjach. W 1897 r. w domu Rozenblumów, Horodyszczów i Barenbaumów działała sprzedaż dywanów i kołder oraz wyrobów manufakturowych i sukiennych Lejby Rozenbluma.

 

Działała także drukarnia Szmula Lewina. W 1913 r. mieścił się tu salon męskich ubrań E. Patowa oraz oczywiście skład przyborów piśmienniczych Kadysza Barenbauma, który po 1919 r. prowadzili jego synowie Noach i Bendet (później Noach założył własną firmę pod nazwą „Progres”). W 1924 r. działał tu sklep towarów bławatnych należący do Icka Raszkina, zięcia Lejby Rozen- bluma. Rok później odnotowano sprzedaż naczyń kuchennych i wyrobów żelaznych „Metalurgia” Łazara Berensztejna.

 

W 1933 r. na kamienicy pojawił się nowy szyld, informujący klientelę o działalności domu handlowego „Uniwersalny” Mikołaja Denisowa. Kamienica  nie przetrwała II wojny światowej, a w czasie powojennej odbudowy powstały tu zupełnie nowe budynki, pozbawione jakiegokolwiek związku z bogatą historią tego miejsca.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Fach miał w małym palcu

   

     Jak Szanowni Czytelnicy tej rubryki mogli się już przekonać, wśród przedwojennych złodziei istniały liczne specjalizacje.
  W całej II RP wiadomo było, że najlepsi kasiarze są rodem z Warszawy, Łódź ma wytrawnych speców od łomu i wytrycha, Wilno słynie ze swoich szopenfeldziarzy (złodziei sklepowych), zaś ze Lwowa pochodzą wszechobecni w całym kraju doliniarze. 
  A co na to ówczesny Białystok? Jeśli miałby się już kimś pochwalić, to także swoimi kieszonkowcami. Działali oni nie tylko na bruku białostockim, lecz wyjeżdżali na gościnne występy do stolicy, bywali w Krakowie, ocierali się nawet o Berlin czy Paryż. 
  Jednym z dużych autorytetów w chanajkowskiej ferajnie był niewątpliwie Abram Duczyński, znany jako Mejsze, wszechstronny złodziej z ul. Marmurowej. Swój doliniarski fach można rzec miał w małym palcu. Mejsze penetracją cudzych kieszeni zajął się jeszcze w latach 20. Złodziejskim sprytem robił wrażenie nawet na kieszonkowcach pamiętających czasy carskie. Uwijał się w tym czasie głównie wśród klienteli Siennego i Rybnego Rynku.
  Co i rusz odzywał się tam rozpaczliwy krzyk jakiejś okradzionej handlarki czy paniusi robiącej zakupy. Doliniarz ma jednak tak długo fart, dopóki nie zostanie odnotowany w Urzędzie Śledczym, a jego fotografia nie trafi do albumu niepoprawnych przestępców.
  Ten wątpliwy zaszczyt spotkał Abrama Duczyńskiego gdzieś na początku lat 30. Złapany na gorącym uczynku przez wywiadowcę policyjnego w cywilu zainkasował swój pierwszy półroczny wyrok. Zaraz potem przyszła druga odsiadka. Odtąd policja miała go już stale na oku.
  Był recydywistą.  Jedną z typowych dla Abrama Duczyńskiego kieszonkowych robótek odnotował w czerwcu 1935 r. Dziennik Białostocki: „3 bm. po południu nieznany sprawca skradł na Rynku Kościuszki Marzannie Kietkowskiej z kieszeni palta 20 zł.
  Na skutek alarmu poszkodowanej znajdujący się w pobliżu Jan Kozak oświadczył jej, że widział złodzieja, że go pozna. Policjant wraz z owym świadkiem udał się do Wydziału Śledczego (Warszawska 6), gdzie po okazaniu albumu przestępców, Kozak rozpoznał notorycznego złodzieja Abrama Duczyńskiego, który na podstawie zeznań Kozaka osadzony został w więzieniu”.  Mejsze miał jednak nie tylko smykałkę do kradzieży, ale też dobrego adwokata. Był nim mecenas Bronisław Gruszkiewicz, etatowy można rzec obrońca oprychów z Chanajek. Kiedy 26 czerwca przed Sądem Grodzkim odbyła się rozprawa doliniarza, pan mecenas „udowodnił alibi swojego klienta i wobec braku dowodów Duczyński został uniewinniony i sąd zarządził zwolnienie go z więzienia”.
  W grudniu 1935 r. policja białostocka, zgodnie ze swoim zwyczajem, zrobiła przedświąteczną obławę na chanajkowskich złodziei i oszustów. Podczas wizytacji różnych melin policjanci trafili również na ul. Legionową, do mieszkania Josela Szczyrka. Znaleźli u niego podejrzaną pakę z konfekcją damską w środku. Według słów meliniarza trefny towar dostarczył mu niejaki Abram. To spowodowało, że nazajutrz posterunkowi z wszystkich czterech białostockich komisariatów doprowadzali na Warszawską 6 znanych złodziejaszków o tym imieniu. Był wśród nich oczywiście i nasz Abram Duczyński. Tym razem jego wizyta na policji nie trwała długo. Miał mocne alibi. Siedzieć poszedł za to jego kumpel z Chanajek – Abram Tyszlerman. 
  Dokładnie rok później, w pewne grudniowe popołudnie fartowny zdawałoby się złodziej z Marmurowej fatalnie się zasypał. Udawał pasażera na przystanku autobusów zamiejscowych usytuowanego przy Rynku Kościuszki. Gdy wsadził rękę do cudzej kieszeni, która okazała się własnością Bronisława Wróbla, burmistrza miasta Goniądza, został zdemaskowany. Przed Sądem Okręgowym zeznawało kilku wiarygodnych świadków. Mejsze trafił na 2,5 roku do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej.

Włodzimierz Jarmolik

Parking pod ziemią, a nad park kulturowy. Jak zagospodarować Plac NZS?

Wielki, pusty i niezagospodarowany. Politycy mają na niego chrapkę, zaś w internecie przewijają się wizualizacje dotyczące zmian. Mowa tu o Placu NZS, a wcześniej Placu Uniwersyteckim w Białymstoku. Choć to jest normalne skrzyżowanie, gdzie panuje zasada prawej ręki, to wiele osób myśli że jest to rondo. I tak od lat setki samochodów dziennie objeżdża go raz tak, raz tak. Na szczęście miejsce nie jest to niebezpieczne, ale chyba każdy widzi w nim większy potencjał.

 

Przed wyborami samorządowymi oczywiście nie zabrakło miejsca na dyskusje także o zagospodarowaniu Placu NZS. Pojawiły się takie pomysły by stworzyć parking podziemny, na górze zrobić prawdziwy plac z ławeczkami. Można było zobaczyć też wizualizację, na której obok placu przebudowane zostanie miejsce tak, by dodać do niego jeszcze pomnik Lecha Kaczyńskiego. Jedno jest pewne, zagospodarowanie tego wielkiego terenu jest konieczne. Jest to zwyczajne marnotrawstwo terenu.

Podziemny parking

Obok mamy wiecznie zatkane dwa małe parkingi – na Suraskiej oraz na Rynku Kościuszki. Niezależnie od pory dnia i pory roku znalezienie wolnego miejsca w ścisłym centrum graniczy z cudem. Nie jest to tylko problem Białegostoku, ale w zasadzie wszystkich dużych miast. Są tacy magicy w rządzie co upatrują rozwiązanie tego problemu w podniesieniu cen za postój do 20 zł za godzinę, jednak to nie o zdzieranie pieniędzy tu chodzi.

 

Nawet gdyby prezydent Białegostoku dostał od rządu możliwość podniesienia cen do tak drakońskich cen (obecnie limit to 3 zł za godzinę), to przecież problem z ilością samochodów by nie zniknął. Zatem skoro każdy chce mieć w dzisiejszych czasach samochód, to trzeba reagować nie walką ale pomocą. Stąd też budowa parkingu podziemnego jest bardzo pożądana. Pytanie tylko – gdzie go zbudować. Wiele lat obowiązywała koncepcja by taki parking wcisnąć między budynkami na tyłach Rynku Kościuszki, Suraskiej i Liniarskiego.

 

Pod ziemią miał być parking, na pierwszym piętrze toalety, zaś na samej górze siedziba Straży Miejskiej. Koncepcja była bardzo ciekawa lecz ostatecznie nic z niej nie wyszło. Nie oznacza to, że nie można do tej lub podobnej wrócić, tyle że przy Placu NZS, gdzie miejsca jest zdecydowanie więcej.

Park kulturowy

Parking rzecz jasna miałby być pod ziemią. A co nad nią? Przede wszystkim plac jest otoczony z każdej strony ulicą, więc trzeba by było stworzyć do niego bezpieczne dojście. Malowanie pasów dla przechodniów to raczej pomyłka. Sensowna by była kładka nad jezdnią prowadząca od strony parku, dzięki czemu, na plac wchodziłoby się właśnie z parku. Sam teren placu zaś można by było zagospodarować jako park kulturowy, pokazujący jak dawniej wyglądało nasze miasto. Przeniosłoby się tam wszystkie wartościowe drewniane domy, których nie zdążyli spalić… sami wiecie kto. Oprócz tego wszystkie uliczki ułożyć by można z kocich łbów, a nad drewnianym mini-osiedlem zawiesić dawne latarnie. Wszystkie domy powinny być otwarte, tak by można było wejść do środku i poczuć klimat sprzed 100 lat.

 

Takim rozwiązaniem byśmy nie tylko sensownie zagospodarowali plac, lecz także pozbylibyśmy się problemu drewnianych domów rozrzuconych pojedynczo po całym dawnym mieście.

Tylko nie pomnik

Obserwując propozycje Budżetu Obywatelskiego można zauważyć, że każdego roku mieszkańcy mają ciągoty by postawić jakiś pomnik. Na Rynku miał stać pomnik św. Floriana, teraz propozycja jest by pojawiła się ławeczka z Franciszkiem Karpińskim. A to Lech Kaczyński przy Placu NZS własnie. I tak ciągle jakieś pomniki. Dlatego przy dyskusji o zagospodarowaniu Placu NZS na pewno nie zabraknie zaraz głosów, by stawiać także tam jakiś pomnik.

 

My tradycyjnie jesteśmy przeciwni, gdyż pomników u nas jest już wystarczająco dużo.

W tych miastach będzie tylko po jednym kandydacie. Nikt nie chce z nimi konkurować?

Kolno i Wysokie Mazowieckie to dwa miasta w województwie podlaskim, gdzie wybory samorządowe w zasadzie zostały rozstrzygnięte już teraz. Zarówno w jednym jak i o fotel burmistrza ubiega się jeden kandydat. Nie oznacza to jednak, że Panowie Andrzej Duda (nie Prezydent) i Jarosław Siekierko zostaną burmistrzami z automatu. W przypadku, gdy o urząd ubiega się tylko jeden kandydat to musi on zdobyć głosy “na Tak”. Oczywiście głosów tych musi być więcej niż “na Nie”. Najwięcej osób bije się o fotele prezydenckie – Białegostoku (5 kandydatów), Łomży (7 kandydatów) i Suwałk (5 kandydatów).

 

Warto sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego oprócz obecnych włodarzy Kolna i Wysokiego Mazowieckiego nikt nie chce rządzić. Są tak idealni, że nie mają opozycji czy też Kolno i Wysokie Mazowieckie mają tak duże problemy, że nikt nie chce się za nie łapać?

Kolno

Miasteczko liczy sobie 10 000 mieszkańców, zaś prawa miejskie ma od 1425 roku! Wydawałoby się, że tak stare miasta w dzisiejszych czasach powinny sobie radzić najlepiej. Jednak przypomnijmy, że Białystok względem Suraża, Supraśla czy Tykocina zyskał dopiero, gdy zaborca wybudował u nas linię kolejową. Najbliższymi sąsiadami Kolna są Grajewo, Pisz, Ostrołęka i Łomża. Pierwsze dwa mają dwa razy więcej mieszkańców niż Kolno, zaś kolejne dwa 6 razy więcej. Taka dysproporcja powoduje, że potencjał gospodarczy Kolna jest mocno ograniczony – bowiem wokół ma silną konkurencję. Tereny Kolna to także w 86 procentach użytki rolne, zatem jego mieszkańcy w głównej mierze mogą żyć z rolnictwa i drobnej przedsiębiorczości oraz usług. W Kolnie jednak znajdują się zakłady, które zatrudniają ponad 500 osób. Dodatkowo są też duże sklepy.

 

Dlaczego więc tylko jeden kandydat? Budżet na 2018 rok Kolna zakłada dziurę budżetową w wysokości 3 mln zł. – Budżet jest napięty, ale musimy wykorzystać szanse na rozwój miasta jakie niosą możliwości pozyskania dofinansowania zewnętrznego na miejskie inwestycje. Dlatego ten budżet ma tak ambitne założenia i przewiduje rekordowo duży front inwestycyjny – mówił Burmistrz Kolna Andrzej Duda na łamach portalu UM Kolno.

 

Andrzej Duda jest związany z PiS. W 2015 roku przymierzano go do objęcia stanowiska Wojewody Podlaskiego, ten jednak postanowił zostać w Kolnie na stanowisku burmistrza. Na forach lokalnych portali można przeczytać wiele negatywnych komentarzy o burmistrzu, jednak wydaje się, że Andrzej Duda w Kolnie ma po prostu spokój – w postaci braku realnej opozycji. Stąd też nie ma nawet chętnego, by stanąć z Dudą do rywalizacji, której wątpliwą nagrodą byłoby kombinowanie skąd wziąć brakujące w budżecie 3 miliony.

Wysokie Mazowieckie

Miasteczko leży obok Szepietowa – gdzie jest linia kolejowa Białystok – Warszawa oraz obok Zambrowa, gdzie jest prawie ukończona droga ekspresowa Białystok – Warszawa. Co ciekawe, w Wysokiem Mazowieckiem mieszka więcej ludzi niż w Szepietowie. Zambrów ma “tylko” dwa razy więcej mieszkańców. Dlatego Wysokie Mazowieckie nie ma tak silnej konkurencji sąsiedzkiej jak Kolno. Do tego bliskość ekspresówki i linii kolejowej powinno nadawać miastu silny potencjał gospodarczy. Warto też przypomnieć, że w mieście znajduje się znana w całej Polsce Mlekovita.

 

Co ciekawe dochody budżetu wynoszą dokładnie tyle samo co wydatki budżetu. Dla potencjalnych kontrkandydatów sytuacja wręcz idealna, gdyż przejmując urząd nie wskoczyliby na minę. Jednak jest pewien szkopuł – skoro burmistrz nie zadłuża miasta i prowadzi racjonalną gospodarkę finansową, to w takim razie po co go zmieniać? Być może i tutaj chętnych na zmianę nie było, bo każdy z potencjalnych rywali uznał z góry, że nie ma żadnych szans.

 

Wyniki wyborów “Na Tak” i “na Nie” potwierdzą czy obaj Panowie Burmistrzowie rzeczywiście nie mają potencjalnej konkurencji.

 

na zdj. Kolno, fot. PanSG / Wikipedia

Tajemnicza krypta pod kościołem. Kto się znajduje w trumnie?

Zabytkowe świątynie bardzo często przyciągają turystów dzięki swojemu wyglądowi, historii czy też wyjątkowym zdobieniom wewnątrz. Są też miejsca zwykle dla turystów niedostępne lub dostępne bardzo rzadko, owiane tajemnicą, budzące największą ciekawość – to podziemne krypty. Wielokrotnie spoczywają w nich nie tylko księża czy zakonnicy, ale także królowie, inni władcy czy też szlachta. Na przykład w Białymstoku w krypcie białostockiej katedry spoczywa Izabela Branicka, Katarzyna Poniatowska (nastoletnia bratanica Stanisława Augusta Poniatowskiego – ostatniego króla Polski), a z doczesnych abp Edward Kisiel.

 

Jednak warto pamiętać, że to na południu naszego województwa rozgrywały się najciekawsze historie. Dlatego też jeżeli uwielbiamy zwiedzać krypty, to warto wybrać się do Siemiatycz. Tam spoczywają przedstawiciele rodu Sapiehów – Kazimierz Karol, Michał Józef, Jerzy Felicjan oraz Benedykt Paweł. Oprócz nich w krypcie pochowany został także zasłużony dla Siemiatycz hr Heryk Ciecierski, autor popularnych pamiętników. I to właśnie z przekazów ustnych po pogrzebie tego ostatniego zachowała się informacja, że krypty w Siemiatyczach istnieją. Kilka lat temu młoda historyczna Natalia Andrzejewska próbowała je zobaczyć, lecz proboszcz kościoła pokazał jej tylko dwie małe piwniczki i stwierdził, że niczego innego nie ma.

 

Przeczyło to temu co mówią starsi mieszkańcy miasta pamiętający własnie pogrzeb Ciecierskiego. Zatem albo proboszcz urzędując kompletnie nie interesował się co jest pod ziemią albo zwyczajnie nie chciał nikomu tego pokazywać. Do podziemi udało się zejść naszemu Czytelnikowi Adamowi Nowaczukowi, który postanowił podzielić się z nami zdjęciami z tego miejsca za co dziękujemy. Jak widać na tych fotografiach – żadnych trumien nie widać. Wszystko dlatego, że zwyczajnie ich tam nie ma…

 

 

Gdzie więc są? Tego nie było wiadomo. 2 lata temu wspomniana Natalia Andrzejewska, historyczka przeprowadziła poszukiwanie grobowców. Razem z ekipą TV Lublin oraz ze Stowarzyszeniem Historycznym Exploatorzy.pl po otrzymaniu zgody od konserwatora zabytków oraz proboszcza zaczęła prace poszukiwawcze, do których przygotowywała się przez rok. Zadanie nie było zbyt łatwe. Na początku historyczka próbowała ustalić ile osób zostało pochowanych w podziemiach kościoła. Niestety źródła były niekompletne, ani nie było ciągłości w ich spisie. Nie wiadomo kompletnie nic, co się działo między 1822 a 1933 rokiem. Właśnie w 1933 pochowany był hr. Henryk Ciecierski. Łącznie ustalono, że pochowanych jest łącznie 17 osób. Wiadomo też było, że jedna (ale nie jedyna) krypta znajduje się pod ołtarzem.

 

Podziemia kościoła kryć powinny szczątki Ciecierskiego, czterech osób z rodu z Sapiehów oraz dwunastu proboszczów i zakonników. W piwnicach nie było śladu po pochówku, jedynie tylna ściana wyglądała na dobudowaną. Historyczka miała fotografię z 1967 roku, na której było widać dwie trumny pod głównym ołtarzem. Zaginęły zaś trumny Sapiehów oraz 11 księży. Nie było też trumny hr. Ciecierskiego. 

 

Żeby nie rozmontowywać całego zabytkowego kościoła w poszukiwaniu trumien należało zrobić to bezinwazyjnie czyli georadarem. Poszukiwania głównej nawy nic jednak nie dały. Jednak na bocznej nawie odnaleziono przestrzeń, która mogła być kryptą. Następnie odkryto puste przestrzenie także w północnej nawie i przy wejściu do kościoła. Ostatecznie udało się odnaleźć kryptę pod południową nawą kościoła. Pod cegłami znajdowała się zdobiona trumna z metalowymi obiciami (zdj. główne). Krypta jest jednak zabudowana i tylko decyzją konserwatora zabytków oraz proboszcza może stworzyć z tego wspaniała atrakcję turystyczną. 

 

Materiał TVP Historia (od 7 minuty 30 sekundy, same poszukiwania od 14 minuty)

https://vod.tvp.pl/video/bylo-nie-minelo,na-kaplicznej-gorze,27919121

 

Co z pozostałymi trumnami? W czasie okupacji sowieckiej prawdopodobnie znienawidzone ślady Rzeczpospolitej magnackiej były masowo niszczone i wyrzucane. Tak też mogło stać się z trumnami. Jeden z czytelników Głosu Siemiatycz z przekazów rodzinnych wie, że szczątki z wyrzuconych trumien mogły zostać podczas sowieckiej okupacji uratowane przez Antoniego Nowickiego i Wacława Szyszko. Obaj zebrali i z powrotem ułożyli szczątki w trumnach ratując je. Czy to właśnie uratowane szczątki znajdują się pod ziemią?

 

Historia siemiatyckich, podziemnych krypt jest jeszcze niedokończona. Czy kiedyś uda się ustalić dokładnie losy wszystkich 17 osób pochowanych w podziemiach kościoła? Czas pokaże.

 

Zdjęcie główne – klatka z programu “Było nie minęło” TVP Historia
Zdjęcia: Adam Nowaczuk
Źródła: esiemiatycze.pl, podlasiemniejznane.wordpress.com, TVP Historia

Historia klasztoru Sióstr Miłosierdzia

 

    Budynek klasztorny przy Rynku Kościuszki 5 został wybudowany z fundacji Jana Klemensa Branickiego w 1768 r. Sprowadzone przez niego Siostry Miłosierdzia aż do likwidacji w 1864 r. administrowały szpitalem i przytułkiem. Później gmach klasztorny przejęło utworzone w 1855 r. białostockie Towarzystwo Dobroczynności.
  Utrzymywało ono sierociniec i przytułek, a środki na ich prowadzenie zarząd Towarzystwa uzyskiwał m.in. poprzez wynajem pomieszczeń w gmachu poklasztornym. Po ewakuacji miasta w lipcu i sierpniu 1915 r. Towarzystwo wstrzymało prace na kilka miesięcy. Zostało reaktywowane w styczniu 1916 r. i pracowało z wielkim pożytkiem dla ludności Białegostoku aż do odzyskania niepodległości w 1919 r.
  Przez pierwsze dwa lata okresu międzywojennego gmach poklasztorny pozostawał własnością Towarzystwa Dobroczynności. Ale nowe realia polityczne i społeczne dały asumpt do podjęcia starań o przywrócenie stanu pierwotnego, zniweczonego decyzją Murawjowa.
  Już pod koniec 1920 r. grupa białostoczan zwróciła się do magistratu z sugestią ponownego sprowadzenia do Białegostoku Sióstr Miłosierdzia oraz zgodnie z ich dziejową rolą powierzenie im opieki nad bezdomnymi i sierotami. W ostatnich dniach 1920 r. prezydent Szymański zwrócił się do władz zgromadzenia informując, że budynek klasztorny znajduje się nadal w posiadaniu Towarzystwa Dobroczynności i to z nim należałoby prowadzić pertraktacje w sprawie odzyskania mienia. Głównym inspiratorem całego przedsięwzięcia był Józef Karpowicz.
  Negocjacje trwały przeszło pół roku. Dopiero 3 sierpnia 1921 r. do Białegostoku zjechała siostra wizytatorka z Warszawy w towarzystwie siostry Alojzy Rowińskiej i ks. dyrektora Sowińskiego, aby osobiście uzgodnić dalsze postępowanie. Gości ze stolicy przyjęto na plebanii u ks. Lucjana Chaleckiego. Wspólnie z Karpowiczem i białostockim proboszczem udali się do siedziby Towarzystwa Dobroczynności, gdzie z władzami organizacji uzgodniono szczegóły związane z przejęciem gmachu i powrotem Sióstr Miłosierdzia do Białegostoku.
  Józef Karpowicz przekazał na cel remontu zaniedbanego klasztoru niebagatelną sumę 100 tys. marek polskich, dzięki którym udało się odświeżyć ponad stuletni zabytek. Ostateczne przejęcie mienia na podstawie aktu notarialnego odbyło się 26 marca 1923 r., a w kilka dni później – po 59 latach nieobecności – do klasztoru ponownie weszły siostry. Na czele odnowionej fundacji Branickiego stanęła siostra Adela Bilińska.
  Aż do wybuchu II wojny światowej w klasztorze znów działały Szarytki prowadząc sierociniec. Nadal duża część budynku była wynajmowana pod różnego rodzaju działalność handlowo-usługową. Po 1919 r. był tu nadal hotel, przemianowany z „Niemieckiego” na „Stary”.
  Do 1929 r. jego właścicielką pozostawała Charlotta Eberling. Urodziła się w 1845 r. w Siemiatyczach, w niemieckiej rodzinie nazwiskiem Fiebig. W 1867 r. wyszła za Reinholda Eberlinga, syna supraskiego tkacza Gotliba. Jej małżonek pracował w Choroszczy jako siodlarz i może to on prowadził początkowo skład i produkcję siodeł w budynku poklasztornym, zanim identyczny biznes rozpoczął tu Stanisław Homan. Reinhold i Charlotta doczekali się kilkorga dzieci, w tym Anny po mężu Blank.
  Po śmierci Charlotty w 1929 r. Anna przejęła prowadzenie hotelu, ale cztery lata później zrezygnowała. Obok hotelu działała sprzedaż wędlin Pawła Kaufmana i Rozalii Ginter. Homan przekwalifikował się, uruchamiając sklep z bronią i amunicją, który działał przez całe dwudziestolecie międzywojenne.
  W 1921 r. Mozes Bułkowsztejn uruchomił tu sklep galanteryjny. W czasie okupacji sowieckiej ponownie zsekularyzowany klasztor został przemianowany na dom dziecka. Budynek uległ zniszczeniu w ostatnich dniach okupacji hitlerowskiej. Był to jedyny ocalały budynek z całej południowej pierzei Rynku Kościuszki.
  Wnętrze klasztoru było wypalone, strop pierwszej kondygnacji zawalił się, nie było też żadnej więźby dachowej. Pierwszy wykaz zabytków, które należało podźwignąć z ruin, został sporządzony 6 listopada 1944 r. i zawierał wyłącznie obiekty powstałe w ramach mecenatu rodu Branickich. Wśród nich znalazł się klasztor Sióstr Miłosierdzia.
  Już w 1945 r. powołano Komitet Odbudowy SS. Szarytek z ks. Aleksandrem Chodyko na czele, w skład którego weszli inż. Jerzy Tryburski i inż. Antoni Choroszucha. Oni też zostali wyznaczeni na kierowników odbudowy. Działali według projektów wykonanych w latach 1947-1949 przez architekta Stanisława Bukowskiego (sylwetki tej postaci przypominać nie trzeba, a zainteresowanych odsyłam do jego biografii autorstwa Sebastiana Wichra).
  Prace trwały do 1950 r. W 1954 r. ponownie ulokowano w nim Państwowy Dom Dziecka, a Siostry Miłosierdzia uzyskały jedynie część gmachu z przeznaczeniem na swoje mieszkania. Dopiero po 1989 r. odzyskały obiekt i dziś prowadzą w nim Niepubliczne Przedszkole Nr 2 Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Św. Wincentego a Paulo.

Wiesław Wróbel

Mały świat niemieckich ewangelików

 
  W wielonarodowym i wielowyznaniowym Białymstoku istniał kiedyś też światek niemieckich protestantów. Dziś zostało po nim tylko kilka zabytków i mała grupa wiernych.

  Pierwsza protestancka parafia na terenie dzisiejszego województwa podlaskiego powstała w Sidrze w powiecie sokólskim w 1566 roku (zbor kalwiński), a wiek później w podbiałostockim Zabłudowie (zbor ewangelicki), gdzie Jan Klemens Branicki sprowadzał niemieckich rzemieślników i specjalistów.
  Sam Białystok zaczęło zamieszkiwać więcej protestantów w latach 1795-1807, kiedy to po III rozbiorze Polski Białystok został przyłączono do Prus. Białystok stał się siedzibą departamentu Prus Nowowschodnich i sprowadziło się tu wielu urzędników i wojskowych. Białostoccy protestanci zamieszkiwali wówczas głownie ulicę warszawską tworząc dzielnicę Kleindorf. Dzisiejszy kościół św. Wojciecha przy ulicy warszawskiej był wybudowany właśnie przez nich, jako kościół pw. św. Jana Chrzciciela.
  Spory rozkwit społeczności protestanckiej miał miejsce w 1831 roku, kiedy to Rosja chcąc ukarać Polaków za powstanie listopadowe wprowadziła granicę celną między Królestwem Polskim, a Rosją. Dla wielu fabryk z marionetkowego królestwa Rosja była głównym rynkiem zbytu i chcąc uniknąć płacenia granicznego cła, zaczęto przenosić fabryki do Białegostoku, z czego lwią część fabrykantów stanowili Niemcy, a wraz z nimi przybyli do Białegostoku niemieccy robotnicy i wykwalifikowani majstrowie.
 Przy ulicy Młynowej był cmentarz, który ze względu na przepełnienie zamknięto w 1890 roku i otworzony nowy przy ulicy wasilkowskiej i jego część możemy oglądać do dziś.
 Protestancka społeczność miała wielki wpływ na miasto. To właśnie protestant był właścicielem pierwszej białostockiej gazety, tak samo jak protestantem był autor pierwszego planu miasta. Dzięki nim Białystok miał pierwszą straż pożarną.
 XIX wiek był okresem największego rozkwitu dla populacji białostockich ewangelików i zmiany przyniosła dopiero I wojna światowa.
 W 1915 roku gdy Rosjanie przegrywali wojnę z Niemcami, w naszym i nie tylko regionie miało miejsce tzw. Bieżeństwo, masowy exodus ludności. Władze ciągle straszyły giermańcem co “będzie babom cycki obcinął” więc wielu zostało uchodźcami dobrowolnie, lecz wielu do bieżeństwa zmuszono. Na Niemców położono specjalny nacisk, gdyż obawiano się ich braku lojalności do Imperium Rosyjskiego. Kozacy często palili chłopskie zagrody by chłopi nie mieli powodu zostawać i zmusić do bieżeństwa. To samo chcieli zrobić z ewangelickim kościołem przy ulicy warszawskiej. Według świadków, kozacy przyjechali z pochodniami i krzyczeli “zżecz, zżecz giermanskuju kirchu!”. Kościół miała uratować jedna z parafianek, która miała odwagę do nich podbiec i powiedzieć “bratcy, to chrystianskij sobor, smotrite bolszoj krest na wierchu!”. Zabrano jednak parafialne pieniądze i pięć dzwonów, które potem przetopiono na rzecz wojska.
W 1914 roku w Białymstoku mieszkało 4,500-5000 ewangelików, a cała parafia wraz z okolicą liczyła ich około 8000. Po biezeństwie i przesunięciu frontu zostało ich w mieście około 900. Pastor Zirkwitz (który zasługuje na oddzielny artykuł) został z parafianami tylko dlatego, że przyjaźnił się z księdzem Antonim Songajłem, który wyprosił u gubernatora możliwość zostania dla Zirkwitza. Ten zaś dwoił się i troił, by pomóc swym parafianom w ten ciężki wojenny czas.
 Niewielu ewangelików wróciło do Białegostoku z bieżeństwa i w latach 20 mieszkało ich w Białymstoku już tylko około 1500.
 W okresie międzywojennym parafia podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza, propolska skupiała się wokół pastora Zirkwitza, a druga proniemiecka, skupiała się wokół wikariusza Kraetera. Ci pierwsi, nie raz czuli się po prostu Polakami wyznania ewangelickiego. Zaś sam Zirkwitz, choć dalej był Niemcem, był też polskim patriotą i szerzył wśród parafian lojalność do państwa polskiego. Zirkwitz odszedł jednak na emeryturę w 1938 roku przez co Kraeter nie miał już konkurencji przez co po wojnie lokalne władze komunistyczne atakowały białostockich protestantów za ich proniemieckość.
 Jeśli chodzi o wybitne jednostki pochodzące z tej społeczności i urodzone w Białymstoku, to na pewno trzeba wymienić Hansa Ziglarskiego (1905-1975). Ziglarski był bokserem i wicemistrzem olimpijskim. Srebro zdobył w 1932 roku podczas igrzysk olimpijski w Los Angeles. Wcześniej brał udział w olimpiadzie w Amsterdamie z 1928 roku. Wielokrotnie brał udział w mistrzostwach Niemiec. W 1925 roku został wicemistrzem w kategorii muszej, w 1928 mistrzem w wadze koguciej, a w 1933 był wicemistrzem.
 W 1903 roku urodził się w Białymstoku Ernst Krenkel i był synem szkolnego inspektora. Gdy był dzieckiem, wraz z rodzicami przeniósł się do Moskwy i tam już zostali na zawsze. Krenkel był polarnikiem i radiotelegrafistą pierwszej radzieckiej dryfującej stacji polarnej “Siewiernyj Polus-1”.  W 1938 roku za sukcesy polarnicze dostał najwyższy tytuł honorowy ZSRR, tytuł Bohatera Związku Sowieckiego. Drukowano znaczki i pocztówki z jego wizerunkiem, oraz uczono o nim w szkołach. Podczas II wojny światowej kierował ewakuacją dzieci polarników z zagrożonej przez jego rodaków Moskwy, a także zajmował się ewakuacją Instytutu Polarniczego w głąb Rosji. Zmarł w 1971 roku w Moskwie.
 Bardzo niejednoznaczną postacią był urodzony w 1875 roku w Dojlidach (które przez trzy pokolenia należały do rodziny Hasbachów) Erwin Hasbach. Działacz mniejszości niemieckiej w II RP, z wykształcenia agronom. Hasbach podczas I wojny światowej walczył w armii niemieckiej najpierw na froncie zachodnim, a później wschodnim. W 1918 był oficerem łącznikowym z I Korpusem Polskim gen. Muśnickiego. W 1919 roku chciał się zapisać do Wojska Polskiego by bić się z bolszewikami, lecz odmówiono mu ze względu na narodowość.
 W okresie międzywojennym najpierw zarządzał majątkiem w Waliłach na białostocczyźnie, a następnie przeniósł się do Zamku Bierzgłowskiego pod Toruniem.
 W latach 1919-1922 był posłem na sejm, a w latach 1922-1930, 1935-1939 senatorem. W 1923 współpracował z rządem polskim przy wypłacie odszkodowań dla Niemców wysiedlonych z Wielkopolski, a jego imieniem nazwano fundusz udzielający im kredytów.
 Przez większość lat 30 mieszkał na Pomorzu. Drugiego września 1939 roku, po ataku Niemiec na Polskę, został prewencyjnie internowany przez Polaków i wywieziony na Kresy. Tam został uwolniony przez Armię Czerwoną i wrócił do swojego majątku na Pomorzu. Za swoją działalność na rzecz mniejszości niemieckiej został jeszcze w 1939 roku uhonorowany przez III Rzeszę złotą odznaką NSDAP. Choć nie mógł nie przyjąć takiego odznaczenia, bo skończyłoby się to śmiercią, to faktem jest, że w 1940 roku, czy to dla świętego spokoju, czy to przekonania, zapisał się do NSDAP. To, że tyle z tym zwlekał pozwala przypuszczać, że być może nie bardzo miał wybór, tak samo jak po 1945 roku zmuszano niektórych Polaków szantażem i groźbą do zapisania się do PZPR. Jak było naprawdę, tego nie wiemy, możemy tylko spekulować. Zmarł w 1970 roku w Weingarten. Pierwszą żoną Erwina była Mally Becker (1877-1904), córka Generała Gustawa Beckera, który był bratem Eugene Beckera,założyciela białostockiej fabryki pluszu. Ich ślub odbył się w 1903 r. w Berlinie.
 Bratem Erwina Hasbacha był Waldemar, bardzo ciekawa postać. Urodził się w 1878 roku i mieszkał przy dzisiejszej ulicy Sienkiewicza, oraz w majątku Pogorzałe. Waldemar był pionierem nowoczesności i miłośnikiem innowacji i nowinek technicznych. Był pierwszym Białostoczaninem, który miał samochód. W swoim majątku przeprowadził odwadnianie bagien i za pomocą nowoczesnych metod starał się ulepszyć ogrodnictwo i rolnictwo. Podobno nigdzie nie było takich dorodnych i wielkich warzyw jak u niego. Gdy wybuchła I wojna światowa Rosjanie oskarżyli go o dywersję, zarzucając, że osuszanie bagien miało ułatwić marsz wojskom niemieckim. Uniknął aresztowania, bo został wcześniej ostrzeżony. Zmarł w 1942 roku.
 Z trzech braci najważniejszą postacią w Białymstoku był jednak Artur Hasbach. Artur posiadał Fabrykę Sukna i Trykotów, która zatrudniała około 200 osób. Cieszył się dużym szacunkiem, zasiadał w radzie powiatu i należał do śmietanki towarzyskiej ówczesnego w Białymstoku.
 W 1915 roku Rosjanie ewakuowali nie tylko wielu mieszkańców, ale wywozili też wyposażenie wielu fabryk. Nie inaczej było z fabryką Hasbachów. Choć jego rodzinie udało się zostać, to on sam jednak wolał udać się na wschód, by pilnować swoich wywożonych maszyn fabrycznych. Po powrocie próbował działać i reanimować rodzinny przemysł lecz nie było łatwo. Kryzys lat 20 i 30 zmusił Artura do ogłoszenia bankructwa. W 1938 roku opuścił Białystok i zmarł 2 lata później w Berlnie.
 Szacuje się, że po wojnie zostało w Białymstoku od 50 do 150 protestantów. Reszta obawiając się Sowietów odeszła w 1944 roku wraz z Niemcami. Ci, którzy zostali nie mówili głośno o swoich pochodzeniu. Dla powojennych władz komunistycznych każdy protestant był utożsamiany jako zwolennik nazizmu.
Obecnie mieszka tu kilkadziesiąt protestantów, a od 2002 roku znów mają swoją parafię.
Edward Horsztyński

Gródek istnieje już 520 lat. Sprawdź dlaczego to miasteczko jest wspaniałe!

Znany głównie z festiwalu Basowiszcza, trochę mniej z zalewu z plażą, a najmniej – bo tylko przez wtajemniczonych i miejscowych – z lasów przepełnionych grzybami. Mowa tu o Gródku. Miasteczko ukończyło 520 lat istnienia. Gródek był zaznaczany już na starych mapach. Jego historia sięga XV wieku i związana jest z rodem Chodkiewiczów. W 1498 r Aleksander Chodkiewicz ufundował tu klasztor prawosławny, który później został przeniesiony do Supraśla. W Połowie XVI wieku Gródek otrzymał prawa miejskie. W późniejszych czasach miejscowość przechodziła kolejno w ręce Paców, Sapiehów oraz Radziwiłów. W 1897 r. utracił prawa miejskie.

 

Historia Gródka to także historia podlaskich Żydów. Przed II wojną światową stanowili oni połowę mieszkańców. W miejscowości znajdowało się kilka! drewnianych synagog. W 1941 r. Niemcy utworzyli tam getto, do którego trafiło ok. 2,5 tys. Żydów. Pracowali m.in. przy budowie dróg oraz wyładunku i załadunku wagonów na pobliskiej stacji kolejowej w Waliłach. Getto zostało zlikwidowane 2 listopada 1942, a jego mieszkańcy wywiezieni do obozu przejściowego w Białymstoku.

Dzisiaj Gródek jest znany z festiwalu Basowiszcza oraz imprezy Siabrouskaja Biasieda. Do Gródka można dojechać samochodem, rowerem (przez Puszczę Knyszyńską) oraz w sezonie letnim pociągami w weekendy, które dojeżdżają do Walił malowniczą linią kolejową także przez serce Puszczy Knyszyńskiej. Mało kto wie, ale w lasach pod Gródkiem jest bardzo dużo grzybów, dlatego jego okolice to wręcz raj dla grzybiarzy. Jedno jest pewne, warto odwiedzić Gródek przy każdej możliwej okazji. Jest to małe, wspaniałe miasteczko, któremu życzymy co najmniej kolejnych 520 lat istnienia!

 

fot. K. Kundzicz / Wikipedia

Featured Video Play Icon

Obwodnica miasta prawie gotowa.

Dobra wiadomość dla kierowców, którzy jeżdżą na Litwę oraz dla mieszkańców Suwałk. Obwodnica tego miasta jest już prawie gotowa (wiadomo idą wybory), a co najważniejsza jej główna część już gotowa. 13-kilometrowy odcinek jest już wybetonowany. Trwają obecnie prace wykończeniowe takie jak układanie humusu na poboczach i skarpach, sadzenie roślin, ustawianie ekranów i ogrodzeń. Ostatecznie wszystko ma być ukończone jeszcze w tym roku.

 

Mieszkańcy czekają na obwodnicę już bardzo długo, którzy między czasie głośno manifestowali już 3-krotnie. W końcu Generalna Dyrekcja Dróg i Autostrad się ugięła i zmieniła podejście poprzedniej ekipy rządzonej (ch… z tą Polską wschodnią – przyp. red) i rozpoczęła inwestycję. Dzięki temu, jadąc z Białegostoku po przemęczeniu się na odcinku Katrynka – Białobrzegi można już prawie do samej granicy jechać nowoczesną drogą. 

 

Budowa obwodnicy kosztować będzie łącznie 300 mln zł.

Dom Zabłudowskich

 

   W 1897 r. uwiecznił Józef Sołowiejczyk na jednym ze zdjęć zamieszczonych w ofiarowanym carowi albumie „Widoki miasta Białegostoku”.
  W tym czasie był tu zbieg ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego, a w miejscu dzisiejszej kamienicy stał okazałych rozmiarów dom Izaaka Zabłudowskiego. Budynek stanął w 1835 r., zastępując istniejącą tu od połowy XVIII w. tzw. austerię wjezdną „pod znakiem głowy łosiej”. 
  Zabłudowski to jeden z pierwszych białostockich potentatów kupieckich, uznawany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji, który fortuny dorobił się głównie na handlu drewnem. Nic więc dziwnego, że niemalże do końca XIX w. jego dom zaliczany był do największych, najdroższych i najokazalszych budynków w Białymstoku. Decydowała o tym przede wszystkim jego doskonała lokalizacja, ale także rozmiary, duża liczba lokali handlowych, mieszkalnych oraz przestrzeni wykorzystywanych przez różne publiczne instytucje i organizacje.
  Jak wspomniałem , Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. Jego synowie: Mejer, Dawid i Owsiej Michel, dokonali w 1871 r. podziału nieruchomości pozostałych po ojcu, przy czym przed 1871 r. zmarł ich najstarszy brat Markus, toteż akt podziału objął także prawa spadkowe jego córki Peszy. Rodzeństwo ustaliło, że plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej otrzyma Dawid Zabłudowski.
  Mejer Zabłudowski otrzymał prawa do nieruchomości przy Placu Bazarnym (Rynek Kościuszki 1) oraz do połowy nieruchomości przy ul. Niemieckiej (Kilińskiego 12). Pesza Zabłudow ska uzyskała posesję przy ul. Aleksandrowskiej (Warszawska, adres nieustalony) z murowanym piętrowym domem i oficyną z pruskiego muru. Wreszcie Owsiej Michel stał się właścicielem majątku przy ul. Zielonej (Zamenhofa).
  Warto wspomnieć, że po przeciwnej stronie ul. Żydowskiej (I. Malmeda), na osobnym placu, mieściła się szkoła rodzinna Zabłudowskich, gdzie realizowano program nauczania w duchu Haskali (żydowskiego oświecenia). Pracował tam w latach 60. XIX w. Marek Zamenhof, ojciec Ludwika, twórcy języka esperanto. Podobnie jak w przypadku ojca, niewiele możemy powiedzieć na temat codziennych zajęć Eliasza i Jankiela.
  W 1913 r. pierwszy z nich był starostą ufundowanej przez pradziadka synagogi Chóralnej przy ul. Żydowskiej oraz członkiem zarządu Towarzystwa Pożyczkowo-Oszczędnościowego. Żaden z nich nie mieszkał w domu przy Rynku Kościuszki 6, czerpiąc z niego ogromne dochody.
  Na przełomie XIX i XX w. z wynajmu lokali Dawid Zabłudowski otrzymywał 4225 rubli czystego zysku. Dla porównania – w 1910 r. prezydent miasta zarabiał rocznie 2400 rubli. Dom na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego należał do Dawida Zabłudowskiego do 1900 r., gdy zmarł on w wieku 86 lat. Trudno powiedzieć, czym zajmował się na co dzień, w dokumentach nazywany był kupcem.
Po śmierci Dawida majątek odziedziczyli jego synowie Eliasz i Jankiel. W latach 1919-1939 nieruchomość przyporządkowana została do adresu Rynek Kościuszki 6, a jej właścicielami byli do II wojny światowej potomkowie Dawida Zabłudowskiego.   Najwcześniejsze informacje na temat firm i osób korzystających z lokali w domu Zabłudowskich pochodzą z 1897 r. Znajdujemy je w „Opisie Białegostoku”, publikacji sporządzonej i ofiarowanej carowi w czasie jego wizyty przez Mojsieja Miłakowskiego, prowadzącego w Białymstoku czytelnię i magazyn książek Towarzystwa „Społeczna Korzyść”.
  W domu Zabłudowskich mieścił się wówczas sklep papierniczy, sprzedaż materiałów piśmienniczych oraz drukarnia G. Hałłaja (założona w 1875 r.), a także duży punkt handlowy braci Murawiew, oferujący klientom towary spożywcze i kolonialne oraz wina, ikony, dywany, futra, a nawet broń.
  Oprócz tego w 1897 r. spotykamy tu restaurację „Wiktoria”, piekarnię „Konstantyno poli- tańska”, firmę włókienniczą Roz enbluma, sprzedaż tapet Kanela, lamp Jagusta oraz skład towarów galanteryjnych pod nazwą „Magazyn Berliński”. W 1911 r. bracia Murawiew zajmowali 4 lokale z piwnicą i płacili drugi najwyższy czynsz (2550 rubli). Tego roku lokatorami byli wciąż Hałłajowie prowadzący skład materiałów papierowych i „Berliński Magazyn” oraz kilka mniejszych sklepów w parterze.   Na piętrze 6 pokoi zajmowała restauracja „Akwarium”, natomiast aż 20 pokoi podnajmowało tzw. zebranie szlacheckie, tworzone przez reprezentację szlachty powiatu białostockiego pozostającej pod zarządem marszałka szlachty (jego siedziba mieściła się przy ul. Lipowej 24). Pomieszczenia zebrania szlacheckiego wykorzystywano na różnego rodzaju spotkania, rauty, koncerty i występy, a także spotkania organizacji i instytucji, przyciągających większą publikę. Dlatego też miejsce to nazywano również resursą szlachecką i resursą obywatelską.
  Sytuacja ta utrzymała się także w okresie międzywojennym. Wciąż pracowała tu rodzinna firma Hałłajów (Brochy i Hendela), która uległa likwidacji dopiero w czasie wojny, a więc po 64 latach istnienia. Białostoczanie mogli nadal korzystać z oferty restauracji „Akwarium”, od 1932 r. należącej do Związku Żydowskich Inwalidów Wdów i Sierot Wojennych w Białymstoku.
  Szereg lokali w parterze dzierżawili właściciele różnych składów obuwia, gotowych ubrań, galanterii i wielu innych branż handlowo-usługowych. Dom Zabłudowskich nie przetrwał II wojny światowej. Po 1944 r. podejmowano nawet próby jego odbudowy, ale ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu na rzecz całkowicie nowego projektu. Gdyby jednak udało się docenić wartość historyczną i artystyczną tego obiektu, dom ten obchodziłby dziś 183 urodziny.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstok

Ku poprawie zdrowia

   

   Od przełomu XIX i XX w.  przy ul. Sołdackiej (Legionowa) w perspektywie ulicy Sadowej (w okresie międzywojennym Wersalskiej, a obecnie Akademickiej) stała kamienica należąca do białostockiego kupca Michela Sztuplera. Prowadził on skład z tzw. manufakturą przy ul. Giełdowej 9 (Spółdzielcza).
  Pod koniec lat 20. XX w.  Sztupler sprzedał dom białostockiej Kasie Chorych. Rozpoczęła się budowa Zakładu Rentgenowskiego. Były to lata, gdy ze szczególną troską zaczęto dostrzegać, również i w Białymstoku potrzeby nowoczesnego diagnozowania i leczenia chorób będących plagami społecznymi. Prym wiodła gruźlica, choroby dermatologiczne, ale też coraz bardziej widoczny był wzrost zachorowań na choroby nowotworowe.
  Już w 1925 r. powstało w Białymstoku Towarzystwo Przeciwgruźlicze. W leczeniu chorób skórnych ogromne zasługi położył dr Jan Walewski.  Z kolei problematyką leczenia chorób nowotworowych białostoccy lekarze zajęli się w 1929 r.
  Dziennik Białostocki informował o powstaniu „białostockiego odcinka międzynarodowego frontu walki z rakiem”. Głównym promotorem był tu dr Samuel Edelsztejn, który specjalizował się w leczeniu chorób układu pokarmowego i kobiecych. W maju 1928 r. Edelsztejn wystąpił z inicjatywą utworzenia w Białymstoku Komitetu do Walki z Rakiem.
  Z prośbą o pomoc w jego organizowaniu zwrócił się do starosty białostockiego Mieczysława Białka. W czerwcu starosta zaprosił do siebie grupę założycieli. Byli wśród nich dr Zygmunt Siemaszko,  specjalista chorób wewnętrznych prezes miejscowego PCK, ginekolog dr Adam Kozubow ski, sędzia sądu okręgowego Edward Obidziński, mecenas Władysław Otto, finansista Salomon Wejnrach i inżynier Herc Neumark.
  Budowa Zakładu Rentgenowskiego była więc jednym z ważnych momentów unowocześnienia białostockiej służby zdrowia. Prace szły w szybkim tempie. Jak się miało wkrótce okazać w zbyt szybkim. Otwarcie Zakładu zaplanowano na 25 listopada 1930 r. informując, że „spodziewany jest przyjazd min. spraw wewnętrznych gen. [Felicjana Sławoj] Skład kowskiego, wiceministra Pracy i Opieki Społecznej gen. [Stefana] Hubic kiego oraz szeregu gości”. Informowano też, że „Okręgowy Związek Kas Chorych w pełni zrozumienia ważności zastosowania najnowszych zdobyczy w lecznictwie wybudował przy ulicy Legionowej nr 12 Zakład Rentgenowski, którego otwarcie nastąpi dziś o godz. 11-ej w obecności zaproszonych ministrów”.  Ranga wizyty ministerialnej podniesiona została o szczebel.
  Zamiast Składkowskiego przyjechał do Białegostoku sam minister Aleksander Prystor, któremu towarzyszył Stefan Hubicki. Przy nieodzownej obecności wojewody białostockiego Mariana Zyndram Kościałkowskiego „odbyło się uroczyste otwarcie i poświęcenie Zakładu Rentgenowskiego. Poświęcenia dokonał ks. Dziekan [Aleksander] Chodyko.
  Okolicznościowe przemówienia wygłosili prof. Trzciński i komisarz Okr. Zw. Kas Chorych w Warszawie dr [Stefan] Wilczyński”.  Przyjazd Prystora do Białegostoku wiązał się z odbywającym się tego samego dnia otwarciem szpitala w Choros zczy. To już był naprawdę ministerialny poziom. 27 listopada otworzył jeszcze most nad Niemnem w Grodnie. Otwarcie Zakładu Kas Chorych w Białymstoku przez Prystora było pewną manifestacją. Był on bowiem zaciekłym przeciwnikiem ich samorządności Kas. Dostrzegał w nich bastion opozycji politycznej wywodzącej się z PPS. Udało mu się rozwiązać wszystkie zarządy okręgowe, w których wprowadził zarządy komisaryczne pozbywając się przy okazji przeciwników. Dyrekcję białostockiego Zakładu objął dr Romuald Sztajer. Oprócz gabinetów ambulatoryjnych Zakład miał urządzony stacjonarny oddział do leczenia grzybicy dysponujący 18 łóżkami. Wspomniane szybkie tempo budowy dało o sobie jednak znać.
  W 1935 r.  pisano, że „jednym z najpiękniejszych budynków przy ul. Legionowej jest dom Nr 12, gdzie mieści się oddział rentgenologiczny Ubezpieczalni Społecznej. Jak wiadomo budynek ten został wybudowany dopiero kilka lat temu i to wielkim nakładem kosztów. I oto w ubiegłym tygodniu [wrzesień 1935 r.] skonstatowano, że ściany zarówno frontowe jak i boczne tego budynku mocno się zarysowały. Wobec tego, że na tej ulicy nie rozpoczęto jeszcze robót kanalizacyjnych, nie  można było z początku dociec przyczyny zarysowania się ścian tego budynku.  Celem zabezpieczenia dom u przed ewentualnym zawaleniem się ustawiono szereg mocnych słupów, które podtrzymują ściany. Jak przypuszczają, zarysowanie się ścian nastąpiło wobec tego, że w czasie budowania domu nie ustawiono nowego fundamentu, a zostawiono stary zniszczony już fundament po domu Sztuplera”.
  Zdołano jednak ten „najpiękniejszy”, modernistyczny budynek uratować. Jego kres przyszedł w 1969 r. Nie robił na nikim wrażenia, a co najważniejsze nie pasował do nowego otoczenia. Może też drażnił towarzyszy swoją obcą, nie socjalistyczną stylistyką i sanacyjnym rodowodem?
  W styczniu 1970 r. jego przemijającą urodę uwiecznił Henryk Wilk,  opatrując rysunek komentarzem: „Przy ulicy Dzierżyńskiego [Legionowa] trwa rozbiórka budynku dawnej przychodni rejonowej. Niebawem – ku zadowoleniu kierowców i przechodniów, niebezpieczne zwężenie jezdni i chodnika przy zbiegu ulic Akademickiej i Dzierżyńskiego zostanie zlikwidowane”.
  I tak  po tym naprawdę ładnym i cennym architektonicznie budynku nie ma nawet śladu w pamięci.  Ale przy dzisiejszej Alei Bluesa znajdował się jeszcze jeden ciekawy obiekt.
 

   W lipcu 1954 r. obok modernistycznej siedziby dawnego Zakładu Rentgenowego uruchomiono kino „Polana”. Jego otwarcie wpisano w obchody Dziesięciolecia Polski Ludowej. Po święcie 22 lipca tak relacjonowano to wydarzenie: „ulicą Dzierżyńskiego na otwarc ie nowego lokalu: letniego kina – kawiarni – dancingu, tzw. Polany ciągną tłumy. Wszystkim zwraca uwagę świetlny napis POLANA”. Chętni rozrywki zajęli całą widownię. Rozpoczęła się projekcja pierwszego filmu, którym był polski produkcyjniak „Synowie ludu”.
  Po filmie wystąpił chór Okręgowego Zarządu Kin. To też był debiut, gdyż zespół powstał specjalnie na 10-lecie władzy ludowej. Zespół Kin miał też i swój zespół jazzowy, który przygrywał przybyłym na otwarcie do tańca. Kino – teatr – kawiarnia – dancing Polana robił w ówczesnych latach doskonałe wrażenie. Miała parkiet do tańczenia i scenę przeznaczoną na występy estradowe. Wokół parkietu zainstalowano „20 punktów świetlnych tzw. kul mlecznych”. Wokół obiektu posadzono „dziesięć 12-letnich drzewek lipowych i innych”. Dla kinomanów i kawiarnianych gości ustawiono stoliki, krzesła i ławeczki. Dodatkowo „na Polanie, po obu jej bokach, urządzone zostaną loże, odgrodzone od reszty placu niskimi płotkami, wykonanymi z listewek, które spowite zostaną roślinami pnącymi.” 

Lichy koniec farmazona

 

   Chociaż Icek Chutoriański zamieszkiwał na mocno odległej od Chanajek ul. Wasilkowskiej, to jednak ciągnęło go do tej zakazanej dzielnicy. Właśnie tam najchętniej popisywał się swoimi oszukańczymi sztuczkami.
  Był średniej klasy farmazonem, któremu od czasu do czasu udawało się sprzedać na Rynku Siennym jakiejś  wieśniaczce tombakową obrączkę, albo też kupując jakiś drobiazg w sklepiku przy Sosnowej czy Suraskiej zapłacić mniej uważnemu sprzedawcy wycofaną  z obiegu 2-złotówką, biorąc resztę w dobrej monecie.
  W połowie lat 30. ulubionym trikiem Icka było podmienianie złotówek prawdziwych na fałszywe. Miał na to własny, oryginalny sposób.
  W grudniu 1935 r. Dziennik Białostocki zamieścił w swojej kronice kryminalnej opis jednej z akcji oszusta. „Mieszkanka Białegostoku, 78-letnia Anna Gąsiewska otrzymała od swego syna, przebywającego we Francji, przekaz pieniężny na 30 zł. Udała się więc na pocztę po ich odbiór. W głównym urzędzie pocztowym (ul. Kościelna) wypłacono jej należność w 3 monetach dziesięciozłotowych. Kiedy przechodziła obok Banku Polskiego (ul. Br. Pierackiego 14, dawna Warszawska) podszedł do niej Icek Chutoriański i oświadczył, że dano jej na poczcie fałszywe pieniądze. Staruszka pokazała monety Ickowi, który zaczął rzucać je o bruk, chcąc przy okazji zamienić na inne. Jednak p. Gąsiewska poznała się na sztuczce i wszczęła alarm. Oszust rzucił się do ucieczki, w pościgu udało się go ująć. Podczas rewizji znaleziono przy nim fałszywe 10-złotówki. Za puszczanie w obieg fałszywych monet Sąd Okręgowy skazał Icka Chutoriańs kiego na 6 miesięcy”. 
  Po wyjściu na wolność 50-letni farmazon z ul. Wasilkowskiej nie porzucił rzecz jasna swojego niecnego procederu. Jednak sztuczka z fałszywymi monetami stała się dla niego niewskazana. Wydział Śledczy mieszczący się na ul. Warszawskiej 6 miał go bowiem z tego powodu w swojej bogatej kartotece i przy każdej podobnej sprawie pokazywał jego facjatę pokrzywdzonym ludziom. Trzeba było wymyślić coś nowego.
  Chutoriański sięgnął zatem do chwytu popularnego wówczas na bruku warszawskim. Na terenie naszego miasta stał się więc prawdopodobnie prekursorem w tej materii. Sztuczka nazywała się „na lokatora”. Polegała na wejściu do cudzego mieszkania pod pretekstem wynajmu pokoju, odwrócenia uwagi właściciela i dokonanie szybkiej kradzieży.
  Zimą 1936 r. właśnie w tym celu porządnie odziany Icek Chutoriański pojawił się w Chanajkach i zawędrował do mieszkania niejakiego Franciszka Wójcika przy ul. Stołecznej 33. Po obejrzeniu klitki, która była do wynajęcia i krótkiej rozmowie w sprawie czynszu pomysłowy Icek poprosił  gospodarza o szklankę wody do popicia niezbędnego lekarstwa. Kiedy ufny pan Franciszek zniknął w kuchni, zniknął również i Chutoriański, a z nim upatrzony zawczasu zegarek i kasetka z 40 złotymi. 
  Po kilku takich wyczynach dokonanych na terenie miasta agenci śledczy trafili na trop złodziejaszka. Chutoriańskiego czekały znowu kratki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej drobny opryszek zapoznał się z Czesławem Krasowskim, zatwardziałym przestępcą rodem z Grodna. Temu kończyła się odsiadka. W długich rozmowach planowali wspólne akcje po wyjściu na wolność. Kiedy obaj przestępcy opuścili mury „szarego domu”, Czesio Krasowski nie miał zamiaru bawić się w oszustwa i drobne kradzieże. Zdobył pistolet i zaczął rozglądać się za obiektem wartym rabunku. Okazał się nim Jakub Lipszyc, właściciel trafiki przy ul. Giełdowej. Chutoriański niechętnie przystał na napad z bronią w ręku. Zawsze wolał swoje fałszywki. 
  W 1937 r. policja aresztowała Icka Chutoriańskiego za spółkę z grodzianinem. Tym razem osiadł w więzieniu na znacznie dłużej. Tak to już jest kiedy farmazon bierze się nie za swoją robotę.

Włodzimierz Jarmolik

Mordor po białostocku. Biura będą puste czy jednak ktoś tam się wprowadzi?

Czy to będzie białostocki “Mordor”? Szykuje nam się inwestycja na przeciwko dworca PKS. Od lat stoi tam zarośnięty kawałek ziemi, na którym miała powstać kiedyś galeria handlowa. Właściciel terenu po latach postanowił zbudować tam biurowce. Chce zainwestować 400 mln zł i stworzyć 5 tys. nowych miejsc pracy. Wierzycie że to się uda?

 

My mamy czarne wizje. Biurowce powstaną, ale będą świecić pustkami. Klimat do prowadzenia biznesu w Białymstoku jest kiepski. Wystarczy przejść się po mieście, by niemalże w każdym biurowcu czy rzemieślniku znaleźć kartki z napisem “biura do wynajęcia”. A szczególnie ceny w tych drugich nie są jakieś gigantyczne, mowa tu o kilkuset złotowych czynszach. Ile wyniesie czynsz w nowoczesnym biurowcu? Tyle, że będzie stać tylko największe firmy. Problem jednak w tym, że takich w Białymstoku za wiele nie ma.

 

Przykładem korporacji, która tuła się po mieście (szukając zapewne najlepszej ceny) jest Agora i jej Gazeta Wyborcza. Przez lata przeprowadzała się już z na Sienkiewicza, Branickiego, a obecnie na Cieszyńskiej. Inna korporacja – Polska Press – od lat jest w tym samym miejscu (wcześniej jako Media Regionalne) – w biurowcu przy ul. Św. Mikołaja. Inne korporacje – tj. firmy ubezpieczeniowe czy banki nie mają w Białymstoku większych “oddziałów”, przez które potrzebowałyby więcej pomieszczeń biurowych. Dla kogo więc białostocki “Mordor” powstaje? Trudno powiedzieć.

 

Większe firmy produkcyjne znajdują się na tak zwanej strefie ekonomicznej. Sprzedaż odbywa się w galeriach i hipermarketach. A usługi? Rozproszone są po całym mieście. Rozwijające się dopiero firmy (czyli takie, które powoli zwiększają swój skład osobowy) znajdują się na przedmieściach. Zatem nowe biurowce przy ul. Bohaterów Monte Cassino prawdopodobnie będą wydzierać klientów innym biurowcom w mieście, co poskutkuje obniżką cen za lokale. Zatem dla przedsiębiorców na pewno dobra to inwestycja będzie, gorzej dla samych właścicieli. Kluczem całego biznesu jest to, co powstanie na parterze biurowca. Czy jakiś wielki, znany sklep? Inaczej 400 mln zł nie zwróci się chyba nigdy. Jednakże trzymamy kciuki, by Białystok się rozwijał. Chcemy wierzyć, że jest po co stawiać tutaj biurowce.

 

fot. Warimpex / inwestor

Centrum Białegostoku przed wojną było przepełnione restauracjami i kawiarniami jak dziś!

Przedwojenny Białystok to nie tylko Chanajki, których klimat można by było porównać do dzisiejszych osiedli “socjalnych” na obrzeżach miasta. Tak samo jak dzisiaj, tak też przed wojną bardziej majętni białostoczanie lubowali się w odwiedzaniu lokali gastronomicznych, których w dzisiejszym centrum nie brakowało – zupełnie jak dziś.

 

Kiedy w latach 90-tych i kolejnych na Rynku i w okolicach rozwijały się banki i apteki mieszkańcy nie byli z tego faktu zadowoleni, stąd też, gdy do władzy doszedł Tadeusz Truskolaski, to pod jego władzą powoli wypierano z lokali miejskich wszystko, co nie było gastronomią. Później reszta musiała się dostosować do dzisiejszego rynku, by nie splajtować. I tak dziś wychodząc na Rynek nie wyobrazimy sobie, że dawniej były tylko Puby Strych, Gryf, kawiarnia Ratuszowa (w budynku ratusza) czy pizzeria Savona. Dzisiejszy Rynek pełen jest wszelkiej maści lokali gastronomicznych.

 

 

Przed wojną wykwintna restauracja mieściła się w hotelu Ritz. W każdą sobotę i niedzielę odbywały się tam “Fajfy” czyli imprezy dla elit. Warto dodać, że scena z kultowego filmu Miś “nie mamy Pana płaszcza i co Pan nam zrobi” jest żywcem wyjęta właśnie z przedwojennego Ritza. Szatniarz miał u siebie taki bałagan, że często oddawał garderobę nie temu komu trzeba. W Ritzu można było nie tylko potańczyć, ale też dobrze zjeść. Restauracja słynęła ze swojej kuchni. Dodatkowo raz na jakiś czas odbywały się tam pokazy paryskiej mody. Naprawdę światowe miejsce!

 

Inną restauracją z ul. Kilińskiego w Białymstoku, która była prestiżowa był Ermitaż. Można było zjeść tam śniadania, obiady i kolacje. Wszystko ze świeżych produktów. Kuchnia była “ruska” i “francuska”. Restauracja słynęła także z możliwości zamawiania jedzenia… na dowóz. I to nawet pod miasto! Przy Kilińskiego były jeszcze restauracja Leśniewskiego i restauracja Renaissance. Dodatkowo w dawnej loży masońskiej, znanej dzisiejszym białostoczanom jako dawna Książnica Podlaska – była piekarnia, gdzie można było kupić takie cuda jak chlebek turecki oraz Rachatłukum – także turecki wyrób przypominający galaretki w cukrze.

 

 

Przy Sienkiewicza można było odwiedzić kawiarnię Buzna Orient, gdzie częstowano napojem Buzna – jest to lekko fermentowany, słodko kwaskowy napój z… kaszy jaglanej z dodatkiem rodzynek. Taka egzotyczna nazwa wzięła się od efektu po wypiciu – wszystko buzuje w żołądku. Kolejnym ciekawym miejscem była restauracja Akwarium na Rynku Kościuszki. Można było tam zaznać kuchni żydowskiej oraz z całego świata.

 

W restauracjach nie tylko jedzono. Bardzo często występowały różne orkiestry, które przygrywały niejedną wspaniałą melodię. Na przykład w restauracji Renaissance można było posłuchać orkiestry złożonej z samych młodych dziewczyn. Jednak ceny były tam dużo wyższe niż w konkurencyjnym Ermitażu. Dlatego też właściciel tego pierwszego przybytku razem ze szwagrem postanowili spalić konkurencję. Przez co trafili do kryminału. Ermitaż zaś po pożarze nie podniósł się już. Ritz zniknął razem z wojną tak jak i wiele innych wspaniałych miejsc przedwojennego Białegostoku.

 

Na szczęście życie nie znosi próżni. Po wojnie znów w Białymstoku otworzyło się wiele lokali, a dzisiaj Rynek Kościuszki i Kilińskiego każdego weekendu tętnią życiem.

 

Czy Białystok się powiększy? Mógłby i na wschód i na zachód.

Trwa kampania wyborcza przed wyborami samorządowymi, a wraz z nią festiwal obietnic. My postanowiliśmy nie angażować się i nie opowiadać po żadnej ze stron, gdyż każdy ma swój rozum i wybierze jak chce. Jednak kandydaci rzucają w przestrzeń pewne pomysły, o których w ogóle warto podyskutować. Właśnie taki pomysł rzucił jeden z kandydatów – by Białystok poszerzył swoje granice administracyjne. Pomysł na pewno zacny, ale Białystok to nie Rosja, a jego prezydent to nie Putin, więc innych gmin w swoje granice zagarniać nie może. Jest to każdorazowo skomplikowana procedura, ale możliwa.

Po co się przyłączać?

Działa tutaj metoda kija i marchewki. Białemustokowi opłaca się przyłączać ościenne gminy, ale czy w drugą stronę zadziała tak samo? Co zyskają przyłączeni? Otóż jeszcze kilka lat temu zyskaliby dużo więcej, bo nie wszędzie dotarły drogi i kanalizacja. Dzisiaj większość sąsiadów Białegostoku jeździ po asfalcie i jest przyłączona do wszystkich mediów. Jedynie muszą liczyć na autobusy z Białegostoku. Komunikacja miejska działa na podstawie międzygminnej umowy i trzeba dokupować dodatkowe bilety. Cały szkopuł jednak w tym, że w dzisiejszych czasach pod miasto wyprowadzają się ludzie nie dlatego, by było taniej, ale dlatego że ich na to stać. Budują tam domy, mają też nowoczesne samochody, więc z autobusu i tak nie korzystają. Z tego przybytku korzystają najczęściej osoby starsze i młodzież. Zdecydowanie na minus jest bycie w Białymstoku pod względem opłat. W małych gminach podatki lokalne są dużo niższe niż w dużych miastach. 

Kto chce?

Do Białegostoku swego czasu chcieli przyłączyć się mieszkańcy Porosłów czy Łysek. Mieszkańcy tej pierwszej miejscowości nadal jeżdżą nie najlepszą drogą, intensywnie rozwijają się sąsiednie Krupniki, gdzie też kilku dróg jeszcze brakuje. Dlatego też Białystok może by skusił i przelicytował Choroszcz w zdobywaniu nowych terenów. Raczej nie ma szans na poszerzenie się o tereny gminy Juchnowiec Kościelny. Tam gołym okiem widać, że gospodarz dba o swoje owieczki.

 

Jeżeli chodzi o wschodnie tereny, to gmina Supraśl w ostatnim czasie walczyła z “rebeliantami”, którzy chcieli odłączenia Grabówki i innych wsi po drugiej stronie Puszczy Knyszyńskiej. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo całość zablokował rząd PiS. Zatem o przyłączeniu ani jednych ani drugich raczej nie ma mowy. Gmina Wasilków też nie wydaje się być zainteresowana przyłączeniem aczkolwiek trzeba przyznać, że tutaj nie można być pewnym niczego na 100 procent. Wasilków jest pod silnymi wpływami polityków, a Wasilków w zasadzie jest przyklejony do Białegostoku. Dodatkowo dużo mieszkańców zadowolona byłaby z tańszych biletów autobusowych. 

 

Nieznane jest podejście mieszkańców gminy Dobrzyniewo do ewentualnego przyłączenia, ale raczej tutaj także Białystok nie ma za wiele do zaoferowania, gdyż to kolejna dobrze zarządzana “sypialnia”.

 

Podsumowując, rozszerzenie miasta jest możliwe w stronę Choroszczy i w stronę Wasilkowa. Jednak Białystok musiałby obiecać naprawdę złote góry, by ostatecznie mieszkańców do siebie przekonać, by chcieli płacić wyższe podatki.

Będą rozdawać drzewka za darmo. Można je posadzić u siebie na posesji.

W zasadzie każda okazja jest dobra by sadzić drzewa, tym razem można to zrobić z okazji 100-lecia niepodległości. Sadzonki będzie rozdawać Miasto Białystok. Za każdym razem, gdy organizowana jest podobna akcja, to chętnych na drzewka nie brakuje. Tym razem będzie zapewne podobnie, stąd też miasto rozda aż 3000 sadzonek, w trzech terminach i dwóch miejscach.

 

29 września: skwer przy ul. Augustowskiej oraz Park Lubomirskich,
6 października: teren rekreacyjny na osiedlu Jaroszówka (ul. Wiślana/Niemeńska) oraz Szkoła Podstawowa nr 51 przy ul. J.K. Kluka 11A,
13 października: skwer przy ul. Pułkowej oraz Szkoła Podstawowa nr 14 przy ul. K. Pułaskiego 25.

 

Za każdym razem w godz. 10 – 14 jednak znając życie to lepiej przyjść rano. Drzewka gotowe do sadzenia będą rozdawane za darmo. Do wyboru będą lipy drobnolistne, brzozy brodawkowate, klony zwyczajne, modrzewie europejskie, świerki pospolite. – Chcemy zachęcić białostoczan do sadzenia drzew na swoich działkach w roku, kiedy obchodzimy stulecie niepodległości Polski – powiedział prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski. – Jest wiele takich osób, które mają na swoich posesjach sporo miejsca. Wspólnie zadbajmy o to, żeby jeszcze bardziej zazielenić nasze miasto, bo przecież kiedy te drzewa urosną, będą służyły nam wszystkim.

 

Sadzonki, rozdawane w ramach akcji „Posadź drzewko na swojej działce”, będą miały wysokość od 80 cm do ok. 2 m, w zależności od gatunku. Na każdej będzie wstążka biało-czerwona z plakietką rocznicową dotyczącą stulecia odzyskania niepodległości.

Opowieść o lotnisku w Kurianach

Mieszkałem przez 11 lat w Halickich, a że już od młodości interesowałem się historią, to nasłuchałem się trochę opowieści o tym lotnisku. Powstało ono za pierwszego sowieta. Ten okres był najgorzej wspominany przez mieszkańców Halickich. Żołnierze sowieccy byli zakwaterowani w ziemiankach, wykopanych w lesie koło folwarku Białostoczek (do chwili obecnej doskonale są widoczne ślady po tych ziemiankach).

Na porządku dziennym było wymuszanie od mieszkańców wsi alkoholu. Bardzo często do drzwi wieczorem dobijał się uzbrojony żołnierz, żądając wódki pod groźbą użycia broni. Gdy ją dostawał, stwierdzał że sowiecki żołnierz nie jest złodziejem i w zamian pozostawiał koszulę lub jakieś inne elementy wyposażenia. Następnego dnia do gospodarza przychodził dowódca sołdata z oskarżeniem, że tenże nielegalnie posiada własność armii sowieckiej. Nieborak musiał oddać zostawiony fant i ponownie wykupić się wódką, żeby dowódca nie wniósł oficjalnego oskarżenia.

Inny z mieszkańców wspominał kiedyś, że zimą z 1940 na 1941-był zmuszony do stawiania się z furmanką na lotnisku w celu wywożenia śniegu. Jednego dnia, podczas wyjazdu z terenu lotniska, wartownik – ku jego zdziwieniu, zaczął kontrolować czy nic nie wywozi w śniegu. Niestety okazało się ,że któryś z bojców podrzucił mu łopatę. Delikwent został natychmiast aresztowany i osadzony pod strażą w jednej z ziemianek. Uwolnienie go, kosztowało rodzinę konewkę bimbru.

Władza sowiecka skończyła się w czerwcu 1941. Sowieci uciekali w takim pośpiechu, że w ziemiankach pozostawiali sporo rzeczy, które przygarnęła okoliczna ludność. Szczególnie cenione były elementy umundurowania, które po usunięciu odznaczeń i dystynkcji, po małych przeróbkach krawieckich nadawało się do noszenia przez cywili. Sowieckie odznaki zerwane z mundurów służyły dzieciom do zabawy – jedna z nich dotrwała do moich czasów na strychu starego domu i znajduje się w mojej kolekcji. Jest to odznaka absolwencka 7 Szkoły Dowódców Lotnictwa Wojskowego ZSRR.

Co wydaje się trochę dziwne – najlepiej wspominane były czasy okupacji niemieckiej. Niemcy rozbudowali infrastrukturę lotniska, postawili nowe hangary oraz wieżę kontroli lotów. Piloci byli zakwaterowani w folwarku Białostoczek – natomiast obsługa naziemna we wsi Halickie. Z tego co opowiadali mieszkańcy żołnierze niemieccy bardzo dobrze się do nich odnosili, m.in. dzielili się racjami żywnościowymi, a nawet jak wspominał jeden z mieszkańców, kwaterujący u nich Niemiec pomagał im w pracach polowych przy żniwach. Inny z kolei mieszkaniec Kolonii Halickie, wspominał że jako dziecko pomagał w poszukiwaniach kół zrzucanych przez startujące niemieckie samoloty (prawdopodobnie chodziło mu o szybowce wojskowe, które po starcie odrzucały kołowe podwozie), za co otrzymywał pieniężne gratyfikacje.

Latem 1944, Niemcy opuścili lotnisko – jednak wcześniej zniszczyli hangary i pasy startowe poprzez detonacje wkopanych bomb lotniczych. Niestety nie wszystkie bomby wybuchły. Jedna z nich zaraz po wojnie była przyczyną tragedii, kilkunastoletni mieszkaniec Halickich (niestety już nie pamiętam nazwiska) przy niej majstrował i wywołał eksplozję. Jeszcze do lat 90-tych w miejscu eksplozji stał krzyż upamiętniający to wydarzenie z inskrypcja na metalowej tabliczce.

Inna bomba, która nie wybuchła, była wkopana akurat centralnie po granicy dwóch działek i jeszcze do niedawna robiła za słupek graniczny. Mimo planowej ewakuacji, Niemcy pozostawili elementy wyposażenia. W moich zbiorach z tegoż miejsca i czasu znajduje się, butla tlenowa z samolotu i filiżanka z kantyny Luftwaffe.

 

 

Wkrótce po wycofaniu się Niemców, lotnisko ponownie zostało zajęte przez Sowietów. Najpierw się zajęli oni wyrównaniem pasów startowych. Jak opowiadał jeden z mieszkańców – leje po bombach były najpierw wypełniane ściętymi pniami drzew,a następnie zasypywane ziemią.

Sowieci z końca wojny całkiem przyzwoicie się odnosili do mieszkańców wsi. Nie byli już tak izolowani, jak ich pobratymcy w 1939-1941 roku, kwaterowali w domach i Polaków uznawali za sojuszników. Jeden z mieszkańców zapamiętał, że obsługa lotniska pozwalała starszym wyrostkom kompletować taśmy z amunicją do broni pokładowej, za co dostawali konserwy i słodycze (podobno amerykańskie).

Ostatecznie lotnisko zostało opuszczone na początku 1945 roku, w wyniku postępów ,,ofensywy styczniowej” i przesunięcia się frontu. Po bytności ostatnich użytkowników lotniska najwięcej pozostało łusek z broni pokładowej. Co zaradniejsi mieszkańcy oprawiali w nie pilniki i dłuta, spotkałem się nawet z pługami konnymi, w których rączki były zrobione z łusek od działek pokładowych 23mm.

Sowieci pozostawili również jeden z samolotów, prawdopodobnie zbyt mocno uszkodzony żeby nadawał się do naprawy. Podobno jeden z gospodarzy wymontował z niego silnik – udało się mu go uruchomić i przez kilkanaście lat po wojnie był używany do napędu młockarni (ale moim zdaniem to legenda – silnik lotniczy jest za duży do takiej roboty). Z tego okresu i miejsca posiadam w kolekcji, papierową tubę na pociski do 37 mm działka pokładowego samolotu Airacobra.

JACEK ANTONIUK

Lotnisko na Krywlanach. Jaka będzie jego przyszłość?

Jak ostatnio pisaliśmy prace budowlane na Krywlanach już się zakończyły. Teraz kilka miesięcy potrwa proces certyfikacji lotniska. W tym czasie dokładnie zostanie sprawdzone czy są przeszkody lotnicze (np drzewa czy słupy) w pobliżu lotniska i dopiero ich usunięcie umożliwi oficjalne jego otwarcie.

Otwarcie czego?

Tutaj właśnie trwa największy spór zwolenników inwestycji z przeciwnikami. Ci drudzy twierdzą, że to tylko pas startowy, drudzy zaś że to lotnisko. Kto ma racje? Zacznijmy od terminologii. Lotnisko jest pojęciem ogólnym. Fachowo mamy do czynienia z portem lotniczym, lądowiskiem czy też lotniskiem miejskim. Zatem przeciwnicy nie mają racji mówiąc o pasie startowym – gdyż jest to tylko część infrastruktury całego obiektu. Wiosną otwarte zostanie w Białymstoku lotnisko miejskie czyli takie, które obsługuje małe samoloty pasażerskie i śmigłowce.

 

Kto będzie latać?

Lotnisko miejskie na Krywlanach będzie mogło obsłużyć samoloty, które zabierają do 50 pasażerów. Polskie firmy oferujące przewóz lotniczy dysponują takimi modelami jak ATR 42, DORNIER 328, FOKKER 50, SAAB340. Są to prywatne firmy oferujące czarter samolotów. Może z tego skorzystać na przykład Jagiellonia, która w sezonie podróżuje na Śląsk, do Małopolski czy do zachodniopomorskiego Szczecina. Od wielu lat w prasie można było przeczytać, że dla zawodników długie podróże autobusem są udręką i wpływają na ogólną formę. Innymi korzystającymi będą prawdopodobnie ośrodki szkoleniowe.

 

Warto dodać, że dzięki Krywlanom będzie można poszerzyć także ofertę kulturalną miasta. Do tej pory zagraniczne gwiazdy omijały Białystok, bo nie mogły tu wylądować, a przy organizacji wielkich koncertów to często warunek konieczny. Teraz będzie to możliwe. Wszystko oczywiście za odpowiednią cenę.

 

Kto nie będzie latać?

Obecnie w swojej flocie nie mają odpowiednich samolotów LOT, Ryanair czy Wizzair. Nie oznacza to, że nic się w tej kwestii nie zmieni. Jeżeli dany przewoźnik wykalkuluje sobie, że mu przewozy z Białegostoku się opłacają, to z pewnością szybko znajdzie odpowiedni samolot. Na to jednak poczekamy, gdyż Białystok do stałej obsługi pasażerskiej potrzebuje przede wszystkim hali odpraw. Jeżeli zainteresowanie Białymstokiem będzie rosnąć, to będzie można dyskutować o wydłużeniu pasa.

 

Nie przyleci do nas także samolotem Prezydent RP, gdyż jego samolot potrzebuje 1800 metrów, pas na Krywlanach ma długość 1450 metrów.

Czy Krywlany mają przyszłość?

Największy orędownik lotniska miejskiego Tadeusz Truskolaski, który przeforsował inwestycję przez niechętną mu Radę Miasta sam popełnił błąd bowiem ograniczył teren rozbudowy lotniska wpuszczając na wolne tereny przy ul. Mickiewicza (i dzisiejszej Kuronia) strefę ekonomiczną. Warto jednak przypomnieć, że robił to w określonych warunkach politycznych – był mocniej związany z Platformą Obywatelską niż dzisiaj. A to właśnie ta partia nie tylko blokowała Krywlany, ale też postanowiła wydać pieniądze na coś innego niż lotnisko regionalne. Dodatkowo, gdy Elżbieta Bieńkowska z Platformy ogłosiła koniec dotacji na lotniska, to podlascy politycy Platformy wykazali się tradycyjnie zerowymi wpływami w Warszawie. Podobnie jak przy wielu innych inwestycjach.

 

Warto jednak przypomnieć grzeszki PiS w tej sprawie. To lokalni politycy tej partii, a konkretnie Jan Dobrzyński chciał na Krywlanach budowy kościoła, zaś lotnisko widział w Topolanach. Chociaż na przykład ówczesny marszałek województwa Dariusz Piontkowski forsował port regionalny właśnie na Krywlanach. Dziś budowa takiego typu lotniska pod Białymstokiem jest już niemożliwa. Jedyne na co jeszcze możemy liczyć to wydłużenie pasa i dobudowanie hali odlotów.

 

Krywlany, to przez najbliższe dekady prawdopodobnie będzie jedyne miejsce, gdzie na Podlasiu wyląduje większy samolot. Mogliśmy mieć lotnisko regionalne, będziemy mieli lotnisko miejskie. Tylko tyle i aż tyle. Wszystko przez polityków-nieudaczników.

Kamienica Zabłudowskich

 

   Kolejne zdjęcie, któremu chciałbym poświęcić dzisiejszy artykuł, wymagało od Sołowiejczyka przejścia na drugą stronę Placu Bazarnego i wykorzystanie jako platformy widokowej balkonu jednej z kamienic, które uwiecznił na poprzednio omówionym zdjęciu (Rynek Kościuszki 7). Dzięki temu uchwycił fragment północnej pierzei rynku, od wylotu ówczesnej ul. Mikołajewskiej (dziś ul. Sienkiewicza) w kierunku ul. Tykockiej, stanowiącej przedłużenie ul. Lipowej.
  Na pierwszym planie widoczne jest skrzydło i fragment elewacji frontowej okazałych rozmiarów kamienicy stojącej na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego. Jeśli spytać kogokolwiek żyjącego w tym czasie w Białymstoku, gdzie znajduje się kamienica Zabłudowskich, każdy bez najmniejszego problemu wskazałby właśnie ten budynek. Początki posesji na rogu ul. Sienkiewicza i Rynku Kościuszki sięgają zapewne przełomu XVII i XVIII w., gdy Stefan Mikołaj Branicki nakazał wytyczyć obszar miasteczka Białystok.
  W 1756 r. Jan Klemens Branicki nadał prawo wieczystego posiadania tej nieruchomości Antoniemu Wroczyń- skiemu, od 1769 r. pełniącemu funkcję landwójta (na mocy przywileju Branickiego, land- wójt otrzymał uprawnienia sądowicze w sporach cywilnych i karnych, do tej pory spoczywające w rękach burmistrza i rady).
  Przed 1771 r. Wroczyński w narożniku rynku i ul. Wasilkowskiej zbudował murowany piętrowy dom, w którym znajdował się zajazd „pod znakiem głowy łosiej”.
  Po 1795 r., gdy Białystok znalazł się pod zaborem pruskim, dom stał się własnością Johanna Linkera, określanego w spisach podatkowych jako piekarz i karczmarz. Zmarł on jednak przed 1806 r., gdyż tego roku poświadczeni są jako posiadacze „spadkobiercy Linkera”, którzy wciąż prowadzili tu zajazd z wyszynkiem alkoholi.
  Gdzieś między 1806 a 1810 r. dom wraz z posesją przeszły w posiadanie Izaaka (Icka) Zabłudowskiego i z jego potomkami nieruchomość ta będzie związana do II wojny światowej.
  Izaak Zabłudowski urodził się w 1781 r. jako syn Dawida. W okresie zaboru rosyjskiego po 1807 r. zajmował się eksploatacją Puszczy Białowieskiej i na sprzedaży pochodzącego z niej drewna dorobił się gigantycznej fortuny, przez co został uznany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji. Świadectwem jego zamożności był fakt posiadania licznych nieruchomości w Białymstoku, w tym oprócz omawianej dziś narożnej posesji jeszcze jednej przy rynku (Rynek Kościuszki 1), przy ówczesnej ul. Nad Kanałem (dziś ul. Kilińskiego 14 i 16), a także przy ul. Nowobojarskiej (dziś ul. Warszawska).
  Niektóre z nich przeznaczył na fundacje religijne i charytatywne – przy ul. Żydowskiej (dziś ul. I. Białówny) jego kosztem w 1834 r. zbudowano synagogę zwaną Chóralną, zaś w 1862 r. podarował gminie żydowskiej posesję przy ul. Nowobojarskiej, na której wkrótce powstał szpital nazwany jego imieniem (dziś ul. Warszawska 15). 
  Izaak Zabłudowski miał czterech synów: Markusa, Mejera, Dawida i Owsieja Michela oraz trzy córki: Chaję Frumę (żona Nochuma Minca),  Małkę (żona Sendera Blocha)  i Fejgę (żona Eliezera Halbersztrama). W lutym 1865 r. spisał swój testament, zmarł 29 marca 1865 r. i został pochowany na białostockim cmentarzu, gdzie dzieci wystawiły mu okazały grobowiec, który przetrwał do II wojny światowej.
  Do tej pory powstałe kamienicy na rogu rynku i ul. Wasilkowskiej datowane było ogólnie na lata 30. XIX w., gdyż jeszcze plan części Białegostoku z 1824 r. odnotował w tym miejscu wciąż murowany piętrowy dom Antoniego Wroczyńskie- go. Odnaleziona przeze mnie dokumentacja techniczna domu Izaaka Zabłudowskiego odnotowała właściwą datę budowy – 1835 r.   W 1838 r. od  strony podwórza budynek został powiększony o częściowo murowaną, a częściowo drewnianą dobudówkę, poszerzającą główny hol o zaplecze, a drugą kondygnację o dodatkowe pokoje. W 1840 wzniesiono drewniane budynk i ustawione na zapleczu posesji.
  W połowie XIX w. był to największy dom mieszkalny w Białymstoku. Według przekazów źródłowych z początku lat 60. XIX w. budynek służył przede wszystkim jako źródło dochodów właściciela.
  Był tu prestiżowy hotel, w którym „zatrzymują się osoby urzędowe i bardziej zamożni goście” oraz tzw. resursa obywatelska, gdzie „odbywają się lepsze miejskie rozrywki” i różnego rodzaju oficjalne spotkania mieszkańców Białegostoku lub działających tu instytucji i organizacji.
  Nie brakowało tu też mniejszych lokali handlowych, zwłaszcza w parterze i od strony rynku. Dom Izaaka Zabłudowskiego został zaprojektowany został zgodnie z obowiązującymi wówczas wytycznymi architektonicznymi, zawartymi w specjalnym zbiorze fasad, a jego najbardziej charakterystycznym elementem był czterokolumnowy portyk, podtrzymujący belkowanie i trójkątny naczółek (podobną stylistykę miał dom Trębickiego przy ul. Warszawskiej, dziś pod nr 63). 
  Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. uprzednio spisując testament, mocą którego cały majątek zapisał dzieciom. Dopiero w 1871 r. dokonały one podziału nieruchomości i plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej przypadł w udziale Dawidowi Zabłudowskiemu.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Za rzeką było już inne Państwo. Ta dzielnica Białegostoku ma 100 lat!

Za rzeką Dolistówką znajdowaliśmy się już w innym kraju. Ulica Skorupska i dzisiejsze osiedle Skorupy było granicą pomiędzy Koroną a Wielkim Księstwem Litewskim. To mało znany fakt dotyczący tego regionu dzisiejszego Białegostoku. Jeszcze mniej osób wie o tym, że w granicach miasta Skorupy leżą od 100 lat podobnie jak Antoniuk, Białostoczek, Dojlidy, Dziesięciny, Marczuk, Ogrodniczki, Pieczurki, Starosielce czy Wysoki Stoczek. Zaś np. osiedle Piasta zostało wybudowane w latach 70-tych. Wcześniej uprawiano tam zboże.

 

Patrząc na Skorupy z tej perspektywy można zauważyć, że są one ważną częścią historii naszego miasta. Dziś Skorupy to zabudowane blokami przez deweloperów osiedle mieszkaniowe, do którego prowadzą nowe asfaltowe drogi. 100 lat temu zaś drogi były z kocich łbów, zaś domy z drewna. Każde miasto żyje i rozwija się dynamicznie – dlatego też taki fakt nikogo raczej nie dziwi. Warto jednak pamiętać o tej starej dzielnicy Białegostoku i wybrać się do niej na wycieczkę. Gdyż za kilka lat dawne Skorupy całkowicie znikną, tak jak znikały Bojary.

 

Co dokładnie warto zwiedzić? Najwięcej zobaczymy na ul. Nowowarszawskiej, a także na ulicach od niej odchodzących. Najlepiej odnajdą się tu fani dawnej architektury, której w Białymstoku już jest jak na lekarstwo. Nie brakuje też eleganckich kamienic. Warto dodać, że są też punkty na Skorupach, z których widoczny jest krajobraz jak dawniej – czyli niezagospodarowane łąki. Wszystkich sekretów dzisiejszych Skorup zdradzać nie będziemy, gdyż warto wędrować tym osiedlem i odbierać je subiektywnie. Niech Was jednak nie zwiodą kiczowate rodzinne budynki-klocki. Pomiędzy nimi często znajdziecie coś ciekawego.

Potokarzom wystarczyła chwila nieuwagi

 

   Dla różnej maści złodziejaszków i oszustów zamieszkujących liche drewniaki i murowanki w zaułkach Chanajek prawdziwym eldorado był pobliski Rynek Sienny.
  Od rana do wieczora, zwłaszcza w dni targowe, a już obowiązkowo w czerwcowy jarmark na św. Jana, grasowali nań sprytni kieszonkowcy z Marmurowej czy Brukowej, a z nimi do spółki farmazoni od fałszywych obrączek i pierścionków z Krakowskiej bądź Stołecznej.
  Bardzo wiele roboty mieli także tzw. potokarze, czyli złodzieje kradnący z jadących albo stojących furmanek. Ci wywodzili się często z wychodzącej wprost na targowy plac uliczki Odeskiej.
  Jednym z takich bardziej znanych w latach 30. potokarzy był Berel Farber. Praktykował on w tej profesji od dawna i choć nie stała ona najwyżej w hierarchii złodziejskiej, wcale nie zamierzał jej porzucać. Ten mało zacny Berel nie zapuszczał się raczej w gąszcz furmanek stojących na samym Siennym. Preferował ulice: Młynową, Mazowiecką czy Suraską.
  W tej okolicy zatrzymywały się także liczne wozy konne. Potokarz z Odeskiej miał na nie swoje sposoby, a obok siebie kilka małych pomagierów. Jeden taki małolat podbiegał do siedzącego na furmance kmiotka i z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem bata, zaczynał go drażnić. Wyzywał od chamów, pluł, rzucał kamykami.
  Rzadko kiedy woźnica nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Rozsierdzony, zeskakiwał na ziemię i biczyskiem próbował dosięgnąć łobuza. Tymczasem, gdy on zajęty był ratowaniem swojego honoru, Farber podchodził z tyłu wozu i wyjmował z niego buty, kożuszek, paczkę ze skórami, a nawet ciężkawą skrzynkę gwoździ. Przekazywał łup pętakowi, a ten odnosił go do pobliskiej kryjówki. Ekipa potokarzy gotowa była do kolejnej roboty. Specjaliści od wozowych kradzieży wypatrywali także pilnie pojazdów pozostawionych choćby na chwilę bez opieki.
  Działo się tak w pobliżu licznych knajpek, sklepików, na podwórkach, a nawet obok posterunku policji. Wtedy oględziny pojazdu były dokładniejsze, lepsza więc trafiała się zdobycz.  Znakomity przykład braku czujności u niektórych właścicieli furmanek przybywających z prowincji do Białegostoku opisał w lekkiej formie Dziennik Białostocki.
  Wszystko działo się zimą 1935 r. Oto co się zdarzyło: „Moszko Giełczyński z Wizny (pow. łomżyński) znany jest wśród swych znajomych jako człowiek roztrzepany. Jak się zamyśli, o Bożym świecie zapomina. Ktoś mniemałby może, że jest uczonym profesorem matematyki, tymczasem Moszko jest tylko drobnym kupcem z małego miasteczka. 9 grudnia przyjechał
on po towary do Białegostoku i zatrzymał się na ul. Żydowskiej. Kupił nici za 21 zł 50 gr i schował do wozu, lecz zamiast pilnować towaru – patrzył w niebo i myślał o niebieskich migdałach. Kiedy ocknął się z zadumy, jakiś złodziejaszek zabrał mu z wozu paczkę z nićmi. Moszko pokiwał tylko głową nad upadkiem moralnym naszego miasta i pojechał na ul. Szkolną, gdzie kupił kilka par kaloszy za 29 zł 50 gr.
  Włożył kalosze do wozu i znowu się zamyślił. Skorzystał z tego drugi poszukiwacz cudzego mienia i ukradł kalosze. Wszystko to stało się na przestrzeni półtorej godziny. Szanowny Moszko G. minął się z powołaniem: powinien ślęczeć nad Talmudem a nie handlować”.  Nic nie wiadomo o tym, żeby Berel Farber, potokarz z Odeskiej stał się sprawcą strat zamyślającego się kupczyka z Wizny. Pewne jednak, że działał także poza obszarem wokół Rynku Siennego.
  W styczniu 1933 r. próbował ukraść z wozu jadącego ul. Towarową gilzy papierosowe i kilka flaszek wódki. Kilka tygodni później został  schwytany na gorącym uczynku, kiedy to ściągał z furki, stojącej przed restauracją Gastronomia, 5 butelek piwa. Kosztowało go to pół roku odsiadki. Kiedy pojawił się znowu na białostockim bruku, powrócił niechybnie od ulubionego potokarstwa.

Włodzimierz Jarmolik

Lotnisko na Krywlanach już gotowe? To zdjęcie bardzo wiele mówi.

Równo miesiąc przed wyborami samorządowymi na facebookowym profilu Spotted Białystok, który sądząc po treści mocno sympatyzuje z obecnym prezydentem Tadeuszem Truskolaskim, zostało umieszczone zdjęcie z powietrza ukazujące oświetlony pas startowy na Krywlanach. Termin zakończenia prac budowlanych i oddanie pasa ma nastąpić jeszcze w tym miesiącu. O żadnych przesunięciach raczej mowy nie będzie, gdyż wszystko idzie zgodnie z planem, a poza tym wybory idą, więc wszyscy zrobią wszystko by było na czas. Dlatego też przed nami miesiąc wielkiego wyborczego show pod tytułem “Lotnisko na Krywlanach”. Zwolennicy lotniska lokalnego po raz kolejny zmierzą się ze zwolennikami lotniska regionalnego, zostaną użyte te same argumenty co zawsze i kontrargumenty również.

 

Dlatego też postanowiliśmy streścić racje obu stron:

Za Krywlanami:

1. Lotnisko lokalne w Białymstoku w zupełności wystarcza

2. Nie mamy pieniędzy na lotnisko regionalne, bo Platforma je przejadła, a potem minister Bieńkowska zakończyła dotacje lotnisk.

3. Pas na lotnisku na Krywlanach w razie zainteresowania będzie można wydłużyć, a halę odpraw dobudować

Przeciw Krywlanom:

1. Lotnisko na Krywlanach jest zbyt blisko centrum i zbyt blisko Dojlid Górnych (gdzie mieszka sporo polityków).

2. Tak w ogóle to nie lotnisko tylko pas startowy, na którym nikt nie będzie chciał lądować, bo żadna linia nie ma odpowiednich samolotów

3. Żeby wydłużyć pas startowy trzeba będzie wyburzyć wieżowiec przy ul. Wiadukt i wyciąć cały las Solnicki.

 

Historia lotniska na Podlasiu to niekończąca się telenowela. Pierwsze lotnisko powstało w 1927 roku! Wtedy jednak wystarczyła duża ilość płaskiego terenu porośniętego trawą. Zaliczane było do II klasy podobnie jak lotniska w Krakowie, Toruniu i Lublinie (do lotnisk I klasy zaliczano wówczas Warszawę, Lwów, Poznań, Wilno i Gdańsk). Obecnie na Krywlanach mogą lądować tylko samoloty sportowe. Przez wiele lat dyskutowano, gdzie zbudować lotnisko. Niektórzy doskonale pamiętają jak jeszcze poprzednie władze wbijały łopaty na Krywlanach. Później następna władza zmieniła zdanie i chciała budować port w Topolanach pod Zabłudowem.

 

Następni zmienili koncepcję i chcieli budować w Sanikach. Później ówczesna minister Elżbieta Bieńkowska ogłosiła, że zakręca kurek z funduszami europejskimi na budowę lotnisk regionalnych. To dla województwa podlaskiego był wyrok. Obecny prezydent wrócił do koncepcji z Krywlanami i przy milczącej zgodzie radnych PiS przeforsował swoją koncepcję. Burzliwa sesja Rady Miasta toczyła się na zasadzie: PiS wytacza argumenty przeciw, Platforma i Komitet Truskolaskiego argumenty ZA. Całość skończyła się  konkluzją, że PiS (które ma większość) jest ZA, ale będzie dążyć do budowy lotniska regionalnego. 

 

Od oddania inwestycji jeszcze około pół roku potrwa certyfikacja lotniska. Później będą mogły wylądować pierwsze samoloty.

Lodowisko zaczyna kolejny sezon. Sprawdź użyteczne informacje

To ostateczny dowód na to, że już za momencik przyjdzie zima. Białostocki Ośrodek Sportu i Rekreacji uruchamia na kolejny sezon lodowisko. Co prawda zanim przyjdzie zima poprzedzona zostanie przez jesień. Wszystko jednak dopiero później, gdyż korzystać należy z ostatnich upalnych dni. Warto jednak już dziś wiedzieć co czeka nas na lodowisku w tym roku.

 

W wypożyczalni czeka 1050 par łyżew w rozmiarach od 27 do 50. Dla dzieci (w zasadzie dla dorosłych też) będą do dyspozycji pingwinki i pandy, dzięki którym można będzie uczyć się utrzymania równowagi na łyżwach. Dostępność lodowiska jest ograniczona. Na co dzień korzystają z niego sportowcy – łyżwiarze i hokeiści. Dla wszystkich dostępne jest one w poniedziałki i czwartki od 17 do 21 (z półgodzinną przerwą o 18.30), a także wtorki, środy i piątki od 17 do 20.30 (także z przerwą od 18.30 do 19). W weekendy zaś lodowisko dostępne jest od 11 do 20.30 z przerwami (12.30-13, 14.30-15, 16.30-17, 18.30-19).

 

Cennik od ubiegłego roku nie zmienił się. Wypożyczenie łyżew to 6 zł, wstęp kolejne 6 zł. Jeśli mamy własne łyżwy to zapłacimy 10 zł – bilet normalny, zaś 7 zł bilet ulgowy. Lodowisko będzie czynne do 31 marca 2019r.

Białystok przyjazny rowerzystom? Chyba tylko dlatego, że u innych jest gorzej

Białystok otrzymał certyfikat “Gmina Przyjazna Rowerzystom”. Stolica województwa podlaskiego została wyróżniona w kategorii gmin do 500 tysięcy mieszkańców na Międzynarodowych Targach Rowerowych – Kielce Bike-Expo. Do konkursu zgłosiło się ponad pięćdziesiąt gmin z Polski. Trudno jednoznacznie tę informację skomentować, bo skoro nas wyróżnili certyfikatem, to może oznaczać, że:

 

a) jest u nas super
b) u innych jest dużo gorzej

 

Jako mieszkańcy Białegostoku, którzy żyją tym miastem na 100 procent bardziej przychylamy się do tej drugiej odpowiedzi. Oczywiście nieuczciwe byłoby stwierdzenie, że w Białymstoku dla rowerzystów jest źle, ale mówienie że nasze miasto jest przyjazne rowerzystom – jak głosi certyfikat to duża przesada. Miasto chwali się, że jest u nas 123 km ścieżek rowerowych. Szkoda, że nic nie wspomina o ich jakości. Pierwszą ścieżką, którą można wyróżnić w mieście jest ta przy ul. Wiosennej. Jest dobrze oznaczona, bardzo szeroka i wystarczająco odseparowana od pieszych. Problem w tym, że jej długość to około 800 metrów. Drugi problem jest taki, że to jedyna tak dobrze zrobiona ścieżka w Białymstoku.

 

A jak pozostałe? Zdecydowana większość to tak zwane ciągi pieszo-jezdne – czyli oddzielone zwykłą linią chodniki, brukowane drogi i czasem asfalty. Problem z nimi jest taki, że piesi ignorują podział. Drugi problem – to jakość nawierzchni jest zwyczajnie słaba. Warto też wspomnieć o wielu ścieżkach, które z urzędniczej wygody kończą się, by zacząć się ponownie po drugiej stronie ulicy. Tutaj za przykład należy wziąć ciąg na ul. Lipowej. Oficjalnie przejeżdżać przez przejście nie wolno. Wszystko dlatego, że tak przebudowana została Lipowa (a wcześniej zaprojektowana). Ktoś taki projekt zatwierdził, a potem zrealizował. Palcem pokazywać nie będziemy, bo każdy dobrze wie kto od 12 lat “rządzi” na Słonimskiej.

 

Problemów rowerowych w mieście jest jeszcze dużo więcej, o czym można by napisać książkę. Dlatego też można się pocieszać, że u innych jest jeszcze gorzej. Tylko czy jest to eleganckie i ambitne podejście?

Papież odprawi mszę 250 km od Białegostoku! Doskonała okazja, by go zobaczyć

Mieszkańcy województwa podlaskiego, którzy chcieliby zobaczyć na własne oczy Papieża Franciszka mają niepowtarzalną okazję zrobić to bez poniesienia większych kosztów. 250 km od Białegostoku oraz 120 km od Suwałk – głowa kościoła katolickiego będzie odprawiać msze świętą. Papież Franciszek 22 i 23 września będzie przebywać z oficjalną wizytą na Litwie. Pierwszego dnia będzie wizytować między innymi ważną dla Polaków Ostrą Bramę w Wilnie. Później na placu Katedralnym dojdzie do spotkania z młodzieżą. Drugiego dnia zaś głowa kościoła zawita do Kowna, które jest bardzo blisko polskiej granicy. Tam odprawi mszę.

Warto przypomnieć że z Białegostoku Przewozy Regionalne od dwóch lat realizują połączenia kolejowe do Kowna, dzięki którym pociągiem możemy wygodnie dojechać także do stolicy Litwy. Są to połączenia weekendowe nastawione na turystów. Można się spodziewać, że 22 i 23 września pociągi będą przeżywać oblężenie. W szynobusie jest 130 miejsc siedzących. Trasa pociągu do Kowna to: Białystok – Czarna Białostocka – Sokółka – Dąbrowa Białostocka – Augustów – Suwałki – Trakiszki. Koszt przejazdu z Białegostoku wnosi około 50 zł, a z Suwałk około 35 zł (opłata jest w Euro).

Do Kowna można także dostać się autobusami. Czas podróży jest dłuższy, ale dla głowy kościoła chyba warto się poświęcić.

Mural na Białostoczku wywołał gigantyczne kontrowersje. Kim był ks. Michał Sopoćko?

Ksiądz Michał Sopoćko to najbardziej znany białostoczanin na świecie. Ostatnio jego wizerunek został uwieczniony na jednym z bloków osiedla Białostoczek w postaci gigantycznego muralu, co z miejsca Wywołało gigantyczną dyskusję wśród naszych Czytelników. Wiele głosów było w tonie wyrażającym sprzeciw tego typu inicjatywom, by religijne murale były na blokach. Czytelnicy podnosili, że takie powinni znajdować się na… kościołach. Swoją drogą ciekawie wyglądałaby świątynia z muralem.

 

Znalazło się także sporo Czytelników, którzy muralu bronili podnosząc, że ks. Michał Sopoćko jest patronem Białegostoku i że wiary wstydzić się nie trzeba. Dla jednych i drugich warto przypomnieć kim był ks. Michał Sopoćko. Wbrew pozorom nikim kontrowersyjnym, zaś emocje, które wywołał mural są ogólnym negatywnym nastawieniem do kościoła za nierozliczoną, gigantyczną aferę pedofilską, przez co obrywa się każdemu księdzu – nawet temu, który został beatyfikowany – czyli otoczony lokalnym kultem.

 

Ksiądz Sopoćko urodził się na Wileńszczyźnie w 1888 roku. W 1914 roku został kapłanem. Do Białegostoku trafił już, gdy Polska odzyskała niepodległość – bo w 1928 roku. Między czasie kapłan spowiadał św. Faustynę Kowalską – siostrę zakonną, która miała boskie objawienia, które skrzętnie spisywała. Sopoćko zaś zaczął głosić kult miłosierdzia bożego, które właśnie zainteresowało go podczas rozmów ze św. Faustyną Kowalską. Do dziś nierozerwalnie wiąże się z tym znany obraz Jezusa Chrystusa Miłosiernego – z napisem “Jezu Ufam Tobie”.

 

Sopoćko najaktywniej działał na Wileńszczyźnie, jednak w Białymstoku spędził 30 lat życia i tutaj też został pochowany. Jego szczątki spoczywają w kościele pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego, który znajduje się niemalże na przeciwko bloku, na którym został namalowany gigantyczny mural, który wywołał tyle kontrowersji. Co ciekawe, w Białymstoku są także trzy inne miejsca nierozerwalnie związane z ks. Michałem Sopoćko. Archidiecezjalne Wyższe Seminarium Duchowne, gdzie kapłan był wykładowcą. Drugie miejsce to dzisiejszy zakon przy ul. Poleskiej gdzie Sopoćko pełnił posługę. Kapłan mieszkał w domu przy ul. Złotej.

 

Ks. Sopoćko jest najbardziej znanym białostoczaninem na świecie. Jego relikwie znajdują się w sześciuset kościołach i kaplicach na wszystkich kontynentach. Do Białegostoku za jego sprawą przyjeżdża dziesiątki tysięcy pielgrzymów, zaś bardzo wiele katolików na świecie kultywuje “godzinę miłosierdzia”, przez co codziennie o godz. 15 modlą się. Co ciekawe w Zgromadzeniu Jezusa Miłosiernego w kaplicy przy ul. Polskiej, gdzie kiedyś mieszkał ks. Sopoćko – znajduje się stary zegar, który pamięta jeszcze czasy kapłana. Zegar ten kiedyś stanął wskazując kilka minut przed godz. 15. Postanowiono, że mechanizm nie będzie ponownie uruchamiany.

 

Z ks. Michałem Sopoćko wiąże się także historia “ocalenia Białegostoku”. 9 marca 1989 roku doszło do katastrofy pociągu właśnie w pobliżu zgromadzenia przy ul. Polskiej. Kiedy wszystko szczęśliwie się zakończyło przypisano wstawiennictwo własnie księdzu Sopoćko. Do dziś tamto “ocalenie” upamiętnia krzyż z napisem “Jezu Ufam Tobie”, co symbolizuje wiarę białostoczan w Boże Miłosierdzie i orędownictwo ks. Sopoćko.

 

 

Fontanna i ul. Niemiecka

   

    Jednym z elementów nowoczesności Białegostoku jest widoczna  fontanna. Do mającej dziś ponad 100 lat staruszki bardzo się przyzwyczailiśmy i trudno nam sobie wyobrazić Rynek Kościuszki bez niej.
  W 1897 r. fontanna miała za sobą już kilka lat istnienia, ale jej pojawienie się w śródmieściu w ostatniej dekadzie XIX w. było dowodem na bardzo duży awans miasta i istotny krok ku nowoczesności, do którego przygotowywano się przez kilka dekad.
  Była nim budowa i uruchomienie miejskich wodociągów w latach 1890-1892.  Budowa fontanny stanowiła jeden z pierwszych punktów kontraktu zawartego z budowniczym wodociągów, inż. Michałem Ałtuchowem, nie była to więc sprawa błaha, traktowana wyłącznie w kategoriach estetyki czy przyjemności. Władze miasta zażądały od wykonawcy budowy fontanny analogicznej do tej, którą Ałtuchow wcześniej zbudował w Grodnie, dzięki czemu Białystok stawał w równym rzędzie ze stolicą guberni. Ale istotną kwestią był także prestiż – oto każdy przyjeżdżający do miasta miał dowód na posiadanie przez Białystok wodociągów, co w tym czasie nie było czymś tak oczywistym jak dziś.
  Przekaz był jasny: na suchym, pozbawionym wody centralnym placu znajduje się źródło bieżącej wody dostarczanej przy użyciu wodociągu. Radość z posiadania na rynku fonntanny była przyćmiona faktem, że kontrakt zakładał jej używanie tylko raz w tygodniu , a jej teren miał być odgrodzony od reszty placu, tak aby nikt nie mógł swobodnie pobierać z  niej wody (ta była bowiem sprzedawana na wiadra w specjalnych punktach rozlokowanych na terenie miasta). Stąd na zdjęciach z 1897 r. widzimy charakterystyczny płotek o misternie wycinanym detalu, który wygradzał fontannę i przylegający do niej teren w formie zielonego skweru. To także efekt wodociągu. Wystarczy bowiem spojrzeć na najstarsze zdjęcie Placu Bazarnego z około 1890 r. aby się przekonać, że w tym czasie był on zupełnie pozbawiony drzew.
  Chociaż dwukrotnie zmieniała swoją lokalizację, fontanna nadal stanowi ozdobę Rynku Kościuszki. Fontanna znajdowała się w 1897 r. najbliżej fotografującego, natomiast w tle Placu Bazarnego i nowych kamienic Sołowiejczyk uchwycił inny fragment śródmieścia, a mianowicie dwa ostatnie domy stojące po południowej stronie ówczesnej ul. Niemieckiej, czyli dzisiejszej ul. Kilińskiego. Domy te zamykały zwartą pierzeję tworzoną przez zbudowane w większości w latach 90. XIX w. kamienice na terenie tzw. wyschniętych stawów. Budynki widoczne na omawianym zdjęciu przed 1939 r. otrzymają adres ul. Kilińskiego 23 i 25.
 

    Przetrwały II wojnę światową, ale niedługo później zostały rozebrane w ramach odbudowy śródmieścia i jego reorganizacji. Dom przy ul. Kilińskiego 23 był w przedwojennym Białymstoku kojarzony przede wszystkim jako siedziba różnych instytucji finansowo-kredytowych i ubezpieczeniowych. Jego powstanie związane jest z postacią Ajzyka Horodyszcza, znanego bankiera i budowniczego kamienicy przy Rynk  u Kościuszki 3, który budynek przeznaczył najpierw na siedzibę oddziału Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, a następnie Białostockiego Banku Handlowego.
  W 1906 r. od Horodyszcza nieruchomość wykupił Bank Handlowy, a w 1914 r. nabyło ją Białostockie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia. W międzywojniu oprócz  niego przy ul. Kilińskiego 23 działały m.in. Bank Przemysłowo-Handlowy, Bank Udziałowy sp. z o. o. oraz Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo PożyczkowoOszczędnościowe. Mieściła się tu także redakcja gazety „Das Naje Lebn”. Natomiast kamienica przy ul. Kil ińskiego 25, o charakterystycznym trójkątnym rzucie, należała od lat 90. XIX w. do rodziny Kapłan-Kapłańskich.
  Budynek wzniesiono przy użyciu żółtej i czerwonej cegły. W parterze do 1939 r. działał sklep i skład wyrobów żelaznych (materiałów budowlanych) prowadzony przez Eliasza Kapłan-Kapłańskiego. Jego firma dostarczała produktów do wielu ważnych miejskich prac budowlanych, m.in. do budowy kościoła farnego. Sklep ten padł ofiarą zamieszek w czasie pogromu żydowskiego w 1906 r.
  W 1934 r. Kapłan-Kapłańscy odsprzedali nieruchomość Mojżeszowi i Rochli Szackim.  Mojżesz urodził się w 1887 r. Z wykształcenia był lekarzem laryngologiem, dyplom uzyskał w 1916 r. w Charkowie, a po 1919 r. zaczął pracować w Białymstoku. W 1932 r. był kierownikiem przychodni prowadzonej przez Towarzystwo Dobroczynności „Linas-Ha- cedek”. Po wykupieniu w 1934 r. kamienicy przy ul. Kilińskiego 25 przeprowadził się do niej wraz z rodziną, chociaż gabinet lekarski wciąż znajdował się przy ul. Sienkiewicza. W domu przy ul. Kilińskiego Szaccy mieszkali do II wojny światowej.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku