Krynki – tu warto przyjechać, ale by zwiedzać trzeba spełnić jeden warunek.

Krynki – tu warto przyjechać, ale by zwiedzać trzeba spełnić jeden warunek.

Krynki to bardzo specyficzne podlaskie miasto, a jeszcze do nie dawna wieś, położone jest przy samej granicy Polski i Białorusi. Z jednej strony można o nim usłyszeć jako o miejscu, które warto odwiedzić, z drugiej strony – gdy człowiek tam pojedzie na pierwszy rzut oka nie potrafi dostrzec nic ciekawego. Zwykłe miasteczko, które wyróżnia się tylko dziwacznym rondem – przez co jest porównywane do Paryża. Rynek i park wybudowane zostały na planie sześcioboku. Zaś od ronda ulice odchodzą jak promienie zupełnie jak w stolicy Francji. Wszystko w układzie gwiazdy.

 

 

Dopiero, gdy zasiądziemy na jednej z ławeczek w parku w samym środku ronda zobaczymy, że całe życie miasteczka kręci się wokół tej ulicy. Wiele samochodów objedzie rondo dookoła kilka razy zanim ich kierowcy zdecydują się na jakąś drogę. Przy okrągłej drodze znajdują się także wszystkie najważniejsze miejsca skupiające społeczność. Warto wiedzieć, że Krynki nie są zwykłym miejscem. W przeszłości odbyło się tu spotkanie Króla Władysława Jagiełły z wielkim księciem litewskim Zygmuntem Kiejstutowiczem. To właśnie Krynki posłużyły za miejsce, gdzie zacieśniono unię Litwy i polskiej Korony.

 

 

Niestety, dziś Krynki – jako całe miasteczko to obraz nędzy i rozpaczy. Jak większość tego typu gmin – cierpi na wyludnienie. Zimą pełno tu fotografów, którzy ochoczo fotografują wielkie stada żubrów. Latem pełno turystów szukających pobliskich tatarskich Kruszynian. Czasem ktoś szuka żydowskiego cmentarza, który niestety od wielu lat jest potwornie zapuszczony. A nekropolia składa się aż z 3 tysięcy macew! A warto wiedzieć, że w Krynkach przed II Wojną Światową mieszkało około 6 tysięcy Żydów. Niemcy utworzyli w 1941 roku getto, które zajmowało połowę miasteczka. Rok później zlikwidowano je – zaś Żydów wywieziono do obozów zagłady pod Grodnem i do podwarszawskiej Treblinki.

 

W Krynkach – jak w wielu innych miastach znajdują się także inne zabytki warte odwiedzenia. Synagoga chasydów, dzwonnica czy Kosmata Góra z punktem widokowym. Żeby przyjechać do Krynek i być usatysfakcjonowanym z wycieczki trzeba spełnić jeden warunek. Należy miasteczko zwiedzać wyłącznie piechotą. Wędrować uliczkami, między domami i innymi budynkami. Wtedy dopiero poczujemy klimat tego miejsca.

 

Partnerzy portalu:

Featured Video Play Icon

Czarna Hańcza pod wodą. Ten film zapiera dech w piersiach!

Czarna Hańcza to perła Suwalszczyzny. Każdego roku przyciąga wiele osób. Rzeka ta przepływa przez bardzo ciekawe tereny, nieraz o unikatowych walorach krajobrazowych, geologicznych, a także historycznych. Płynąc kajakiem można liczyć na niesamowite widoki. A pod wodą? Prezentuje się jeszcze lepiej! Wystarczy obejrzeć powyższy film, by to stwierdzić. Skąd się wzięła nazwa rzeki? By odpowiedzieć na to pytanie należy przenieść się do XIII w. Były to czasy walk Litwinów z plemieniem Mazowszan. Nad brzegiem rzeki toczono nie jedną walkę.  Krew mogłaby wypełnić do pełna jej koryta. Podczas jednej z walk armia litewska popadła w kłopoty. Strzały z łuku Mazowszan zabijały Litwinów jednego po drugim. Wielki Książę Trojden już miał w planach odwrót wojsk, lecz niesiony honorem wypowiedział głośno słowa ”Gana cze”. Które oznaczają ”dosyć tutaj”. Niesione echem powtarzane były przez gęste lasy. Los zaczął od tej chwili sprzyjać dla wojownika. Choć bitwa nie została rozstrzygnięta, uratował on wielu swoich towarzyszy. Od tej pory ”Gane cze”powtarzane było z trwogą pośród Mazowszan. Po jakimś czasie wykształciło się określenie ”Hane cze”, a potem ”Hancze”. Tak też nazwano rzekę, która była niemym świadkiem odezwy księcia.

 

 

Partnerzy portalu:

Featured Video Play Icon

Mycha, Żaba i pewien znany aktor. Gangi rządziły Białymstokiem

W latach 90-tych ubiegłego wieku w Białymstoku jak w wielu i innych polskich miastach działały gangi. Ich członkowie zajmowali się przede wszystkim wymuszeniami haraczów. Ciężki to był czas dla właścicieli lokali gastronomicznych w centrum miasta. Kłopoty miał również pewien przedsiębiorca z hotelu. Jedną z osób, które przewinęły się w policyjnych kartotekach był człowiek, który dziś jest znanym aktorem. Przedstawiamy Wam „Sylwetki polskich gangsterów – Gangi Białegostoku”. To film, który zabierze Was w ciemną przeszłość stolicy województwa Podlaskiego.

Partnerzy portalu:

Egoztyczne Podlasie. 3 sfinksy i Mahomet.

Egoztyczne Podlasie. 3 sfinksy i Mahomet.

Wiele osób, które akurat tamtędy przejeżdża może popaść w konsternację. Rzeka przepływająca przez miasto nazywa się… Mahomet. Tak – w Polsce, tak – w samym sercu Podlasia i to od setek lat! Na dokładkę wędrując po mieście można napotkać 3 sfinksy. Ta cała egzotyka znajduje się w Siemiatyczach.

Rzeka Mahomet w Siemiatyczach

Zwiedzający województwo podlaskie nie raz słyszeli o podlaskich Tatarach z Kruszynian czy Bohonik. Oni jednak mieszkają w okolicy Sokółki. Co więc robi rzeka Mahomet w Siemiatyczach? Legenda głosi, że okoliczni mieszkańcy nazywają ją tak od kilkuset lat. Konkretnie od XII wieku z czasów najazdów tatarskich, które rzekomo miały miejsce również w okolicach Siemiatycz. Trudno jednak powiedzieć czy ma to coś wspólnego z prawdą, bowiem Tatarzy w XII wieku zdobyli… Lublin – w ramach akcji wywiadowczo-rozpoznawczej. Zupełnie inaczej w XVII wieku. Wówczas w 1656 roku Drohiczyn został złupiony przez Tatarów krymskich. Czy zahaczyli również o Siemiatycze? Nic o tym nie wiadomo. Jednak w tym samym czasie trwał Potop Szwedzki, który zabrał życie jednej trzeciej populacji Siemiatycz. Szwedzi nie tylko dokonali zniszczeń w tym mieście, ale też w Mielniku czy Drohiczynie.

Sfinksy w Siemiatyczach

Co ze sfinksami? To już zupełnie inna historia. Te w Siemiatyczach są pozostałością po pałacu Księżnej Anny Jabłonowskiej, która fascynowała się tego typu przedmiotami. Takie zainteresowanie zaczęło się od kiedy wyjechała w podróż do Gizy. Dziś dwa posągi strzegą wjazdu do siedziby starostwa powiatowego – gdzie kiedyś stał pałac Księżnej Anny. Trzeciego sfinksa napotkamy przed Liceum w Siemiatyczach. Posąg pochodzi jeszcze sprzed II Wojny Światowej. Zamówił go hrabia Ciecierski – bardzo znana postać w Siemiatyczach.

Partnerzy portalu:

Sprawcy śmierci policjanta na ławie oskarżonych

Sprawcy śmierci policjanta na ławie oskarżonych

    W pierwszych, trudnych latach niepodległości Białystok dużo wycierpiał od szerzącego się w mieście bandytyzmu. Ofiarami uzbrojonych szajek padali nie tylko spokojni obywatele, ale także strzegący porządku policjanci. 
  W późny sierpniowy wieczór 1932 r. funkcjonariusz białostockiego Wydziału Śled czego Paweł Lemiesz skończył pracę i wracał do domu. Po drodze postanowił wstąpić do znajomej piwiarni przy ul. Mickiewicza.   Właściciel przybytku Alfred Drafka uprzejmie przywitał stałego gościa, posadził przy osobnym stoliku i przyniósł dwie butelki piwa. Dosiadł się do policjanta i wdał się w przyjacielską pogawędkę.
  Przed godziną 22 w lokalu pojawiło się kilku nowych gości. Choć byli już w stanie wskazującym na spożycie, zażądali jednak po dwie flaszki piwa na głowę. Obsiedli stolik, zaczęli raczyć się chmielowym napitkiem i hałasować. 
   Czwórka młodych mężczyzn szybko wypatrzyła siedzącego na uboczu Lemiesza. Niektórzy znali go z widzenia i wiedzieli czym się zajmuje. Nastąpiły złośliwe docinki. Wywiadowca początkowo nie reagował i spokojnie popijał piwko. Kiedy jednak wstawieni młodzieńcy zaczęli podchodzić do jego stolika i rzucać mu obelgi w twarz, kazał im się odczepić.
  Dla podkreślenia swojej pozycji wyciągnął służbowy rewolwer i zarepetował go na oczach natrętów. Tymczasem jego prześladowcy nie chcieli tak łatwo dać za wygraną. Wrócili do swojego stolika na ogólną naradę.
  Wypity alkohol pobudzał do brawury, niechęć do mentów (policjantów) tym bardziej. Stwierdzili zgodnie, że trzeba Lemieszowi odebrać broń i dać mu solidnego łupnia. Od słów młodzieńcy przeszli do czynów. Trzech z nich rzuciło się na policjanta, a czwarty sięgnął po rewolwer.
  Nagle, w tej całej szamotaninie padł strzał. Trafiony Lemiesz spadł z krzesła na podłogę.  Właściciel piwiarni, który w czasie całego zamieszania odwrócony był w stronę bufetu, podniósł krzyk. Przestraszona jeszcze bardziej kelnerka wypadła na ulicę i pobiegła do III komisariatu policji.
  Szybko też pojawiło się pogotowie i zabrało Lemiesza do Szpitala Żydowskiego przy ul. Warszawskiej. Na pomoc medyczną było jednak za późno. Rana okazała się śmiertelna.
  Zastrzelony, 32-letni policjant osierocił żonę i dwójkę dzieci. Już następnego dnia aresztowani zostali przez funkcjonariuszy Wydziału Śledczego trzej osobnicy: Hugo Krygier, Witold Myśliński i Leon Woźniewski. Po krótkim przesłuchaniu sędzia śledczy wydał nakaz tymczasowego osadzenia ich w więzieniu. Koledzy Lemiesza rozpoczęli szczegółowe dochodzenie. 
  10 sierpnia Białystok był świadkiem uroczystego pogrzebu zabitego policjanta. Eksportacja zwłok nastąpiła z domu pogrzebowego, mieszczącego się przy Szpitalu Żydowskim. Na czele konduktu kroczyła orkiestra wojskowa 42 Pułku Piechoty. Za nią postępował oddział honorowy policji. Za karawanem, którego eskortę stanowili także policjanci w mundurach, szedł tłum żałobników z wieńcami.
  Pochód ul. Sienkiewicza skierował się na Wygodę. Na cmentarzu modły za duszę zmarłego odprawił ks. dziekan Głuszkiewicz. 
  Po trzech miesiącach, 26 i 27 listopada 1932 r. w Sądzie Okręgowym przy ul. Mickiewicza 5 odbył się proces trójki sprawców śmierci policjanta. Choć prokurator domagał się surowej kary, sędzia Dąbrowski ogłosił łagodny wyrok. Leon Wiśniewski za nieumyślne zabójstwo skazany został na rok więzienia, jego kompani zostali uniewinnieni. Jeden z wotantów, sędzia Gielnio-wski zgłosił votum separatum. Prokurator także zapowiedział odwołanie.
  W czerwcu 1933 r. w Warszawie odbyła się rozprawa apelacyjna. Wszyscy sprawcy otrzymali po roku więzienia. Amnestia niebawem zmniejszyła tę karę o połowę.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Nie jest dobrze. Wilki od kilku lat nie chcą się rozmnażać.

Nie jest dobrze. Wilki od kilku lat nie chcą się rozmnażać.

Od 4 lat wilki w Wigierskim Parku Narodowym nie rozmnażają się. Z 30 wilków zostało 6 lub 8 osobników. Co się stało z resztą? Jedne migrowały, bo doszło do walk w stadzie. Silniejsze przepędziły słabsze. Inne zapadły na epidemię świerzbowca, który sprawił, że te utraciły sierść i doszło do wychłodzenia organizmy, a jeszcze inne wpadły we wnyki lub zostały zastrzelone. Wilki są pod ścisłą ochroną.

Podoba Ci się nasza działalność? Możesz wesprzeć nasz pomysł. Dzięki!

 

Pozostałe wilki to kilka wilczych par. Naukowcy, którzy je obserwują uważają, że jedna z nich zachowuje się tak jakby przygotowywała się do godów. W jednym miocie zwykle rodzi się od 4 do 7 wilcząt. Zdarzają się też rekordowe mioty – do 12 małych szczeniąt. Tak mała liczba wilków w Wigierskim Parku Narodowym jest bardzo niepokojąca. Wilk jest strażnikiem w lesie. Selekcjonuje zwierzęta słabe i chore, a następnie poluje na nie. Czyli sprawia, że myśliwi są zupełnie zbędni. Zmorą Suwalszczyzny są także bobry. Ich działalność dla natury również jest bardzo potrzebna, jednak zbyt duża liczba bobrów na małym terenie może być kłopotliwa dla człowieka. Na szczęście mięso z bobra to przysmak dla wilka. Naukowcy zauważyli, że drapieżnik chętnie poluje na te małe zwierzęta.

 

Wilki w województwie Podlaskim mieszkają we wszystkich Puszczach – Augustowskiej, Knyszyńskiej i Białowieskiej. Nie brakuje ich także w Biebrzańskim Parku Narodowym. Człowiek ma bardzo małe szanse na spotkanie zwierzęcia. Jest ono bardzo ostrożne i bardzo boi się ludzi, wbrew temu co wpajano nam w bajce o Czerwonym kapturku. Mimo to na przełomie 2017 i 2018 roku zaczęła się kampania nienawiści skierowana w te zwierzęta. – Wilki terroryzują mieszkańców bieszczadzkich miejscowości. „Jeszcze nie chodzą po miastach, ale drogami, ulicami chodzą. Może dojść do dramatu. Dzieci nie chcą w tej chwili już chodzić do szkoły” – twierdził poseł PSL Mieczysław Kasprzak. Tego typu bzdury wygłaszał z trybuny sejmowej. W styczniu 2018 roku w branżowym czasopiśmie “Łowiec Polski” ukazał się na okładce wilk z podpisem “Święty drapieżnik”. “Kto chce wspierać wilki, musi popierać ich odstrzał”. Tak twierdził David Mech – przedstawiany przez czasopismo jako “jeden z największych ekspertów na świecie, który całe swoje życie poświęcił na badanie tego gatunku”. Później w Biebrzańskim Parku Narodowym gościł premier Mateusz Morawiecki, który również nie popisał się wiedzą na temat wilków. W ostatnim czasie jednak rząd zajął się dzikami.

Partnerzy portalu:

Powstanie styczniowe. Poszli nasi w bój bez broni.

Powstanie styczniowe. Poszli nasi w bój bez broni.

 

   Zalążki konspiracyjnej organizacji spiskowej na terytorium Białostocczyzny (w granicach dawnego Obwodu białostockiego) były tworzone przez odłam powstańców tzw. Czerwonych. Głównym animatorem pracy niepodległościowej w Obwodzie był Bronisław Szwarce – członek Centralnego Komitetu Narodowego. W 1861 r. Szwarce założył organizację niepodległościową – „Koło białostockie”.
  Skupiała ona wokół siebie w większości pracowników kolei Warszawsko-Petersburskiej. Przybywali oni na Białostocczyznę z terenów Królestwa Polskiego. Szczególnie prężnie organizacja konspiracyjna funkcjonowała w Łapach.
  Tamtejsze warsztaty mechaniczne były jednym z głównych producentów broni białej, a składy przy stacjach i warsztatach, rozlokowane przeważnie w lesie, stanowiły dogodne kryjówki do magazynowania broni i amunicji, potrzebnej organizatorom powstania. Białostocka organizacja miała swoje oddziały powiatowe m.in. w Sokółce i Grodnie. Kierownikiem „Koła” w Sokółce był Walery Wróblewski – pracownik tamtejszej szkółki leśnej. Białystok stanowił drugi obok Warszawy najaktywniejszy ośrodek działalności organizacji Czerwonych.
  Specyfika działalności rewolucyjnych demokratów (Czerwonych) w byłym Obwodzie białostockim polegała na tym, że właśnie tutaj zapoczątkowano czynną propagandę wśród chłopów. Rozprzestrzenienie działań powstańczych na ziemie litewsko-białoruskie miało być jednym z głównych warunków powodzenia zrywu niepodległościowego.
  W nocy z 22 na 23 stycznia 1863 r. Narodowy Komitet Centralny ogłosił wybuch powstania. Organizacja białostocka nie była przygotowana do prowadzenia walki zbrojnej. Dlatego też pierwsze formacje powstańcze przybyły na tereny guberni grodzieńskiej z Królestwa Polskiego. Do koncentracji oddziałów powstańczych, dowodzonych przez Władysława Cichorskiego – „Zameczka”, doszło w okolicach Łap. Jego oddział liczył około 1800 ochotników. Wśród powstańców przeważali miejscowi chłopi, szlachta zaściankowa, kolejarze i pracownicy warsztatów kolejowych. Byli jednak słabo uzbrojeni, przeważnie w strzelby myśliwskie.
  W nocy z 22 na 23 stycznia oddział powstańczy zajął stację Łapy (znajdującą się na terenie Królestwa Polskiego, tuż przy granicy z gubernią grodzieńską), rozbijając szesnastoosobowy posterunek żandarmerii. Powstańcy przerwali łączność kolejową między Warszawą a Petersburgiem. Opanowanie kolei było posunięciem strategicznym, mającym na celu zakłócenie komunikacji wśród oddziałów rosyjskich oraz utrudnienie przybycia posiłków.
  Następnie „Zameczek” ruszył na północ, w kierunku miasteczka Suraż. Powstańcy zaatakowali stacjonującą w Surażu 7. Rotę Libawskiego Pułku Piechoty. Pomimo tego, że powstańcom udało się opanować miasteczko, to jednak nieprzyjaciel zdołał wywieźć broń z magazynów koszarowych, w których prawdopodobnie znajdowało się około 300 karabinów i kilkadziesiąt tysięcy naboi i kapiszonów.
  Miasto zostało zdobyte dzięki ofiarności w walce miejscowych chłopów oraz pracowników łapskich warsztatów kolejowych, których poprowadził do boju naczelnik warsztatów kolejowych – Jan Dekert.
  W nocy z 23 na 24 stycznia oddział Cichorskiego zaatakował stacjonującą w Wysokiem Mazowieckiem sotnię kozaków. Po rozbrojeniu oddziału kozaków „Zameczek” udał się w kierunku Tykocina.
  27 stycznia 1863 roku na Białostocczyznę wkroczył dowódca 2. Dywizji Piechoty, generał – lejtnant Zachar Maniukin. Do tłumienia powstania skierowanych zostało 16 kompanii piechoty, które były uzbrojone w dwa działa oraz trzy sotnie kozackie. (….) Wskutek rozprzestrzenienia się oddziałów partyzanckich jeszcze przed bitwą pod Siemiatyczami 25 stycznia na terenie byłego Obwodu białostockiego został ogłoszony stan wojenny. W kwietniu 1863 r. na terenie Puszczy Knyszyńskiej zaczął formować się oddział Walerego Wróblewskiego.
  W skład formacji wchodzili w większości uczniowie szkoły leśnej w Sokółce. Odział liczył około 150 osób. Do powstańców dołączyła młodzież z okolicznych wsi (m.in. z Hermanówki) oraz grupa oficerów spiskowców ze stacjonującego w Białymstoku Libawskiego Pułku Piechoty. Pod koniec kwietnia oddziały powstańcze liczyły około 400 ludzi – głównie chłopów, służby leśnej, wyrobników, oficjalistów i drobnej szlachty zagrodowej.
  27 kwietnia 1863 r. doszło do koncentracji wojsk powstańczych w okolicach Lipowego Mostu. Spotkali się tutaj naczelnik wojskowy województwa grodzieńskiego płk. Onufry Duchyński z szefem sztabu kapitanem Walerym Wróblewskim.
  28 kwietnia powstańcy wyruszyli w kierunku ostępu Komotowszczyzna, niedaleko wzgórza „Pereciosu” oraz strumyka i rzeczki Słój, obok wsi Waliły. Następnego dnia w godzinach popołudniowych doszło tu do bitwy z wojskami rosyjskimi, w której zginęło około 32 powstańców, a 18 dostało się do niewoli. Po bitwie oddział powstańczy rozproszył się po puszczy.
  2 maja doszło do kolejnej koncentracji oddziałów powstańczych z terenów obwodu białostockiego w ostępie Budziska. Przybył tu m.in. oddział konnej jazdy ziemianina Kazimierza Kobylińskiego. Powstańcy podzielili się na trzy kompanie. Powstańcy pod Budziskiem obozowali około miesiąca. 1 czerwca wojsko carskie zaatakowało obóz powstańczy w Budzisku. Partyzanci zmuszeni zostali do wycofania się w kierunku południowym. 4 czerwca dotarli do miasteczka Jałówka. Z Jałówki, po krótkim postoju, udali się w kierunku północnym w rejon Puszczy Różańskiej.
  W czerwcu 1863 roku stoczono również większą bitwę pod Królowym Mostem (powiat białostocki). Oddział powstańczy pod dowództwem Edwarda Kiersnowskiego – „Groma” zaatakował regiment wojsk rosyjskich. Lecz wkrótce carskim żołnierzom przysłano posiłki. Wojsko powstańcze zostało okrążone. Partyzantom udało się przerwać pierścień okrążenia kosztem 22 poległych.
  Oficjalny komunikat władz carskich z 6 listopada 1863 roku stwierdził, że powstanie zostało stłumione.
  Represje spotkały więc nie tylko ludność aktywnie uczestnicząca w zrywie z bronią w ręku, ale również tych, którzy sympatyzowali z powstańcami lub im pomagali. W sierpniu 1863 roku oddział powstańczy przejeżdżał przez miejscowość Szczuki w powiecie sokólskim, gdzie został gościnnie powitany. W zamian za pomoc powstańcom mieszkańców Szczuk ukarano zsyłką na Sybir. Wcześniej wojska rosyjskie otoczyły wieś. Ludzie zostali wypędzeni ze swoich domów. Następnie specjalne oddziały kozackie podpaliły całą wieś, a jej zgliszcza zostały zaorane.
  Taki sam los spotkał również w sierpniu 1863 roku wieś szlachecką Jaworówkę w powiecie białostockim. Większość jej mieszkańców zasilała oddziały partyzanckie. Wieś została spalona, a mienie ruchome mieszkańców sprzedano w licytacji publicznej. Tragiczny los spotkał również Łukawicę w powiecie bielskim.
  Zdarzenia, które miały miejsce 2-5 października 1864 roku, są przykładem bestialstwa i bezwzględności naczelnika wojennego Bielska Podlaskiego – Ignacego Borejszy, jego zwierzchnika Murawiewa oraz oddziałów kozackich, które specjalizowały się w represjach na ludności cywilnej. Łukawica była niszczona etapami. 2 października przybyły tu na kwaterunek oddziały kozaków. Mieszkańcy zostali wypędzeni z domów na pole, a ich mienie uległo rozgrabieniu. 5 października Borejsza odczytał rozkaz spalenia wsi.
  Represja ta spotkała Polaków za to, że 13 września 1863 roku nie donieśli władzom o pobycie tu wojsk powstańczych. Wieś została spalona, a mieszkańców najpierw wywieziono do Bielska, a następnie na zsyłkę do guberni tobolskiej. Podobny los spotkał następujące wsie i ich mieszkańców: Dzikie (powiat białostocki, 25 sierpnia 1863 roku), Sztukiny (powiat białostocki 30 sierpnia 1863 roku). Natomiast wiosną 1864 roku spalona została wieś Wiśniany w powiecie białostockim, a jej mieszkańców zesłano na Sybir.
  Taki sam los spotkał w maju wieś Pruszanka w powiecie bielskim. Miejsce, w którym znajdowała się wieś, zostało zaorane, a ludność spędzono do Tykocina, skąd wysłano ją na zesłanie w głąb Rosji.
  Represje administracyjne ze strony zaborcy spotkały również Kościół katolicki. Kościół był ostoją moralną dla ruchu niepodległościowego.
  Większość duchowieństwa agitowała za powstaniem, odczytywała z ambon Manifest Rządu Narodowego, udzielała posługi duszpasterskiej partyzantom. Plebanie były miejscami narad dowódców powstańczych oraz miejscem przechowywania rannych. Paweł Kubicki w swojej publikacji dotyczącej prześladowań kleru ustalił kilkudziesięciu duchownych z terenów Białostocczyzny represjonowanych w latach 1861-1864.
  Byli oni zsyłani na Sybir, pozbawiano ich godności duchownej. Nawet w przypadku niepotwierdzenia się zarzutów współpracy z powstańcami, oskarżeni księża byli przenoszeni do innych parafii, karani grzywną za naruszenie przepisów administracyjnych. Szczególnie intensywnie była represjonowana parafia rzymsko-katolicka w Dołubowie, w której w ciągu 1864 roku władze carskie sześciokrotnie zmieniały administratora parafii.

Marek Kietliński

Partnerzy portalu:

Białostockie „Szczury”

Białostockie „Szczury”

 

    Białostocki sąd okręgowy, w którego murach odbywał się ostatnio szereg nader sensacyjnych rozpraw, jak proces bandy „Czarnej Ręki”, sprawa o podpalenie składów towarowych „Warranta” i in., sądził ostatnio uczestników rozgałęzionej szajki fałszerzy banknotów polskich i amerykańskich, która pod wodzą Zelmana Jenielewa grasowała po całej Polsce, zalewając kraj falsyfikatami.

Na ławie oskarżonych zasiedli Zelman vel Salomon Jenielew z Białegostoku, Jankiel Iglicki i Abram Icchok Basior z Warszawy, Anna Gorbunowa z Warszawy, Wincenty Hermanowski z kol. Księżyna pow. białostockiego, Paweł Kowerko z maj. Dobki pow.wysoko-mazowieckiego, Icek Majer Szpitalewicz, Lejba Judka Goldfingier, Kielman Rozenfeld z Warszawy i Witold Rokicki z Niewodnicy Kościelnej.

Jak wykryto istnienie szajki?
W końcu 1927 r. sędzia apelacyjny śledczy do spraw wyjątkowej wagi w Warszawie p. Józef Skorzyński, prowadząc dochodzenia w kilku sprawach o podrabianie banknotów, otrzymał poufne informacje, że w okolicy Białegostoku od kilku lat istnieje „fabryka” fałszywych pieniędzy papierowych niejakiego Zelmana vel Salomona Jenielewa, przyczem działalność bandy fałszerskiej Jenielewa jest w znacznym stopniu ułatwiona dzięki temu, że szwagier Jenielewa, pozostający z nim w bardzo bliskim kontakcie, jest jednocześnie funkcjonarjuszem wydziału śledczego w Białymstoku.

Wiadomości te zyskiwały na wiarogodności, gdyż jednocześnie zaobserwowano ogromne zwiększenie się liczby spraw o puszczanie w obieg fałszywych banknotów na terenach podległych sądom okręgowym w Białymstoku, Łomży, Grodnie, Pińsku, Siedlcach i Białej Podlaskiej.

Ilość tych spraw ciągle wzrastała i osiągnęła swe maximum w r. 1927. W szczególności w województwie białostockiem liczba fałszywych 5-złotowych banknotów, będących w obiegu, wzrosła w sposób zastraszający.

Ponieważ ustalono, że zbrodnicza działalność bandy Jenielewa rozciągała się na całą Polskę, sędzia śledczy został uchwałą połączonych wydziałów sądu apelacyjnego w Warszawie upoważniony do prowadzenia śledztwa w tej sprawie, do czego też zabrał się z wzmożoną energją.

Hersztem był „Rudy”.
Już na wstępie dochodzenia podejrzenie o należenie do bandy skierowane było przeciwko właścicielowi przedsiębiorstwa budowy szos w Białymstoku Salomonowi vel Zelmanowi Jenielewowi wraz z najbliższą rodziną, zamieszkałą w Białymstoku i kochanką Anną Gorbunową, przebywającą w Warszawie, mieszkańcom Warszawy Jankielowi Iglickiemu, Abramowi Basiorowi (właścicielowi drukarni „Kultura” przy ul. Nowiniarskiej), Ickowi-Majerowi Szpitalewiczowi i innym. Wszyscy oni byli znani policji jako zawodowi fałszerze pieniędzy. Wielu z nich policja kilkakrotnie już zatrzymała, a niektórzy byli nawet karani sądownie.

Wywiadowcom udało się wkrótce ustalić następujące szczegóły o organizacji szajki: na czele bandy stał Zelman Jenielew („Rudy”), któremu pomagali brat jego Chil i szwagier Mowsza vel Jakób Szapkauz („Miszke”), wspólnikami Jenielewa, dostarczającymi mu środków finansowych, byli Jakób Iglicki i Zelik Czerwiński („Podkowemacher”). Ten ostatni wraz z Baumgartenem i Gorbunową zajmował się również rozpowszechnianiem falsyfikatów. Strona techniczna podrabiania należała do drukarza Basiora oraz grawerów Modzelewskiego i Jubilera, którzy wykonywali niezbędne klisze. Pieniądze drukowano w okolicach Białegostoku, przyczem fałszerze posługiwali się dwoma maszynami drukarskiemi systemu „Feniks”, jedną większą i jedną mniejszą.

Miejscem spotkań członków bandy było mieszkanie Anny Gorbunowej w Warszawie przy ul. Dzielnej 45.

Podrabiano banknoty 20-dolarowe, niektóre rodzaje 20-złotowych i kilka odmian 5-złotowych.

Jednocześnie dowiedziano się, że inna fabryka banknotów 20-dolarowych, wykryła jeszcze w r. 1923 w osadzie Kołbiel pow. wysoko-mazowieckiego w domu rodziców Jankla Iglickiego, stanowiła w rzeczywistości własność lglickiego i Jenielewa.

W toku dochodzenia wyszło również na jaw, że fałszerze pieniędzy używali zawodowych złodziei do kolportażu banknotów. Złodzieje ci w razie schwytania tłumaczyli się, że banknot skradli nieznanym osobom, nie wiedząc o tem, że są fałszywe.

Ciekawe jesf, że już w r. 1923 Jenielew, Czerwiński i niejaki Świerszczyk zostali aresztowani, jako wmieszani w sprawę rozpowszechniania fałszywych 20-dolarówek. Jednakże śledztwo nie zdołało zebrać przeciwko nim dostatecznych dowodów i zostali zwolnieni.

„Koza” i fałszywe dolary.
W końcu 1924 r. murarz Berek Lew, znany powszechnie pod sympatycznym przydomkiem „Koza”, znalazł w szopie Chila Jenielewa w Białymstoku paczkę banknotów 20-dolarowych i puścił je w obieg w ciągu kilku tygodni, rzekomo nie wiedząc o tem, że są fałszywe. Część banknotów po upływie kilku tygodni spalił. Chil Jenieiew, dowiedziawszy się o znalezieniu banknotów, zaczął domagać się ich wydania, ofiarując „Kozie” wzamian większą kwotę, oczywiście w autentycznych banknotach. Propozycja ta była spóźniona, gdyż Lew banknotów już nie posiadał. W styczniu 1925 r. przestępstwo to zostało wykryte. Sąd okręgowy uniewinnił wówczas z braku dowodów Jenielewa; natomiast „Koza” powędrował do kozy.

Icek Szpitalewicz, uczestnik bandy fałszerzy Jenielewa, prowadził niezależnie od tego „własne przedsiębiorstwo”, będąc hersztem t. zw. „otwockiej” bandy, której proces był w swoim czasie słynnym w całej Polsce. W r. 1930 sąd apelacyjny ostatecznie skazał go na 12 lat więzienia.

Coraz dalej postępując dochodzenia ustaliły, że terenem działalności bandy Jenielewa była cała Polska wraz z Gdańskiem.

M. in. w listopadzie 1926 r. zatrzymany został w Gdańsku przy puszczaniu w obieg fałszywych banknotów 5-złotowych emisji 1925 r. kupiec Juda Liberman z Wysokiego-Litewskiego. Jak ustalono, falsyfikaty te również pochodziły z fabryki białostockiej. Po aresztowaniu Libermana Chil Jenielew przyjechał do Gdańska i rozpytywał się, czy policji gdańskiej wiadome jest miejsce wyrobu tych banknotów.

Ruchoma fabryka.
Wykrycie samej fabryki było rzeczą niezmiernie trudną, ponieważ fałszerze poza zachowaniem jaknajdalej idących ostrożności, przewozili maszyny drukarskie i inne przyrządy fałszerskie coraz do innej miejscowości, aby zmylić ślady.

Rewizja, dokonana w maju 1928 r. w budynku Jabłońskiego w Zabłudowie pod Białymstokiem, wykazała ślady niewątpliwej poprzedniej pracy fałszerskiej. Na tapecie znaleziono plamy od różnych farb. Takie same plamy widniały na ubraniach męskich, wiszących w znacznej ilości w pokoju. Ponadto znaleziono różne kolorowe proszki i inne przybory. Samych fałszerzy ani maszyn drukarskich nie udało się znaleźć. Również właściciele domu ukryli się przed przybyciem policji.

Maszyna drukarska znajdowała się następnie przez pewien czas u Wincentego Hermanowskiego, właściciela kaflarni w osadzie Księżyna, a kiedy policja wpadła na jej trop, fałszerze rozebrali maszynę na kawałki i wrzucili do pobliskiego stawu.

W celu wydobycia maszyny sędzia śledczy w kwietniu 1929 r. zawezwał i Białegostoku straż ogniową, która wypompowała całą wodę ze stawu i wydobyła odłamki maszyny, noszące świeże ślady farby.

Zataczające coraz szersze kręgi śledztwo doprowadziło do ujęcia szeregu fałszerzy, przyczem aresztowani podawali coraz nowe, bardzo sensacyjne szczegóły. M. in. okazało się, że przez pewien czas fałszerze pracowali na strychu domu Pawła Kowerki w Topoli pow. białostockiego, któremu zapłacili tytułem dzierżawy 1.000 zł. Fałszerze zmieniali się przy pracy, przyczem niektórzy pracowali tylko po kilka dni, inni zaś odgrywali role łączników. Praca odbywała się całą noc, nieudałe banknoty palono od razu w piecu. Przy maszynie pracowało ciągle dwóch, trzeci fałszerz odpoczywał na zmianę. W czasie pracy w domu Kowerki fałszerze nie opuszczali wcale domu, a jedzenie przynosiła im Kowerkowa. Wszyscy przychodzili i odchodzili jedynie w nocy.

Nie wszyscy z pośród nich znaleźli się na ławie oskarżonych. Nie którym udało się zbiec zagranicę. Reszta odpowiada obecnie przed sądem.

Przeważnie usiłują oni wykręcić się od odpowiedzialności, twierdząc, że są niewinni i zwalają całą winę na tych, którzy zdołali uciec.

Icek Szpitalewicz, wódz bandy otwockiej, skazany na 12 lat więzienia, wogóle odmówił składania zeznań. Wie on, że i tak nie ujdzie ponownej karze, więc woli milczeć.

Świadkowie w tej sprawie są też przeważnie osobliwego autoramentu. Berek Lew („Koza”), o którym pisaliśmy wyżej, wezwany na rozprawę w dniu 30 listopada jako świadek, uraczył się w gmachu sądowym gorzałką dla nabrania animuszu, wobec czego został przez sąd z miejsca ukarany jednodniowym aresztem.

Rozprawa, która zapewne wyświetli niejedną jeszcze tajemnicę fałszerzy pieniędzy, potrwa około dwóch tygodni.

Tajny Detektyw/ 04.12.1932/ Kraków/ Rok 2, Nr 49 (99)

Partnerzy portalu:

Goniądz warto odwiedzić. Piękne widoki, stary młyn i królestwo łosia

Goniądz warto odwiedzić. Piękne widoki, stary młyn i królestwo łosia

Goniądz to jedno ze starszych miasteczek w województwie podlaskim. Jego historia sięga 1358 r. Przez nie przebiegały szlak do Grodna, a także do Wizny. To oczywiście przyczyniło się do rozwoju gospodarczego. Obecnie 60 proc. gminy znajduje się na terenie Biebrzańskiego Parku Narodowego. Stąd też warto tam się wybrać o każdej porze roku. Bo wrócimy zachwyceni. Jednym z ciekawszych miejsc jest kaplica z 1864 roku, która stoi na wysokiej skarpie. Tuż obok znajduje się krzyż oraz rzeźba świętego Floriana. Stojąc na skarpie możemy zobaczyć okolicę.

 

Goniądz atrakcje – przepiękny młyn

Tuż obok znajduje się dawny młyn wodny „Dołek”. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że pierwszy młyn był zlokalizowany właśnie w tym samym miejscu już w XVI wieku. W 1547 roku w Rajgrodzie Stanisław Dowoyna, wojewoda połocki z żoną Petronelą Radziwiłłówną wydali przywilej, który zezwolił mieszczanom goniądzkim Maciejowi Płaczkowi i Wojtkowi Młynarzowi zbudować młyn własnym nakładem na rzece Goniądzce (czyli obecnej Czarnej Strugi). Obecny „Dołek” powstał w połowie XIX wieku i należał do majątku Klewniaka. Był to młyn zawrotkowy, gospodarczy o napędzie koła, na którego woda spadała z góry. 

 

W 1924 r. młyn został wydzierżawiony od właścicieli majątku Knyszyn przez Aleksandra Rutkowskiego. Aż do II Wojny Światowej młyn pracował na pełnych obrotach. W trakcie walk Niemcy zniszczyli część młyna. Pan Rutkowski przeżył wojnę. W latach 60-tych XX wieku, po śmierci Pana Rutkowskiego młyn trafił w ręce jego zięcia pana Dzienisa. Wkrótce po tym Rada Narodowa w Białymstoku (odpowiednik Rady Miejskiej w PRL) zdecydowała o zakończeniu działalności młyna. Zdemontowano koło i część wyposażenia.

 

Goniądz atrakcje – w poszukiwaniu „slow life”

To co przyciąga do Goniądza i w jego okolice to przede wszystkim wiosenne rozlewiska. Można je obserwować z punktu widokowego, a także przy moście. Z całego świata zjeżdżają tu także ornitolodzy, by obserwować przeróżne gatunki ptaków. Oczywiście nie można nie wspomnieć o łosiach, których w okolicy jest pełno. Goniądz to miasteczko, do którego warto wybrać się zarówno zimą, wiosną, latem jak i jesienią. O każdej porze roku wygląda niebywale i za każdym razem będzie można tam znaleźć coś pięknego dla siebie. Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to, ze w Goniądzu jest duży spokój. Jeżeli ktoś szuka „slow life”, to warto tam odpocząć.

 

Partnerzy portalu:

Wilk ze Słonimskiej powraca! W nowym odcinku utopi ponad półtora miliona złotych!

Wilk ze Słonimskiej powraca! W nowym odcinku utopi ponad półtora miliona złotych!

Chociaż jest już po wyborach samorządowych i nie trzeba rozdawać pieniędzy na lewo i prawo, to Wilk ze Słonimskiej w kolejny odcinku serialu postanowił pieniądze utopić na łąkach. Konkretnie to 1,6 miliona złotych. Oczywiście pod pretekstem smogu, ekologii i przyrody. Pomysł zakładania łąk kwietnych na pasach drogowych brzmi zupełnie niepoważnie, a wręcz śmieszne. Dziwić może decyzja Wilka biorąc pod uwagę jego zapędy do betonowania czego tylko się da i zezwalanie na zabudowanie czego się tylko da – co w efekcie daje ekologiczne powodzie po każdej ulewie. Może gryzie go sumienie przez te betonowanie? Jeżeli tak, to koszt tej zabawy pokuty nie jest niski. Umówmy się – 1,6 miliona złotych można by było zagospodarować w lepszy sposób niż wymiana zwykłej trawy na łąki kwietne w pasach drogowych.

 

Oddajmy głos Wilkowi: – Taka zieleń pełni wiele pożytecznych funkcji. Chcemy nasze miasto czynić coraz piękniejszym, czystym i przyjaznym mieszkańcom. HA HA HA. Każdej zimy Białystok dusi się od smogu, każdego lata po każdej ulewie miasto zamienia się w Wenecję, zarobki są tu jedne z niższych w Polsce, brak też wysokospecjalistycznych miejsc pracy i dużych korporacji. Co z tego? Zakładajmy łąki!

 

Ten 1,6 mln zł wyrzucony w błoto, o przepraszamy w łąki to tylko preludium. Wilk ze Słonimskiej wkrótce także rozstrzygnie przetarg na obsługę swoich wyjazdów zagranicznych, z których przez wszystkie lata, które rządzi jeszcze nic nie wynikło. Na zakończenie przypomijmy coś co jest wiadome, ale każdy o tym zapomina – ta kasa co jest tak marnotrawiona idzie z Waszych portfeli.

Partnerzy portalu:

Deptak od kościoła do kościoła. Tak może wyglądać centrum miasta

Deptak od kościoła do kościoła. Tak może wyglądać centrum miasta

Białystok centrum. 10 lat temu zakończyła się przebudowa Rynku Kościuszki w Białymstoku. Cała inwestycja wówczas wywołała mnóstwo kontrowersji. Mieszkańcy bowiem przyzwyczaili się do centrum miasta, w którym jest dużo zieleni. Tymczasem wtedy jeszcze prezydent pierwszej kadencji – Tadeusz Truskolaski wyszedł z inicjatywą dość odważną – by Rynek odmienić. Zieleń zastąpić betonem. Coś, co dziś jest standardem w wielu miastach – wtedy było „nowością”. Przy okazji zamknięto też dwie drogi – Suraską i Rynek Kościuszki – gdzie oprócz samochodów były tez autobusy. Zlikwidowano więc także przystanki autobusowe. Do tego przeniesiono fontannę i pomnik Józefa Piłsudskiego. To była prawdziwa rewolucja.

 

Już pierwsze lata po przebudowie widać było, że inwestycja była strzałem w dziesiątkę. Cały Rynek Kościuszki stał się bardzo reprezentacyjnym miejscem i ożył na nowo. Szczególnie zauważalne jest to latem, gdy szczególnie w weekend są tam gigantyczne tłumy do późnych godzin nocnych. Pod tym względem Białystok nakrywa inne duże miasta czapkami. Z biegiem lat Rynek stał się także miejscem organizacji wielu koncertów – co nie pozostaje bez wpływu na otoczenie. Przy każdej imprezie witraże w zabytkowej katedrze nieustannie drżą. Pojawił się także problem z odpadającym tynkiem.

 

 

Jednak ogólnie zmiany trzeba uwzględnić na dużo plus. Minęła dekada od przebudowy, więc jest to dobry czas na pytanie o to co dalej. Oczywiście chodzi tu o przedłużenie Rynku czyli ulicę Lipową. Ta również przeszła pewne modyfikacje. Jednak pozostawiając tam ruch samochodowy przy jednoczesnym zabetonowaniu osiągnięto taki efekt, że w godzinach szczytu na zabudowanej Lipowej nie ma czym oddychać. Ulica została także zwężona. Wystarczy, że autobus zatrzyma się na przystanku i tworzy się korek. Podobnie, gdy dojdzie do jakiejś kolizji.

Białystok centrum – to także Plac Niepodległości

Kolejne miejsce nad którym od lat trwają rozważania to Plac Niepodległości, który placem jest tylko z nazwy. Warto tutaj przywołać projekt architekta Mariusza Wierciszewskiego z „eMWu Projekt”. Jest to co prawda praca dyplomowa, ale wizualizacja ukazuje pewną interesującą koncepcję – jak mogłoby się zmienić oblicze obecnego „Placu”, gdyby wyrzucić z niego ruch samochodowy.

 

 

Dlatego warto rozważyć czy z Lipowej i Placu Niepodległości nie pozbyć się aut – zostawiając tylko przecinki Grochowa – Częstochowska oraz Liniarskiego – Malmeda. Byłby to bardzo dobry pomysł. Na samej Lipowej należałoby stworzyć alternatywne dojazdu do niektórych posesji – np. przy Lasach Państwowych oraz tuż obok przy Wojskowej Komendzie Uzupełnień. Podobnie z ulicą Przejazd po przeciwnej stronie ulicy. Na Waryńskiego natomiast należałoby odwrócić ruch i stworzyć miejsce do zawracania. Ogólnie wszystko byłoby możliwe do realizacji.

Białystok Centrum – zakorkowane ulice

Co do Placu Niepodległości, to tam także nie byłoby zbyt wiele problemów. Każdego dnia ulica Krakowska, św. Rocha i Lipowa są zakorkowane właśnie przez wymieszanie kilku dróg w tym miejscu. Przy zamknięciu Lipowej wystarczyłaby zmiana organizacji ruchu na Placu Niepodległości. Z Krakowskiej wystarczyłoby ustanowić nakaz skrętu w lewo w Św. Rocha, zaś z ul. Św. Rocha nakaz skrętu w prawo w Krakowską. Kierowcy z wiaduktu Dąbrowskiego mogliby jechać tylko prosto w Aleję Piłsudskiego, zaś z Alei tylko na wiadukt lub w Botaniczną. Takie rozwiązanie zlikwidowało w tym miejscu zatory. Warto rozważyć też poszerzenie ulicy Grochowej. Można by ją także przedłużyć aż do Młynowej.

 

Ogólnym efektem końcowym byłby wielki deptak – od Katedry do Kościoła św. Rocha. Całość bez żadnych spalin i smrodu. Tętniąca życiem – jak w wielu innych dużych miastach. Mieszkańcy zaś ciągłej pracy silników słyszeliby ludzki gwar. Tak jak Rynek Kościuszki jest nakierowany na gastronomię i rozrywkę, tak też Lipowa mogłaby stanowić część „dla całych rodzin”. Dzięki czemu mieszkańcy nie skarżyliby się na nocne hałasy. Taki pomysł jest odważny, ale warty realizacji. Szczególnie, że zbyt wiele nie trzeba robić. Zamknąć kilka ulic i ewentualnie trochę przebudować. Tak może wyglądać nowoczesne centrum Białegostoku.

Partnerzy portalu:

Pałac Tryllingów ma nowego właściciela! Lepiej późno niż wcale.

Pałac Tryllingów ma nowego właściciela! Lepiej późno niż wcale.

Pałac Tryllingów w Białymstoku ma nowego właściciela. Wreszcie obecnej ekipie rządzącej w mieście coś się udało w sprawie zabytków. Dotychczasowe ich działania to było pasmo porażek. Tym razem jest inaczej – sukces. Warto dodać, że to sukces, który udało się osiągnąć cudzymi pieniędzmi. Tryllingowie byli to najbogatsi fabrykanci w całym mieście. Mieli tkalnię na Nowym Świecie, fabrykę sukna na ul. Lipowej. Pod koniec XIX wieku syn Tryllingów odkupiwszy od teściów posiadłość przy dzisiejszej ul. Warszawskiej zaczął wznosić nowy, okazały budynek, który stoi do dziś. Po jego śmierci – syn właściciela posiadłości postanowił spieniężyć „Pałac”. Nieruchomość trafiła w ręce Jana Lgockiego – wysokiego urzędnika państwowego oraz Feliksa Serwantowicza. Po II Wojnie Światowej budynek przeszedł na własność Skarbu Państwa.

 

Obecnie „Pałac” Tryllingów ma nowych właścicieli. To małżeństwo, które w Białymstoku prowadzi jeden z hoteli. Teraz w ciągu 5 lat musi przeprowadzić gruntowny remont niszczejącego zabytku. Cała ta „zabawa” tylko do tej pory kosztowała ich 1,835 mln zł. Teraz kolejne pieniądze będą musieli wydać na odnowienie „Pałacu”. Jedno jest pewne – to wspaniała wiadomość, że ktoś zechciał kupić okazały budynek przy ul. Warszawskiej. Po raz kolejny możemy wyrazić ubolewanie, że prezydent miasta nic nie robi latami z zabytkami i zamiast w miarę możliwości doprowadzać je do coraz lepszego stanu, to woli handlować ruinami.

 

fot. Grzegorz Koronkiewicz / Wikipedia

Partnerzy portalu:

To miejsce jest sercem całego Podlasia. Jest bardzo bajkowe i mistyczne.

To miejsce jest sercem całego Podlasia. Jest bardzo bajkowe i mistyczne.

Serce Podlasia to bez kraina zwana „Przełomem Bugu”. To właśnie tam zaczyna się historia naszego wspaniałego regionu. To miejsce wyjątkowe jest też pod innym względem – jest to teren magiczny wręcz i mistyczny zarazem. Znajdują się tam miejsca mocy, w których naładujemy energię, ale też pochodzą stamtąd barwne legendy.

 

Przełom Bugu to miejsce wielu granic – dziś stykają się tam trzy województwa – podlaskie, mazowieckie i lubelskie oraz Polska i Białoruś. W przeszłości zaś była tam granica Polski i Litwy, a jeszcze dawniej Polski i Rusi Kijowskiej. Każde z tych miejsc, gdzie stykają się granice w pewien sposób uwodzi. Jest mieszanką pewnych cech. Na pozór nic tam nie ma – pola, lasy czy rzeki. Jednak człowiek, który potrafi obcować z naturą może dojrzeć, że za tą granicą, która jest umowna przecież – może znajdować się zupełnie inny świat, może podobny, tożsamy, ale jedna już inny. Dlatego też Przełom Bugu od zawsze był miejscem mistycznym.

 

 

To także miejsce owiane wieloma legendami. Na przykład o złośliwym wodniku, który zamieszkał w Bugu. Mężczyzna topił ludzi, ich dzieci a także bydło. Miejscowi zaczęli unikać rzeki. Wtedy też złośliwy wodnik sprawił, że na Bugu pojawiał się most – widmo. Kto chciał przez niego się przeprawić, ginął gdzieś po drodze. W innej legendzie zaś Góra Zamkowa w Drohiczynie otwierała jedną ze swych ścian tylko raz na 100 lat. Wtedy pojawiali się rycerze, którzy wpływali łodziami do rzeki. Jeden podobno zagapił się na miejscową piękność i przegapił moment, gdy ściana ponownie zamknęła się. Od tej pory biedaczyna błąka się po okolicznych łąkach i czeka aż góra znów się otworzy. Miejscowa piękność zaś wcale nie musiała nią być, bowiem mogła to być czarownica.

 

W pobliskich Siemiatyczach bowiem znajduje się inna – „Wilcza Góra”, gdzie znajdują się kamienie. Według legendy czarownice rozniecały wielki ogień i kłaniały się wielkiej czarownicy, a następnie zasiadały do uczty. Zupełnie jak na świętokrzyskiej Łysej Górze. Po wieczerzy zaś następowały tańce. W czasie sabatu czarownice doskonaliły swe umiejętności przygotowując nowe czary i mikstury. A gdy rano kogut zapiał wszystkie wsiadały na miotły i odlatywały do swych chatek.

 

Nie można też zapominać o świętej górze Grabarce, gdzie co roku wierni pielgrzymują z całej Polski przynosząc swe krzyże. Miejsce to przyciąga nie tylko prawosławnych, ale też katolików. Wiele z nich w tym miejscu nie tylko doświadczyło kontaktu z Bogiem, ale też doznało czegoś, czego nie potrafią nazwać. Krąży tam niesamowita energia dobrych ludzkich emocji.

 

Partnerzy portalu:

Dlaczego Białystok nie radzi sobie z pogodą? Przez brak wyobraźni urzędników!

Dlaczego Białystok nie radzi sobie z pogodą? Przez brak wyobraźni urzędników!

Latem wystarczy ulewa, by Białystok zamienił się w Wenecję. Tegoroczna zima pokazała, że wystarczy więcej śniegu i Białystok zamienia się w Syberię. Po ostatnich opadach – wszystkie drogi dojazdowe do miasta były zablokowane, a ludzie w korkach spędzili wiele godzin. Na krajowej ósemce rozgrywał się dramat. Ludzie utknęli na dobre. Należy wyciągnąć z tego wszystkiego wnioski. Pierwsze pytanie jakie się nasuwa to „kto za to odpowiada”. Bo ten, kto mówi o tym, że „taki mamy klimat” naraża się na śmieszność. Kompletnie zalane miasto latem i kompletnie sparaliżowane miasto zimą to tylko i wyłącznie wina niekompetentnych urzędników.

 

Zacznijmy od lata. Dlaczego po każdej większej ulewie miasto stoi pod wodą? Odpowiedź jest prosta – przez beton. Wielokrotnie z ust przeciwników politycznych prezydenta miasta można było usłyszeć, że to „Betonowy Tadzio”. To właśnie bezmyślne przeprowadzenie inwestycji doprowadziło do tego co teraz mamy. Zabetonowanie miasta spowodowało, że woda z ulewy nie może wsiąkać w ziemię, gdyż ta jest zabetonowana. Jedyną drogą ucieczki są studzienki kanalizacyjne, które moment po ulewie są kompletnie zatkane. Drugi powód to bezmyślność przy zagospodarowaniu przestrzennym. Dolina rzeki Białej jest dziś w wielu miejscach zabetonowana – przez bloki. Przez co zgodziliśmy się zabudować naturalne tereny zalewowe.

 

Jeżeli chodzi o zimę to tutaj warto przytoczyć przysłowie, że „Chytry traci dwa razy”. Miasto rozpisuje przetarg na odśnieżanie ulic. Oczywiście kluczowym elementem jest najniższa cena. Jak wiadomo – im niższa cena tym gorsza jakość. Kryterium ceny to jednak problem powszechnie znany. Do tego jednak należy dołączyć kompletny brak wyobraźni. Nie trzeba być naukowcem by umiejętnie zaobserwować, że w zimnym Białymstoku pada dużo więcej śniegu niż w ciepłym Wrocławiu. Stąd też rozpisując przetarg – należy sięgnąć do danych statystycznych i wiedzieć ile średnio pada śniegu na przykład w styczniu w Białymstoku. Do tego należy przewidzieć, że może się zdarzyć ekstremalna śnieżyca i w przetargu zaznaczyć, że wykonawca ma być gotowy również na wystąpienie ostrych opadów śniegu. W praktyce wygląda to tak, że miasto podzieliło Białystok na 6 sektorów. Za oczyszczanie głównych ulic odpowiada kilka firm. Inne zaś za drogi osiedlowe. Łącznie jest 36 maszyn. Każdy ma określony czas reakcji i czas wykonania swojego zadania. Nie ma tu znaczenia czy śnieg prószy czy sypie tak, że świata nie widać. Efekt? W razie ostrej śnieżycy mamy paraliż miasta. 

 

Jak powinno być? W czasie wielkich śnieżyć nie powinien obowiązywać żaden podział na sektory. Miasto powinno mieć kogoś w rodzaju „koordynatora”, który w czasie ataku zimy wydaje dyspozycje dla wszystkich kierowców – zaczynając od odśnieżania głównych ulic. Priorytety wtedy powinny być dwa – drogi dojazdowe do miasta nie mogą się zatkać oraz musi funkcjonować komunikacja miejska. Dopiero potem należy zabierać się za pozostałe ulice. Niestety, ale do tego potrzeba wyobraźni. Tej komuś najwyraźniej po raz kolejny zabrakło.

Partnerzy portalu:

10 zł za godzinę parkowania na Rynku? Ciągły brak miejsc postojowych w Centrum.

10 zł za godzinę parkowania na Rynku? Ciągły brak miejsc postojowych w Centrum.

Białystok ma plan na budowę parkingów w mieście. Wszędzie tylko nie w centrum. Tak można w skrócie opisać najbliższe plany magistratu. Zdaje się urzędnicy, a szczególnie ten „najważniejszy” nie chcą zauważyć, że od dawna ścisłe centrum miasta cierpi na kompletny brak miejsc postojowych. Dlaczego nie ma nawet żadnych planów, by to zmienić? Najbardziej nasuwająca się odpowiedź to nowe prawo.

 

We wrześniu wejdą w życie przepisy, dzięki którym białostocka Rada Miejska (z obozu prezydenta) będzie mogła uchwalić tak zwaną „śródmiejską strefę parkowania”. Jeżeli tak się stanie, to w praktyce oznaczać to będzie, że na terenie ścisłego centrum zaczną obowiązywać dużo większe opłaty za parkowanie. Zgodnie z nowymi przepisami – pierwsza godzina postoju będzie mogła wynosić 0,45 proc. kwoty minimalnego wynagrodzenia. Te w 2019 roku wynosi 2250 zł brutto, zatem opłata wynieść będzie mogła 10 zł 12 gr. Wiadomo, że dużo łatwiej jest dowalić opłatami w kierowców, by stawali „tylko na chwilę”, niż wybudować więcej miejsc parkingowych. W ścisłym centrum jest takie miejsce, gdzie można by było bez przeszkód postawić wielopoziomowy parking. To plac NZS (dawniej Uniwersytecki). Nie oszukujmy się – przy obecnym układzie drogowym kompletnie do niczego nie służy, a mógłby. Drugie takie miejsce znajduje się tuż obok – bo za blokiem stojącym przy placu. Tam również stoi podwórko, które z punktu widzenia zagospodarowania przestrzeni nie ma racji bytu.

 

Dlatego też stawiamy dolary przeciwko orzechom, że tuż po wyborach sejmowych, gdy nie będzie trzeba już ściemniać w kampanii wyborczej – rada podniesie opłaty za parkowanie w ścisłym centrum. Oczywiście w ramach walki ze smogiem.

Partnerzy portalu:

Białystok kompletnie zasypało! Zrobiło się magicznie. Zobacz zdjęcia

Białystok kompletnie zasypało! Zrobiło się magicznie. Zobacz zdjęcia

Białystok nawiedziły potężne opady śniegu. Oczywiście odbiło się to na funkcjonowaniu miasta, ale dla tego jednego dnia było warto. Z ulic zniknęła większość samochodów, powietrze było przejrzyste, a ludzie na spacerach mieli widoki jak z bajki! My również postanowiliśmy przejść się po Centrum miasta, by zobaczyć jak wygląda zasypany Białystok. Naprawdę niesamowicie! Zobaczcie sami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Partnerzy portalu:

„Podlaskie Safari” zimą. Wilka, jelenia, dzika, żubra i łosia można zobaczyć z okna samochodu.

„Podlaskie Safari” zimą. Wilka, jelenia, dzika, żubra i łosia można zobaczyć z okna samochodu.

W ostatnim czasie w internecie furorę zrobił film „Latający jeleń”. Dla osób mieszkających w województwie podlaskim nie jest to jednak aż tak zaskakujący widok. Każdy, kto przemieszczał się pomiędzy podlaskimi miastami mógł natrafić na dzikie zwierzę, które przebiegło mu drogę. Na dużo szczęścia (rozsądku) może liczyć ten, kto nie rozbił samochodu po spotkaniu ze zwierzęciem. Każdy rozsądny kierowca, który przejeżdża przez „dzikie tereny” samochodem doskonale wie, że w każdej chwili coś mu może wyskoczyć przed maską. Dlatego jazda w okolicach świtu i zachodu słońca nadmiernie szybko to duże ryzyko. Wszystko to jednak można potraktować w sposób pozytywny – jako właśnie „Podlaskie Safari”. Wystarczy wybrać się na przykład o świcie samochodem w niektóre rejony podlaskiego, by dojrzeć z okna samochodu dzikie zwierzę.

 

 

Powyższy jeleń przeskakiwał w nadleśnictwie Łomża. Zwierzyny tej jednak nie brakuje też w innych rejonach podlaskiego – na przykład w okolicach Supraśla. W ostatnim czasie – można też spotkać wszędzie sporo dzików – których trwa odstrzał, bo rządzącym wydaje się, że w ten sposób uporają się z ASF. 

 

 

Oczywiście symbolem Podlaskiego jest Żubr – dostojne zwierzę, które dumnie nas reprezentuje. Spotkanie tego wielkiego, dzikiego zwierzęcia będzie najłatwiejsze w okolicach Hajnówki i Puszczy Białowieskiej. Nie brakuje ich również w okolicach Puszczy Knyszyńskiej. Tutaj też dużo jest wilków. Szczególnie między Supraślem a Krynkami. Wilki można napotkać choćby w okolicach Kopnej Góry. Na poniższym filmie można zobaczyć jak zwierze te poluje na sarnę (1:58)

 

 

Bardzo popularnym zwierzęciem jest także łoś, którego napotkamy w okolicach Biebrzańskiego Parku Narodowego. Wystarczy wybrać się z Białegostoku do Grajewa. Po drodze o świcie bardzo prawdopodobne, że napotkamy te zwierzę. 

 

 

Dzikie zwierzęta najczęściej „wynurzają się” z lasów bliżej dróg, wsi i miasteczek zimą, gdyż w lesie wtedy ciężko znaleźć coś do jedzenia. Stąd też zimowe „podlaskie Safari”. To kolejny powód, dla którego warto wybrać się na wycieczkę właśnie do naszego pięknego regionu. Pamiętajcie jednak – ostrożnie za kółkiem! Wypadków z udziałem dzikich zwierząt było naprawdę u nas wiele.

Partnerzy portalu:

Magia przedwyborcza. W tym roku ruszy budowa kolejnej ekspresówki

Magia przedwyborcza. W tym roku ruszy budowa kolejnej ekspresówki

Czas przed wyborami jest magiczny. Wtedy nadaje się bieg wielu „beznadziejnym” sprawom. Tak też jest z drogą krajową 19. Najstarsi Indianie Podlasianie słyszeli o remoncie tej drogi i przerobieniu jej na ekspresową. Przed każdymi wyborami wszyscy politycy od lewa do prawa – mieli jej budowę w programie. I tak od lat toczyło się życie, droga była coraz gorsza, wypadków i śmierci na niej nie brakowało. Prawdopodobnie coś się w temacie ruszyło. Na Podlaskim odcinku drogi nr 19 latem tego roku Generalna Dyrekcja Dróg i Autostrad (inwestor) prawdopodobnie uzyska decyzje środowiskowe. Ten dokument pozwala na ogłoszenie przetargów na budowę drogi. Jak to w przypadku takich ciągów komunikacyjnych – będzie budowana odcinkami. W tym przypadku mowa o trzech odcinkach: Kuźnica – Sokółka, Białystok Zachodni (inna droga niż obecna dziewiętnastka) – Ploski oraz Ploski – Chlebczyn.

 

Jeszcze wcześniej prace powinny ruszyć na odcinku Sochonie – Dobrzyniewo – Choroszcz. Najpierw jednak urzędnicy muszą ostatecznie zatwierdzić nowy przebieg dziewiętnastki. Przypomnijmy, że teraz droga biegnie przez Jurowce, a następnie obwodnicą miasta do osiedla Piasta i Dojlidy. Może się jednak okazać, że najkorzystniej w ekspertyzach wypadnie przebieg drogi po obecnej trasie, wtedy prace na powyższym odcinku nie ruszą. 

 

Jak ma przebiegać krajowa 19, gdy będzie już ekspresowa? Zaczynać się ma tam gdzie teraz czyli w Kuźnicy, następnie przez obwodnicę Sokółki (rejon miejscowości Karcze), następnie przez Rozedrankę Starą do Gieniusz. Tam trasa biec będzie tak jak dotychczas. Jeżeli zmieni się wariant drogi z obecnego na planowany – to drogowcy wybudują zupełnie nową trasę od Sochoń do Dobrzyniewa Dużego wycinając spory kawał lasu. Następnie droga przebiegać będzie przez Choroszcz, dalej Ploski, Chlebczyn i granica województwa. Kiedy S19 będzie ekspresowa po całej długości? Nie będziemy podawać, bo to jak wróżenie z fusów.

Partnerzy portalu:

Sienkiewicza 4. Kamienica Lejby Pryłukiera

Sienkiewicza 4. Kamienica Lejby Pryłukiera

 

   Opublikowane przeze mnie tydzień temu zdjęcie Józefa Sołowiejczyka z 1897 r. przedstawia widok dobrze znany zapewne większości białostoczan – wylot dzisiejszej ul. Sienkiewicza na Rynek Kościuszki. Sołowiejczyk z aparatem ustawił się na balkonie jednego z wyższych domów ustawionych po przeciwnej stronie ulicy, wówczas noszącej nazwę ul. Mikołajewska i wycelował obiektyw we wspomnianym kierunku. 
  W wyniku II wojny światowej i późniejszej odbudowy miejsce to uległo diametralnej przemianie i dziś wygląda zupełnie inaczej.  Zdjęcie i współczesność mają tylko jeden wspólny element w postaci barokowej kamienicy na rogu wówczas Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej, a dziś przy ul. Sienkiewicza 2 („Astoria”).
   Przypomnę, że w tym czasie nieruchomość ta należała do rodziny Barenbaumów, ale wśród mieszkańców miasta znana była przede wszystkim jako siedziba jednej z większych aptek w Białymstoku, funkcjonującej tu nieprzerwanie od początków XIX w. i często zmieniającej swojego właściciela. 
  Na zdjęciu z 1897 r. widzimy charakterystyczny wysoki, łamany dach tego budynku oraz piętrową oficynę ustawioną wzdłuż ul. Mikołajewskiej, w której znajdował się wjazd na zaplecze posesji, a część pomieszczeń na parterze wynajmował kantor wymiany walut Samuela Goldberga.
  Nas jednak  będzie dziś interesować to, czego współcześnie zobaczyć nie możemy – wielka, trójkondygnacyjna kamienica, przed 1939 r. przyporządkowana do ul. Sienkiewicza 4.
   Początki tej nieruchomości sięgają XVIII w. W 1771 r. Jan Klemens Branicki, na kilku miesięcy przed śmiercią, nadał ją Bonifacemu Gromadzkiemu, który do końca tego roku wzniósł tu dom „na podmurowaniu, dachówką kryty, z drzewa kostkowego w węgieł budowany”.
  Branicki zaznaczył w nadaniu, że o jeśli Gromadzki doczeka się potomstwa, wówczas posesja i dom staną się własnością dziedziczną jego dzieci, w przeciwnym razie majątek powróci do rąk właścicieli miasta.
  Tak też się stało i pod koniec XVIII w. nowym właścicielem był Adam Henryk Manger, odnotowany już w Białymstoku w 1785 r. jako chirurgo-medyk Izabeli Branickiej. Zmarł przed 1799 r., gdy jako posiadaczkę omawianej nieruchomości wymieniono wdowę po nim.
  Była ona nadal właścicielką w 1806 r., ale przed 1810 r. prawa własności uzyskał Jan Rybek.  Jan Rybek, przybyły zza granicy mieszczanin białostocki, był żonaty z Marianną z domu Pikard. Mieli na pewno cztery córki: Anielę, Joannę, Juliannę, żonę Piotra Kasperowicza oraz Adelajdę, żonę Józefa Olszewskiego. W 1812 r. po utworzeniu departamentu białostockiego w czasie wyprawy Napoleona na Rosję, Rybek został mianowany przez Komisję Rządu Tymczasowego członkiem tzw. municypalności. Musiał być osobą szanowaną, skoro w 1818 r. pełnił funkcję głowy (prezydenta) Białegostoku.
  Jako właściciel nieruchomości przy ul. Sienkiewicza 4 Jan Rybek wymieniony był w 1810 i 1825 r., przy czym przed 1825 r. w miejsce starego domu drewnianego zbudował nowy, murowany. W 1825 r. odnotowano, że „z powodu utrzymywania poczty dom wspomniany żadnego przychodu nie przynosi”, co poświadcza, że działał tu bliżej nieokreślony kantor pocztowy. 
  Jan Rybek zmarł przed 1843 r., zaś w 1851 r. zmarła wdowa po nim, Marianna. Już w latach 40. XIX w. Marianna przeprowadziła się do nowego domu, który Rybekowie zbudowali tuż przy zbiegu ul. Jurowiec kiej i Sienkiewicza. Już spis wiernych białostockiej parafii odnotowuje Mariannę właśnie pod tym adresem, natomiast trudno powiedzieć, co działo się z omawianym domem przy ul. Sienkiewicza 4. W 1853 r. posesja ta, zaliczana do grona bardziej wartościowych nieruchomości, została określona jako należąca do  „spadkobierców szlachcica Rybekowa”.
   Niestety, na kolejnych kilka dekad omawiana nieruchomość „znika” z pola widzenia, nie udało się bowiem odnaleźć źródeł poświadczających jej koleje losu po 1853 r. Według dokumentu kupna-sprzedaży sąsiedniej posesji z 1872 r., właścicielem majątku przy ul. Sienkiewicza 4 był wówczas najpierw Michel Zabłudowski, a później jego spadkobiercy. Wydaje się to bardzo prawdopodobne,biorąc pod uwagę fakt, że wspomniany na początku dom na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego („Astoria”) należał właśnie do Zabłudowskiego.
  Po  śmierci Rybeków wykupił więc sąsiednią działkę, po czym w spadku otrzymały ją dzieci Michela. Już w latach 80. XIX w., a na pewno przed 1892 r., posesja przy ul. Sienkiewicza 4 stała się własnością Lejby Pryłuk ie- ra, syna Abrama. Nowy właściciel przybył do Białegostoku z Krynek.
  Z żoną Merką mieszkał tu już w latach 60. XIX w. Miał kilkoro dzieci, w tym Mordkę, Samuela, Berela, Jakuba, Chanę, Esterę, Bejlę i Szejnę.
  Lejb Pryłukier swój majątek zbił na pośrednictwie w handlu wyrobami białostockich fabryk włókienniczych. Już w latach 80. XIX w. zdołał wznieść na kupionej nieruchomości okazałą, trójkondygnacyjną kamienicę o pięknie zdobionej neorenesansowym detalem fasadzie, z żeliwnymi balkonami osadzonymi na charakterystycznych, kamiennych wspornikach oraz z przejazdem bramnym na osi środkowej.
   W całej okazałości możemy ją podziwiać dzięki zdjęciu Józefa Sołowiejczyka z 1897 r. Prestiżowa lokalizacja przy  ul. Mikołajewskiej oraz roz- miary kamienicy szybko przyciągnęły do niej miejscowe kupiectwo, które dodatkowo podniosły walory tego adresu.
  O tym, kto mieszkał i pracował tu w 1897 r. oraz o dalszych losach kamienicy Pryłukiera opowiem za tydzień. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Zgodnie z artykułem 208 Kodeksu Karnego

Zgodnie z artykułem 208 Kodeksu Karnego

 

    Początek tej historii to styczeń 1937 r., zaś finał jej nastąpił pod koniec  grudnia tegoż roku, w  Sądzie Okręgowym, mieszczącym się w gmachu przy ul. Mickiewicza 5. 
  Jeszcze latem 1936 r. przybyła do Białegostoku z Wilna via Suwałki niejaka Luba Zylberminc.
  Tak jak w poprzednich miejscach zamieszkania otworzyła niewielki salon kosmetyczny pod adresem – Sienkiewicza 28. Ze względu na kursujące stale po Sienkiewicza damy lekkich obyczajów,  ulica ta znajdowała się stale pod czujną obserwacją agentów policyjnych. 
  Salon „Łucja”, pod takim bowiem szyldem manikiurzystka Zylbermincowa oferowała swoje usługi, także zainteresował wkrótce stróżów miejskiej moralności. Policję zastanawiał fakt, dlaczego do salonu raczej damskiego wkraczają często wieczorową porą dobrze ubrani mężczyźni i przebywają tam dosyć długo. 
  Po kilku miesiącach dyskretnego przyglądania się lokalowi stało się jasne, że Luba Zylberminc zajmuje się nie tylko pielęgnacją paznokci klientów, lecz prowadzi także dla wtajemniczonych dom schadzek. Pewnej sierpniowej nocy, mając w ręku niezbite dowody, policja wkroczyła do mieszkania pani Luby.
  Na stole znalazła ślady wysta- wnej biesiady, zaś w łóżku figlującą parkę. Sprawą zajął się prokurator. W śledztwie okazało się, że Luba Zylberminc już wcześniej, w Suwałkach i Wilnie pracowała nie tylko pilniczkiem i nożyczkami. Kiedy tamtejsza policja wpadła na trop jej rajf urskiego procederu, zmieniła klimat na białostocki. 
  Nie stworzyła konkurencji ulicznym alfonsom i ich podopiec znym wystającym pod latarnią. Miała wyższe aspiracje. 
  Klientami salonu „Łucja” byli solidni ojcowie rodzin i przykładni mężowie, którzy szukali bardziej kulturalnego i dyskretnego towarzystwa. O adresie tym szybko dowiadywali się bawiący w Białymstoku handlowcy z innych miast, a także szukający rozrywki cudzoziemcy.
  U pani Luby mieli to wszystko. Swój personel Zylbermincowa rekrutowała zwłaszcza z fordanserek odwiedzających jej lokal.
  Były to ładne, czyste dziewczyny przyzwyczajone do męskiego towarzystwa. Przy odpowiedniej zachęcie godziły się bez większych oporów na udział w wesołej zabawie. Kończyła się ona zazwyczaj w łóżku, udostępnianym przez gościnną panią domu. Prócz tego, dla bardziej dostojnych obywateli miasta, pani Luba wyszukiwała młode dziewczyny w kawiarniach i restauracjach, kusząc je towarzystwem miłych panów, kolacyjką z kawiorem i szampanem, drogimi prezencikami. Oczywiście znajdowała chętne na takie imprezki.
  21 grudnia 1937 r. na pierwszym piętrze Sądu Okręgowego panował tłok. Na wokandzie znalazła się bowiem nagłośniona już w miejscowych gazetach sprawa kuplerskiej działalności Luby Zylberminc.
  Wszyscy liczyli na pikantne szczegóły i znane nazwiska. Przewodniczący trybunału sędzia Kieszczyński, na prośbę obu stron, utajnił jednak rozprawę. Niezadowolona publiczność musiała opuścić salę i korytarze sądowe. Przed Sądem zeznawać miało 23 świadków. Powołał ich prokurator Jaśkiewicz, jak też obrońca oskarżonej Bronisław Gruszkiewicz, znany adwokat białostocki. Sześciu świadków nie stawiło się. Ponieważ dwóch nie dostarczyło usprawiedliwienia, Wysoki Sąd wlepił im po 50 zł kary.
  Dokończenie rozprawy nastąpiło 29 grudnia. Tego dnia zapadł także wyrok.  Choć wpuszczona wreszcie do sali rozpraw publiczność przewidywała dla oskarżonej manikiurzystki trzy lata kratek, sędziowie zdecydowali inaczej. Zgodnie z art. 208 Kodeksu Karnego, za czerpanie korzyści z cudzego nierządu Luba Zylberminc została skazana na rok więzienia z zaliczeniem aresztu prewencyjnego. Sąd dopatrzył się okoliczności łagodzących. Może była to zasługa wpływowych klientów salonu „Łucja”. Do prasy nie przeciekły żadne nazwiska.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Władza zwariowała! Będą też wybijać bobry!

Władza zwariowała! Będą też wybijać bobry!

Najpierw były zakusy na łosie i wilki na szczęście (póki co) nieudane. Teraz na Podlasiu ginąć mają żubry i dziki. Okazuje się, że to nie wszystko! Na czarnej liście obecnej ekipy są również bobry. Wszystko przez drzewka po 300 zł każde. W Suwałkach na zalewie Arkadia posadzono tam właśnie takie. Jednak bobry (co jest naturalne) ścięły te drzewka, co wzburzyło gospodarza terenu czyli OSiR. Dyrektor tej instytucji wystąpił o wybicie bobrów, które zniszczyły mu drzewka. Regionalna Dyrekcja Ochrony (hahaha) Środowiska zgodę na odstrzał wydała. Wiosną, gdy ustąpi lód na zalewie – bobry zostaną skazane na śmierć.

 

Dlaczego bobry są ważne? Jak wiemy ze ściętych drzew budują tamy i żeremia. Po co? By podwyższyć poziom wody w okolicy. To oczywiście nie podoba się rolnikom – bo woda zalewa im pola. Gryzonie jednak chronią naturę przed szkodliwą działalnością człowieka, który mocno przyczynia się do zmiany klimatu. Oprócz tego że do atmosfery emituje coraz więcej gazów cieplarnianych to także w wyniku jego działalności mokradła stają się coraz bardziej suche (Czytaj jak wsiąka rzeka Biała). Bobry zatem utrzymując wysoki poziom wody zatrzymują ten proces. Dodatkowo retencja wody, czyli zatrzymywanie jej i spowalnianie spływu, to najskuteczniejsze narzędzie walki z powodziami i suszą. Bobry są bardzo inteligentne! Stosunek masy mózgu bobra do reszty ciała jest najwyższy wśród gryzoni, a co za tym idzie, bobry potrafią zachowywać się niezwykle logicznie – potrafią budować sobie schody, żeby sięgnąć wyżej, oraz znacznie łatwiej idzie im pokonywanie przeszkód.

 

Obecna władza zwariowała. Trwa niekończący się serial z wybijaniem zwierząt. Czy ktoś powstrzyma to wariactwo? Ewidentnie widać, że wszystkie działania są ukierunkowane na tegoroczne wybory, by zdobyć jak najwyższe poparcie rolników. Władza się gotowa wybić cały ekosystem? Warto podkreślić jedną rzecz – nie jesteśmy przeciwnikami rolników. Jednak tak samo jak w przypadku energetyki (odejście od węgla), tak i w przypadku rolnictwa – należy tu pójść z duchem czasu. Od prawie 20 lat mamy nowe stulecie, a mentalnie jesteśmy cały czas w poprzednim. Ochrona przyrody jest ważniejsza niż przemysł i rolnictwo – to znaczy, że te pozostałe należy tworzyć w zgodzie z tym pierwszym. Inaczej doprowadzimy do zagłady własnej cywilizacji.

Partnerzy portalu:

Znów będą zabijać żubry! Nie tylko dziki im przeszkadzają.

Znów będą zabijać żubry! Nie tylko dziki im przeszkadzają.

Nie tylko dziki mają zostać wystrzelane. Mimo ścisłej ochrony – Generalny Dyrektor Ochrony Środowiska zezwolił na odstrzał 40 żubrów! Przypomnijmy, że nie tak dawno temu Mateusz Morawiecki w Biebrzańskim Parku Narodowym mówił coś też o rozprawianiu się z wilkami. Jeszcze za czasów kadencji ministra Szyszko w planach było strzelanie do łosi. Czemu obecna ekipa rządząca tak nienawidzi dzikich zwierząt? Tak jak pisaliśmy ostatnio – bo one nie głosują, a rolnicy, którym zwierzęta przeszkadzają – owszem. Powtórzymy jeszcze raz – należy szukać kompromisów, a nie wybijać zwierzęta!

 

Z żubrami sprawa jest nieco skomplikowana. Leśnicy wybijają najsłabsze i chore jednostki, do zdrowych zwierząt się nie strzela. Ale o tym który osobnik jest zdrowy, a który nie – decyduje… komisja. Wystarczy, że ta uzna, że żubr jest „zbyt słaby” i musi zostać odstrzelony. W ten sposób leśnicy dbają o jakość genów. Zostawienie tego naturze mogłoby się skończyć wymarciem żubra. Jednak w całej tej sprawie jest pewien znak zapytania. Bowiem jest program ochrony żubra w Puszczy Białowieskiej, który określa że liczebność stada powinno liczyć najwyżej 90 zwierząt. Oznacza to, że trzeba coś zrobić z dodatkowymi jednostkami. I tu znak zapytania – czy należy wybijać? Może wystarczy odseparować, by po prostu najsłabsze nie mogły mieszać genów z najsilniejszymi? Co roku Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska zezwala na wybijanie żubrów, tak jakby to był jedyny sposób na załatwienie problemu.

 

Całkowity obraz przyrody w Polsce jest tragiczny. Ogólnie obecna ekipa ma do niej dziwny stosunek. Gdy rządzili w latach 2005-2007 próbowali lekceważąc protesty i zastrzeżenia ze strony instytucji unijnych budować obwodnicę Augustowa przez cenne przyrodniczo problemy. Próbowano nawet przeforsować inwestycję legitymacją w postaci referendum. Na szczęście skończyło się blokadą tego przedsięwzięcia. Od kilkunastu lat zarówno ta jak i poprzednia ekipa rządząca ignorują problem smogu. Teraz mamy już wielki problem. W ostatnim czasie przeprowadzano masową wycinkę w Puszczy Białowieskiej. Na Wiśle skazano na śmierć wiele dzikich ptaków – organizując zrzut wody, zalewający gniazda w okresie lęgowym, by z Płocka do Gdańska mogły przepłynąć barki. Na Mazurach w Puszczy Noteckiej, na terenach cennych przyrodniczo zezwolono na budowę zamku. Były minister Jan Szyszko chciał strzelać do łosi, potem premier Morawiecki bredził o wilkach, teraz mamy sprawę dzików oraz bierne patrzenie na wybijanie żubrów. Warto też wspomnieć o konferencji klimatycznej, gdzie ogłoszono że dalej będziemy truć polskie powietrze węglem. Do tego należy dołożyć prawo uderzające w elektrownie wiatrowe. To wszystko brzmi jak koszmar, ale niestety jest prawdą. 

Partnerzy portalu:

To była luksusowa dzielnica Białegostoku. Mieszkali tu najbogatsi.

To była luksusowa dzielnica Białegostoku. Mieszkali tu najbogatsi.

W dawnym Białymstoku była taka dzielnica, którą można porównać do Nowojorskiej Tribeci. Ta w USA od zawsze aż do dziś była bardzo prestiżowa. Nasza białostocka niestety obecnie nie zachwyca i to jest delikatnie powiedziane. Przed II Wojną Światową była kompletnym przeciwieństwem dzielnicy Chanajki. Na ul. Aleksandrowskiej, a później Pierackiego mieszkali prawnicy, lekarze czy kupcy. Nie brakowało też fabrykantów, którzy woleli Białystok od Łodzi tworząc u nas Manchester Północy. Przyjezdni osiadali się także rejonach Aleksandrowskiej. Generalnie mieszkali tam tylko zamożni. Także tam znajdowała się większość placówek związanych z organami ścigania, stąd też było tam względnie bezpiecznie. Nawet prostytutki nie chciały się tam zapuszczać, gdyż w luksusowej dzielnicy brakowało lokali rozrywkowych czy hoteli.

Dzisiaj te miejsce to ul. Warszawska – gdzie mamy restauracje, puby, pizzerię, a także wiele sklepów. Z dawnych czasów zachowało się bardzo wiele zabytków. Pamiątką po dawnej ekskluzywnej dzielnicy Białegostoku jest chociażby Pałac Tryllingów. W 1871 roku Elżbieta Pilcicka za 2600 rubli sprzedała parcelę, dom murowany, oficynę, stajnię i chlew przy małżeństwu Rozalii i Izraela Bulkowsteinów. To za ich sprawą na działce powstał przepiękny budynek. Pierwsze lata Bulkowsteinowie wynajmowali posiadłość różnym lokatorom.

 

 

W Białymstoku najbogatszymi fabrykantami była rodzina Tryllingów. Mieli tkalnię przy ul. Nowy Świat oraz fabrykę sukna przy ul. Lipowej. Tym drugim zakładem zarządzał Chaim Abram Trylling – syn Izraela. Pod koniec XIX wieku córka małżeństwa Bulkowsteinów – Helena wyszła za mąż za Chaima Tryllinga. Świeżo upieczony małżonek od swoich teściów odkupił posiadłość przy Aleksandrowskiej za 1500 rubli oraz w zamian za uregulowanie długów posiadłości. W miejsce starych budynków zaczął wznosić cudo, które stoi do dziś – przepiękny pałacyk. Niestety Pan młody jeszcze w czasie budowy rezydencji zmarł. Spadkobierczynią została oczywiście Helena oraz jej syn Anatol. Posiadłość była obciążona kolejnymi długami z tytułu niezapłaconych podatków. Helena już w międzywojniu przebywała często w Berlinie. Syn zaś postanowił posiadłość spieniężyć. Okazały pałacyk trafił w ręce Jana Lgockiego – wysokiego urzędnika państwowego oraz Feliksa Serwantowicza. Po II Wojnie Światowej budynek przeszedł na własność Skarbu Państwa.

Dziś przy ul. Warszawskiej oprócz Pałacu Tryllingów przy Warszawskiej znajdują się kamienice, dawny Szpital Żydowski, Pałacyk Cytronów (siedziba Muzeum Historycznego), kościół ewangelicko-augsburski (dziś kościół katolicki św. Wojeciecha) i wiele innych zabytków. Aż dziw bierze dlaczego ulica ta jest obecnie tak niespójna architektonicznie oraz tak zaniedbana. Gdyby prezydentowi zależało – Warszawska byłaby dziś miejscem niezwykłym i atrakcyjnym. A tak mamy okropny misz-masz. Już nie wspominając o wielu zapuszczonych budynkach.

fotografie ze zbiorów Jana Murawiejskiego

Partnerzy portalu:

Białostoccy kolejarze walczyli  o niepodległość

Białostoccy kolejarze walczyli o niepodległość

Batalia o przejęcie białostockiego węzła kolejowego trwała długo. Od połowy grudnia 1918 roku w Łapach znajdowała się siedziba komisji, która miała przejmować od wycofujących się Niemców majątek kolei.

13 lutego 1919 roku komisja specjalnym pociągiem przyjechała z Łap do Białegostoku. Dbając o jej bezpieczeństwo, pociąg ukryto na bocznej linii. Wiadomość o jej przybyciu rozeszła się jednak po mieście. Do pociągu zaczęli zgłaszać się masowo białostoccy kolejarze.  Opisując trzymiesięczne opóźnienie nadejścia białostockiej niepodległości, wspominałem o młodzieży i nauczycielach. Wymieniałem przedstawicieli niepodległościowego środowiska. Osobny, ale jakże ciekawy rozdział tej historii zapisali białostoccy kolejarze.

To oczywiste, że kolej była strategicznym elementem, a Białystok w ostatniej ćwierci XIX wieku stał się jednym z ważniejszych węzłów kolejowych w tej części Europy. Tu krzyżowały się „drogi żelazne” z zachodu na wschód i z południowego wschodu na północ.

To była jedna z głównych przyczyn opóźnienia niepodległości. Rok po jej odzyskaniu w Dzienniku Białostockim ukazały się „Wspomnienia kolejarza”. To bardzo ciekawa relacja, w której przypomniano zapomnianego dziś zupełnie bohatera tamtych wydarzeń – Franciszka Wierzejskiego. Pisano o nim, że „w początku listopada ubiegłego roku [1918] kilku wybitniejszych naszych kolejarzy, w których gronie znajdował się naczelnik naszej stacji p. Franciszek Wierzejski, zorganizowali związek, celem odebrania od Niemców Warszawskiej Dyrekcji Kolejowej”.

Po opanowaniu gmachu w Warszawie, Wierzejski „jako najbardziej odważny i energiczny” objął pierwszy dyżur w kolejowej dyspozytorni. Dalej pisano, że „14 listopada p. Wierzejski jako przedstawiciel Warszawskiej Dyrekcji oddelegowany został do Białegostoku celem ewentualnego porozumienia się z Niemcami i nawiązania komunikacji kolejowej pomiędzy Białymstokiem i Łapami. Do porozumienia nie doszło, Niemcy nawiązać komunikacji nie chcieli i polecili p. Wierzejskiemu w ciągu 24 godzin pod karą aresztowania Białystok opuścić.

Pan Wierzejski jednak dla dobra Ojczyzny i polskiego kolejnictwa z Białegostoku nie wyjechał. Ukrywając się przed Niemcami w warunkach bardzo trudnych zorganizował tajny związek kolejarzy i pozostawał w naszym mieście do czasu ustąpienia okupantów”. Opisywano, jak to 19 lutego 1919 roku Franciszek Wierzejski odegrał znaczącą rolę w przejmowaniu i ratowaniu stacji kolejowej „pod groźbą utraty życia”. Wspominano, że „sam był wszędzie i o ile mógł, ile sił mu starczyło starał się nie dopuścić do ostatecznej grabieży stacji”.

Pisano, że „dzięki jemu wiele cennych rzeczy jak aparaty telefoniczne i telegraficzne, przybory sygnałowe, latarnie, druki i inne zostały przez Niemców pozostawione na miejscu”. W pół godziny po odejściu ostatniego pociągu z ewakuującymi się Niemcami Wierzejski wysłał pierwszy pociąg z Białegostoku do Łap.  W 1921 roku szczegółowo opisywano przebieg batalii o przejęcie białostockiego węzła kolejowego. Od połowy grudnia 1918 roku w Łapach miała swoją siedzibę komisja, która miała przejmować od wycofujących się Niemców majątek kolei. Na czele tej komisji stał pułkownik Stanisław Słupecki. Był doświadczonym oficerem, który ukończył Szkołę Inżynieryjną w Petersburgu.

Zwolniony przez władze sowieckie w styczniu 1918 roku z rosyjskiej armii w grudniu tego roku wstąpił do wojska polskiego.  Do Łap przyjechał jako referent do spraw kolejowych przy Dywizji Litewsko – Białoruskiej. W lutym 1919 roku został mianowany dowódcą kolei litewskich, a od 1920 roku był szefem kolejnictwa I Armii. Obok niego w komisji był inżynier Władysław Korzon, który pochodził z rodziny słynnego polskiego historyka Tadeusza Korzona. Urodził się w Mińsku Litewskim, a studia techniczne ukończył w Petersburgu. Gdy zmarł w 1929 roku, to w nekrologu pisano o jego pracy przy budowie rosyjskich kolei i działalności w „ukochanym przez siebie rodzinnym Mińsku Litewskim, gdzie jako radny położył wielkie zasługi nad rozwojem miasta i podniesieniem w nim kultury polskiej”. W komisji znaleźli się też Józef Maruszkin, który w okresie międzywojennym pracował w Wileńskiej Dyrekcji Kolei Państwowych i inżynier Wacław Michał Pawłowski.

13 lutego 1919 roku komisja specjalnym pociągiem przyjechała z Łap do Białegostoku. Dbając o jej bezpieczeństwo „pociąg ukryto na bocznej linii”. Wiadomość o jej przybyciu rozeszła się jednak po całym mieście. Do „ukrytego” pociągu zaczęli zgłaszać się masowo białostoccy kolejarze „ofiarowując swoją pracę Państwu Polskiemu”. Komisja prowadziła trudne rokowania z niemieckim dowództwem. Pisano, że „zgodnie z umową Niemcy winni byli przekazać Polakom wszystkie przedmioty niezbędne do podtrzymania ruchu kolejowego, jak zwrotnice, semafory, aparaty telefoniczne i telegraficzne itp. Inne natomiast przedmioty, jak maszyny i inwentarz, trzeba było od nich nabywać.

Członek komisji inżynier  Korzon nabył tym sposobem cały szereg maszyn do warsztatów kolejowych za cenę bardzo niską. Podkreślić należy, że zakupy te mogły być uskutecznione tylko dzięki wydatnej pomocy społeczeństwa białostockiego”.  Uprzedzając koniec rokowań członkowie komisji postanowili zastosować taktykę faktów dokonanych. Pisano, że „komisja w nocy z 14 na 15 lutego udała się na linię Białystok – Wołkowyski tu obsadziła wszystkie stacje aż do Andrzejewa, mianując na poczekaniu z braku personelu fachowego zawiadowców stacji spośród maszynistów, nadkonduktorów itp. Następnie przejęto Czarną Wieś i Wasilków.

W Czarnej Wsi ludność tłumnie wyległa, witając Komisję z księdzem na czele”. Jednak pomimo pobytu w Białymstoku komisji i komisarza rządowego, Niemcy zachowywali się tak, jakby toczące się rokowania ich nie dotyczyły. Pisano, że „pijane żołdactwo niemieckie wściekłe, że musi opuścić kraj okupowany, kradło inwentarz kolejowy, niszczyło urządzenia stacyjne, strzelając na wiwat do kolejarzy polskich i obrzucając tor i pociągi granatami ręcznymi. Nikt nie był pewny życia ani na chwilę”.

Szczególnie trudna sytuacja panowała na odcinku Białystok – Grajewo. Tędy jechały transporty niemieckich żołnierzy do Prus Wschodnich. Niemcy uważali, że to ich teren. W związku z tym „terroryzowali ludność okoliczną, a szczególną ansę czuli do przedstawiciela polskich władz kolejowych, który zawdzięczając tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności uniknął śmierci”. Przypadek ten miał miejsce na odcinku Starosielce – Knyszyn, gdzie Niemcy zburzyli łącznicę telefoniczną. „Ale stróż tamtejszy porwał aparat telefoniczny i ścigany przez Niemców ukrył się na cmentarzu między mogiłami. Tam nocą przyłączył skonfiskowany okupantom aparat do sieci i tym sposobem telefonicznie zawiadomił p. Maruszkina [że] w Knyszynie szaleje żołdactwo niemieckie”. Powiadomiony Maruszkin, który miał właśnie przyjechać do Knyszyna pozostał w Białymstoku, unikając tym samym niebezpieczeństwa.

Opisywano też, jak ludność cywilna mieszkająca wzdłuż linii kolejowych starała się je chronić przed Niemcami. Pisano, że „kiedyś nocą przybył na stację Świsłocz pułkownik Słupecki, nie znalazł tam żywej duszy, prócz jakiegoś chłopa. – Co wy tu robicie? – zapytał pułkownik. – Pilnuję stacji. – Kto wam kazał ? – Kto miał kazać! Ja sam sobie kazałem”.  Znaczenie wydarzeń związanych z przejmowaniem kolei w Białymstoku było doniosłe.

Pamiętano o tym w pierwszą rocznicę odzyskania niepodległości. 11 listopada 1919 roku uroczystości kolejarskie zdominowały inne wydarzenia. Zorganizowane zostały przez białostockie koło Związku Kolejarzy Polskich. Najpierw był pochód ze stacji do kościoła farnego. Po mszy z udziałem władz cywilnych i wojskowych, na Rynku Kościuszki rozpoczęła się patriotyczna manifestacja. Z  balkonu kamienicy stojącej vis a vis kościoła, w której mieściła się  redakcja Dziennika Białostockiego przemawiali kolejarze, prezydent miasta oraz inni oficjele.

Po południu „w domu przy ul. Żółtkowskiej nr 6 zgromadziły się dzieci kolejarzy w towarzystwie rodziców, setki kolejarzy z naczelnikiem Wierzejskim na czele i delegaci związków polskich na uroczysty akt poświęcenia pierwszej szkoły kolejowej”. Tu też były stosowne przemówienia, których głównym motywem były „uczucia patriotyczne kolejarzy polskich”

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Partnerzy portalu:

Masakra dzików przed wyborami. Rolnicy głosują, zwierzęta nie

Masakra dzików przed wyborami. Rolnicy głosują, zwierzęta nie

Przed nami rok wyborczy. Niestety nie wszystkie głosy da się załatwić pieniędzmi z 500 plus. Istnieje bowiem taka grupa, która ma pieniądze, bo przez lata otrzymała potężne sumy z dotacji unijnych. To rolnicy. Dlatego jeżeli rządzący chcą coś ugrać na wsi, to w inny sposób. W jaki? Wybijając dziki. Praktycznie wszystkie jakie są. Skalą przedsięwzięcia są nawet zszokowani myśliwi, którzy zabijać będą zwierzęta. Mają strzelać nawet do loch będących w ciąży! Mimo, że naukowcy alarmują, że to nie ma żadnego sensu. Owszem jest – dziki znikną z oczu rolników, a oni wtedy zagłosują na rządzących. Skalą przedsięwzięcia są nawet zszokowani myśliwi, którzy zabijać będą zwierzęta. Mają strzelać nawet do loch będących w ciąży!

Dlaczego dziki przeszkadzają rolnikom?

Odpowiedź jest bardzo prosta – dziki niszczą uprawy. Locha by w spokoju wychować młode uwija sobie miejsce gdzieś ukryte w polu właśnie ryjąc przy okazji. Drugim problemem jest wirus ASF, który nie jest żadnym zagrożeniem dla człowieka, ale dla świni owszem. Stąd też producenci trzody chlewnej ponoszą gigantyczne straty. Przyjmuje się, że nosicielami tegoż wirusa są dziki. 

Dlaczego masakra dzików nie ma sensu?

Przede wszystkim w walce z ASF nic nie poskutkuje wybicie dzików. Wirus występuje na terenach w pobliżu z Białorusią, Ukrainą oraz Obwodem Kaliningradzkim. Oznacza to, że nawet po wybiciu wszystkich dzików w Polsce – te będą migrować dalej. Nie bez powodu były minister rolnictwa chciał stawiać siatki ochronne na granicy. Abstrahując od absurdalności tego rozwiązania, to jego myślenie było słuszne – nie o wybijanie tu chodzi lecz o powstrzymanie migracji zwierząt ze wschodu. Ponadto naukowcy podnoszą, że masowe wybijanie dzików spowoduje, że przestraszone dziki zaczną jeszcze bardziej migrować rozprzestrzeniając wirusa ASF.

 

ASF rozprzestrzeniany jest także przez rolników – np poprzez buty czy odzież. Jeżeli myśliwi wkroczą do lasów – to oni i ich psy będą kolejnym osobami, które rozprzestrzeniają wirusa. Zamiast tego w w ramach walki z ASF należałoby utworzyć kordon sanitarny.

Po co są dziki?

Dzik to bardzo pożyteczne zwierzę. Ryjąc glebę jednocześnie spulchniają ją i mieszają ze ściółką. Ponadto żywią się larwami i owadami, które zagrażają drzewom. Żywią się też chorymi ssakami i ptakami ograniczając rozprzestrzenianie się innych chorób. Dlatego też wybijając je rządzący poczynią głębokie szkody w naturze. Tylko po to by przed wyborami zrobić dobrze rolnikom.

Czy interes rolników i mieszkańców się nie liczy?

Zarówno w tej spawie jak i w wielu innych gdzie mieszkańcy wsi koegzystują ze środowiskiem naturalnym zawsze powstają konflikty. W ostatnich latach na przykład mieliśmy do czynienia na przykład z wycinką bardzo starych drzew na rzecz bezpieczeństwa lub inwestycji, budowa asfaltowej drogi w puszczy, zagryzanie krów przez wilki oraz wirus ASF właśnie. Sam fakt że Ministerstwo Ochrony Środowiska zmieniło nazwę na Ministerstwo Środowiska już o czymś świadczy. Ponadto warto się zastanowić czy za środowisko i rolnictwo nie powinna odpowiadać jeden a nie dwaj ministrowie. Wtedy zawsze należałoby poszukiwać kompromisu. A ten we wszystkich problemach na styku rolnictwa i ochrony przyrody jest zawsze potrzebny. Wszelka ingerencja w naturę powinna być minimalna jak tylko się da. Tylko wyjątkowe okoliczności powinny sprawiać, że będziemy w nią ingerować. Z drugiej strony nie należy zwyczajnie dziadować. Najczęściej zbyt mocna i krzywdząca ingerencja w naturę wynika z chęci przeprowadzenia jakiejś inwestycji tanio. Lepiej jednak zrobić coś drożej, lecz w taki sposób, by straty dla środowiska były minimalne.

Partnerzy portalu:

Ulica Mikołajewska, czyli Sienkiewicza

Ulica Mikołajewska, czyli Sienkiewicza

    Do tej pory omówiliśmy już znaczną część albumu „Widoki miasta Białegostoku”, zawierającego fotografie Józefa Sołowiejczyka, przedstawiające – zgodnie z tytułem – widoki różnych fragmentów miasta uwiecznionych latem 1897 r., tuż przed przyjazdem cara Mikołaja II do Białegostoku. 
  Jak już kilkakrotnie zauważyłem, prezentowały one ważne miejsca, pozytywne aspekty życia w mieście oraz najnowsze osiągnięcia władz miejskich, znajdujące się wzdłuż trasy przejazdu monarchy podczas pobytu w Białymstoku: od dworca kolejowego, przez ul. Nowoszosową (Dąbrowskiego), Lipową, Tykocką, Plac Bazarny oraz okolice dawnego pałacu Branickich, będącego wówczas siedzibą Instytutu Panien Szlacheckich. 
  Ostatnio omówiliśmy zdjęcie przedstawiające panoramę miasta z bramy pałacowej w kierunku ul. Aleksandrowskiej (dziś ul. Warszawska). Co charakterystyczne, tu kończą się fotografie tej części Białegostoku, po czym aż cztery kolejne karty przeznaczone zostały na zdjęcia przedstawiające fragmenty ówczesnej ul. Mikołajewskiej, czyli dzisiejszej ul. Sienkiewicza. To stara i bardzo ważna arteria miasta. Kluczową rolę komunikacyjną odgrywała już w najstarszym okresie istnienia dóbr białostockich, a od końca XVII w. miasta Białystok i stan ten nie zmienił się do dziś. 
   Analiza dawnych źródeł historycznych i kartograficznych pozwoliła na wniosek, że w XVI i XVII w. droga ta stanowiła przedłużenie dzisiejszej ul. Suraskiej, czyli traktu z miasta Suraż w kierunku granicy z Wielkim Księstwem Litewskim – przez Wasilków i Sokółkę do Grodna.
  W 1661 r. w przywileju dla miejscowego kościoła parafialnego król Jan Kazimierz pisał o gruncie leżącym obok drogi „publicznej która idzie od Suraża do Wasilkowa”. To właśnie po trakcie do Wasilkowa podróżowała w 1612 r. do Wilna Konstancja Habsb urżanka, żona Zygmunta III Wazy, witana przez dostojników litewskich w przygranicznym Wasilk owie. Stąd też dawniej ul. Sienkiewicza nazywano traktem wasilkowskim lub grodzieńs kim, zaś od XVIII w. ul. Wasilkowską.
  Dopiero na moc y represyjnej ustawy zarządu guberni grodzieńskiej z 1864 r. zdecydowano o zmianie nazwy na ul. Mikołajewską, która utrzymała się do 1919 r., gdy władze polskie nadały jej nazwę ul. Sienkiewicza. Od 1949 r. była to ul. 1 Maja, a od 1956 r. powrócono do ul. Sienkiewicza i nazwa ta funkcjonuje do dziś.
  W XVIII w. rangę ulicy podkreślał fakt, że była ona od dawna wybrukowana. Strona wschodnia, parzysta, została wytyczona w połowie XVIII w. i oddana w użytkowanie mieszczanom wyznań chrześcijańskich, w tym między innymi różnym rzemieślnikom dworskim oraz mieszczanom rolnikom (odstępstwem był dom wjezdny „pod znakiem Jelenia” należący do Manesa i Tauby).
  Na końcu ulicy znajdował się „most murowany wielki, o dwóch arkadach, na rzece, z gzymsami na wierzchu futrowanymi”, dalej zaś brama wasilkowska wyznaczająca kres miasta. Pierzeja zachodnia była znacznie starsza, została wytyczona bowiem zapewne pod koniec XVII w. w momencie lokacji przestrzennej Białegostoku, wytyczania siatki ulicznej oraz rozmierzania między nimi parcel miejskich.
  W 1771 r. spotykamy po tej stronie ulicy mieszaną własność chrześcijańską i żydowską, ustanowioną mocą nadań Jana Klemensa Branickiego m.in. w 1756, 1759, 1768 i 1770 r., chociaż część właścicieli nie miała dokumentów legitymujących ich prawa, co może wskazywać na dawność zasiedzenia.
  W XIX w. ul. WasilkowskaMikołajewska bardzo szybko stała się jedną z głównych arterii miejskich, wzdłuż której skupiały się coraz liczniejsze handel i rzemiosło oraz wczesny przemysł, a z czasem coraz więcej przedsiębiorstw usługowych. Łączyło się to ze zmianą stanu własności, w której większość posiadaczy była wyznania żydowskiego reprezentującego warstwę bogatego mieszczaństwa, inwestującego swoje kapitały zarówno w prowadzone przedsiębiorstwa, jak i nowe, murowane domy, które wraz z rozwojem miasta uzyskiwały coraz więcej kondygnacji.
  Ważnym elementem ul. Mikołajewskiej pod koniec XIX w. była linia tramwaju konnego, prowadząca z Placu Bazarnego do stacji kolei poleskiej (dziś ul. Traugutta), a także szerokie bulwary służące spacerom białostoczan, ciągnące się od mostu na rzece Białej w kierunku północnym.                 Zdjęcia Józefa Sołowiejc zyka wyraźnie ukazują zmieniający się stan ulicy, w którym stare drewniane domki ustępują już nowej piętrowej zabudowie. Zachowane zdjęcia z początków XX w. ukazują, że proces ten będzie postępował znacznie szybciej po 1897 r. i w jego rezultacie powstaną pierzeje zwartej, wielkomiejskiej zabudowy złożonej z typowych kamienic czynszowych.
   O  ul. Wasilkowskiej w połowie XIX w. pisał Edward Chłopicki w swoich „Notatkach z różnoczasowych podróży po kraju” (wyd. 1863 r.) dobrze oddając ówczesnego ducha ulicy, który w kolejnych dekadach ulegnie dalszemu rozwojowi: „ulice Bojary (tj. Warszawska – WW) i Wasilkowska, u wjazdu z Wasilkowa schodzące się z sobą pod kątem prostym, za dawnych czasów należały do podrzędniejszych, obecnie zaś, jako uosobicielki całego handlu i miejscowego rękodzielnego ruchu, stały się głównemi arterjami miasta.
   Przy pierwszej z nich, t. j. Wasilkowskiej, oprócz kilku piękniejszych kamienic należących do sławnej tu z zamożności izraelskiej rodziny Za- błudowskich, spotykamy zajazdy, hotele, księgarnię, restaurację, cukiernię i kilka magazynów”. 
  Zdjęcie Józefa Sołowiejczyka stanowiące ilustrację do dzisiejszego tekstu, ukazujące kamienicę przy ul. Sienkiewicza 2, doskonale ukazuje zarówno skalę zabudowy ówczesnej ul. Mikołajewskiej, jak i mnogość działających tu przedsiębiorstw usługowych, handlowych, rzemieślniczych i wielu innych. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Dlaczego prawosławni są akurat na Podlasiu i kim właściwie są?

Dlaczego prawosławni są akurat na Podlasiu i kim właściwie są?

W Polsce religia prawosławna w zdecydowanej większości dominuje na Podlasiu. Nie jest to raczej nic odkrywczego. Według różnych źródeł w Polsce jest od 0,5 do 1 mln wiernych. Mało kto wie, że prawosławie na ziemiach Polskich obecne jest od tysiąca lat. A dokładnie od 988 roku, kiedy miała miejsce chrystianizacji Rusi. Dlaczego prawosławni są akurat na Podlasiu i jaka jest ich tożsamość? Odpowiedź znajdziecie w tym artykule. Odpowiedź na to pierwsze pytanie znajduje się w historii. Na to drugie w tożsamości narodowej.

Dlaczego akurat na Podlasiu?

Zacznijmy od cofnięcia się do czasu, gdy Polska odzyskała niepodległość i miała inne granice niż obecnie. W 1931 roku przeprowadzono spis ludności. Poniżej mapa (po lewej), na której możemy zobaczyć jakie deklaracje narodowościowe przekazywali ówcześni mieszkańcy. Tereny dzisiejszego województwa podlaskiego – jak widać były mieszanką ludności polskiej, polsko-białoruskiej, białoruskiej, zaś lubelskie i podkarpackie ludności ukraińskiej. Natomiast mapa po prawej pokazuje, gdzie zamieszkują obecnie osoby prawosławne w ostatnich latach.

 

Mapa pokazuje, że religia prawosławna nierozerwalnie łączy się z narodowościami białoruską oraz ukraińską. Czy istnieją też prawosławni Polacy (Polacy w sensie tożsamości narodowej, nie obywatelskim)? Odpowiedź na to pytanie za chwilę ponieważ łączy się z drugim pytaniem, które zadaliśmy pytając o współczesne prawosławie w Polsce. Jak widać w porównaniu pierwszej mapy z drugą – na południu Polski byli Ukraińcy, zaś obecnie nie ma tam osób prawosławnych. Ma to związek z komunistyczną, wojskową akcją „Wisła” w latach 1947-1950, która polegała na wypędzeniu i rozproszeniu praktycznie całej ludności ukraińskiej z zamieszkiwanych terenów w ramach walki z Ukraińską Powstańczą Armią oraz Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów, które dążyły do oderwania od Polski części jej południowych terenów. Podczas akcji polskich komunistów nie miały znaczenia fakty czy dany Ukrainiec sympatyzuje z Polską, Ukrainą czy jest obojętny. Nie miał też znaczenia fakt jakie obywatelstwo dana osoba posiada. Dlatego też jednym z czynników decydujących o nakazie wyjazdu był fakt bycia prawosławnym. Akcja „Wisła” została potępiona wielokrotnie przez współczesnych polityków. Jednak jej skutek był nieodwracalny. Stąd też prawosławni zostali jedynie na Podlasiu.

Kim są prawosławni?

Teraz możemy odpowiedzieć kim jest współczesny prawosławny. Wyznawcy tej religii przede wszystkim mają obywatelstwo Polskie. Pytając jednak kim są prawosławni mamy na myśli ich tożsamość narodową. Trzonem tej grupy są etniczni Białorusini, którzy oczywiście posiadają obywatelstwo polskie, jednak identyfikują się jako Białorusini. Jedni należą do grupy opierającej się o obecną Republikę Białoruś (związaną z Rosją) oraz sceptyczną w sprawie jakiejkolwiek ingerencji w wewnętrzne sprawy Białorusi. Druga grupa zaś opiera swój fundament o brak suwerenności państwa białoruskiego oraz wsparcie do takowego poprzez podtrzymywanie języka białoruskiego (który na Białorusi wymiera) oraz historii czy kultury. Osoby te albo nie czują się obywatelami Republiki Białorusi lecz w pełni Polakami, zaś ich ojczyzna to Polska lub wręcz przeciwnie – czują się obywatelami Republiki Białorusi lecz stoją w opozycji do Aleksandra Łukaszenki i braku suwerenności Białorusi. Trzecia grupa to „prawosławni Polacy” – tu również nie ma znaczenia obywatelstwo polskie lecz identyfikacja tożsamości narodowej. Są to osoby, które nie tylko czują się w pełni Polakami a ich ojczyzna to Polska. Dodatkowo osoby te nie mają nic wspólnego z kulturą Białorusi.

 

Na Podlasiu oprócz katolików, prawosławnych mieszkają także polscy muzułmanie czyli Tatarzy. Przed II Wojną Światową mieszkańcy całego regionu w większości byli Żydami. 

Partnerzy portalu:

Przy Mickiewicza 5 zapadały różne wyroki

Przy Mickiewicza 5 zapadały różne wyroki

 

 
    Artykuł 275 przedwojennego Kodeksu Karnego wymagał, aby każdy do kogo zwracał się wysoki Sąd – oskarżony, adwokat czy też świadek, przyjmował jego słowa na stojąco. Formuła: „Proszę wstać, Sąd idzie!”, padała nieodmiennie z ust woźnego sądowego, kiedy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości zajmowali swoje miejsca w sali rozpraw.
  Tak było rzecz jasna i w białostockim Sądzie Okręgowym, mieszczącym się przez długi czas przy ul. Mickiewicza numer 5. W okresie międzywojennym zasiadało tam na ławie oskarżonych
wielu przestępców, od groźnych bandziorów i złodziei poczynając, a na oszustach i aferzystach kończąc.  Zapadały różne wyroki.
  Niektóre  z owych spraw kryminalnych, niekiedy nawet bardzo brutalnych, chcielibyśmy przypomnieć w rozpoczynającym się dzisiaj cyklu. Będzie to swego rodzaju mini pitawal podlaski. Zacznijmy jednak od samego Sądu Okręgowego, który rozpoczynał swoją działalność w Białymstoku zaraz po odzyskaniu przez miasto niepodległości, czyli w 1919 r.
  W połowie czerwca w świeżo powstałym Dzienniku Białostockim pojawiła się taka oto notatka: „Sąd Okręgowy w Białymstoku rozpocznie swoje czynności w ciągu kilku tygodni. Będzie się mieścił w pałacu Branickich na pierwszym piętrze. Prezesem sądu będzie p. Stra- szewicz, członek Sądu Okręgowego w Warszawie, poprze-
dni adwokat przysięgły w mieście.
  Jednym z sędziów będzie p. Święcicki, dotychczas sędzia pokoju w Grodnie.”  W pałacu Branickich, w którym było aż tłoczno od rozmaitych urzędów miejskich, okręgowy wymiar sprawiedliwości nie bawił długo. Szukano dla niego bardziej spokojnego, ale też i reprezentacyjnego miejsca.
  Wybór padł na budynek przy ul. Warszawskiej 63, gdzie funkcjonowała dotąd żydowska szkoła handlowa. Tutaj orzekanie w sprawach przestępstw kryminalnych popełnianych na terenie całego województwa białostockiego trwać miały przez kilkanaście lat, bo do 1931 r. Wtedy Sąd Okręgowy przeniósł się do specjalnie wybudowanego kompleksu przy ul. Mickiewicza 5. 
  O budowie gmachu dla potrzeb instytucji sądowych, rozproszonych po całym mieście, dyskutowano bez przerwy. Na początku 1928 r. pojawiła się pogłoska, że „nowy pałac sprawiedliwości ma być wzniesiony na placu wojewódzkim przy ul. Legionowej,   róg Wersalskiej”.
  Pod koniec  tegoż roku wyjaśniło się jednak, że miejscem budowy będzie parcela przy ul. Mickiewicza, w sąsiedztwie Gimnazjum Żeńskiego im. Anny Jabłonowskiej. Pod koniec października odbył się przetarg na murarskie roboty. Z 9 ofert najtańszą okazała się ta, złożona przez firmę Mitkiewicza. Opiewała ona na sumę 1 miliona 649 tysięcy złotych.
  W grudniu Ministerstwo Sprawiedliwości zaakceptowało decyzję władz Białegostoku. Według optymistycznych zapowiedzi budowa miała trwać 2 lata.  W połowie kwietnia 1934r. Sąd Okręgowy przeniósł się ostatecznie z ul. Warszawskiej do swojej części gmachu przy ul. Mickiewicza 5.
  Wcześniej wprowadziły się tam inne agendy wymiaru sprawiedliwości. W tym czasie Białystok żył sprawą procesu szajki Salomona Janielewa, która puszczała w obieg fałszywe dolary i złotówki. Miał był dokończony jeszcze w starej siedzibie SO. Herszt fałszerzy otrzymał najwyższy wyrok – 12 lat więzienia. Zajrzyjmy jeszcze do Książki adresowo-handlowej m. Białegostoku za rok 1932.
  Prezesem Sądu był Leon Zubelewicz, który pomieszkiwał w gmachu samego sądu. Zastępowali go jako wiceprezesi – Roman Moszyński i Eustachy Mrozow ski. Przestępców oskarżał i domagał się dla nich surowych kar prokurator Józef Ostruszka. Obroną postawionych przed Sądem gagatków zajmowali się m.in. tak znani adwokaci, jak Bronisław Gruszkiew icz czy Mieczysław Lipko. Ten ostatni wybronił swego czasu od stryczka znanego później pisarza, a dotąd zwykłego bandziora, Icka Farberowicza, pseudo Urke Nachalnik.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Wielka historia kościoła św. Rocha. Natchnienie w okopie, tajemnicze tunele i dziwne zjawiska

Wielka historia kościoła św. Rocha. Natchnienie w okopie, tajemnicze tunele i dziwne zjawiska

Dzisiejszy kościół św. Rocha ma nie tylko niesamowity i unikalny wygląd, ma też wyjątkową historię powstania. Na projekt doniosłego budynku u zbiegu Krakowskiej, Lipowej, Św. Rocha, Abramowicza oraz Dąbrowskiego wpłynęła historia kościoła będącego dzisiaj katedrą. Jak zapewne wiele osób wie – dzisiejsza neogotycka bazylika miała być tylko dobudówką do małego kościółka, choć sądząc po rozmiarach może się wydawać zupełnie odwrotnie. Pierwotnie jednak Fara miała stanąć na wzgórzu św. Rocha. Przez zakaz „dobudowano” ją właśnie do jedynego kościoła w mieście.

Zanim powstał kościół

W 1749 roku Białystok dzięki staraniom Jana Klemensa Branickiego uzyskał przywilej miejski. Dokument potwierdził stan faktyczny, gdyż od co najmniej od 50 lat Białystok miał miejski charakter. Przez gród nad rzeką Białą przewinęła się niesamowita ilość osób różnych narodowości, kultur i wyznań. Wiele tu osób osiadało na dłużej, a także umierało. Z tego też względu w okolicach granic miasta (dziś centrum) było aż 5 cmentarzy! Dwa katolickie, dwa żydowskie, prawosławny i ewangelicki. Jeden katolicki zorganizowany był wokół jedynej parafii w mieście – przy dzisiejszej katedrze. Drugi cmentarz zaś przy kapliczce na wzgórzu św. Rocha. Nekropolia ta funkcjonowała mniej więcej od 1750 roku. W 10 lat jednak została całkowicie zapełniona. Dlatego też cmentarz został zamknięty i tak pozostał przez 167 lat!

 

Projekt kościoła

W pracowni Józefa Piusa Dziekońskiego zatrudniono zdolnego projektanta – Oskara Sosnowskiego, później już najwybitniejszego polskiego architekta. To jemu przyszło realizować projekt Świątyni Niepodległości na wzgórzu św. Rocha. Podczas I Wojny Światowej, architekt na froncie rozmyślał, modlił się. Doznał wtedy olśnienia, w którym poszczególne nazwania i tytuły przybierać zaczęły kształty architektoniczne – „Arka Przymierz”, „Brama Niebieska”, „Dom Złoty”, „Wieża z Kości Słoniowej”, Stolica Mądrości”, „Zwierciadło Sprawiedliwości”, „Gwiazda Zaranna”, „Pocieszycielka Strapionych”, Uzdrowienie Chorych”, „Róża Duchowna”, „Matka Dobrej Rady”, „Święta Panna nad Pannami”, „Królowa Korony Polskiej”. Każde z tych nazwań to osobny kościół, klasztor, ale też szpitale, przytułki, uczelnie i inne budynki publiczne. Każdy kościół – miał być kamienną litanią znajdującą się na granicach Polski. Wszystko z żelazobetonu, szkła i innych materiałów. Taka „twierdza mistyczna” w oczach architekta nie tylko miała być zgodna z duchem czasu, ale też dodać miała odrodzonej Rzeczypospolitej mocy nie do złamania.

 

Oskar Sosnowski o swoim pomyśle (ukazując szkice) opowiedział pewnemu malarzowi. Ten przebywając w Rzymie napotkał dyrektora banku Józefa Karpowicza, z którym się podzielił wielką wizją architekta. Ten część swego majątku przeznaczył na budowę pierwszego kościoła z Litanii Kamiennej w rodzinnym mieście – czyli Białymstoku. W planach były też kolejne świątynie, lecz dyrektor Karpowicz zmarł, zaś wielkie przedsięwzięcie stanęło. Udało się tylko wybudować z litanii „Gwiazdę Zaranną” czyli dzisiejszy kościół św. Rocha w Białymstoku. „Gwiazda Zaranna” miała zwiastować wschód Niepodległości Polski. Dlatego też w projekcie architekt posłużył się planem gwiazdy. Symbol ten znajdziemy również w dekoracji czy stropach. Uwieńczeniem całej bryły jest postać Matki Boskiej stąpającej na koronie wzorowaną na tej wawelskiej króla Kazimierza Wielkiego. W ten sposób Sosnowski przeszedł od wezwania „Gwiazdy Zarannej” do nowo dodanego w litanii wezwania „Królowej Korony Polskiej”.

 

Sosnowski w projekcie wziął także pod uwagę białostocką urbanistykę. „Gwiazda Zaranna” zastąpić miała znajdującą się wcześniej kaplicę „Św. Rocha”. Wieżę świątyni ustawiono tak, by nie zasłoniła widoku nawy. Projekt nawiązywał też do Powstania Styczniowego. Białystok nim w 1919 stał się częścią niepodległej Polski – należał do guberni Grodzieńskiej – Imperium Rosyjskiego. W 1864 r. w ramach represji za walki powstańcze w ciągu jednej nocy wykopano w Białymstoku 200 krzyży profanując ówczesny cmentarz. „Gwiazda Zaranna” wyrastała z grobów tych, których największym marzeniem była niepodległa Polska.

 

Projekt Sosnowskiego miał być też elementem zgodnym z naturą. Stąd też „Gwiazda Zaranna” miała być niczym skała dominująca nad krajobrazem. Tak też wygląda kościół patrząc na niego z dołu. Niczym skała właśnie. Cała budowla została otoczona „Wałami”. Znajdują się też 4 baszty. To wszystko nawiązuje do architektury gotyckich świątyń w Wilnie, ale też barokowej w Jasnej Górze. „Wały” miały symbolizować silne fortyfikacje. Projekt przewidywał aż 2 kondygnacje tych wałów, jednak nie udało się tego zrealizować właśnie w takiej formie. Najbardziej charakterystyczna jest oczywiście wieża, która ma triumfalny charakter, na której szczycie stoi 3-metrowa figura Matki Boskiej.

Budowa kościoła

Kościół św. Rocha mógł wyglądać jednak zupełnie inaczej. To co opisaliśmy było… tylko projektem, jednym z 75! Proboszcz parafii ks. Adam Abramowicz wybrał właśnie ten, co wzbudziło wiele kontrowersji. Projekt był trudny do zrealizowania ze względu na koszty, a budowa drugiej parafii w Białymstoku była zadaniem numer 1 księdza Abramowicza. Otrzymał on od poprzednika zebrane datki od wiernych, otrzymał też pozwolenie na rozebranie kaplicy na nieczynnym od lat cmentarzu. W 1926 roku powstała kaplica tymczasowa. Ogłoszono też na łamach czasopisma „Architektura i budownictwo” konkurs na projekt świątyni. Jury przyznało nagrodę projektowi, który przedstawiał modernistyczną świątynię. Nastąpił jednak drugi etap konkursu, w którym właśnie ks. Abramowicz wybrał właśnie projekt Sosnowskiego. Proboszczowi spodobała się koncepcja „Gwiazdy Zarannej” będącej jednocześnie pomnikiem wdzięczności za odzyskaną niepodległość.

 

 

W 1927 roku przystąpiono do budowy. Zanim jednak wylano fundamenty należało coś zrobić z dawnym cmentarzem. Stąd też wpierw przeprowadzono ekshumację grobów, zaś szczątki przeniesiono wraz z kaplicą na cmentarz znajdujący się dzisiaj na Wysokim Stoczku. Chociaż na kościół brakowało pieniędzy, to upór ks. Abramowicza doprowadził do tego, że w 1935 roku była gotowa już kopuła nad nawą centralną. W 1936 roku ukończono budowę 76-metrowej wieży. W 1939 roku do miasta wkroczyli Niemcy. Kościół zaczął pełnić funkcję wojskowych koszar. Później wkroczył kolejny okupant – Rosjanie, którzy chcieli w kościele urządzić cyrk. Mimo trwającej okupacji w 1941 roku w kościele rozpoczęto odprawiać nabożeństwa. W 1945 roku była gotowa galeria otaczająca świątynię, nad „Ostrą Bramą” stanęła wielka rzeźba Chrystusa Dobrego Pasterza, której autorem był Stanisław Horno-Popławski. W 1945 roku ukończono także ołtarz. W 1946 roku dokonano poświęcenia kościoła, zaś prace wykończeniowe trwały jeszcze do 1966 roku.

Tajemnicze tunele i dziwne zjawiska

Na temat kościoła Św. Rocha istnieją także fakty zapomniane lub mało znane. Niewiele osób wie, że kościół św. Rocha posiada podziemne tunele! Jeszcze w latach 60 i 70 ubiegłego wieku istniały całkiem dobrze zachowane wejścia. Co prawda zamurowane, ale widoczne. Obecnie tunele znajdują się pod chodnikiem. Tunele prowadzą dookoła górki. Miejmy nadzieję, że kiedyś zostaną odkopane i będą stanowić wspaniałą atrakcję turystyczną. Do końca nie jest znane ich przeznaczenie, być może miał być to schron? Warto też wspomnieć zdarzenie sprzed wielu lat. Kościół to nie tylko świątynia, ale też pomnik niepodległości. W rocznicę jej odzyskania przez Białystok – 19 lutego 2002 roku – w 3-metrową figurkę Matki Boskiej uderzył piorun! Ta nie spadła jednak, lecz wbiła się w kopułę dachu wieży. Przez jakiś czas na samym szczycie było pusto… 

fot główne: Muzeum Historyczne w Białymstoku

Partnerzy portalu:

Coraz więcej rzeźb w Pałacu Branickich

Coraz więcej rzeźb w Pałacu Branickich

Choć ogród Branickich nie będzie już nigdy taki wspaniały jak w oryginale, to powolne jego odtwarzanie daje efekty. Raz na jakiś czas przychodząc tam na spacer napotkać możemy coś nowego. Nawet zimą. Tak też i było tym razem. Od niedawna można podziwiać nowe rzeźby takich znaków zodiaków jak Baran, Byk czy Bliźnięta. Do tego jest jeszcze rzeźba przedstawiająca żywioł wody. Łącznie można oglądać rzeźby 12 znaków zodiaku i 4 żywiołów.   Autorem rzeźb i postumentów, które zostały ustawione w ogrodzie Branickich, jest artysta-rzeźbiarz Grzegorz Kwapisiewicz z Suchedniowa. 

 

Nie ma co liczyć jednak, by ogród został kiedykolwiek powiększony do oryginalnych rozmiarów. Raczej niewiele jest szans, by odtworzyć w tym ogrodzie wspaniałą komedialnię-teatr, ani też raczej nie będzie można napotkać tam danieli. W pierwszej kolejności są remonty, a Wersal Podlaski to studnia bez dna. Przez wiele lat udało się przywrócić go do stanu świetności. Podczas II Wojny Światowej Niemcy zniszczyli naszą perłę architektoniczną. Dopiero w ostatnich latach cały obiekt przeszedł wiele zmian. Naprawdę dużo odtworzono. Niestety spacerując po kompleksie widać, że jeszcze nie jeden remont tam jest potrzebny. Trzymamy kciuki za rozwój tego wspaniałego miejsca. Pałac Branickich to w końcu chluba Białegostoku.

 

fot. Marcin Jakowiak – Urząd Miejski w Białymstoku

Partnerzy portalu:

Wieża obserwacyjna Miejskiej Straży Ogniowej

Wieża obserwacyjna Miejskiej Straży Ogniowej

Dziś mowa o wieży obserwacyjnej miejskiej straży ogniowej, widocznej ponad linią drzew między fabryką Frischów a gmachem Szkoły Realnej. To bardzo ważny obiekt, którego znaczenia w ówczesnym mieście, wciąż w dużej mierze zabudowanego drewnianymi domami, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Zresztą na dalszych kartach albumu „Widoki miasta Białegostoku” znalazło się osobne zdjęcie ukazujące wieżę obserwacyjną oraz garaże miejskiej straży ogniowej, przed którymi prezentowane są trzy wozy strażackie, stanowiące wyposażenie komendy. Pamiętajmy, że Sołowiejczyk fotografował to, co uznawano za istotne osiągnięcia organizacyjne miasta, natomiast posesja przy ówczesnej ul. Aleksandrowskiej stanowiła jeden z przystanków na trasie wizyty w Białymstoku cara Mikołaja II.

 

W zbiorach Muzeum Historycznego w Białymstoku zachowała się fotografia ukazująca front i bramę wjazdową domu stojącego od ulicy, odświętnie przystrojonego w oczekiwaniu na monarchę. Trzeba wreszcie podkreślić, że miejsce to do dziś służy jako siedziba straży pożarnej i przyporządkowane jest do ul. Warszawskiej 3. Posesja została ukształtowana po 1802 r. z istniejących tu wcześniej ogrodów właścicieli gospodarstw przy ul. Bojarskiej. Pierwszym właścicielem był Henryk Dedekind, dyrektor policji miejskiej w Białymstoku w ramach Kamery Wojny i Domen. Przed 1807 r. zbudował tu okazałych rozmiarów murowany, piętrowy dom, który (przebudowany) zachował się do dzisiaj  od frontu posesji.

 

W 1810 r. budynek przejęły władze Obwodu Białostockiego i urządziły w nim siedzibę gubernatora. Rezydowali tu Siemion Szczerbinin i Joachim Wołłowicz. Warto wspomnieć, że w latach 1830-1831, w czasie powstania listopadowego, budynek pełnił funkcję szpitala wojskowego. Po likwidacji obwodu budynek pozostawał bez konkretnej funkcji. W 1845 r. zaadoptowano go na siedzibę sądu powiatowego (funkcjonował na parterze) oraz na lokale mieszkalne dla osób przyjezdnych. Rolę sądowniczą gmach spełniał do 1865 r.

 

Tego roku przy budynku podjęto poważne prace budowlane według projektu architekta gubernialnego Chersońskiego. W rezultacie dom Dedekinda został znacząco poszerzony, a w miejscu głównego wejścia ulokowano przejazd bramny. Rozmach prac spowodowany był nowym przeznaczeniem budynku – w miejsce sądu wprowadził się urząd policyjny, mieszczący się dotychczas przy ówczesnej ul. Niemieckiej (ul. Kilińskiego 10) oraz miejska straż ogniowa.

 

W ramach funkcjonowania miejscowej policji działały  także służby ogniowe, ale przed uruchomieniem wodociągów ich funkcjonowanie i skuteczność działania były raczej symboliczne. Statystyka gubernialna podaje, że w 1887 r. w Białymstoku było 3769 domów mieszkalnych, w tym 3268 drewnianych i 501 murowanych (a więc ledwie 15 proc.  stan ten zaczął zmieniać się dopiero po 1890 r.).

 

Chociaż od 1753 r. Białegostoku nie nawiedził żaden wielki pożar, nieustannie zdarzały się wypadki zgorzenia dużych obiektów fabrycznych, domów lub całych kamienic w śródmieściu. W latach 1880-1890 zanotowano 18 pożarów, z których 8 dotyczyło domów, sklepów i składów, a 10 fabryk (w tym m.in. fabryki tabacznej Zilberblata i włókienniczej Blochów).  Poczucie nieustannego zagrożenia podsycały pożary miast i wsi w regionie (Krynki, Zabłudów, Świsłocz, Goniądz, Klepacze, Białostoczek).

 

Duże wrażenie na białostoczanach wywołał dramatyczny pożar Grodna 29 maja 1885 r., w którym spłonęła znaczna część gubernialnej stolicy.  Nie wystarczały zarządzenia i ustawodawstwo przeciwpożarowe, zmiany w budownictwie, usuwanie fabryk poza zabudowę mieszkalną. Dlatego też już w 1875 r. służby ogniowe przekształcono w samodzielną Miejską Straż Ogniową. Na jej potrzeby na zapleczu gmachu policji wzniesiono garaże oraz w 1891 r. wieżę. Plany jej budowy pojawiły się wcześniej, już w 1865 r., ale trudno jednoznacznie stwierdzić, czy rzeczywiście je zrealizowano, natomiast data 1891 widoczna jest na wieży i na zdjęciu z 1897 r., i na istniejącym obecnie obiekcie, więc na pewno należy uznać ją za datę budowy zachowanego do dziś punktu obserwacyjnego.

 

Wraz z rozwojem białostockiej straży pożarnej rozszerzono zabudowę o dodatkowe budynki mieszkalno-garażowe, które stanęły w latach 1894 i 1900 na sąsiedniej posesji Lejby Leona Zakhejma (ul. Warszawska 5). Przez długi czas komendantem (brand- majstrem) straży ogniowej był Aleksander Kaljuchiewicz. Utrzymywanie straży pożarnej kosztowało władze miejskie ogromne sumy pieniędzy (na początku XX w. była to druga największa po oświetleniu elektrycznym pozycja w budżecie miejskim). Policmajster i straż pożarna zajmowały budynek do 1915 r. Wycofujący się z miasta Rosjanie wywieźli ze sobą praktycznie cały sprzęt pożarniczy. W czasie okupacji niemieckiej w latach 1915-1919 miała tu siedzibę komenda etapowej 9 armii (Ortskom mend antur), którą uwieczniono nawet na pocztówce wydrukowanej około 1916 r.  Po 1919 r. budynek powrócił do swojej pierwotnej roli siedziby Miejskiej Straży Pożarnej oraz głównego komisariatu Policji Państwowej na miasto Białystok.

 

W 1932 r. komendantem straży pożarnej był Zygmunt Świderski, a sierżantem Borys Predko. Po II wojnie światowej budynki wzięła w wyłączne posiadanie komenda Państwowej Straży Pożarnej i stan ten utrzymany jest do dzisiaj.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku

Partnerzy portalu:

Featured Video Play Icon

Niesamowity film „Moje Podlasie”. Te obrazy Cię zachwycą.

Niewiele jest filmów o Podlasiu, więc o wszystkich trzeba mówić wszędzie gdzie się da – bowiem to niezaprzeczalne dowody na magię naszego regionu. Jednym z takich niesamowitych i klimatycznych filmów jest „Moje Podlasie” Marka Waskiela – fotografika i dziennikarza. Autor poskładał zdjęcia robione metodą „timelapse” tworząc animację, a także ukazał wiele swoich innych pojedynczych zdjęć. Wszystko to dało efekt końcowy, który można oglądać i oglądać.

 

To właśnie dzięki takim filmom ukazywane jest Podlasie jako miejsce wyjątkowe i magiczne, w podobny sposób jak myślimy o Bieszczadach. Czyli jak o miejscu, gdzie można wyjechać i „schować się” przed całym światem. Takie samo jest także Podlasie a kadry z powyższego filmu właśnie to potwierdzają. Miłego seansu!

Partnerzy portalu:

Tak wyglądała Szkoła Realna w Białymstoku

Tak wyglądała Szkoła Realna w Białymstoku

 

   Pierwszy plan zdjęcia zajmuje zbudowany ok. 1885 r. trójkondygnacyjny gmach fabryki włókienniczej Frydrycha Frischa, który stał na posesji dziś przyporządkowanej do ul. Kilińskiego 6. Natomiast dopiero na drugim planie widzimy gmach, który wydawcę „Widoków miasta Białegostoku” najbardziej na tej fotografii interesował – siedzibę Szkoły Realnej. Budynek ten, położony na rogu ul. Warszawskiej i Kościelnej, zachował się do dziś i nadal służy jako siedziba placówki szkolnej – współcześnie lokatorem jest VI Liceum Ogólnokształcące. Jednak nie zawsze działały w nim szkoły, a jego pierwotne przeznaczenie było zupełnie inne.

Działka, na której stoi budynek, w XVIII w. była podzielona na mniejsze części i znajdowały się tu gospodarstwa domowe mieszkańców ul. Bojarskiej. Ale w okresie rządów pruskich w latach 1795-1807, gdy nowi właściciele miasta podejmowali się licznych inwestycji budowlanych, posesje zostały wykupione przez państwo i scalone w dużą parcelę, przeznaczoną na cele inwestycyjne. Na przełomie 1807 i 1808 r. odnotowano, że planowano tu budowę cerkwi unickiej, ale pomysłu nie zrealizowano. Posesja pozostawała niezabudowana do lat 30. XIX w., gdy władze Obwodu Białostockiego, korzystające z różnych wynajmowanych domów i pomieszczeń, zdecydowały o wzniesieniu gmachu, w którym zmieściłby się Rząd Obwodowy, Sąd Okręgowy, władze miasta, policja i archiwum. Ze względów finansowych, a także w duchu pragmatyzmu architektonicznego czasów Mikołaja I, podjęto decyzję o realizacji projektu architekta Dominika Kułakowskiego. Budowę rozpoczęto w 1831 r., a jej wykonawcą został Henryk Zdrodowski. Po oddaniu gmachu do użytku publicznego ostatecznie umieszczono w nim jedynie instytucje Rządu Obwodowego Białostockiego.

Władze obwodowe zajmowały budynek stosunkowo krótko, gdyż w 1843 r. terytorium obwodu włączono w granice guberni grodzieńskiej likwidując odrębność tej jednostki administracyjnej. Opuszczony budynek zajęło wojsko, które przeprowadziło prace adaptacyjne we wnętrzu. Dopiero w 1858 r. zdecydowano o przeznaczeniu budynku na potrzeby Gimnazjum Białostockiego.

Placówka ta powstała w 1802 r. z przekształcenia istniejącej w Białymstoku od lat 70. XVIII w. szkoły podwydziałowej KEN. Po 1807 r. ranga gimnazjum szybko urosła, przede wszystkim dzięki wykwalifikowanej kadrze. W 1 poł. XIX w. w gimnazjum o profilu humanistycznym uczyła się przede wszystkim młodzież szlachecka z całego regionu, a placówkę ukończyło wiele wybitnych postaci XIX wieku (po więcej szczegółów z dziejów gimnazjum i jego absolwentów odsyłam wszystkich do wspaniałej pracy Jana Trynkowskiego pt. „Gimnazjum Białostockie”). W każdym razie po 1807 r. szkołę najpierw umieszczono w gmachu Deputacji Ceł i Akcyz, wzniesionego przez Prusaków na rogu ul. Bojarskiej i Młynowej (dziś róg ul. Warszawskiej i Pałacowej), gdzie przez kilka lat rezydował także gubernator Obwodu Białostockiego, a dopiero w 1858 r. przeniesiono do nowej siedziby w dawnym gmachu Rządu Obwodowego. Jeden z absolwentów, Władysław Jabłonowski, wspominał o przenosinach „ze starego gimnazjalnego gmachu do nowego, obszerniejszego i przynajmniej z pozoru wyglądającego na istotną świątynię nauki. W przenosinach tych kilkunastu nas wybranych przez nauczyciela p. Kuklińskiego, wzięło wyjątkowy udział. Pomagaliśmy bowiem przy przenoszeniu biblioteki do nowego gmachu. A porządkując i ustawiając książki, odczytywaliśmy ich tytuły, przekonując się, jak w naszej bibliotece posiadamy wiele dzieł nieznanych i ciekawych, których jednak nie wydawano uczniom. Wiele bardzo było tam dzieł polskich, a także sporo w obcych językach, rozmaite atlasy dotyczące geografii i botaniki, a nie brakowało też i poezyj. Przenoszenie książek zabrało nam kilka dni, w ciągu których byliśmy uwolnieni od uczęszczania na lekcje i jako wynagrodzenie po tego rodzaju robocie otrzymaliśmy od nauczyciela przyrzeczenie, że będzie nam wypożyczać książki do czytania, lecz tylko historyczne, a i z tych te tylko, które są pozwolone przez władze”. Po powstaniu styczniowym biblioteka uległa rozproszeniu, a księgozbiór dostosowano do nowego profilu szkoły.

W wyniku reformy z 1864 r. gimnazja w Rosji zostały przekształcone w realne (matematyczno-przyrodnicze) i klasyczne (humanistyczne). Gimnazjum Białostockie zostało w 1865 r. przemianowane na Szkołę Realną i w tej formie, znacznie bardziej poddanej procesom rusyfikacyjnym, funkcjonowało do ewakuacji w 1915 r. Szkołę polską zainstalowano tu już w okresie okupacji niemieckiej, a w 1919 r. utworzono Państwowe Gimnazjum Męskie im. Króla Zygmunta Augusta, przekształcone następnie w VI Liceum Ogólnokształcące. Gmach przy ul. Warszawskiej 8 wypadnie więc zaliczyć do grona najstarszych i najciekawszych zabytków Białegostoku.

Wiesław Wróbel

Biblioteka Uniwersytecka

Partnerzy portalu:

Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką na ul. Cichej

Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką na ul. Cichej

 

   Z ul. Pieszą i jej zadziornymi chojrakami, o których była mowa przed tygodniem, w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów.

W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary.

Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku.

W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.

Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.

W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.

No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada!

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Grudzień 1918 roku w Białymstoku

Grudzień 1918 roku w Białymstoku

Stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego – głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji.

Zbliżające się Boże Narodzenie skłania do podejmowania świątecznych tematów. Pomny jednak zobowiązania o trzymaniu się niepodległościowej tematyki zajmę się Bożym Narodzeniem, czy raczej grudniem 1918 r. w Białymstoku. O tamtych tygodniach tak pisał Henryk Mościcki. „W grudniu wydelegował Rząd polski do Białegostoku w charakterze swego komisarza Ignacego Mrozowskiego. Komisarz Mrozowski utworzył biuro, nawiązał stały kontakt z Warszawą i w porozumieniu z Centralnym Komitetem przystąpił do stopniowego przejmowania władzy z rąk niemieckich”.

Niestety o Ignacym Mrozowskim nic nie wiemy. Wszyscy autorzy piszący o tym okresie przytaczają jedynie jego nazwisko i funkcję, którą piastował do 1 marca 1919 r. Jego następcą był Napoleon Cydzik. Tymczasem w grudniu 1918 r., jak pisał Henryk Mościcki, „obecność w mieście komisarza rządowego nie krępowała bynajmniej Niemców. Białymstokiem rządził nadal Soldatenrat, a właściwie nie rządził nim nikt”. Na tych żołnierskich rządach profesor Mościcki nie pozostawiał suchej nitki. Pisał, że w mieście „rozpoczęły się pijatyki, napady, grabieże i krwawe bójki, zwłaszcza w miejscowościach podmiejskich. Chłopi, mszcząc się za doznane krzywdy, organizowali napady na Niemców, ci zaś z kolei wysyłali karne ekspedycje. Przez miasto przepływała ogromna armia Mackensena, powracająca z Ukrainy. Zdemoralizowane żołdactwo rabowało i niszczyło po drodze, co się dało. Słowem zapanował bezład, jakiego nigdy jeszcze ziemia białostocka nie oglądała”. Jerzy Milewski pisał, że w grudniu 1918 r. „miejscowy garnizon powiększył się z jednego do około 6 tysięcy żołnierzy”. W związku z tym sytuacja w mieście z tygodnia na tydzień stawała się groźniejsza. Jerzy Milewski dodawał, że „Rady Żołnierskie oskarżano, nie bez podstaw, o rewolucyjne sympatie i wspieranie powstających wówczas rad robotniczych (w Białymstoku taka rada powstała już 11 listopada)”.

To właśnie owa Tymczasowa Rada Robotnicza, przy słabnącej roli Rady Żołnierskiej i chyba iluzorycznej pozycji Komisarza Rządowego, w grudniu 1918 r. zaczęła nadawać główny ton wydarzeniom w mieście. Jak pisał Adam Miodowski, składała się z 30 osób reprezentujących „wszystkie działające w Białymstoku partie lewicowe: SDKPiL, Budn, nowo powstałą w 1918 r. żydowską partię Ferejnigte (Zjednoczenie), Poalej Syjon oraz związki zawodowe”. Ten stan kompletnego chaosu i niepewności pogłębiały ogromne trudności zaopatrzeniowe. Brakowało wszystkiego – głównie żywności i opału. W tym ponurym obrazie trudno było poczuć atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale jednak pojawiły się pierwsze zwiastuny odmiany sytuacji. Do Białegostoku zaczęli powracać aresztowani i uwięzieni przez Niemców liderzy niepodległościowego środowiska. Jako jeden z pierwszych przyjechał ksiądz Stanisław Hałko. Ksiądz Adam Szot pisał, że uznany za „niebezpiecznego pedagoga i Polaka” Hałko, po pobycie w obozach jenieckich „w Bytowie, następnie w Celle-Schloss koło Hanoweru i w Czersku w Prusach […] doświadczając głodu, poniżenia moralnego, wyczerpania fizycznego” został zwolniony. „Na wieść o kapitulacji Niemiec, 17 listopada 1918 r., wyruszył w drogę powrotną. Pod koniec listopada 1918 r., ks. Hałko powrócił do Białegostoku”.

O kolejnym więźniu niemieckim, Kazimierzu Goławskim pisali Zbigniew Romaniuk i Jan Trynkowski. „Kazimierz Goławski został aresztowany [wiosną 1916 r.] za przeciwstawianie się niemieckiej rabunkowej gospodarce w podległych mu instytucjach. Powodem aresztowania miało być też dopuszczenie do zniszczenia elektrowni przez ustępujących Rosjan [ w lipcu 1915 r.]. Dyrektor Goławski musiał zapłacić karę 5000 marek. Uwięziony w Chociebużu przebywał tam półtora roku”. Autorzy opierając się na wspomnieniach jego syna, Michała dodawali, że w grudniu 1918 r. do domu w Białymstoku powrócił „inny człowiek”, tak wielkie piętno odcisnęła na nim niewola.

Wrócił też do rodzinnego miasta opisywany już w poprzednich Albumach Michał Motoszko. Bartłomiej Snarski i Janusz Danieluk pisali, że „w marcu 1917 r. Motoszkę zwolniono z pracy, a następnie w charakterze jeńca wywieziono do Havelberga (Brandenburgia). Znajdował się tam obóz miejski, w którym więziono głównie legionistów i członków POW. W obozie razem z Motoszką przebywali m. in. przyszły generał wojska polskiego, piłsudczyk – Gustaw Orlicz Dreszer oraz prezes pierwszej Rady Miejskiej Białegostoku – Feliks Filipowicz. W grudniu 1918 r. […] Motoszko powrócił do Białegostoku”. Zaś o powrocie Feliksa Filipowicza Zbigniew Romaniuk pisał, że „aktywność niepodległościowa F. Filipowicza zaniepokoiła okupantów. Miesiąc później, w lipcu 1917 r. Niemcy aresztowali go i wywieźli do obozu Havelberg, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt. W listopadzie pismo „Ojczyzna i Postęp” wzmiankowało, że „Z Białegostoku został wywieziony do obozu jeńców aptekarz Filipowicz, opiekujący się legionistami”. W tamtejszym obozie przebywał do stycznia 1918 r. Następnie został przewieziony do twierdzy w Modlinie, gdzie przetrzymywano go do września. Po zwolnieniu, Niemcy zabronili mu powrotu do Białegostoku”. Feliks Filipowicz przyjechał do Białegostoku na przełomie 1918 i 1919 r.

Do miasta zaczęli też powracać ci, którzy byli na wschodzie. Wrócił Bolesław Szymański, który w październiku 1919 r. został prezydentem Białegostoku. Tak jak więzionym przez Niemców nigdy nie wypominano później ich okupacyjnego losu, tak wywiezionym na wschód lub wcielonym do rosyjskiej armii w następnych latach, które przyniosły bardzo ostrą walkę polityczną wielokrotnie wypominano ich los i przypisywano im wprost niewiarygodne przewiny. Tak było właśnie z Bolesławem Szymańskim. W 1926 r. pisano, co nie było prawdą, że przed wojną był „zupełnie nieznanym człowiekiem bez wszelkiej wagi społecznej”. Dodawano, że przed wybuchem I wojny światowej był dyrektorem bliżej nie określonego z nazwy banku w Białymstoku i dzięki temu cieszył się opinią specjalisty bankowca. Ale to właśnie praca w banku była przyczyną dla której w 1915 r. został wywieziony w głąb Rosji, gdzie za „bolszewików głodował jak wszyscy”. Sprawiedliwie podawano jednak, że na przełomie 1918 i 1919 r. „do kraju powrócił prawie że goły, w załatanych portugałach, jak każdy porządny człowiek, który wyrwał się z okropnego piekła bolszewickiego”. Wiadomo natomiast, że w 1905 r. był Bolesław Szymański wśród założycieli Towarzystwa „Muza”, które odegrało istotną rolę w budzeniu ducha narodowego. W 1910 r. wyjechał do Smoleńska, gdzie otrzymał posadę urzędnika bankowego. Kolejnym miejscem jego pobytu były Liwiny, niewielkie miasteczko w guberni orłowskiej położone 500 kilometrów od Smoleńska. W 1915 r. wrócił wraz z rodziną do Białegostoku i został zmobilizowany do armii carskiej. Miał już 38 lat, więc do służby liniowej raczej się nie nadawał. Przydatne natomiast mogły być jego kwalifikacje zawodowe. Tak więc w stopniu chorążego służył w sztabie bliżej nieznanej nam jednostki. Być może była to intendentura. Nie znamy dokładnie jego losów w latach I wojny światowej, a i on sam nie wspominał o swojej karierze wojskowej, co może wskazywać na jego drugoplanową rolę gdzieś na zapleczu frontu.

Podobny los był udziałem Zygmunta Siemaszki, który wcielony do carskiej armii służył jako lekarz wojskowy. Z kolei Władysław Olszyński, który przez cały okres międzywojenny był jednym z najaktywniejszych białostockich samorządowców oskarżany był nawet absurdalnie o sympatie komunistyczne.

W grudniu 1918 r. powrócił też do Białegostoku Józef Karol Puchalski, który już za kilka tygodni miał odegrać jedną z kluczowych ról w mieście. Przed wybuchem wojny zasiadał w radzie miejskiej. Był też zastępcą rosyjskiego prezydenta miasta Włodzimierza Djakowa. Rosjanie wycofujący się przed Niemcami w 1915 r. ewakuowali z Białegostoku wszystkie urzędy. Zarząd miasta wywieziony został do Kaługi, gdzie Puchalski spędził lata wojny. W tych białostockich domach wigilia 1918 r. była niezwykłym spotkaniem. Dawała nadzieję, że wraz z Bożym Narodzeniem nadejdą do Białegostoku nowe, lepsze, z dawna oczekiwane czasy.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Partnerzy portalu:

Żony i córki opryszków też nie próżnowały

Żony i córki opryszków też nie próżnowały

 

    W złodziejskich familiach zamieszkujących posępne Chanajki za przestępczy proceder brały się często także kobiety. Nic dziwnego! Ojcowie, mężowie czy synowie co i rusz trafiali za kratki, albo z różnych powodów, na tamten świat. Trzeba było jakoś radzić.
  Kiedy na początku 1933 r. zginął w nożowej rozprawie Jankieczkie, czyli Jankiel Rozengarten, słynny bandzior i sutener z ul. Orlańskiej, interes rodzinny prowadziły dalej jego żona Rachela i córka Taube.
   W kronikach kryminalnych miejscowych gazet częstym gościem była zwłaszcza ta ostatnia. W marcu 1933 r. 21-letnia Taube Rozengarten, po mężu Szulc, doczekała się procesu sądowego z art. 209 KK o czerpaniu zysków z cudzego nierządu. Już wcześniej pomagała ojcu w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Jankieczkie miał również stanąć przed sądem, ale nie doczekał. Cała wina spadła na młodą burdelmamę.
   Sąd Okręgowy po szybkim rozpatrzeniu sprawy skazał rajfurkę z Orlańskiej na rok więzienia. Ponieważ nie została wpłacona kaucja, Taube z sali sądowej powędrowała wprost do celi szarego domu przy Szosie Baranowickiej. Zanim na dobre tam się rozgościła, znowu wezwano ją przed oblicze sprawiedliwości. Pozew złożyła na nią inna ośmielona prostytutka, Czesława Masalska. Obwiniona o złe traktowanie, a przede wszystkim odbieranie większej części i tak skromnych zarobków.
   Tym razem obok córki na ławie oskarżonych zasiadła również Rachela Rozengartenowa. Sąd miał już ustaloną w tej materii karę. Przysolił obu kobietom po roku kratek.
  Po przymusowej odsiadce córka Jankieczkie wcale się nie zmieniła. Nadal brała aktywny udział w życiu chanajkowskiego półświatka. Tym razem jednak zajmowała się głównie paserką. Jednym z jej stałych klientów był Abram Duczyński, znany w zaułkach włamywacz i kieszonkowiec z ul. Brukowej. Kiedy powinęła się mu noga, Szulcowa miała być świadkiem oskarżenia. Złożyła fałszywe zeznania, za co w grudniu 1935 r. znowu pojawiła się w gmachu sądu przy ul. Mickiewicza 5. Nie była jednak sama.
  W śledztwie okazało się bowiem, że do wybielenia Duczyńskiego zmusiła ją poważnymi groźbami żona złodzieja, Rywka Duczyńska, sama zresztą z upodobaniem uprawiająca doliniarstwo, zwłaszcza wśród przekupek i klientów Rybnego Rynku.
  Pomagały jej w zastraszaniu Taube Fejga Chazanowa, żona innego rzezimieszka z Brukowej i krewka prostytutka z ul. Cichej, Maria Szczerbak. Oskarżyciel, prokurator Kuźnicki zażądał surowego ukarania wszystkich kobiet, które określił mianem „najgorszych szumowin w naszym mieście”. Przewodniczący sędziowskiemu trybunałowi sędzia Olędzki znalazł wobec Taube Szulc okoliczności łagodzące (wymuszone zeznania) i skazał ją na 3 miesiące aresztu w zawieszeniu. Pozostałe damy z zaszarganą opinią musiał pożegnać się z wolnością na cały rok.
  Jesienią 1937 r. Taube z domu Rozengarten, primo voto Szulc, a aktualnie Perlis, znowu trafiła do kroniki kryminalnej. O dziwo, jako poszkodowana. Chociaż, jak się okazało, nie do końca. Z jej mieszkania przy ul. Orlańskiej 6 skradziono 5 garniturów męskich.
   Przeprowadzone przez agentów Wydziału Śledczego dochodzenie doprowadziło do ujęcia złodzieja. Był nim Josel Igielnik z ul. Marmurowej. Skradziony przez niego łup odnalazł się w skrytkach innego chanajkowskiego pasera, Hirsza Pieniążka, zamieszkałego przy ul. Odeskiej 2. Garnitury nie wróciły na Orlańską, ale znalazły się w policyjnym magazynie. Teraz Taube Perlis czekało śledztwo co do pierwotnego pochodzenia garderoby.
  Z kolei latem 1938 r. w Dzienniku Białostockim pojawiła się taka oto notatka: „18-letnia Elka Rozengartenówna (Brukowa 8) zameldowała policji, że brat jej Połter Rozengarten zmusza ją do uprawiania nierządu, żądając za to pieniędzy.
   Dochodzenie w toku”. Pomimo śmierci osławionego Jankieczkie, jego rodzinka nie dawała białostoczanom o sobie zapomnieć.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Niekoronowani władcy zakazanej dzielnicy

Niekoronowani władcy zakazanej dzielnicy

 

    Kończy się rok. To dobra pora żeby zakończyć cykl naszych opowieści o przedwojennej, żydowskiej dzielnicy – Chanajki. 
  Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.
  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 
   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 
   Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.
   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.
   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.
Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 
  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 
  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.
  W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

A może by tak rzucić wszystko i zamieszkać w Hajnówce?

A może by tak rzucić wszystko i zamieszkać w Hajnówce?

W ostatnich latach bardzo modne było rzucanie pracy w dużej korporacji na rzecz realizowania własnych pasji na przykład w Bieszczadach. Powstał nawet na ten temat ciekawy dokument Discovery – Przystanek Bieszczady. Pokazano w nim ludzi na co dzień mieszkających w tych przepięknych górach, które rokrocznie przyciągają wielu marzycieli nucących Bieszczadzkie Anioły i roztaczających wizje nad małym, niszowym biznesikiem w otoczeniu przepięknych gór. Od razu uprzedzimy – nie namawiamy do takich ruchów, bo mogą skończyć się bardzo źle. Jednak czasem pomysł na niszowy biznes w małym miasteczku może okazać się strzałem w dziesiątkę. Dlatego czysto hipotetycznie, postanowiliśmy roztoczyć wizję rzucenia pracy w korporacji i zamieszkania na Podlasiu… na przykład w Hajnówce.

 

Hajnówka to bardzo urokliwe miejsce tuż przy samej Puszczy Białowieskiej. Wydaje się „eko”? Nic bardziej mylnego – Hajnówka to najbardziej zanieczyszczone miasto w całym województwie. Stężenie smogu (dane z 2017 r.) jest tu najwyższe. Pozom zalecany przez WHO to 20µg/m3. Przy Puszczy średnioroczne stężenie to 27,5, zaś liczba dni z przekroczeniami wynosi 30. Oczywiście nie ma tu co porównywać z Krakowem, ale miasteczko, które powinno kojarzyć się z najbardziej czystym powietrzem na Podlasiu – ma je najbardziej zanieczyszczone.

 

 

Na plus można zaliczyć dla Hajnówki brak problemu bezrobocia. Wskaźnik ten w październiku 2018 wynosił tylko 7,4 proc. dla całego powiatu. Oznacza to, że każdy kto chce – pracuje. Zejście do zera nie jest możliwe, zaś bezrobocie poniżej 7 proc. jest uznawane za naturalne. Wiadomo nie od dziś, że nie każdy chce pracować. Niektórym wygodnie na zasiłkach. Dlatego jeżeli nie wypali pomysł z własnym biznesem, ale małe podlaskie miasteczko przypadnie do gustu – pracy tu nie braknie. W 2019 roku minimalna krajowa wyniesie 2250 zł brutto. Przy umowie o pracę jest to 1634 zł na rękę. Czy za taką kwotę można wyżyć w Hajnówce? To zależy co nazywamy życiem. Jeżeli wynajmowanie mieszkania i kupowanie jedzenia i innych artykułów domowych to zdecydowanie tak. Wynajem pokoju lub całego mieszkania to koszt kilkuset złotych miesięcznie. 

 

 

Hajnówka i jej okolice są typowo turystyczne. Każdy, kto się pojawi w tych okolicach nie powinien sobie odmówić zwiedzenia Puszczy Białowieskiej oraz oglądania żubrów. Dodatkową atrakcją jest kolejka wąskotorowa i drezyny, którymi można zwiedzić Puszczę. Ostatnim ważnym elementem całej układanki jest Kraina Otwartych Okiennic. W zasadzie jeżeli mamy pomysł na biznes, to powinien być z tym związany jeżeli liczymy na duże szanse jego powodzenia. Wszystkie te tereny zachwycają zarówno latem jak i zimą. W cieplejsze dni warto pojeździć tamtędy rowerem, zimą zaś warto spróbować nart biegówek lub kuligu. Dla odważniejszych jest także możliwość przejażdżki na koniu.

 

Hajnówka, Białowieża oraz okolice

 

Niestety transportowo Hajnówka i okolice mają się średnio. Dojazd jest możliwy tylko samochodem lub autobusami. Dojazd w tamte rejony pociągiem to póki co katorga. Można dojechać tylko z Czeremchy lub Siedlec. Z Białegostoku, Warszawy, Suwałk czy Olsztyna bezpośrednio póki co nie. W przyszłości prawdopodobnie będzie to możliwe. Po remontach prawdopodobnie pojawi się weekendowe połączenie z Warszawy aż do Białowieży.

 

Czy mieszkając w tamtych okolicach na co dzień jest co robić? I tak i nie. Jeżeli interesuje nas coś więcej niż chodzenie do małej galerii handlowej w Hajnówce czy do kilku lokali gastronomicznych to do wyboru jest tylko basen. Sama Białowieża to wieś jak każda inna. Dlatego też – jeżeli myślicie o rzuceniu pracy w korporacji i zamieszkaniu w Hajnówce, by poczuć „slow life”, zamiast życia w pędzie, to jest to dobre miejsce. Nie wiemy jednak czy na pewno na całe życie. Jeśli ktoś szuka nocnego, miejskiego życia, imprez, szerokiej oferty kulturalnej – to lepiej o tym mieście w ogóle zapomnieć. Wszyscy, którzy wstają wcześnie rano, kochają piękne widoki, leśne wycieczki oraz aktywny tryb życia, a także chcą żyć z żubrami jak z sąsiadami, to Hajnówka będzie dobrym wyborem.

 

Partnerzy portalu:

Jak zobaczyć magiczne Podlasie? Oto prosty przepis

Jak zobaczyć magiczne Podlasie? Oto prosty przepis

Wiele serwisów internetowych, szczególnie tych z siedzibą w Warszawie ukazując Podlasie i jego magię skupia się na tych samych miejscach – Tykocin, Drohiczyn, Supraśl. Do zjedzenia proponują babkę i kartacze. Zaś do podglądania żubry czy łosie. Nie ukrywamy, że sami też czasem ulegamy pokusie, by w ten sposób ukazywać Podlasie. Reakcje nie kłamią – prezentowanie wyżej wymienionych na 100 różnych sposobów to przykład na sukces. Ten sposób narracji upodobał sobie szczególnie jeden z popularnych blogów traktujących o Białymstoku i Podlasiu właśnie. Tymczasem Podlasie jest magiczne nie tylko dlatego, że przedstawiane jest niczym kraina z baśni. To miejsce, w którym naocznie możemy poczuć magię. Po prostu stojąc i patrząc. Dlatego też wybraliśmy dla Was 9 fotografii, których wskazanie na mapie niewiele by wniosło. Jednak wszystkie te zdjęcia będą odpowiedzią jak na własne oczy ujrzeć magię Podlasia.

 

Fenomenem baśniowej krainy, Podlasia, gdzie można spotkać łosia i żubra, gdzie można zjeść babkę i kartacze, gdzie można napawać się niesamowitością Tykocina, Drohiczyna i Supraśla, jest niezliczona ilość miejsc, które są zupełnie anonimowe, opustoszałe, dzikie, a jednocześnie znajdują się zupełnie obok miast, miasteczek i wsi, tuż obok ludzi. Wystarczy pójść o krok dalej, wyjrzeć za zakręt, ruszyć a horyzont.

 

Magia Podlasia uchwycona na zdjęciach

 

Jak więc ujrzeć magię Podlasia? Teoretycznie w bardzo prosty sposób, w praktyce bardzo trudny. Przede wszystkim trzeba albo wyruszyć jeszcze w nocy, albo być na miejscu o świcie. To właśnie wtedy wszystko ma niesamowitą aurę. Budzący się dzień, lekkie światło, pierwsi ludzie na ulicach, dzikie zwierzęta poza lasem. Do tego mgły i słońce. Warto dodać, że jeżeli ktoś lubi pospać, to po południu, przed zachodem słońca robi się równie pięknie. Wtedy jednak już nie ma mgieł, które napawają wszystkie miejsca mistycyzmem.

 

Dlatego też nie wybierajcie konkretnego miejsca. Po prostu wyruszcie z miasta A do miasta B na Podlasiu, a gdy zacznie wschodzić słońce – zjeździcie z głównej drogi jadąc przez wsie czy lasy. Jeżeli chcecie – fotografujcie, jeżeli nie chcecie – po prostu oglądajcie. Zachwyt będzie gwarantowany.

Partnerzy portalu:

Obywatel Czesław Sadowski

Obywatel Czesław Sadowski

    Takiego cudownego zakątka jak białostockie Bojary nie miało żadne duże miasto w Polsce.

Przepraszam, zacznę od siebie, choć nie mam rodzinnych koneksji białostockich. W 1972 roku przyjechałem do Białegostoku, by podjąć pracę w Filii Uniwersytetu Warszawskiego. Dzięki tzw. puli dla specjalistów (miałem już stopień doktora nauk historycznych) zamieszkałem po kilku miesiącach przy ul. Piastowskiej 17. „Klocki” na Osiedlu Piasta z płyt betonowych rosły szybko, ale przerażały bylejakością, koszarowym porządkiem. Ucieczką były spacery po pobliskich Bojarach, tu czułem się bosko. Z tym większym entuzjazmem dołączyłem za sprawą Białostockiego Towarzystwa Kultury do grona propagatorów „Karty Bojarskiej”, powziętej w 1988 roku przez architektów obradujących w Hołnach Majera. Oficjalnie wszyscy byli w zasadzie za ratowaniem Bojar, bo takiego cudownego zakątka nie miało żadne duże miasto w Polsce. W rzeczywistości sekretarzy z KW i KM PZPR radował szybki przyrost puli lokali, podobnie jak i prezesów spółdzielni mieszkaniowych, a władze administracyjne nie miały kasy na dużą inwestycję. Zamieszkali na Bojarach też nie wyglądali na krezusów, mieli za to dosyć palenia w piecach, noszenia wody i chodzenia do „sławojek”. I tak ginęła dzielnica z bajki. Jakimś cudem przetrwały do dziś zakątki Bojar, a ostatnimi czasy ich królową staje się ulica Wiktorii.

Z wizytą u pani Sabiny

Sabina Ewa Konecka reprezentuje sobą typ kobiety ideowej, przekonanej o słuszności swych zamiarów, energicznej, ale i skłonnej do romantycznych porywów. Razem z panem Robertem Włostowskim przedstawili mi pomysł, który po prostu trzeba zrealizować. Nie mam wątpliwości, że trzeba i to na tyle szybko, by nie dodać go lekkomyślnie do bogatego już zbioru białostockich straconych szans.

Jeszcze stoi, ale w stanie niemal agonalnym, dom drewniany ze strychem i podwórkiem przy ul. Wiktorii 9. W pobliżu misternie odrestaurowanego cacka przy ul. Wiktorii 5 (tu się ulokowała dyr. Jola Szczygieł-Rogowska ze współpracownikami z Galerii Ślendzińskich) i niedaleko od dramatycznie wyglądających szczątków spalonego domu przy ul. Wiktorii 6. Domu, w którym przebywał tow. „Wiktor”, czyli Józef Piłsudski, ówczesny redaktor „Robotnika”, emisariusz Polskiej Partii Socjalistycznej. Daruję sobie dalsze wyliczanie domów przy tej ulicy z bardzo bogatą przeszłością. Słusznie Zbigniew Klimaszewski, prezes Stowarzyszenia „Nasze Bojary” dowodzi, że to jest unikalne muzeum pod gołym niebem. Wciąż doceniane przez nielicznych, a mogłoby być nawiedzane nie tylko przez białostoczan.

  Dlaczego tak ważny jest dom przy ul. Wiktorii 9? Bo tu mieszkała przez dziesiątki lat rodzina Sadowskich i skoligaconych z nią rodzina Koneckich. Na potwierdzenie proszę obejrzeć załączoną fotografię, wybraną z bogatego archiwum pani Sabiny.
Rodzina Sadowskich
Trzeba starannych badań, by odtworzyć pokolenia rodu Sadowskich. Prawdopodobnie tkacz Józef poślubił Rozalę i małżeństwo dochowało się czwórki dzieci: Czesława (malarz, rysownik i karykaturzysta), Tadeusza (rzeźbiarz, ułan z 1 pułku krechowiaków), Sabiny (malowała na ceramice i szkle) i Haliny. Sabina wyszła za mąż za Stanisława Koneckiego spod Tykocina, ci z kolei doczekali się synów: Wiesława i Andrzeja. Moja rozmówczyni jest córką Wiesława, zatem bliską krewną Czesława i teraz jej relację przytoczę.

„Czesław był ozdobą nie tylko rodziny, ale i przedwojennego Białegostoku. Pozostały po nim arcydzieła i okruchy wspomnień. Najpierw jednak opowiem o moich dziadkach Koneckich. Stanisław w 1939 roku został wcielony do wojska, znalazł się na ziemiach wschodnich, wpadł do niewoli sowieckiej, ale zdołał uciec i wrócić do Białegostoku. Miał ponoć pełne kieszenie cukru, którym żywił się w czasie wojennej wędrówki. Okazało się już w okresie rządów niemieckich, że w pobliżu mieszkał fryzjer – donosiciel Gestapo, więc babcia Sabina zarządziła ewakuację z domu przy Wiktorii 9 i cała trójka (rodzice i malutki Wiesio) zamieszkała przy ul. Szczygłej, też na Bojarach. Nie zagrzeli tam jednak długo miejsca i dobrze, bo gestapowcy wpadli na trop konspiratorów, przeprowadzili aresztowania. Kolejne lokum zajęli Koneccy przy ul. Kilińskiego (tu obecnie WOAK), ale też na krótko. Akcja zmieniała się jak w kalejdoskopie, mieszkanie pożydowskie przy ul. Kilińskiego zajęli Niemcy i moi dziadkowie musieli przynieść się na ul. Wojskową 3. Dziadek Stanisław był w Armii Krajowej, lub ściśle z nią współpracował. Oddał akowcom usługi jako pracownik urzędu gminnego w Zabłudowie, gdzie miał dostęp do dokumentów, uprzedzał mieszkańców przed zagrożeniami. Stryj Andrzej pamięta, jak po wojnie na rynku ludzie dziękowali Stanisławowi za ratunek. Trudno ustalić kiedy miały miejsce te zdarzenia zabłudowskie, wiadomo jednak, że i stamtąd rodzina uciekła, ukrywała się w Janowiczach.”

Prze cały ten czas przy ul. Wiktorii 9 mieszkała – aż do śmierci – Rozalia Sadowska, matka wspomnianej czwórki dzieci, kobieta niezwykle dzielna. Natomiast Czesław w 1938 roku wyjechał do Lwowa, tam miał zatrudnienie przy teatrze jako choreograf. Zapamiętał dramaty czerwcowe 1941 roku, najpierw sceny z wywózki na wschód, a po agresji niemieckiej mordy enkawudzistów na więźniach.Spiritus movens białostockiej bohemy
   

Tak można postrzegać Czesława Sadowskiego. Urodzony 9 lipca 1902 roku w Białymstoku, tu objawił swój talent i zaczął pracować jako nauczyciel rysunków. Odnieść się trzeba do wieści rodzinnych, które wskazują na udział Czesława w walkach o Niepodległą i zakopaniu – po wrześniu 1939 roku – swych odznaczeń bojowych przy ul. Wiktorii. Dzięki wsparciu Józefa Rapackiego Sadowski podjął studia w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, jego mistrzem był prof. Karol Tichy. Z kolei stypendium białostockiego magistratu i dodane 300 zł przez Koło Przyjaciół Akademików umożliwiły młodemu artyście pobyt w latach 1929-1931 w Paryżu. Tam okrzepł, wzbogacił swój warsztat, nabrał pewności, rzutkości, ale zachował „samodzielny styl”. Jego prace w Domu dla studentów Polaków podziwiały Maria Skłodowska-Curie i wnuczka Adama Mickiewicza.

Pierwsza znacząca wystawa prac Czesława Sadowskiego w Białymstoku przypadła na 1928 rok. Zlokalizowano ją w pawilonie Ogrodu Miejskiego, przed późniejszym teatrem. Reporter „Dziennika Białostockiego” napisał z entuzjazmem, że amatorzy sztuki nabywali ochoczo obrazy „mające bezsprzecznie wartość artystyczną”, co też ułatwiło wspomniany wyjazd nad Sekwanę. „Prace cechuje na ogół szczery rozmach pędzla czy też ołówka, o całej skali uczuć i wrażeń”. Podobał się zwłaszcza widok na dachy miasta o zachodzie słońca. Mamy również prasową relację z wystawy w maju 1932 roku w kawiarni „Lux” przy ul. Sienkiewicza – „Ostatnie eksponaty świadczą wymownie o niewyczerpanych możliwościach twórczych tego zdolnego artysty”.
Pojawiła się nadzieja
   

  O obrazach i grafikach, drzeworytach, pocztówkach itp. Czesława Sadowskiego można przeczytać, niektóre z nich obejrzeć w książkach, a bywały i powojenne wystawy mistrza, który zmarł w 1958 roku w Łodzi. Natomiast Sabina Konecka ma przebogaty zbiór mistrza, także listy, zdjęcia. Można ponadto ściągnąć do Białegostoku rzeźby Tadeusza Sadowskiego, przechowywane w Bytomiu. Można dodać inne pamiątki po przedstawicielach białostockiej rodziny Sadowskich. Wiele z nich nie było dotychczas eksponowanych, niektóre jednak wymagają pilnej konserwacji. To wszystko można i trzeba. Szybko, oczywiście przy ul. Wiktorii 9. Pani Sabina nie zamierza rozprzedawać rodzinnego skarbu, ma poczucie odpowiedzialności. Marzy, pragnie, szuka wsparcia, czeka na decyzję. A ja za tydzień zaproszę na ciąg dalszy opowieści o tej niedocenionej rodzinie.

Prof. Adam Czesław Dobroński

Partnerzy portalu:

Niczego nie będzie? Białystok za dużo chce, a za mało ma pieniędzy

Niczego nie będzie? Białystok za dużo chce, a za mało ma pieniędzy

Czy powstanie węzeł intermodalny przy dworcu PKP i PKS? W planach jest budowa centrum przesiadkowego zamiast Centrum Park przy dworcu PKS. Problem w tym, że nie mamy pieniędzy i nie wiadomo kiedy inwestycja miałaby zostać zrealizowana. Na razie wiadome jest jedno, że miasto nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, by zrealizować swoich wizji.  Jedną z nich miał być tunel pod torami łączący Św. Rocha i Zwycięstwa. Byłby to przesmyk tylko dla autobusów, by nie musiały krążyć między Poleską i wiaduktem Dąbrowskiego. Ostatecznie będzie po staremu. Na tego typu inwestycję nie ma pieniędzy. Za drogo.

 

Być może jakieś prace zaczną się w przyszłym roku na ul. Bohaterów Monte Cassino. Przypomnijmy, że ulica ta została poszerzona przy „Galeriowcu” aż do sklepu Kaufland. W przeszłości te miejsce było często zakorkowane, teraz usprawniono wjazd i wyjazd autobusów na dworzec. W dalszej części inwestycji w 2019 roku urzędnicy chcieliby puścić nową drogę poprzez dzisiejsze tereny nieużytkowe, gdzieś między złomowiskiem a osiedlem domów jednorodzinnych oraz terenami kolejowymi. Droga łączyłaby się z ul. Kopernika jeszcze przed tunelem. W efekcie codziennie zatkana Łomżyńska by odetchnęła. Z tych wszystkich „wizji” ta jest najsensowniejsza. Niestety i tu trzeba położyć nacisk na „może powstanie”. Tak jak wyżej napisalibyśmy – urzędnicy chcieliby ruszyć z inwestycją w 2019 roku, ale nie jest to takie oczywiste. Przypomnijmy, że najwyższy priorytet ma inwestycja w zupełnie innym miejscu. Jest to wylot na Warszawę. Miało być tam skrzyżowanie bezkolizyjne, okazuje się że z braku kasy będzie coś mniejszego. Może być i taka sytuacja, że skupiając się na tej inwestycji, urzędnicy ostrożnie będą podchodzić do innych – by starczyło pieniędzy. A warto wiedzieć, że przy budowie dróg wiele się zmienia – koszty pracy, koszty materiałów. Teoretycznie firma, która wygra przetarg musi zrealizować inwestycję po cenach, jakie zadeklarowała. W praktyce jednak firmom opłaca się porzucać place budowy i płacić kary aniżeli dokończyć inwestycję. Wtedy miasto rozpisuje nowy przetarg i się okazuje, że realizacja kosztować będzie dużo więcej niż pierwotnie planowano. 

 

W planach miasta jest również modernizacja ulic Zwycięstwa, Kolejowej, Wyszyńskiego, Kopernika i Łomżyńskiej. Jednak nie wiadomo kiedy miałoby to nastąpić i czy w ogóle nastąpi. Plany budowy dróg już są, ale ostatecznie może być tak, że niczego nie będzie. Brzmi znajomo?

Partnerzy portalu:

Konstanty Kosiński – charyzmatyczny matematyk

Konstanty Kosiński – charyzmatyczny matematyk

 

    Był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Kontynuuję cykl opowieści o dochodzeniu Białegostoku do niepodległości. Kolejnym nauczycielem, który odegrał historyczną rolę, umiejscawiającą go w gronie wybitnych postaci 100lecia naszej niepodległości był Konstanty Kosiński.
  To on 19 lutego 1919 roku napisał poruszający tekst wyrażający uczucia środowiska polskiego w Białymstoku. „Nareszcie pójdą. Dziś pójdą ci, co jak zmora dusili nas przez półczwarta roku, co paragrafami oberostu zasłonili nam świat, by żaden promień słoneczny nie miał do nas dostępu. Pójdą na zawsze ! Dzień mglisty, ponury. Myśl przywalona ciężarem olbrzymim przez tyle, tyle strasznych dni z trudem zaczyna się poruszać. Powtarzamy, że pójdą, ale ogarnia nas lęk, by nie zaszła przeszkoda, która odejście ich opóźni… Na placu przed kościołem stoją karabiny maszynowe. Obok – żołnierze niemieccy w hełmach stalowych. Ponurym patrzą wzrokiem na miasto, które przystrajać się zaczyna i na ludzi, którym radość z oczu przebłyskuje … Poszli… Zmora znikła. Spadł ciężar wielki z piersi. Radość długo tłumiona wybuchła. Rzucono się do dekorowania domów flagami biało-amaranto- wemi lub biało-czerwonemi i Orłami Białemi… Wieczór. Tłumy wyległy na ulice miasta. Radosne oczekiwanie rozpiera piersi… Na skręcie ulicy ukazują się dwaj konni, żołnierze polscy. Jakiś prąd elektryczny przeleciał przez tłum, który drgnął, zakołysał się, czapki i kapelusze poleciały w powietrze, a z piersi wyrwały się okrzyki: Niech żyje
Polska! Wiwat armia! Nasi przyszli”. 
  Ale zanim Konstanty Kosiński mógł napisać te słowa, to przez kilka lat robił wiele, aby w 1919 roku cieszyć się z wolności. Urodził się w 1887 roku. Do Białegostoku przyjechał przypuszczalnie w 1899 roku i podjął  naukę w Szkole Realnej.
  Tu też po raz pierwszy zaangażował się w działalność niepodległościową. W październiku 1905 roku był jednym z organizatorów protestu białostockiej młodzieży, która żądała wprowadzenia do nauczania języka polskiego. Szkołę Realną ukończył w tymże 1905 roku, a przez następny rok uczęszczał na zorganizowane przez szkołę kursy uzupełniające. 
  Następnie wyjechał do Petersburga, gdzie rozpoczął studia matematyczne, które ze względów finansowych musiał przerwać i powrócił do Białegostoku. Tu zaczął uczyć matematyki, ale największą jego pasją okazało się dziennikarstwo.
  18 listopada 1912 roku ukazał się pierwszy numer Gazety Białostockiej. Redaktorem i wydawcą był Konstanty Kosiński. W słowie wstępnym pisał: „Do rąk Waszych oddajemy dziś pierwszy numer Gazety Białostockiej – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym…” W 1921 roku tak wspominał to historyczne dla Białegostoku wydarzenie. Pierwszy numer Gazety „witany był z przychylnością wielką, ale też wywołał słuszną i ostrą krytykę niektórych, może nawet i zbyt ostrą, która młodemu redaktorowi, borykającemu się z różnorodnymi trudnościami przyniosła sporo gorzkich chwil”. 
  Gazeta z przerwami po 1914 roku ukazywała się do 24 października 1915 roku. W chwili ukazania się jej pierwszego numeru Konstanty Kosiński miał zaledwie 25 lat, a już był czołową postacią polskiego środowiska niepodległościowego w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Niemców w sierpniu 1915 roku odegrał jedną z pierwszoplanowych ról przy organizacji polskiego szkolnictwa. Tu blisko współpracował między innymi z Michałem Motoszko, o którym pisałem w poprzednim Albumie. Obaj różnili się charakterami zasadniczo. Motoszkę temperament pchał do czynu. Stąd jego zaangażowanie w działalność POW.
  Kosiński skupiony, typ intelektualisty, nie angażował się w tego typu działalność. Uniknął tym samym większych represji, które spadły na środowisko polskie w latach 1916-  1918. Jak pisał Michał Goławski, w latach 1915-16 na potrzeby zakładanych polskich szkół „trzeba było zbierać inwentarz szkolny i pomoce naukowe pozostałe po szkołach rosyjskich, które pozostawiono bez dozoru i opieki, częściowo rabowane przez różne indywidua, należało ratować przed ostatecznym zniszczeniem. Akcją tą kierował Konstanty Kosiński, którego komendant miasta na wniosek Komitetu Obywatelskiego wyznaczył opiekunem inwentarza szkolnego”. 
  Po odzyskaniu niepodległości Konstanty Kosiński z powodzeniem łączył pracę nauczyciela matematyki w Gimnazjum Męskim im. Króla Zygmunta Augusta z działalnością organizatorską jako sekretarz Dozoru Szkolnego, pracą samorządową, bo wszedł do pierwszej rady miejskiej wybranej we wrześniu 1919 roku i dziennikarstwem. 6 kwietnia 1919 roku ukazał się pierwszy numer Dziennika Białostockiego. Jego redaktorem naczelnym był mecenas Władysław Olszyński. Kosiński wraz z Władysławem Kolendo tworzył zespół redakcyjny. Z Dziennikiem związany był do lipca 1920 roku.
  Później, bo w 1924 roku wspólnie z Olszyńskim zaczął wydawać tygodnik Nowiny Białostockie. W pierwszym numerze pisał: „Puszczając w świat pierwszy numer Nowości Białostockich mamy przed sobą jasno wytknięty cel – niesienia twardej służby społeczeństwu naszemu, przyczynienia się dać choć w drobnej mierze do wzrostu i utrwalenia potęgi Państwa Polskiego i szczęśliwości jego obywateli”.
   Nowości były odzwierciedleniem postawy Kosińskiego – poświęcały dużo uwagi sprawom społecznym i oświacie. Relacjonowały też obiektywnie wydarzenia polityczne.
  Mimo, że ukazało się zaledwie 11 numerów pisma, to badaczka białostockiej prasy Zofia Sokół stwierdzała, że „było ono jednym z najbardziej interesujących tygodników lokalnych”.
  W 1929 roku Kosiński wraz z Kolendo rozpoczął wydawanie miesięcznika Łącznik Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich. Jednocześnie w marcu 1926 roku reaktywował praktycznie nieistniejący w Białymstoku oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i został jego prezesem. Bodaj największym sukcesem Kosińskiego –  krajoznawcy było założenie schroniska turystycznego nad Wigrami. Niespodziewanie w 1935 roku Konstanty Kosiński wyjeżdża z Białegostoku. Otrzymał propozycję kierowania gimnazjum w Prużanach. 
  Do Białegostoku wrócił w 1939 roku i ponownie został nauczycielem matematyki w Gi- mnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Po napaści Sowietów na Polskę nie zaprzestał pracy nauczycielskiej.       Jak pisała Maria Kolendo, „po wyjeździe dyrektora Stanisława Hałki w październiku 1939 roku do Warszawy, Kosiński został dyrektorem Gimnazjum i Liceum im. Króla Zygmunta Augusta”. Tam też pracował po utworzeniu przez Sowietów Pełnej Szkoły Średniej Nr 1. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w czerwcu 1941 roku w mieście rozpoczyna się intensywne organizowanie tajnego nauczania.
  Maria Kolendo wspominała, że „w pierwszych dniach sierpnia przedostał się przez zieloną granicę z Warszawy do Białegostoku dr Stanisław Hałko (…) z jego inicjatywy odbyło się tajne zebranie w mieszkaniu Konstantego Kosińskiego przy ul. Słonimskiej 31”. Omówiono wówczas podstawy organizacyjne tajnego nauczania. Od tego spotkania Kosiński był jedną z najważniejszych osób oświatowej konspiracji. Wraz z Marią Kolendo był głównym organizatorem sieci tajnych kompletów i odpowiadał za ich zaopatrzenie. Sam też nauczał na poziomie gimnazjalnym i licealnym.
  W listopadzie 1942 roku Niemcy w odwecie za rzekome zabicie volksdeutschów aresztowali 50 przedstawicieli polskiej inteligencji. Wśród nich był też Konstanty Kosiński. Po blisko dwóch miesiącach wszyscy zostali zwolnieni. Ponownie aresztowano go w kwie- tniu 1943 roku, ale i tym razem po kilku tygodniach został wypuszczony na wolność.  Po zakończeniu wojny objął stanowisko dyrektora Państwowego Gimnazjum i Liceum Męskiego nr 2 w Białymstoku.
   Po jego niespodziewanej likwidacji w 1950 roku został nauczycielem w Liceum Ogólnokształcącym nr 1 i w Liceum Mierniczym. W 1953 roku w związku z  represjami stalinowskimi przeniesiony został w stan spoczynku. Udało mu się jednak w charakterze nauczyciela kontraktowego uczyć dalej w Technikum Geodezyjnym. Gdy w 1956 roku przywrócono mu pełne prawo do wykonywania zawodu, to pozostał w Technikum nie przyjmując innych propozycji. 
  Zmarł 11 stycznia 1961 roku. Jego zasługi dla Białegostoku są wręcz fundamentalne. Postać Konstantego Kosińskiego jest symbolem 100-lecia niepodległości

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Partnerzy portalu:

Pałacowa 16. Dom rodziny Lange

Pałacowa 16. Dom rodziny Lange

 

    Przyglądając się widocznemu na zdjęciu Sołowiejczyka z 1897 r. terenowi dawnego stawu pałacowego i pracom przygotowującym ten obszar pod przyszły park miejski, moglibyśmy pominąć kilka innych interesujących szczegółów z otoczenia tego miejsca. 
   Północno-zachodnią granicę dawnego stawu wyznaczała od początku jego istnienia dzisiejsza ulica Pałacowa.
   Droga ta została ukształtowana zapewne w latach 20. lub 30. XVIII w., gdy Jan Klemens Branicki realizował pierwszą wielką akcję przebudowy i modernizacji odziedziczonego niedawno pałacu i otaczających go ogrodów. Wówczas powstały dwa dziedzińce – paradny i przedwstępny – rozdzielone murem i niską bramą, natomiast całe założenie podporządkowano głównej osi kompozycyjnej, którą podkreślono właśnie za pomocą nowej ulicy, nazwanej w XVIII w. Zamkową.
   Po niej wjeżdżali do pałacu podróżni jadący od strony Warszawy, poruszający się po dzisiejszych ulicach Mickiewicza, Świętojańskiej i Warszawskiej.  Do ulicy z obu stron przyporządkowano po siedem w miarę podobnych posesji, na których stanęły domy skarbowe z muru pruskiego, w których swoje lokale mieszkalne mieli wyżsi rangą oficjaliści i dworzanie Branickich, m.in. znany malarz Augustyn Mirys, murgrabia pałacowy Obsto- wski, rotmistrz Piramowicz, muzykant Henkiel, felczer Zychling i inni. 
  Od strony pałacu nad rzeką przerzucone zostały dwa drewniane mosty posiadające murowane balustrady z kulami na wierzchu. Most był oczywiście w kolejnych latach wielokrotnie przebudowywany i remontowany, chociaż była to często tzw. prowizorka.
  Ale w 1897 r. stał w tym miejscu już jeden, zupełnie nowy, wreszcie murowany obiekt, do architektury którego nawiązano w czasie niedawnej modernizacji węzła drogowego naprzeciw pałacowej bramy. 
W XVIII w. pod dwoma mostami znajdowały się upusty wody z wielkiego stawu pałacowego. Był on zarówno ozdobą dworu, jak i efektem spiętrzenia rzeki Białej na potrzeby młyna wodnego, który stanął tuż za dwoma mostami.
  Według opisu inwentarzowego z 1771 r., był to „młyn wielki pod pałacem o dwu kołach ze wszystkimi należyłościami, pruskim murem budowany, w którym jest młynarzem Karol Jedliński z Ewą żoną, którzy [mają] Stefana, Jakuba i Macieja synów, Elżbietę i Mariannę córki. Na boku którego po prawej stronie oparkanienie pobielane, o trzech przęsłach, wrót nie masz”.
    Budynek ten, opisywany już jako zrujnowany, stał w tym samym miejscu, w którym na zdjęciu z 1897 r. widzimy ów charakterystyczny, piętrowy i białotynkowany gmach. W 1799 r. jeden z pokoi w młynie wynajmował dr Jakub de Michelis, nadworny lekarz Izabeli Branickiej, późniejszy dyrektor Instytutu Akuszeryjnego w Białymstoku. Jeszcze na mapie z 1810 r. odnotowano istniejący wciąż młyn wzniesiony z muru pruskiego, który nadal funkcjonował jako „młyn skarbowy” w 1825 r.
  Trudno powiedzieć tak naprawdę, kiedy stary budynek został zastąpiony nowym, ale musiało to nastąpić przed 1841 r., gdy na planie części miasta z tego roku odnotowano już obiekt ceglany.     
  Biorąc pod uwagę tzw. wzornikową architekturę budynku widocznego na zdjęciu z 1897 r., został on wzniesiony jeszcze przed likwidacją Obwodu Białostockiego.
   Miał on jednak wyłącznie funkcje mieszkalne, podczas gdy młyn funkcjonował na sąsiedniej działce, w stojącym nad samą rzeką mniejszym, parterowym budynku. Teren ten dzierżawili od 1878 r. przedsiębiorcy Sulkes i Kac, ale ich młyn spłonął w 1883 r., o czym pisano w „Kraju”: „spalił się doszczętnie, w środku miasta, nad stawem leżący, drewniany młyn parowy Szulkiesa i Katza. Stosy żyta, pszenicy i gotowej już mąki tleją dziś jeszcze.
   Szkody, zrządzone przez powstały z niewiadomej dotąd przyczyny ogień, poszkodowani obliczają na 60 tys. rubli srebrem; wynagrodzenia zaś otrzymać mają od towarzystw ogniowych zaledwie 20 tys. rubli”.  Z tego powodu obiektu nie odbudowano, przez co zakoń
czyła się historia młynarstwa w tym miejscu. Oba budynki są doskonale widoczne na fotografii z serii najstarszych widoków Białegostoku z początków lat 80. XIX w. (ciekawych odsyłam do albumu „Białystok. Urok starych klisz” autorstwa Andrzeja Lechow skiego).
  Ziemia, na której znajdował się omawiany piętrowy budynek pozostawała własnością skarbową do 1852 r., gdy wraz z położonymi przy ówczesnej ul. Zamkowej (dziś ul. Kilińskiego) wyschniętymi stawami pałacowymi, została ona wydzierżawiona na okres 50 lat pruskiemu poddanemu Augustowi Lange.
   Później majątek ten przeszedł w użytkowanie syna Augusta, Eugeniusza Lange, z którym w 1873 r. przedłużono kontrakt dzierżawny. Natomiast w 1886 r. władze miasta zezwoliły Eugeniuszowi na wykupienie ziemi państwowej na własność. On i jego potomkowie pozostawali właścicielami nieruchomości do II wojny światowej. 
  W okresie międzywojennym był to adres ul. Pałacowa 16. Przed 1915 r. miał tu siedzibę zarząd Drugiego Towarzystwa Kred ytowego Miejskiego, a w okresie międzywojennym mieszkania wynajmowali m.in. dr Adam Zabłocki (gabinet rentgenowski) czy technik urzędu pocztowego Aleksander Artem iowicz, był tu także sklep „Zjednoczenia” i sklep drzew ny Mojżesza Dworec kiego. Budynek uległ zniszczeniu w czasie II wojny światowej.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Partnerzy portalu:

Tajemnice Wersalu Podlaskiego. To nie tylko pałac i ogród.

Tajemnice Wersalu Podlaskiego. To nie tylko pałac i ogród.

 

Pałac Branickich to prawdziwa perła. Sam budynek jak i ogród zachwycają chyba wszystkich. Warto jednak dodać, że to nie wszystko co ma do zaoferowania te miejsce. Budynek Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku składa się również z dwóch muzeów. Zarówno jedno jak i drugie jest niezwykle klimatyczne, a także ciekawe.

 

Pierwsze z nich to Muzeum Historii Medycyny i Farmacji. W zabytkowych wnętrzach dawnego Pałacu Branickich można poznać tajniki medycyny, proces kształtowania się przez stulecia tradycji leczniczych, poczuć zapach i atmosferę apteki z przełomu XIX i XX wieku. Można obejrzeć ekspozycję poświęconą dawnemu aptekarstwu z terenu Podlasia. Druga ekspozycja to „Kamienie milowe białostockiego szpitalnictwa”. Muzeum zajmuje pomieszczenia na parterze prawej oficyny pałacowej. Według źródeł historycznych, w XVIII i na początku XIX wieku lewa część tej oficyny pałacowej służyła celom mieszkalnym. Kwaterowano tu gości przybyłych do Branickich, oficjalistów. Po 1771 roku tj. po śmierci Jana Klemensa Branickiego, pomieszczenia te w miesiącach zimowych zamieszkiwała wdowa po hetmanie – Izabela z Poniatowskich Branicka. Prawa, niższa część oficyny, posiada cechy architektoniczne świadczące o dłuższej historii. W XVIII wieku, parter tej części oficyny służył jako stajnia. Do dziś zachowały się oryginalne, kamienne żłoby końskie, pochodzące z tego okresu.

 

fot. Muzeum Historii Medycyny i Farmacji

 

Drugie Muzeum znajduje się w piwnicach, które zostały specjalnie wyremontowane. Pomieszczenie nie przypomina tradycyjnego muzeum. Historia pokazana jest w nim w sposób nowoczesny z zastosowaniem obecnych technologii. Jest multimedialnie. Żeby wybrać się na spacer po podziemiach, trzeba najpierw zadzwonić do muzeum od numer 85 748 54 05.

Partnerzy portalu:

Ta wieś jest kwintesencją wielokulturowego Podlasia

Ta wieś jest kwintesencją wielokulturowego Podlasia

Na pewno bardzo wiele razy spotkaliście się z takim twierdzeniem, że Podlasie jest wielokulturowe. Idąc jednak przez Białystok – obecną stolicę województwa podlaskiego ta wielokulturowość nie jest specjalnie rzucająca się w oczy. I nie ma prawa, gdyż istnieje ona jedynie w świadomości i historii miasta. Czy jest jednak miejsce na Podlasiu, które jest niemalże ikoną wielokulturowości? Tak to Orla – wieś ukryta głęboko na podlaskiej ziemi.

 

Zacznijmy najpierw od definicji – czym jest ta cała wielokulturowość? Skąd się bierze jej różnorodność? Odpowiedź nie jest prosta, ale możliwa do ustalenia. Przede wszystkim gdy mówimy o tym, że Podlasie jest wielokulturowe, to mamy na myśli, że koegzystują tutaj ze sobą różne religie. Zmaterializowanie tego wyobrażenia dokonało się własnie w Orli. W tej małej wsi, głęboko ukrytej na Podlasiu jest prawdziwa mozaika różnorodności. Stoją tam kościół, cerkiew i synagoga. Swego czasu można było tam także odwiedzić szeptuchę, która według naprawdę wielu deklaracji miała cudowną moc uzdrawiania. Osobiście jej nie odwiedziliśmy, ale jednym ze znanych obrządków uzdrawiających, które wykonują szeptuchy jest palenie lnu nad głową oraz plucie, co przez kościół uznane jest za pogańskie obrządki. Orla to także miejsce, w którym znaki drogowe są pisane alfabetem łacińskim jak i cyrylicą. Dodatkowo w urzędzie gminy można załatwić sprawy po polsku oraz po białorusku. Wszystko dlatego, by bardziej zaakcentować istnienie różnych kultur w jednym miejscu.

 

 

Mała wieś na Podlasiu ma bogatą historię. Istnieje od XVI wieku. Dziś mieszka tam zdecydowana większość osób deklarujących narodowość białoruską lub ukraińską. Przed II Wojną Światową połowa mieszkańców Orli to byli Żydzi. Jeżeli ktoś jeszcze nie był w Orli, to naprawdę warto tam się wybrać, by nie tylko pospacerować ale też przede wszystkim po to by porozmawiać z ludźmi. Zobaczyć jak żyją. Może nas to do czegoś zainspiruje? Skłoni do zmiany?

Partnerzy portalu:

Na Krakowskiej ulicy biło serce dzielnicy

Na Krakowskiej ulicy biło serce dzielnicy

 

   W   poprzednich  odcinkach niniejszej rubryki wspominana była wielokrotnie ulic a Krakowska. Położenie w centrum Chanajek angażowało ją nieustannie w szemrane życie całej dzielnicy.                   Ponieważ łączyła ul. Sosnową z ul. Św. Rocha, tędy trwała pielgrzymka ludzi i pojazdów z Dworca Głównego na Rynek Sienny, i z powrotem. Z Krakowską łączyły się takie kryminogenne uliczki, jak Siedlecka, Wołkowycka, Cicha, Orlańska, Stołeczna czy Brukowa. Tamtejsza ferajna była szczególnie ruchliwa i hałaśliwa. A i sami lokatorzy dwudziestu kilku domów przy Krakowskiej także przysparzali nielichych kłopotów posterunkowym z IV komisariatu i  agentom służby śledczej.     Wytrawni włamywacze, sprytni doliniarze, permanentnie podpici awanturnicy. Nie brakowało oczywiście i natrętnych koryntianek, czyli prostytutek poszukujących i przy okazji okradających klientów. Trafiali się co prawda na Krakowskiej prawie uczciwi obywatele miasta no i padali ofiarami swoich niecnych sąsiadów.
   Na przykład taki  Efraim Orlański. Efraim Orlański był właścicielem murowanego domu pod nr 8. Można rzec kamienicznik całą gębą. Odnajmował mieszkania i ściągał z lokatorów solidny czynsz. Kiedy ktoś zalegał z opłatą, sięgał po bardzo brzydkie metody.
  Kiedy jesienią 1936 r. niejaka Jadwiga Gajewska nie chciała opuścić zadłużonego lokal, zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego, gospodarz polecił zdjąć dachówki nad jej pokoikiem, aby siąpiący deszcz zrobił eksmisję. 
     Ferajna z Krakowskiej dobrze wiedziała, kto to jest Efraim Orlański, a także jego główny sublokator Tewel Spektor. Robili oni różne lewe interesy, musieli więc liczyć  się także ze stratami. Kiedy podpadli łobuzom z ulicy, ich spekulancka łapczywość została ukarana. 
   Spektora chanajkowscy złodzieje obrobili dokładnie w lutym 1928 r. Późnym wieczorem jego drzwi od mieszkania zostały zgrabnie otwarte, zaś z szuflad i innych schowków zniknęło 3 tysiące  złotych, ponad 200 dolarów i do tego kolekcja monet staropolskich. Pan Tewel był bowiem zagorzałym numizmatykiem. 
   Z kolei na Efraima Orlańskiego spece z Krakowskiej uwzięli się jeszcze bardziej. Obok wynajmowania mieszkań w swojej czynszówce posiadał on jeszcze rozmaite handle. No i w nich za sprawą swoich mściwych sąsiadów ponosił co i rusz mniejsze lub większe straty. W 1934 r. zainwestował część swoich zysków w biżuterię. Wiadomo, czasy kryzysu, pieniądz tracił na wartości. 
   Kiedy wracał ze sklepu jubilerskiego Mełacha Zyskowicza, mieszczącego się na ul. Sienkiewicza pod 3, na rogu Krakowskiej, w sztucznym zamieszaniu, biegły kieszonkowiec wyciągnął mu z palta zakupiony pakuneczek ze złotymi precjozami. Straty były spore – 4 tysiące złotych. 
   Kiedy Efraim Orlański zainteresował się handlem rybami, także nie obyło się bez kłopotów. Zimą 1936 r. ograbiono go z dwóch skrzyń zawierających wędzone szprotki.
   W następnym roku z wozu stojącego na ul. Miodowej bezczelny potokarz świsnął mu 5 kartonów ze śledziami. Wszystkie te złodziejskie akcje musiały kosztować kamienicznika i handlarza z ul. Krakowskiej kawałek zdrowia.     
   Nie wiadomo czy przypadkiem sprawcami biedy mieszkańców z Krakowskiej 8, nie byli sąsiedzi z przeciwka, czyli spod numeru 11. Mieszkała tam liczna rodzina Azjów. Choć główny lokator Mendel Azja prowadził w latach 30. małą restauracyjkę, jego synalkowie zajmowali się mniej uczciwym procederem.
   Było ich kilku, a szczególnie wyróżniał się Abram. Zdolny młodzieniaszek kradł portfele i portmonetki w kinach i restauracjach. Był też wspólnikiem do skoków mieszkaniowych. Na robotę brał go taki tuz wśród chanajkowski klawiszników, jak Icek Goldsztajn, mieszkający po sąsiedzku pod numerem 9. Jeśli Efraim Orlański podpadł z jakiegoś powodu Abramowi Azji, to mógł spodziewać się ciągłych kłopotów.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

 

  W drugiej połowie lat 30. stara gwardia z chanajkowskiej ferajny , pamiętająca jeszcze Białystok czasów cara Mikołaja II, mocno się wyszczerbiła. Jedni szubrawcy trafili na cmentarz, inni, po licznych odsiadkach i utracie zdrowia w więzieniu przeszli na zasłużoną emeryturę, a byli i tacy, co przed wymiarem sprawiedliwości, albo dintojrą ze strony swoich kompanów, schronili się za granicą.
  Ich umiejętności próbowali zając młodzi złodzieje z dużymi ambicjami. Niektórym nawet to się powiodło. Od  1936 r. w kronikach kryminalnych białostockich gazet głośno było zwłaszcza o Abramie Kukawce z ulicy Brukowej. Skończył właśnie 16 lat, a miał już na swoim koncie ze dwie dziesiątki oczyszczonych strychów i trzy krótkie wyroki.
  Kukawka wybrał bowiem karierę pajęczarza.  Spec od strychowych kradzieży miał stałą ekipę pomagierów. Byli to Jankiel Winnik, ociężały umysłowo, ale za to silny w rękach złodziejaszek z ul. Sienkiewicza i małolat Rubin Siedlecki.
  Trójka ta grasowała po mieście długo i bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną i pościelą.   Szef Kukawka wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się szpyrekami, czyli wytrychami. Z szajką współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdy szmaciany fant.  Nawet najdłuższy fart musi się jednak złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka, i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małym Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali.
  Za jego zawartość pochodzącą ze strychu przy ul. Legionowej, Sąd Grodzki skazał Kukawkę na sześć miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.  Przed pójściem do paki Kukawce jeszcze raz powinęła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając gotówki sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne osiem  miesięcy. Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary. Wiosną 1938 r. Abram Kukawka znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżała się chrześcijańska Wielkanoc  i żydowskie święto Pe- sach. W wielu mieszkaniach trwało pranie, strychy pęczniały od suszących się na sznurach prześcieradeł i pokrowców.
  Na to  pajęczarze czekali cały rok. Triumfalny pochód Kukawki wraz z Winnikiem rozpoczął się od strychu przy ul. Zalewnej , potem złodzieje obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Nocne wizyty składali po kilka razy. Początkowo sprawców kradzieży nie udawało się wykryć. Doświadczony Kukawka starannie zacierał  ślady. W końcu agenci z Wydziału Śledczego skojarzyli spustoszenie na białostockich poddaszach z wypuszczonym na wolność pajęczarzem z Brukowej. Pod obserwację wzięli ulicę i sąsiednie zaułki. Do akcji ruszyli konfidenci.
  Szybko okazało się, że Kukawka bywał ostatnio nader często u Bejli Kleinsztein, paserki z ul. Cichej. Przeprowadzona rewizja przyniosła rezultaty. Pod łóżkiem Klein- szteinowej policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej. Madame Bejla nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkiego. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok.
  Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał 2 lata więzienia. Jego pomagier Winnik miał spędzić za kratkami 3 miesiące. Tym razem opinia psychiatry nie pomogła.

Włodzimierz Jarmolik

Partnerzy portalu:

Zimowe szaleństwa na Podlasiu. Gdzie można jechać i co robić?

Zimowe szaleństwa na Podlasiu. Gdzie można jechać i co robić?

Kiedy za oknem widać śnieg to od razu myślimy o aktywnościach z nim związanych. Czasy mamy takie, że zimą biało jest już nie zawsze. Przymrozki też już nie są tak intensywne i długotrwałe jak kiedyś. Oto nasze propozycje do spędzenia czasu na zimowych aktywnościach:

Narty i snowboard

fot. WOSiR Szelment
fot. WOSiR Szelment

 

Dla miłośników jeżdżenia na nartach lub snowboardzie mamy dobrą wiadomość. Nie trzeba wyjeżdżać zbyt daleko. Niektórzy mają takie miejsca na zimowy sport praktycznie na miejscu. W Podlaskim 3 takie miejsca.

WOSiR Szelment

Fantastyczny ośrodek na Suwalszczyźnie, który działa cały rok. Latem – wyciąg nart wodnych i plaża, zimą wyciąg narciarski i możliwość zjeżdżania różnymi trasami. Do tego baza hotelowa i restauracja z bardzo dobrym jedzeniem. Od razu należy zaznaczyć, chętnych jest tak wielu, że jeżeli chcecie nocować na miejscu, to nie planujcie wyjazdu spontanicznie tylko z wyprzedzeniem. Z dojazdem łatwo się pomylić, gdyż jest miejscowość Szelment oraz Jezioro Szelment. Wpisywanie w nawigację pokaże nam miejscowość. Dlatego należy wpisać „WOSIR SZELMENT”. Tak czy inaczej na miejsce dojedziemy kierując się z Suwałk na granicę z Litwą. Gdy miniemy Żubryn, to 2 km dalej będzie skrzyżowanie. Wtedy jedziemy w lewo i już nie powinniśmy się dalej zgubić. Gdy pogoda będzie kapryśna w Szelmencie dośnieżają stok. Oczywiści na miejscu wypożyczymy sprzęt, a także będziemy mogli skorzystać z serwisu – gdy mamy własny. Atrakcje jakie oferuje WOSiR Szelment to Narty, snowboard, snowtubing (zjeżdżanie na dmuchanych kołach), a także sauna.

Dąbrówka

Kolejnym miejscem na narciarskie i snowboardowe szaleństwa jest podsuwalska Dąbrówka nad jeziorem o takiej nazwie. Ośrodek ten znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie Wigierskiego Parku Narodowego. Latem organizowane są tam spływy kajakowe czy wyprawy rowerowe, a także regaty jazda konna, paintball i inne. Zimą zaś można zjeżdżać z 300 metrowej trasy. Stok tak jak w Szelmencie jest sztucznie dośnieżany. Jest też wyciąg o przepustowości 900 osób na godzinę. Na miejscu wypożyczymy sprzęt narciarski, snowboardowy, skorzystamy też z baru i sauny.

Rybno

Podłomżyńska miejscowość oferuje warunki do uprawiania białego szaleństwa dla całej rodziny. Tak jak w powyższych przypadkach w razie kiepskiej pogody dośnieżane jest wszystko sztucznie. Trasy narciarskie mają łączną długość 2300 metrów. Wszystkie są łatwe i sprzyjają narciarstwu rodzinnemu. Na miejscu dostępne są trzy wyciągi, wypożyczalnia sprzętu, a także instruktorzy jazdy na nartach. Nie brakuje oczywiście baru i… pięknych widoków na dolinę Narwi. Zimą jest tak jak w bajce!

Piesze wycieczki

 

Dla tych, co wolą za narty się nie brać to proponujemy zimowe wycieczki. W tym przypadku również w góry nie trzeba wyjeżdżać, gdyż Podlaskie ma własne. Co prawda mniejsze, ale na całodzienne spacery w zupełności wystarczy.

Góry Krzemienne

W Puszczy Knyszyńskiej pod Supraślem znajduje się wspaniały szlak, a w nim Góry Krzemienne. Trasa jest przede wszystkim ciekawa krajobrazowo. Szlak rozpoczyna się w Grabówce i wiedzie przez najciekawsze fragmenty Puszczy Knyszyńskiej, przez Supraśl – centrum turystyczne Puszczy Knyszyńskiej i skupisko zabytków XVII-XIX- wiecznych, a kończy się w Kopnej Górze, gdzie dodatkową atrakcją jest możliwość obejrzenia arboretum. Z uwagi na fakt, że jest on stosunkowo łatwy do przebycia (więcej trudności może sprawić jedynie pokonanie Krzemiennych Gór) mogą go przemierzać turyści zarówno zaawansowani jak i początkujący. Piękne bory w dorzeczu Supraśli oraz mocno pofałdowany teren w okolicach Krzemiennego to największe atuty tego szlaku.

Wzgórza świętojańskie

W małej, zapomnianej wsi Kołodno (gdzie kończy się droga) można wspiąć się na najwyższy szczyt w województwie podlaskim. Mówimy tutaj dokładnie o Wzgórzach Świętojańskich składających się z Góry Kopnej, Góry Św. Jana oraz Góry Św. Anny. Ta druga jest najwyższa, bo znajduje się 209 metrów n.p.m. Ostatnia góra jest 7 metrów niższa. Trafić na górę jest bardzo łatwo. Można to zrobić aż trzema drogami. Pierwsza znajduje się jeszcze w Królowym Moście, a w zasadzie na jego granicy. Idziemy szeroką drogą, a w pewnym momencie w lewo wydeptaną ścieżką zaczynamy się wspinać w górę. Druga droga znajduje się w Kołodnie i prowadzi prosto na górę Św. Anny, do mogiły Powstańców. Stamtąd już blisko do wieży widokowej. Trzecie wejście jest lepsze jako zejście – gdyż prowadzi leśną drogą do asfaltowej ulicy. Niestety jest ona kręta i idąc pod górę łatwiej się zgubić. Na pierwszy raz warto wybrać wejście w Kołodnie. Widoki z dwupiętrowej wieży są piękne przez cały rok.

Siemiatycze-Mielnik

Ostatnią propozycją jest wędrówka trasą Siemiatycze – Grabarka – Mielnik. Po drodze miniemy górzyste tereny, będziemy mogli podziwiać przepiękne widoki na Bug z góry zamkowej, klasztor przyciągający pielgrzymów z całej Polski, a także inne osobliwe miejsca jak miejscowość Końskie Góry. Cała trasa to lekko ponad 30 km – czeka nas cały dzień drogi, ale dla tych widoków warto!

Lodowiska

Należy pamiętać także o możliwości jazdy na Łyżwach. Lodowiska dostępne są w Białymstoku, Suwałkach i Łomży. Wszystkie obiekty są zadaszone i mają wypożyczalnie. Tylko korzystać! Warto pamiętać, by lepiej nie ryzykować i nie wchodzić na tafle jezior i innych zbiorników wodnych. Lód bywa zdradliwy, a wypadków i tragedii co nie miara. 

Partnerzy portalu:

To dzikie i odludne tereny. Warto tam się wybrać na spacer lub przejażdżkę

To dzikie i odludne tereny. Warto tam się wybrać na spacer lub przejażdżkę

W województwie podlaskim jest tak wiele miejsc, które warto zobaczyć, że nie sposób ich wymienić w jednym tekście. Jednakże najpopularniejsze kierunki to Puszcza Białowieska lub Puszcza Knyszyńska, Ziemia Łomżyńska oraz Suwalszczyzna. Na tej ostatniej większość jeździ spędzać czas nad Wigrami lub nad augustowskimi jeziorami. Tymczasem często pomijana jest Puszcza Augustowska, która ma również bardzo wiele miejsc, które warto zobaczyć. Jest ich dokładnie 34 i znajdują się na Szlaku Orła Białego. Cała trasa liczy 80 km więc lepiej pokonać ją rowerem lub 2-3 dni pieszo. Po drodze miniemy 1000 różnych gatunków roślin.

 

 

Cała trasa prowadzi przez tereny dzikie i odludne. Dlatego turyści powinni cały czas się trzymać znaków na drzewach (kolor biało -czerwony). Należy też uwzględnić, że w ciągu wielu godzin może zmienić się pogoda. Miejsca gdzie można będzie używać ognia i biwakować są oznaczone. Powinniśmy robić to tylko tam. Czego będzie potrzebować przechodząc Szlakiem Orła Białego? Na pewno wygodne buty jeżeli zamierzamy go zwiedzać piechotą. Do tego kurtkę, ciepły sweter, jedzenie, wodę, latarkę, zapałki, kompas lub GPS, mapę. Przyda się też lornetka, aparat fotograficzny, telefon komórkowy, a gdy będziemy jechać rowerem to też klucze i pompkę. Może się zdarzyć, że po drodze napotkamy dzikie zwierzęta. Pamiętajmy, że one atakują człowieka tylko w sytuacji zagrożenia. Dlatego krzyk, machanie rękoma, i inne próby straszenia mogą skończyć się dla nas tragicznie. Należy zachować spokój i postarać się oddalić. Absolutnie nie należy zbliżać się do młodych. 

 

Jedną z najnowszym atrakcji na szlaku jest Uroczysko Grądziki, gdzie Nadleśnictwo odbudowało bunkier-ziemiankę. Znajduje się na wydmie, wśród bagien i służyło to jako schronienie podczas wojny. Było bezpiecznym miejscem właśnie dzięki swemu położeniu. W środku są dwie prycze i „koza”, na której przyrządzić można posiłek. Ziemianka pierwotnie powstała w 1943 roku i była częścią większego kompleksu partyzanckiego. W pobliżu znajdowały się również szałasy, magazyny czy też kuchnia polowa. Jeżeli natrafimy na bunkier spacerując lub jadąc po szlaku, to nie wchodźmy do środka. Jeżeli zamkną się drzwi, to będzie można je otworzyć tylko od góry. Dlatego chętni na obejrzenie bunkra powinni najpierw zadzwonić do Nadleśnictwa w Augustowie. Szlak rozpoczyna się przy Tartaku Lipowiec.

Partnerzy portalu: