Co Podlasie ma wspólnego z Grunwaldem?

Już niedługo rocznica bitwy pod z Zakonem Krzyżackim więc po prostu nie wypada wspomnieć, o związku Podlasia z tym wielkim zdarzeniem historycznym. Z pewnością mieszkańcy naszych terenów nie raz słyszeli pytanie typu ”Którędy na Grunwald?”.

 

Trasę przemarszu przez nasze tereny ustalono wcześniej na grudniowej tajnej naradzie w Brześciu. Po niej król Jagiełło, wielki książę Witold i tatarski chan Dżalal ad-Din udali się na polowanie do Puszczy Białowieskiej. 30 – sto tysięczna armia musiała mieć w końcu co jeść. Mięso zakonserwowane solą było spławiane beczkami rzeką Narew, która w tym czasie miała nieocenione znaczenie logistyczne. Następnie Wisłą trafiało do Czerwińska, punktu koncetracji.

 

Według szacunków Podlasie przemierzało wtedy ok. 10 tys. wojskowych.  Trzeba jednak dodać, że towarzyszyła im również służba. Co ciekawe podlaskie miasta liczyły wówczas najwyżej maksymalnie 2 tys. mieszkańców. Na obszar obecnego województwa podlaskiego wojska Wielkiego Księcia Litewskiego wkroczyły w Krynkach. Następnie z Bielska, gdzie przez długi czas odpoczywały, udały się w kierunku Brańska, a następnie poruszały się wzdłuż Bugu.

Matka Boska zahamowała inwazję kamieni

Książka ”Słońce na miedzy” autorstwa Józefa Rybińskiego opisuje stare, przedwojenne Podlasie z całym bogactwem tradycyjnych obrzędów i obyczajów. Pisarz przenosi nas do wspomnień z rodzinnej miejscowości Saczkowce (powiat sokólski).

 

Publikacja przedstawia miejscowe ziemie jako niełatwą do uprawy, pełne pagórków i przede wszystkim… kamieni. Ponoć od setek lat wybierano je zarówno z głębi ziemi, jak i z jej powierzchni. Było więc to zajęcie pokoleniowe. Brukami grodzono ulice, obejścia i pola. Sterty kamieni nazywane kruszniami osiągały imponujące rozmiary. Każde użycie pługa skutkowało pojawieniem się nowych ”okazów”.

 

Podobno kamienie wyrastały jak grzyby po deszczu. Dziwne zjawisko zostało jednak przerwane. Przez okoliczne pola uciekała bowiem z Egiptu…Matka Boska. Dzieciątko niosła zawinięte we wzorzysty dywan. A że było ciemno, nie widziała dobrze drogi i skaleczyła palec o nieszczęsny kamień. Z bólu popłynęły jej zły i  zawołała: ”A żeby wy więcej już nie rośli”. Tak też się stało. Inwazja kamieni została wstrzymana, ale głęboko pod ziemią kryją się ich niezliczone ilości.

Aby ratować rodzinę poślubiła policjanta

Za Białostoczanką żydowskiego pochodzenia, Alą Zabłudowską oglądali się wszyscy na ulicy. Jej serce zdobył jednak najbrzydszy chłopak w mieście, Leon Rabinowicz. Ponoć przypominał małpę i z łatwością mógł straszyć dzieci. Miłość jednak nie pyta o wygląd. Młodych połączyło gorące uczucia. Ala była zazdrosna tylko o fortepian, który nieraz pochłaniał go godzinami.

 

Ala zawsze słuchała się rodziców. Matka chciała, aby poszła w jej ślady. Dlatego też bez sprzeciwu wyjechała do Nicei na studia stomatologiczne. Leon zdecydował się wyjechać za ukochaną. Gdy wybuchła II Wojna Światowa, Ala powróciła, ku rozpaczy rodziców, do Białegostoku. Leon został we Francji. Wkrótce wszyscy trafili do getta. Ojciec Ali, wcześniej nauczyciel, nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Rodzinie doskwierał głód. Ala zdecydowała się na desperacki krok. Postanowiła poślubić żydowskiego policjanta z getta. W ten sposób zapewniła bliskim przetrwanie.

 

Niemcy policjantów żydowskich zatrzymali dłużej w pustym getcie. Następnie Ala znalazła się w obozie w Brzezince. Zdołała tam przetrwać do końca wojny. Na wolności jednak nie potrafiła sobie poradzić bez bliskich, którzy nie nie przeżyli holocaustu.  Załamała się i zmarła z rozpaczy. Leon nigdy nie wybaczał Ali, że związała się z innym mężczyzną.

wianki, zioła

Zioła poświęcone w Boże Ciało mają magiczną moc

Zioła i inne rośliny są źródłem wielu tradycji i zwyczajów. Na podlaskiej wsi wszystkie święta religijne mają niezwykle barwną i bogatą oprawę. Dzieje się tak, ponieważ obok treści sakralnych ważną rolę odgrywa tam tradycja i ludowa obrzędowość. Nie inaczej jest podczas Święta Bożego Ciała. Święto Bożego Ciała na podlaskiej wsi to nie tylko wyraz głębokiej wiary, ale także okazja do wspólnego świętowania i pielęgnowania tradycji. To czas, kiedy społeczność zjednoczona jest w modlitwie i radości, celebrując swoją wiarę i dziedzictwo kulturowe.

Zioła jako lekarstwo

Zioła, które wykorzystywano do wianków i bukietów stosowano jako lekarstwo przeciwko wszelkim dolegliwościom. Według wierzeń uzdrawiały one ludzi, ale chroniły też bydło od zarazy, a dym ze spalonych wianków odpędzał ponoć chmury gradowe. Poświęconej macierzanki używano do okadzania krów podczas cielenia, lubczyk leczył ból gardła. Dzięki rozchodnikowi natomiast ustępowały wszystkie choroby, a gałązki leszczyny były niezawodnym środkiem od piorunów i grzmotów.

Rośliny i ich właściwości magiczne

W wierzeniach ludowych, kwiaty, wianki i gałązki zbierane z ołtarzy miały szczególne właściwości magiczne. W tych czasach wianki były wite z wielu różnych ziół i traw, co wynikało z głębokiego przekonania, że każde z ziół ma swoją własną moc, a ich połączenie wzmacniało siłę magiczną. Stare przysłowie przypominało o tej idei, mówiąc: “Każde ziele mówi: święć mnie”, co sugerowało, że każde zioło posiadało swoje własne duchowe znaczenie i wartość. W procesie wicia wianków, używano różnych roślin o znaczeniu leczniczym oraz gałązek drzew. Według wierzeń miały chronić przed niebezpieczeństwami, takimi jak pioruny.

Nadnarwiańskie tradycje

Na terenach położonych nad Narwią, starzy ludzie, szanujący dawny zwyczaj, powiadają że w wielu domach wita po dziewięć małych wianków. Każdy z nich był z innego ziela. Wianki takie kładziono pod podwaliny nowo budującego się domu, a także w stodole pod pierwszy przywieziony z pola snopek zboża. Kadzono nimi ponadto naczynia do rozczyniana mąki, tzw. dzieże. okadzano także chorych na gardło. Wierzono np., że rozchodnik i macierzanka rozpędzają chmury gradowe.

W Białymstoku chcieli okraść Napoleona

Od 1919 r. był jedną z najważniejszych postaci w mieście. Napoleon Cydzik objął wówczas stanowisko komisarza rządowego w Białymstoku. Mimo, że po wyborach jego misja dobiegła końca, działał dalej, stając się niezręcznym partnerem dla lokalnych elit.

 

Doświadczenie Napoleona Cydzika przydało się w kryzysowej sytuacji Białegostoku zimą 1920 r. Narastał bowiem konflikt polsko – żydowski, miasto posiadało też problem z zaopatrzeniem. Jako komisarz codziennie zajmował się też chociażby karaniem właścicieli nieodśnieżonych chodników czy też sprawą rynsztoków. W następnym roku objął urząd radcy wojewody. Mimo niemałej pensji żył bardzo skromnie, wynajmując pokój w jednej z kamienic.

 

W styczniu 1920 w owym mieszkaniu miała miejsce nie typowa sytuacja. Nieznani sprawcy w czasie niedzielnego obiadu zakradli się na strych zabierając… bieliznę. Domownicy o zajściu dowiedzieli się dopiero kilka godzin później. Rabusie wrócili w nocy. Jeden z nich dostrzegł w pokoju Napoleona Cydzika walizkę. Rozciął ją nożem, ale zamiast kosztowności znalazł letnie ubrania. Nie dał jednak za wygraną. Uwagę zwróciła poduszka, na której spał urzędnik. Złodziej tak nieporadnie wsunął dłoń, że obudził Cydzika. Ten chwycił rewolwer i rozpoczął pościg za rzezimieszkami. Po drodze złodziej zdołał zdobyć cenne trofeum jakim było futro urzędnika. Cydzikowi nie udało się złapać złodziei, którzy zniknęli w ciemnych ulicach miasta.

 

W stan spoczynku Napoleon Cydzik przeszedł w 1925 r. Radca został pożegnany huczną imprezą, którą zwieńczyła wspólna fotografia. Niedługo potem przeniósł się do Warszawy gdzie zmarł w 1946 r.

W Białymstoku chcieli wprowadzić podatek od leniwych kotów.

Problem ze szczurami miał w okresie przedwojennym ogólnopolski charakter. Nie ominął więc Białegostoku, w którym to przez osiedla Skorupy czy Piaski płynęły ścieki wabiące gryzonie. Duża ilość niedomkniętych składzików i śmietników nie ułatwiała sprawy.

 

25 października 1936 r. na ulicach miastach pojawiły się tabliczki z informacją o walce z gryzoniami. Mieszkańców wzywano do podjęcia konkretnych działań. Posesje należało dokładnie posprzątać i w strategicznych miejscach umieścić odpowiednią trutkę.

 

Koncesję trutki ”Ratopaxu” otrzymał  Związek Inwalidów Wojennych. Wyznaczono w sumie 5 punktów dystrybucyjnych. Obwieszczenie magistratu mówiło o skordynowanych działaniach. Każdy miał 12 listopada zastosować trutkę i dosypywać ją przez 3 dni. Opornym groziły kary finansowe.

 

Białostoczanie oburzyli się pomysłem ratusza. Mieli bowiem w pamięci poprzednią deratyzację. Wydali bowiem łącznie 17 tys zł. na preparat, który w całym mieście zabił zaledwie 110 szczurów i…9 myszy. Koszty zakupu Ratopaxu ni jak miały się do skuteczności. Wkrótce więc wprowadzono do sprzedaży inne tańsze specyfiki.

 

Rada Miejska prześcigała się w absurdalnych pomysłach na naprawę sytuacji. Padła nawet propozycja podatku dla leniwych kotów, które to nie specjalnie kwapiły się do walki z gryzoniami. To jeszcze jednak nic. Polowanie na szczury zaproponowano bezrobotnym. 20 gr za jednego gryzonia. Tak cenne było trofeum. Ostatecznie deratyzacja z 1936 r. zakończyła się klapą. Co prawda kilka szczurów udało się pozbyć, ale pękły ze śmiechu.

Białostoczanie tracili całą pensję w kilka sekund

Międzywojenny Białystok pełen był ulicznych oszustów. Głównie na rynku siennym i rybnym jak grzyby po deszczu powstawały przenośne stanowiska do gry w trzy karty czy kości. Był to proceder zorganizowany. Zaangażowano naganiaczy, podstawionych wygranych czy osoby ostrzegające przed policją.

 

Gdy nadchodził dzień wypłaty setki Białostoczan szukało swego szczęścia w podejrzanych grach. Wizja pomnożenia pieniędzy zakłócała zdrowy rozsądek. Niestety dla nich większość pensji szła na straty. Pierwsze rzuty zwykle były  z happy endem. Kolejne to już równia pochyła. Nie pomagały żadne krzyki i płacze. Gdy te były zbyt głośne, policja zamykała takich delikwentów za zakłócanie porządku publicznego. Tak też było z nijakim Joselem Zakinem, który stracił niemal roczny utarg ze swej prywatnej fabryki.

 

Szulerom najczęściej udawało się uciec przed przybyciem stróżów prawa. Gdy jednak nie, zawsze przy składaniu wyjaśnień używali tego samego argumentu. Otóż mieli oni ponoć zezwolenie na prowadzenie takich loterii. Nigdy jednak nie udawało się ustalić kto z magistratu owe zezwolenia wydał.

Czy turyści kiedykolwiek wejdą do tuneli?

W kwietniu 2011 r. w Białymstoku odkryto nieznane wejście do podziemnego tunelu na przebudowywanej ulicy Kilińskiego. Do tej pory historycy znali tylko wejście do tego kanału zlokalizowane przy Muzeum Wojska. Tak wynikało z opracowań pochodzących z końca XVIII w.

 

Istniały podejrzenia, że był on zbudowany z rozkazu hetmana J. K. Branickiego. Jednak wyniki badań cegieł rozwiały wątpliwości. Najstarsze fragmenty muru wzniesiono z cegły wypalonej około 1815 roku. Tunel wznieśli więc Prusacy. Początkowo tunelem interesował się ratusz. W głowach urzędników znalazła się myśl na udostępnienie go dla mieszkańców i turystów. Wcześniej jednak trzeba było tunel zabezpieczyć i odnowić. Na takie działania zabrakło jednak funduszy. Zagospodarowanie wiązało by się też z wielkimi technicznymi problemami.

 

Z dawnych map wynika, że podziemnych tuneli jest w Białymstoku mnóstwo. Te biegnące pod ul. Lipową są używane do dnia dzisiejszego.

Nie chciały iść do pracy. Zgłosiły się do aresztu.

W 1889 r. Fajwel Janowski uruchomił w Białymstoku fabrykę tytoniu. Produkowano tam takie znane marki papierosów jak ”Dukat” czy ”Nr.30”. Z maszyn wychodziły również cygara oraz tabaka. Właściciel nie był szczególnie lubiany przez mieszkańców. Wszystko przez złe traktowanie pracowników.

 

W fabryce działały głównie kobiety. Nie dość że ich pensje były bardzo małe to musiały płacić karę za zepsucie jednego papierosa. Ta osiągała monstrualne rozmiary. Za jej równowartość można było wytworzyć ponad tysiąc sztuk towaru.

 

W 1896 roku, protestując przeciw złym warunkom pracy oraz słabym zarobkom, pracownice fabryki zainicjowały nietypową akcję strajkową. Dobrowolnie zgłosiły się do policyjnego aresztu, aby zostać usprawiedliwionymi z niestawienia się do pracy. Janowski nie miał wyboru i musiał pójść na ustępstwa. Pod jego rządami firma prowadziła swą działalność w 1924 roku. Następnie została upaństwowiona.

Ofiary epidemii chowano obok Jaćwingów

Jatwieź mała to miejscowość oddalona od Białegostoku o około 50 km. Już sama jej nazwa wskazywałyby na to, że posiada związek z plemieniem Jaćwingów. Obszar między północnym skrajem Puszczy Knyszyńskiej a Biebrzą stanowiły swoiste pogranicze kultur i religii. Od wczesnego średniowiecza ścierały się tu wpływy bałtyckie, mazowieckie i ruskie. 

 

Grodzisko na tym terenie zostało założone przez ocalałych z krwawej bitwy pod Wasilkowem. W 1281 roku Leszek Czarny miał w okolicy rozgromić Jaćwingów powracających z wyprawy łupieżczej do Małopolski. Nieopodal wsi z sosnowym zagajniku można odnaleźć ślady dawnego cmentarzyska uchodźców. Nie prowadzą jednak do niego żadne drogowskazy. Trzeba dokładnie znać teren by dotrzeć na miejsce. Licznie głazy narzutowe formują w miarę regularny krąg, oznaczając miejsce pochówku. 

 

Las przez miejscowych nazywany jest Budką. Ma to związek z epidemią dżumy w nieokreślonej przeszłości. Na obrzeżach zagajnika wzniesiono drewnianą chatkę, która to służyła do izolacji śmiertelnie chorych. Ich ciała były grzebane przez kolejnych zarażonych, którzy zajmowali ich miejsce w ”poczekalni śmierci”. Prawdopodobnie pochówki miały miejsce na cmentarzysku Jaćwingów.

Zdemolowali kino i spalili taśmę z filmem

Białystok. Ulica Sienkiewicza 22. Obecnie mieści się tam m.in. apteka i księgarnia. Przed wybuchem II Wojny Światowej działało tam największe kino w mieście. Apollo – gdyż tak się nazywało – zostało założone przez rodzinę Wajnsztejnów. Mogło pomieścić maksymalnie 800 widzów i przeprowadzało projekcje filmowych nowości. Nie było więc tam odświeżanych kotletów.

 

W 1926 roku wyświetlono filmu Ben Hur. Nie spodobał się on lwowskiemu rabinatowi, uznając dzieło za antysemickie. Również lokalna prasa żydowska skrytykowała właścicieli kina. Informacje rozpowszechnił się na całą Polskę. Temat podchwycił również sam londyński ”Times”.

 

W artykule na ten temat opisano rzekomy protest przeciwko projekcji filmu, który przerodził się w żywiołową demonstrację. Ta miała się skończyć zdemolowaniem kina, pobiciem jego właściciela, a także  spaleniem taśmy z problematycznym filmem na…stosie. Prasa argentyńska z kolei napisała, że z powodu zajść wprowadzono w mieście stan wyjątkowy.

 

Na następny skandal nie trzeba było wcale długo czekać. Miały one związek z nocnymi seansami dla fanów kina erotycznego. Po północy wyświetlono chociażby film ”Jak powstaje człowiek”.  Na reakcję władz miasta nie trzeba było długo czekać i wkrótce wprowadzono bezwzględny zakaz projekcji.

 

 

W teatrze walczyli bokserzy

Białostocki Teatr Palace powstały w 1912 roku, gościł nie tylko aktorów. Plakat reklamowy obiektu mieszczącego się za Pałacykiem Gościnnym, głosił, iż stanowi salę do wynajęcia na 900 osób. Odbywały się w nim więc bale i maskarady. Nie znaczy to jednak, że życie kulturalne z prawdziwego zdarzenie zeszło na dalszy plan. Wręcz przeciwnie. Występowały w niej warszawskie zespoły Operetki Żydowskiej i Teatru Żydowskiego. W 1913 roku odbył się w nim pierwszy w Białymstoku seans filmowy. Wyświetlono włoską ekranizację ”Quo Vadis”.

 

W teatrze grano wiele sztuk w języku jidysz. Nieraz przyjeżdżały tam znane postacie ze świata literatury. jak chociażby Julian Tuwim. Ciekawostką jest to, że na jego wieczorze autorskim pojawiła się garstka 30 osób. Sala więc świeciła pustkami. Nie chodzi tu wcale o brak zainteresowania mistrzem pióra, ale o warunki, jakie panowały w teatrze. Chłód, brak komfortu – to wszystko zniechęcało widzów to odwiedzin.

 

Pod koniec lat 30-tych, w Białymstoku otwarto nowy gmach Teatru Miejskiego, przez co teatr na ulicy Kilińskiego stracił na znaczeniu. Pod koniec istnienia Teatr Palace pełnił  funkcję areny sportowej. Na deskach montowano ring, dzięki czemu można było rozgrywać walki bokserskie. Relację na żywo przeprowadzała lokalna prasa. 

 

5 września 1939 roku otwarto w „Palace” Dom Żołnierza Polskiego, prowadzony przez Polski Biały Krzyż. W 1941 roku Niemcy w opuszczonym budynku zorganizowali magazyn książek. Trafiły do niego księgozbiory Biblioteki Miejskiej, Biblioteki im. Szalem Alejchema i bibliotek szkolnych.

 

Jak w powojennym Białymstoku walczono z pijaństwem?

Socjalizm miał dawać ludziom szczęście i dobrobyt. Zamiast jednak radować się z cudownej sytuacji kraju, szukano pocieszanie w alkoholu. Tak też było w Białymstoku. Pijackie wybryki w latach 50. były tak liczne, że władze postanowiły działać na szeroką skalę.

 

Z nadużywającym procentów walczono na różne sposoby. Przy kinie Pokój na ul. Lipowej powstała specjalna galeria z podobiznami jego mości, którzy zakłócali porządek. Przechodnie traktowali to jednak jako atrakcję. W gazetach podawano z kolei dane osobowe, w tym miejsce zamieszkania miłośników mocniejszych trunków. Informowano również o ich popisach zakłady pracy. 

 

Ciekawą formę ograniczenia spożycia zastosował jeden z białostockich barów, nazywany ”wykańczalnią”. Kupno każdego kieliszka wódki, obligowało do zamówienia dania gorącego. Stali klienci lokalu nie kryli zdziwienia. Aby zaspokoić pragnienie spożywali więc wino w ilościach hurtowych. Tak więc eksperyment zakończył się niepowodzeniem.

 

Nastał rok 1956. W całym kraju uruchomiono izby wytrzeźwień. W Białymstoku powstała ona na ulicy Warszawskiej, a w skład jej personelu wchodził milicjant, sprzątaczka i trzech felczerów. Koszt samemu noclegu wynosił 90 zł. To jednak nie wszystko. Sam dowóz na miejsce wymagał uiszczenia 15 zł. Inne usługi, jak mycie, strzyżenie czy prasowanie ubrań również uszczuplały portfel. Co jednak gdy zataczający się delikwent nie miał gotówki? Dawano mu wówczas 7 dni na uregulowanie długu.

 

Już pierwszego dnia funkcjonowania ”hotel dla pijaków” odwiedziło ponad dwudziestu gości. Duże zainteresowanie ofertą sprawiło, że władze placówki postanowiły zwiększyć ilość łóżek. Niektórzy przychodzili tam dobrowolnie, szukając spokoju od problemów życia codziennego. Jako, że wizyta w izbie trwała 8 h, mieli sporo czasu na przemyślenia.

 

Poznaj tajemnice Kościoła Farnego

Czy to najważniejszy historyczny obiekt w Białymstoku? Wiele przemawia na jego korzyść. Kościół Farny to bowiem najstarszy murowany budynek w stolicy Podlasia. Jako jeden z nielicznych zachował oryginalne wyposażenie. Mimo że wygląda na dobudówkę, wcale nią nie jest. Gotowi na poznanie jego historii?

 

Fundatorem kościoła był marszałek Wielkiego Księstwa Litewskiego Piotr Wesołowski. Pracę nad świątynią rozpoczęto w 1612 r. Wyposażenie zostało ufundowane zaś  przez kolejnego właściciela miasta Jana Klemensa Branickiego. To on uczynił z kościoła rodowe mauzoleum. Pochował tam serca swego ojca i babki. A taki sam los zadbała żona, po śmierci hetmana.

 

Pod koniec XIX w. okazało się, że świątynia jest za mała by pomieścić wiernych. Władze carskie jednak zabraniały budowania kościołów. Dziekan parafii Wilhelm Szwarc wykorzystał kruczek i uzyskał zgodę na rozbudową istniejącej świątyni. Zamówiono został więc projekt dobudówki. Ta rozrosła się do wielkich rozmiarów, przewyższając wielokrotnie pierwotną świątynię.

 

Kilkadzieścia lat temu była to prawdziwa sensacja archeologiczna. We wnętrzu kościoła parafialnego Wniebowzięcia Maryi Panny odnaleziono zamurowane wejście. Gdy udało dostać się na drugą stronę, badacze nie mogli uwierzyć własnym oczom. Leżały tam trumny. W sumie było ich ponad 20. Jedna z nich była bogata zdobiona. Na wieku widniał zaś pozłacany herb rodziny Poniatowskich, a także łacińska inskrypcja.

 

Okazało się, że spoczywa tam bratanica ostatniego króla Polski. Zmarła Katarzyna Poniatowska była ubrana w jasną koszulę i białe rękawiczki. Zachował się nawet wianek z uschłych kwiatów. Uwagę przyciągały też tekstylne buty. Krypty szukano przez lata. Mimo licznych zapisków w księgach parafialnych badacze mieli nie mały orzech do zgryzienia.  Do tej pory nie udało się ustalić tożsamości większości osób pochowanych w krypcie. Przypuszcza się, że spoczywa tam choćby ojciec fundatora kościoła.

 

W grobowcach jest m.in. pochowany pierwszy metropolita białostocki abp Edward Kisiel, biskup diecezji mińsko-mohylewskiej Edward Ropp, ale także jest tam trumna żon Izabeli Branickiej. Krypty są niedostępne na co dzień. Bardzo rzadko można je oglądać. Ostatnie takie okazje były w lutym i czerwcu 2010 roku, gdy białostoccy przewodnicy organizowali wejścia do krypt z okazji międzynarodowego dnia przewodnika turystyki oraz w ramach akcji “Lato z zabytkami”

 

W kościele farnym miały miejsce premiery znanych polskich pieśni religijnych – jak ”Bóg się rodzi”. Świątynia zachowuje związki z muzyką do dnia obecnego. Organizowane są bowiem corocznie w czerwcu niedzielne koncerty organowe pod nazwą “Muzyka w Starym Kościele”.

 

 

 

Mistrz szachów z Podlasia. Poznajcie Akibę Rubinsteina.

Akiba Rubinstein urodził się w miejscowości Stawiski w powiecie kolneńskim. Po śmierci rodziców trafił pod opiekę dziadków.  Być może to właśnie oni zarazili pasją swego wnuczka. Akiba nauczył się grać w szachy w wieku 14 lat. W opanowaniu gry do perfekcji pomógł mu podręcznik autorstwa Josepha Sossnitza.

 

Szachy tak bardzo pochłonęły życie Akiby, że porzucił on studia talmudyczne, jakie rozpoczął w Białymstoku. Ćwiczenia zajmowały mu nawet 8 godzin dziennie przez 300 dni w roku. Istne szaleństwo. Pierwszy pojedynek stoczył w 1901 r. ze znamy w środowisku szachowym G. Bartoszkiewiczem. Utytułowany gracz musiał uznać wyższość dużo młodszego kolegi.

Wkrótce po pojedynku Ariba udał się do Łodzi, który nazywany był polską stolicą szachów. Tam też rozgrywano mistrzostwa. Pod opiekę wziął go Henryk Selwe – prawdziwa legenda gry. Ariba po trzech latach przerósł mistrza. Zdobycie pierwszego miejsca na Kongresie Niemieckiego Związku Szachowego otworzyły mu drzwi do dalszej kariery. W 1912 wygrał pięć kolejnych turniejów, w których uczestniczyła sama śmietanka gry.

 

Po zakończeniu I Wojny Światowej Ariba osiadł w Niemczech, a następnie udał się do Belgii. Nadal jednak reprezentował Polskę. Tak też było na licznych olimpiadach szachowych, z których wspólnie z kolegami przywoził medale. W czasie II wojny światowej Akiba Rubinstein przebywał w Belgii. Ukrywał się w szpitalu w Brukseli. Zmarł w Antwerpii 14 marca 1961 r. 

Jak marszałek złowił szczupaka?

Józef Piłsudski odwiedził augustowskich kawalerzystów w 1935 r. Zaproponowano mu oczywiście jedną z głównych atrakcji miasta – rejs statkiem po jeziorze Necko. Rejs jednak sam w sobie mógł dla marszałka wydać się mało ciekawy. Postanowiono więc nieco go uatrakcyjnić. Piłsudskiemu wręczono bambusową wędkę z przyczepioną płotką. Owa ryba miała pełnić rolę wabika na drapieżnego szczupaka.

 

Ten jednak nie pojawił się przez dłuższy czas. Zniecierpliwiony marszałek postanowił pójść na papierosa. Wówczas to postanowiono nieco pomóc szczęściu. Jeden z członków załogi wyjął z beczki szczupaka, wbij w niego haczyk, po czym wypuścił do jeziora. Piłsudski powróciwszy z dymka musiał tylko dopełnić formalności. Nieświadomy oszustwa cieszył się ze zdobyczy.

W Zabłudowie powstała pierwsza drukarnia w regionie

Początki Zabłudowa jako miasta związane są ściśle z osobą Grzegorza Chodkiewicza, wielkiego hetmana litewskiego. Przywilej lokacyjny uzyskał on od króla Zygmunta Augusta. W 1563 r. Grzegorz Chodkiewicz ufundował kościół parafialny, cerkiew a przy niej szpital. Dla hetmana było to jednak za mało.

 

W pobliżu, w Supraślu, istniał największy na zachodnich rubieżach prawosławia ośrodek intelektualny. Dlatego też postanowił stworzyć pierwszą w regionie drukarnię. Do jej obsługi sprowadził fachowców z Moskwy. Iwan Moskwicin i Piotr  Mścisławiec mieli za sobą wydane takie pozycje jak ”Apostoł” czy ”Czasosława”. 8 lipca 1568 roku w drukarni zabłudowskiej rozpoczęto pracę nad inauguracyjnym dziełem. Ukończono je wiosną następnego roku.

 

Na pierwszej karcie znajdował się tytuł: Księga zwana Ewangelią Pouczającą. Drukarnia  miała więc służyć podniesieniu poziomu intelektualnego i rangi społeczności prawosławnej. Wydana księgą osiągnęła dużą popularność i była przepisywaną ręcznie przez prawosławnych Słowian i Greków. Jej liczne rękopisy krążyły po ziemiach słowiańskich przez wiele lat.

Działalność drukarni nie trwała zbyt długo. Zakończyła swój żywot w marcu 1970 r. Wpływ zdobnictwa graficznego i ornamentacyjnego Fiodorowa i Mścisławca można zauważyć jeszcze w XVIII wieku i to nie tylko w wydaniach cyrylickich, ale również w wielu księgach drukowanych czcionką łacińską. Do dziś na świecie zachowało się około pięćdziesięciu egzemplarzy ewangelii zabłudowskiej. 

 

żubrówka

Żubrówka. Daje siłę i jest afrodyzjakiem.

Żubrówka, już od XIV wieku, stanowi nieodłączny element polskiej tradycji, znana ze swojego wyjątkowego dodatku – źdźbła trawy z białowieskich puszczańskich polan, które nadają jej charakterystyczny smak i aromat. Pomimo że początkowo dodawano ją jedynie dla poprawy smaku, szybko zyskała reputację bardziej mistyczną.

Żubrówka: śladami produkcji

Historia żubrówki, odwołująca się do wiedzy ludowej i tradycji, wpisuje się w kulturowe dziedzictwo Polski. Już od stuleci wytwarzana jest według sprawdzonych przepisów, które przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Względy kulturowe, jak również praktyczne, skłaniały do poszukiwania i wykorzystywania traw leśnych jako dodatku do gorzałki. Trawa rosnąca na białowieskich polanach, uważana za symbol siły i zdrowia. Idealnie wpisywała się w ówczesne przekonania dotyczące korzyści zdrowotnych płynących z natury. Dla polskiej szlachty, która w XIV wieku wzbogacała gorzałkę trawą, było to nie tylko kwestia poprawy smaku trunku, ale również poszukiwania dodatkowych, niezwykłych właściwości.

Tradycja w nowoczesnym świecie

Równolegle z rosnącym zainteresowaniem społecznym, trawa żubrowa zaczęła odgrywać coraz większą rolę w świadomości kulturowej. Stała się symbolem związku z przyrodą, dziedzictwem narodowym i tradycją. Jej obecność w butelkach żubrówki nie tylko wpływała na smak trunku, ale również na jego tożsamość kulturową. Bez trawy, żubrówka byłaby jedynie zwykłą wódką, pozbawioną swojego charakterystycznego smaku i znaczenia. Mimo że technologie produkcji mogły ulec zmianie, to duch tradycji i związku z naturą pozostały nienaruszone.

Współczesna produkcja żubrówki

Współczesna produkcja żubrówki, choć oparta na zaawansowanych technologiach, nadal respektuje tradycyjne wartości i zachowuje autentyczny charakter trunku. Każdy proces, począwszy od zbioru trawy, przez wytwarzanie wódki, aż po butelkowanie, odbywa się z najwyższą dbałością o jakość i autentyczność. Dzięki temu każdy kieliszek żubrówki jest nie tylko smakiem puszczy, ale także sentymentalną podróżą przez historię i kulturę Polski.  Jej historia, sięgająca XIV wieku, przenika się z historią polskiej szlachty, zbieraczy trawy i nowoczesnych producentów. To historia pełna pasji, wiedzy i poświęcenia, która odzwierciedla wartości kulturowe i ekologiczne, będąc zarazem ważnym elementem dziedzictwa narodowego Polski.

W Białymstoku istniała skocznia narciarska

Czy Białystok to dobre miejsce na uprawianie sportów zimowych? Choć sama nazwa może sugerować coś innego, obecnie w stolicy Podlasia narciarze nie mają wielkiego pola manewru. W latach 40. było troszkę inaczej. Na ulicy Kawaleryskiej, w miejscu gdzie stoi bazar zbudowano nawet… skocznię.

Choć nie było ona wielkich rozmiarów, umożliwiała rozegranie imprezy o randze mistrzowskiej. Stalową konstrukcję przykryto deskami i gotowe – można było latać w przestworzach. Z tym, że latanie to za dużo powiedziane. Najlepsi Białostoczanie osiągali wyniku kilkunastometrowe. Bez profesjonalnego treningu to i tak niezły rezultat. Nic nie wiadomo o ewentualnych ofiarach skoczni. Należy więc uznać, że każdy śmiałek miał miękkie lądowanie.

Skocznię rozebrano przed dożynkami centralnymi, które odbyły się w mieście w 1973 r. Obok niej powstała wystawa rolnicza. Kto wie, może gdyby nie PRL, doczekalibyśmy się w Białymstoku ”mamuta”. 

5 najciekawszych produkcji promujących Podlasie

1.  W 2010 r. produkcja ta zdobyła nagrodę grand prix podczas II Edycji Festiwalu Filmów Promocyjnych Miast i Regionów organizowanego w Gdyni. Pokonała ponad 40-u konkurentów. Film powstawał przez 4 miesiące, a jego realizacja kosztowała 45 tys. zł. Kadry przyrodnicze przeplatają się akcentami kulturowymi, co przy odpowiedniej oprawie dźwiękowej tworzy całkiem niezły efekt.

 

2. Klip ten wzbudził wiele kontrowersji, gdyż emanuje nagością. Podobnie jak pierwsze propozycja, powstał z inicjatywy Urzędu Marszałkowskiego. Tym razem skupiono się na konkretnym regionie, mianowicie Puszczy Augustowskiej. Postawiono też na twarze znanych sportowców – kajakarza Marka Twardowskiego i kolarza Pawła Skowrońskiego. Panowie ścigają się na jeziorze Krzywym, napotykając na swej drodze urokliwe dziewczyny i bezwstydnych facetów. Kto wyszedł zwycięsko z wyścigu? 

3. Gdy poniższa produkcja trafiła do szerokiej publiczności, ruszyła lawina negatywnych komentarzy. Wiele osób twierdzi do tej pory, że spot bardziej pasuje do reklamy piwa niż do promocji regionu. Ujęcia plenerowe kręcono m.in. na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, Biebrzańskiego Parku Narodowego i w Puszczy Knyszyńskiej. Akcja rozgrywa się w prawdziwej saunie parowej zlokalizowanej we wsi Waliłki, zamieszkanej przez staroobrzędowców. O co ten hałas? Nagi mężczyzna zostaje nie jako ”opętany Podlasiem”. Zamienia się w pixelowatego konia, żubra i bobra. Stąd też tytuł spotu – Natura przejawia się różnie.

4. Prace nad tym filmem trwały przez 3 lata. Cząstka Podlasia to czterdziestominutowy film dokumentalny, który przerósł wszelkie oczekiwania twórców.  Bilety na pokazy rozchodziły się błyskawicznie. W samym Białymstoku grany był przez 2 miesiące. Film doskonale łączy obraz z muzyką symfoniczną. Mistyka przeplata się zaś z rzeczywistością. Produkcja miała wzbudzać głębsze refleksje i tak też się stało. Po prostu wow! Miejsca, które znamy, od tej pory staną się czymś więcej.

5. Go – Podlasie ukazuje wszelkie możliwe sposoby aktywnego spędzania czasu. Dzięki odpowiedniemu montażowi mamy wiec do czynienia z prawdziwą przejażdżką po wschodnich terenach. W produkcji nie brali udział profesjonalni aktorzy. To sprawiło, że wszystkie sceny są niezwykle autentyczne. Zobaczymy w nich ludzi pełni pasji, którzy przemierzają podlaskie szlaki w poszukiwaniu dużej dawki emocji. Materiał powstał na terenie Puszczy Knyszyńskiej, Suwalszczyzny i Doliny Biebrzy, tylko i wyłącznie ze środków własnych twórców. 

 

Korniki mnożą się na potęgę w Puszczy

Kwiecień i maj to ulubione miesiące kornika. Przypada bowiem wówczas okres jego rui. Jej początek uzależniony jest od pogody. Owad rozmnaża się powyżej temperatury 14 stopni. Jako że jeszcze na początku maja mieliśmy przymrozki, ruja musiała być odłożona w czasie. 

 

W ciągu tylko trzech ostatnich dni leśnicy odłowili ponad 164 litry korników. Przekłada się to na ponad 6, 5 mln owadów. Warto wspomnieć, że w całym poprzednim roku do pułapek trafiło 205 litrów korników. Wnioski nasuwają się same. Populacja kornika zwiększa się. Należy więc szybko usuwać drzewa opanowane przez owady. Inaczej pozostałe rośliny będą w wielkim zagrożeniu.

 

Jak leśnicy przechwytują korniki? Do tego celu używają pułapek z feromonami. Nasączona nimi płytka działa jak magnes. Jednak zwabienie owadów do pułapki nie rozwiąże problemu. Wiele z nich zimuje w ściółce i pod korą drzew. Dlatego też pułapki służą bardziej do obserwacji niż to bezpośredniej walki ze szkodnikiem.

5 ciekawostek o Brańsku, o których mogłeś nie słyszeć

Brańsk to niespełna czterotysięczne miasteczko, oddalone od Bielska Podlaskiego o 24 km. Posiada niezwykłą bogatą historię, której niejedna większa miejscowość może pozazdrościć.

 

1.  Z Brańska pochodzi najstarszy pochówek szkieletowy w tej części Polski. Na tereny obecnego miasta człowiek zawędrował 10 tys lat temu. Osadnictwo istniało przez cały okres starożytności. Do tej pory w Brańsku i jego okolicach odkryto kilkadziesiąt stanowisk archeologicznych. Na kilku z nich prowadzone były krótkotrwałe prace badawcze. W samym regionie nie przeprowadzono jednak do tej pory kompleksowych badań wykopaliskowych.

 

2. W 1264 pod Brańskiem rozegrała się wielka bitwa między Jaćwingami a wojskami księcia sandomierskiego Bolesława Wstydliwego. Trwała ona kilkanaście godzin. W jej wyniku zginął wódz Jaćwingów nazywany Komatem. Został on przebity sztyletem. Tym samym zakończyły się czasy łupieżczych wypraw tego plemienia. Na przylegającym do miasta wzgórzu prawdopodobnie pochowano Komata, a od jego imienia nazwano uroczysko. Miejsce to upamiętnia polny głaz i tablica informacyjna.

 

 

3. W 1526 r. ustanowiono dosyć nietypowy rekord. W ciągu kilkunastu minut, miejski kat o pieszczotliwym imieniu Michałko, ściął 26 głów. Taki los spotkał szlachciców, którzy lubili rabować i pozbawiać czci kobiety. Gdy pierwsze głowy zaczęły spadać, na horyzoncie pojawił się królewski wysłannik z listem ułaskawiającym.  W słońcu lśniły czerwone pieczęcie, na miejscu egzekucji zaś krew. Sędzia, mając świadomość, że jeździec niesie dla niego niekorzystne wieści, przybliżył się do kata i szepnął mu do ucha ”Śpiesz się Michałku”. Ten wziął sobie słowa do serca. Wieść o zręczności kata szybko obiegła kraj. Powstało nawet powiedzenie: ”A bodaj Cię kat brański oprawił”

 

 

4. W Brańsku doszło do jedynego na Podlasiu wystąpienia dekabrystów. Kim właściwie oni byli? Pod tą nazwą kryją się rosyjscy rewolucjoniści szlacheccy, w większości młodzi oficerowie, którzy dążyli do zniesienia jedynowładztwa cara i oparcia władzy w Rosji o zasady konstytucyjne. Pierwsze wystąpienie rewolucjonistów miało miejsce w grudniu 1825 r.  W Brańsku do zrywu dekabrystów doszło w styczniu.  Oficerowie i żołnierze stacjonującego tutaj batalionu saperów Samodzielnego Korpusu Litewskiego, odmówili złożenia przysięgi na wierność carowi Mikołajowi I. Bunt stłumiono, a przywódców, po złagodzeniu wyroków śmierci, zesłano na Syberię

 

5. To właśnie w Brańsku posłem na sejm walny został wybrany późniejszy król Polski, Stanisław August Poniatowski. Miasto przez wieki stanowiło istotny ośrodek administracyjny. Dzięki temu na przestrzeni dziejów gościło wielu monarchów – Władysława Jagiełłę, Kazimierz Jagiellończyka, Zygmunta I Starego z królową Boną. Ta ostatnia ufundowała szpital i przytułek dla ubogich.

 

Bestia z Puszczy atakowała w dzień i w nocy

Puszcza Białowieska od wieków pełna była dzikiej zwierzyny. Na polowania zjeżdżali ważne osobistości – królowie, carowie i inni. Jedną z najbardziej cennych zdobyczy był niedźwiedź. Mięso, sadło, cenna skóra, ale przede wszystkim satysfakcja z powalenia zwierza zachęcała do łowów.

 

Każde polowanie obarczone było wielkim ryzykiem. Bestia może być nieobliczalna, a że zwierzę nie dba o to czy atakuje króla czy zwykłego wieśniaka, to i monarchom nie raz mocno się obrywało. Tak też było z Augustem II, który tylko dzięki swej zwinności wyszedł cało z opresji.  W 1791 roku, polujący w Puszczy ks. Józef Poniatowski w pewnym momencie został zaatakowany przez rozjuszoną niedźwiedzicę. Z opresji wybawił myśliwego strażnik Marcin Hołota. W nagrodę otrzymał on 100 złotych dukatów. Odwaga się opłaciła.

 

 

Populacja niedźwiedzi zaczęła maleć pod koniec XVIII. Miało to związek z ochroną innej zwierzyny leśnej. Podjęto decyzję o odstrzale. Trwał on niemal ćwierć wieku. Urzędnicy wpłacając do kasy rządowej niewielką kwotę mogli bez problemu polować na każdego drapieżnika. Zwykli kłusownicy też dorzucili swoje cztery grosze. Musiało minąć wiele lat nim populacja mogła się odrodzić. Nie stało by się tak gdyby nie rosyjski rząd, który zakazał posiadania broni na terenie lasów.

 

W Puszczy nieraz dochodziło do starcia tytanów. Żubry nie znoszą gdy ktoś wchodzi na ich terytorium. Dlatego też walki z niedźwiedziami odnotowywano bardzo często. Być może, gdyby niedźwiedzie przetrwały, to one nosiłyby miano Króla Puszczy. Zdecydowana większość pojedynków to bowiem ich zwycięstwo. W 1846 jeden z nich w ciągu jednego dnia powalił ponad pięć żubrów. Każda walka pustoszyła okolicę. Połamane gałęzie, zagłębienia w ziemi, zniszczone krzaki – taki krajobraz pozostawiali po sobie drapieżniki. Niedźwiedzie z tego okresu uznaje się za niezwykle agresywne. Zabijały liczne sztuki bydła dla sportu, nie dla pożywienia. Ostatni niedźwiedź naturalnie występujący w Puszczy został powalony w 1878 r. 

 

Próby odtworzenia populacji podjęto przed II Wojną Światową. Sprowadzane z Białorusi ciężarne osobniki trzymano wpierw w klatkach. Dzięki dużym otworem młode mogły spokojnie wyjść z niej i zapuścić się w głąb lasu, gdzie uczyli się życia w dziczy. Dla mieszkańców okolicy wprowadzono zakaz zabijania zwierząt, jeśli te zbliżyłyby się do zabudowań. Na prośbach się jednak kończyło. Misie często zapuszczały się do domowych gospodarstw. Nie obyło się bez ofiar. 

 

Gdy nastała już wojna nowi niemieccy ”zarządcy” Puszczy wpuszczali do niej wszystkie niedźwiedzie, które odebrali wędrownym cyganom. Wzbudzały one strach. Nie były przystosowane do zdobywania pożywienia w sposób samodzielny. Uważano, ze okupanci w ten sposób chcą odstraszyć miejscowych od pomocy partyzantom. Drzwi nawet zawiązywano łańcuchami w obawie przed włamaniem. Brzęk przypominał zwierzętom czasy niewoli, przez co się oddalały w głąb Puszczy. Strach był jak najbardziej uzasadniony. Zwierzę zabiło bowiem matkę z dzieckiem gdy Ci zbierali maliny w lesie. Ludzie odpłacali im tym samym. W ruch szły siekiery i inne ostre narzędzia. 

 

 

Czasy Wojny przeżyły 4 osobniki – samiec, samica i cztery młode. Ostatnie polskie niedźwiedzie widziano w 1959 roku na terenie Puszczy Lackiej, która obecnie wchodzi w skład Puszczy Białowieskiej. Pojedyncze osobniki wkradały się do nas z głębi Związku Radzieckiego. W maju 1963 roku odnotowano przypadek przywędrowania jednego osobnika. Przekroczył on granicę państwową, pokręcił się  około tygodnia i następnie udał się na wschód.

 

Z nieba spadł deszcz krwi. Czy ma to związek z miejscem mocy?

Choć o Pana Eugeniusza upomniały się niebiosa, pamięć po nim żyje wśród mieszkańców wsi Skiwy Małe, leżącej nieopodal Siemiatycz. Długo przetrwa też jego dzieło – prywatne miejsce mocy. Oznak wyjątkowości działki rolnej było wiele. Mimo że w pobliżu nie ma dębów, na polu zasiały się same.  Dlatego też teren miejscowi nazywają ”dębitką”. Dziwnie zachowywało się też ptactwo. Stado bocianów niejednokrotnie raptownie zmieniało kierunek lotu, okrążając miejsce. Inne zwierzęta po prostu kochały się tam wylegiwać. 

 

Jako, że Pan Eugeniusz od lat zajmował się radiestezją, postanowił sprawdzić rozmiary promieniowania. Uznaje się, że miejsca mocy wykazują 18 tys jednostek w tzw. skali Bovisa. Na polu norma ta została znacznie przekroczona – 28 tys. jednostek. Z dnia na dzień, co dziwne,  promieniowanie jeszcze rosło. Coś było trzeba z tym zrobić.

 

Rozwiązanie przyszło we śnie. Tajemniczy głos nakazał mu usypać kopiec a z kamieni stworzyć spiralę. Tak też uczynił. Zajęło mu to kilka dni, mimo że kilka dni wcześniej wyszedł ze szpitala. Starannie wyselekcjonowane kamienie pan Eugeniusz sprowadził ze żwirowni. Największe z nich waży ponad 100 kg, ale nie sprawiały żadnego problemu przy transporcie. Budowa kręgu skończyła się 26 lipca, co jest pierwszym dniem w roku kalendarza Majów. Przypadek?

 

Promieniowanie wzrastało w szybkim tempie. W pewnej chwili zbliżyło się do poziomu, jaki znamy w czakramu na Wawelu – 120 tys. jednostek. Pan Eugeniusz postanowił skonsultować się ze specjalistami. Okazało się, że jego pomiary były całkowicie prawidłowe. Sytuację ustabilizowało dołożenie do kopca kolejnych warstw ziemi. Dołożone zostały też dodatkowe kamienie.

 

Gdy kopiec został usypany, w okolicy doszło do ciekawych zjawisk. Ze żwirowni zniknęła woda, na łąkach pojawiły się zaś lecznicze rośliny. Z pól pouciekały nawet krety. Na ptaki zaś miejsce działało jak magnes. Całe stada zlatywały bowiem nad kopiec. Często w pobliżu miejsca mocy przestawały działać urządzenia elektroniczne. Trudno było więc zrobić zdjęcie dla kręgu. Nad kopiec przychodzili oczywiście miejscowi, w celu naładowania akumulatorów. Niektórzy mieli nawet prorocze wizje.

 

Skąd pochodzi niespotykana siła miejsca. Przypuszcza się, że zamieszkujący dawniej owe tereny Celtowie, stworzyli tam miejsce kultu. Ziemia była więc świadkiem wielu rytuałów. Co ciekawe, Sikwy Małe znajdują się w jednej linii prostej z innymi cudownymi lokalizacjami. Jest to chociażby Koterka, gdzie ukazała się Matka Boska, czy też Grabarka, pełniąca rolę Jasnej Góry prawosławia. W niewielkim oddaleniu od wsi odnaleźć można wzgórek. Chodzą słuchy, że spoczywa tam celtycki książę. Inni są przekonani, że mogiła pochodzi z okresu szwedzkiego potopu.

 

Na owym wzgórku pewien mężczyzna wykopał miecz. Nocą przyśnił mu się właściciel oręża, rozkazując zanieść je na miejsce. Odkrywca skarbu nie zamierzał jednak tego czynić. Od tej pory nawiedzała go tajemnicza siła. Przedmioty latały, szafki same się przesuwały. Odpowiedź wysuwa się sama – to sprawka ducha. Mężczyzna nie mógł znieść życia w strachu i postanowił odnieść miecz na wzgórz. Poskutkowało. Hałasy ustały.

 

W okolicy obecnego kopca w latach 50. doszło do niewytłumaczalnego zjawiska. Stało się to 24 czerwca, w dniu św. Jana. W słoneczny dzień znikąd pojawiła się ciemna chmura, ale zamiast zwykłego deszczu, z nieba spadła gęsta krew. Opad był tak duży, że miejscowy potok cały zabarwił się na czerwono. Mieszkańcy uznali, że doszło do cudu. Na pamiątkę tego wydarzenia postawiono krzyż.

 

Na Podlasiu istnieje wiele miejsc mocy. Wiele z nich czeka na odkrycie. Być może jedno z nich znajduje się właśnie na twej działce! Szukajcie, a znajdziecie…

Chcieli sprawdzić, czy prorok mówi prawdę. Postanowili go ukrzyżować.

Co byście zrobili gdyby przemówił do Was tajemniczy głos? Czy byście go posłuchali? A może uznalibyście to za objaw szaleństwa? Wątpliwości nie miał w latach 20. Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny. Usłyszawszy, że ma zbudować cerkiew, nie zawahał się. Dla prostego niepiśmiennego chłopa ukazywała wielokrotnie się Matka Boska, która miała powierzyć mu ważne zadanie.

Miejscowi nie skąpili datków na stworzenie świątyni. Po błogosławieństwo udał się aż do Zatoki Fińskiej. Tam bowiem rezydował Joan Kronsztadzki, który był spowiednikiem carów. Plany jednak musiały być szybko zweryfikowane. Nadeszła I Wojna Światowa. Mieszkańców wsi przesiedlono, a w rodzinne strony powrócili dopiero kilka lat po zakończeniu działań. Cerkiew stanęła na nogi dopiero w 1929 r.

Eliasz przez pewien czas był zakonnikiem, który przybrał imię Joan. Nie mogąc patrzeć na zepsucie dostojników zrzucił jednak habit i to w sposób widowiskowy. Otóż gdy usłyszał, że ma zakaz odprawiania nabożeństw, zrzucił swe szaty i ze złości zaczął po nich skakać. Cerkiew zamknął na amen. Zdecydował się postawić nową świątynię w nowym założonym przez siebie mieście.

Nową osadę nazwał Wierszalinem. Tam na 40 ha miała być stolica świata. Kiedy? Gdy już świat stanie w obliczu apokalipsy i utonie w morzu ognia. Nie każdy jednak mógł tam znaleźć schronienie. Trzeba było odznaczać się sprawiedliwością, wiernością i uczciwością. W planach była budowa domów, wiatraka, szpitala i cerkwi na wzgórzu. Na każdym rogu miały zaś stanąć klasztory. W rzeczywistości wszystko wyszło trochę skromniej.

Szukający ocalenia ludzie zjawiali się tłumnie przyciągani wiarą w przepowiednie. Przybywali choćby z Wołynia czy Gródka.  Mimo, że nigdy nie mówił o konkretnej dacie zagłady, przewijała się plotka, że koniec nastąpi w czerwcu 1936 r.  Gdy termin minął ludzi ogarnęła niepewność. Wielu z nich zostawiła bowiem cały swój majątek. Dowodem na to, że Eliasz mówił prawdę, miała być pewna próba.

Ciągnąca się polnymi drogami procesja szła ukrzyżować nowe wcielenie Chrystusa. Ludzie uznali, że pierwsze odkupienie nastąpiło już zbyt dawno. Dlatego też należy złożyć nową ofiarę. Pewnie ciężko to sobie wyobrazić. Żniwa, piękne krajobrazy i chęć dokonania krwawego rytuału. Brzmi jak scena z horroru. Do ukrzyżowania jednak nie doszło. Eliasz zdążył się ukryć w kopcu ziemniaków.

Minęły 3 lata a ”koniec świata” jednak nastąpił. Wybuch konflikt zbrojny na masową skalę. Prorok zaginął. Jedni uważają, że został rozstrzelany przez komunistów, drudzy skłaniają się do wersji z wywózką na Sybir. Jedna z teorii spiskowych mówi o tym, iż przeżył wojnę, stając się nawet doradcą Bieruta.

Gdzie podziało się serce króla? Trop prowadzi do Knyszyna.

Lato 1572 r. Nad centrum kraju nadciągnęło morowe powietrze. Na ulicach Mazowsza roi się od ciał. Cały orszak króla Zygmunta Augusta ucieka na wschód. Monarcha jest również ciężko chory. 16 koni ciągnie ile sił łoże królewskie do jego ulubionej rezydencji w Knyszynie. Tumany kurzu unoszą się na drogach. Wszyscy walczą z czasem. Z minuty na minutę głowa państwa słabnie.  Na miejsce docierają 6. lipca. Zaufany lekarz zwany Piotrem Fizykiem namawia króla do ostatniego namaszczenia. Wybija godzina 18. Ostatnia w życiu ostatniego z Jagiellonów.

 

Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki wszyscy zaufani doradcy króla rozpłynęli się w powietrzu. Nikt nawet nie przykrył ciała. Dopiero biskup krakowski zlitował się nad nieboszczykiem. Został zrobiony całun, na palec wsunięto drogi kamień, na szyi zawieszono zaś złoty krzyż. Ciało zostało przetransportowane do Tykocina, gdzie umieszczono je w …lochach. Wszystko przez szalejącą epidemię. Dopiero zimą przeniesiono trumnę do sali zamkowej. Tradycja zakazywała grzebać zmarłego monarchę, póki jego następca nie postawi nogi na polskiej ziemi. Zygmunt August spoczął obok swojego ojca na Wawelu.

Tam jednak nie odnajdziemy serca króla. Złożono je do specjalnej urny, umieszczonej w kamiennym sarkofagu ustawionym w knyszyńskim kościele, który mieścił się na rynku. Drewniana świątynia z czasem zaczęła się rozpadać. Konieczna była rozbiórka. Ze starego kościoła została właśnie urna z sercem monarchy. Sarkofag prawdopodobnie bywał wykorzystywany jako ołtarz. Obok niego pojawiły się drewniane krzyże, a także dzwonnica. Wokół powstało również targowisko, na którym co czwartek handlowali okoliczni mieszkańcy. Władze zaborcze widząc zamieszanie podjęły decyzję o uporządkowaniu rynku. Dzwonnicę zburzono a urna przepadła bez wieści.

 

Cześć historyków twierdzi, że urnę można odnaleźć w podziemiach murowanego kościoła w Knyszynie, który to zlokalizowany jest kilkadziesiąt metrów od starej drewnianej świątyni. Wszelkie tropy prowadzą do podziemi. Ponoć przed laty widniał tam napis: ”Kto mnie tu zamknął, ten mnie otworzy”.  W XIX w. w kościele pod naciskiem tłumu załamała się podłoga. W podziemiach odnaleziono jedynie trumnę zmarłego na początku wieku księdza. Natomiast w latach 80. XX w. w czasie prac remontowych odpadł ze ściany wielki kamień. Tym samym odsłonił wejście do krypty. Znajdowały się w niej resztki trumien szczątki ludzkie. Obecności urny nie odnotowano.

 

Inne ślady prowadzą do kościoła w Krypnie ufundowanego przez Krasińskich. W murze otaczającym świątynie znajdowała się tablica z informacją, że jego granitowe fragmenty pochodzą z sarkofagu Zygmunta…Starego. Do XIX w. krążył bowiem błędny przekaz, że w urnie znajduje się serce ojca ostatniego z dynastii. Ksiądz Walentynowicz, który zajmował się porządkowaniem otoczenia świątyni, mógł znaleźć urnę w pałacu Krasińskich. Uważa się, że to właśnie oni zaopiekowali się sarkofagiem po XIX – to wiecznym remoncie knyszyńskiego rynku. 

 

Czy urnę uda się kiedykolwiek odnaleźć? Tego nie wie nikt. Jeśli została zniszczona i wyrzucona szanse na to są niewielkie. Trzeba jednak mieć nadzieję.

 

Jadąc tą drogą zapomnij o GPS-ie. I tak nie zadziała.

Jeśli zapuściliście się autem w te rejony, radzimy wyłączyć GPS, a uzbroić się w tradycyjne papierowe mapy. W okolicach tzw. Przesmyku Suwalskiego elektronika płata bowiem figla i staje się zupełnie bezużyteczna. Wszystko przez systemy NATO w tym radar wczesnego wykrywania, który znajduje się w miejscowości Szypliszki. Oddziaływania wojskowych technologii jest tak duże, że przestają działać nawet telefony komórkowe. Jak żyć?

 

Przesmyk Suwalski to licząca 104 km granica polsko-litewska. Ma on znaczenie strategiczne. Jeśli doszłoby do ataku wojsk rosyjskich na kraje nadbałtyckie, zajęcie przesmyku przez siły wroga, uniemożliwiłoby przerzucenie sił NATO. Jedna trasa kolejowa i droga A5 / E67 to jedyna szansa dotarcia lądem do Bałtów. Pakt tak bardzo dba o bezpieczeństwo, że zabiera przejeżdżającym trasą dostęp do zdobyczy techniki.

Na księżną rzucono klątwę.

Księżna Anna z Sapiehów była jedną z najznakomitszych postaci związanych z Siemiatyczami. Podupadającą miejscowość w XVIII. w zmieniła w tętniący życiem ośrodek. W 2012 r. w tym postawiono jej pomnik, jeden z nielicznych w całych Siemiatyczach.

 

Nie zawsze jednak cieszyła się szacunkiem i uznaniem.  Chcąc wybudować drogę z ratusza do pałacu, musiała ona zniszczyć żydowski cmentarz. Nie mogło to się oczywiście spodobać tej społeczności. Opowieści mówią, że w czasie spaceru ktoś w akcie zemsty ją uprowadził. Dochodziły również słuchy, że na księżną rzucono klątwę. W jej wyniku miał umrzeć jej syn. Zrozpaczona postanowiła więc udobruchać żydowskich mieszkańców, oferując im im wschodnią część miasta pod budowę cmentarza.

 

Największym zainteresowaniem księżnej były nauki biologiczne. Współpracowała z księdzem Janem Krzysztofem Klukiem, autorem pierwszej w Polsce książki o florze. Z licznych wypraw przywoziła ze sobą rośliny. Niektóre z nich musiano przewozić statkami. W swym pałacu posiadała nawet gabinet historii naturalnej.

 

W Pałacu gościła wiele znanych osobistości, jak Hugo Kołłątaja czy cesarza Austrii Józefa II. Dla wielu kobiet stanowiła wzór kobiety idealnej. Na jednym z balów organizowanych przez Stanisława Augusta Poniatowskiego została uznana na najlepiej ubraną. Aby dobrze wyglądać musiała też nie mało wydawać. Szał zakupów sprawił, że pod koniec życia narobiła sobie ogromnych długów.

5 faktów o Sanktuarium w Różanymstoku

12 km od granicy Białorusi odnajdziemy wyjątkowe Sanktuarium Maryjne. Różanystok w powiecie sokólskim od lat tłumnie odwiedzany jest przez wiernych. Przyciągani przez cudowny wizerunek Matki Bożej z Dzieciątkiem szukają pomocy i wytchnienia. Najwyższa pora przybliżyć jego historię.

1. Pierwsze nietypowe zjawisko związane z obrazem miało miejsce w sypialni rodziny Tyszkiewiczów, którzy sprowadzili obraz z Grodna. Zaschnięte kwiaty oplecione wokół dzieła nabrały żywych kolorów, samoczynnie zapaliły się oliwne lampki, a pokój przepełniony został zapachem…róż. Do domu Tyszkiewiczów przybywali pielgrzymi. Wielu z nich zostało uzdrowionych z ciężkich chorób. Obraz postanowiono przenieść, by mogło zobaczyć go więcej osób.

2. Do weryfikacji cudów powołano specjalną komisję biskupią. Ponad 30 zjawisk uznano za autentyczne.

3. Obraz został oddany pod opiekę sprowadzonym z Sejn Dominikanom. To im zawdzięcza się obecną nazwę miejscowości. Mimo, że żyli tam przez 200 lat, znajome jest miejsce pochówku tylko jednego zakonnika. Był to ostatni proboszcz Kwiryn Medyński. Ponoć pod posadzką bazyliki ukryte są skarby zakonników. Dlatego też świątynia była wielokrotnie plądrowana przez łowców złota.

4. Obraz, który obecnie możemy podziwiać w bazylice, nie jest tym, od którego zaczęła się historia sanktuarium. Oryginał został wywieziony w 1915 r. przez prawosławne mniszki. Dzieło zaginęło. Warto nadmienić, że siostra przełożona była spokrewniona z carem. Dlatego też do miejscowości spływały ”złote ruble”.

5. Na miejsce cudownego obrazu próbowano wstawić inny. Wiele z nich się nie przyjęło. Dopiero dzieło Jana Sawczyka z Warszawy zachwyciło wiernych. Łaski znów zaczęły spływać.

Mońki doczekały się własnej ulicy w Chicago

Jakiś czas temu pisaliśmy o tym, że każdy w dziesięciotysięcznych Mońkach ma kogoś z rodziny za oceanem. Emigracja zaczęła się jeszcze w czasach PRL-u. Dzięki przesyłanym pieniądzom, miasteczko bardzo prężnie się rozwijało. Nawet Pewex działał lepiej niż w samym Białymstoku. Nie bez powodu więc Mońki ochrzczono dolarowym zagłębiem.

 

Parlament Chicago postanowił uczcić mieszkańców Moniek, którzy od lat ciężko pracują w stolicy stanu Illinois. Tym samym przyczynili się do jego dobrobytu. ”Ziemią Moniecką” nazwano jedno z ważniejszych skrzyżowań. Na uroczystość zaproszono burmistrza Moniek oraz jedną z radnych. Jak na polską tradycję przystało, ważne wydarzenie poprzedziła msza święta. Odbyła się ona w Bazylice św. Hiacynta

Ten budynek znają wszyscy. Czy pod nim biegną tajemnicze korytarze?

Biały dom. Nasze pierwsze skojarzenia? USA! Dla starszych mieszkańców Białegostoku jednak nie jest to takie oczywiste. Było to bowiem potoczne określenie gmachu, w którym swoją siedzibę miał Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dom partii stanowił przez długi czas wizytówkę miasta. Obecnie jego korytarze nie przemierzają partyjni dygnitarze a…studenci. Mieści się tam bowiem Wydział Historyczno – Socjologiczny oraz Filologiczny Uniwersytetu.

 

Projekt gmachu to dzieło Stanisława Bukowskiego, który odpowiedzialny był m.in. za wygląd Hotelu Cristal. Sławił się jednak głównie świątyniami jak choćby Niepokalanego Serca Maryi w Dojlidach. Jako że w okresie stalinizmu nie kryto się z walką z instytucją Kościoła, może zaskakiwać fakt wyboru Bukowskiego na głównego architekta. Widocznie komuniści musieli przełknąć fakt jego powiązań z duchowieństwem. Chcieli mieć reprezentacyjny gmach, a projekt spełniać w całości ich oczekiwania.

 

Lokalizacja ”Białego domu” nie była przypadkowa. Dzięki położeniu na końcu ulicy, z balkonu można z łatwością można było obserwować pierwszomajowe marsze czy inne manifestacje. Kończyły się one właśnie pod gmachem. Pod siedzibą partii utworzono plac, który z lotu ptaka przypominał pięcioramienną gwiazdę. 

 

Budynek w czasach działalności PZPR zapewniał jego użytkownikom opiekę lekarską  i stomatologiczną . Można było również zrelaksować się w saunie i skorzystać z trzech sąsiadujących z nią pokojów gościnnych. Dom Partii dysponował także własną centralą telefoniczną, a także telegrafem. System łączności pozwalający na stały kontakt z Komitetem Centralnym w Warszawie, stanowił  kluczowy element funkcjonowania aparatu władzy PRL. Członkowie partii mogli cieszyć się również najlepszą w mieście stołówką. Wraz z pomieszczeniami kuchennymi zajmowała całe podziemie prawego skrzydła gmachu.

 

Po mieście chodziły opowieści o podziemnych korytarzach i sekretnych przejściach do pobliskich mieszkalnych bloków. Skąd się one brały. Miejsca nie dostępne dla zwykłych śmiertelników od zawsze wzbudzają domysły. No cóż. Komuniści mieli obsesje na punkcie swego bezpieczeństwa, więc może w domysłach jest ziarno prawdy. A nóż student przypadkowo wciśnie ukryty guzik i otworzy drzwi do świata tajemnic. Pożyjemy, zobaczymy.

 

 

ręcznik, ceremonie, tradycje

Ręcznik obrzędowy towarzyszy od urodzenia aż do śmierci.

Ręcznik obrzędowy towarzyszył niegdyś wszystkim rodzinnym uroczystościom. Obyczaje z nim związane, czyli tradycje i zwyczaje, były pielęgnowane głównie na obszarach Bielska Podlaskiego. W tych regionach ludność z wielkim szacunkiem podchodziła do dziedzictwa kulturowego, starając się zachować i przekazywać kolejnym pokoleniom bogactwo tradycji. Dziś z pozoru zwykła chusta, świadczy o ogromnym bogactwie kultury regionu. W czasach Słowian ręcznik obrzędowy był wiernym przyjaciel człowieka, od chwili pierwszego samodzielnego oddechu.

Ręcznik obrzędowy od kołyski aż po grób

Jego dwa końce symbolizowały życie i śmierć. Między nimi zapisano nasze przeznaczenie. Pierwszą chustę otrzymywało dziecko tuż po narodzinach. Gdy chrześcijaństwo wyparło pradawne wierzenia, zwyczaj został zaadoptowany do nowych warunków. Ręcznik dawano bowiem noworodkowi po chrzcie. Stanowił on też nieodłączny element ceremonii zaślubin. Otwierał swojego rodzaju drzwi do nowej rzeczywistości. Obowiązkiem każdej panny młodej było wniesienie z posagiem własnoręcznie wyhaftowanego ręcznika. Para nowożeńców, co więcej musiała na nim stać przez cały czas trwania uroczystości. Ręcznik umieszczano również na drodze, po której zakochani jechali do świątyni. Zwyczaj ten przetrwał jeszcze do lat 60-tych. Haftowana chusta pełniła również rolę ”przechowalni duszy”. Istniało przekonanie, że krąży ona w domostwie jeszcze przez dłuższy czas. Szukając odpowiedniego miejsca znajduje w niej chwilowe schronienie. Na okres 40-u dni nad łóżkiem zmarłej osoby przywiązywano więc ręcznik do ikony. Towarzyszył również nieboszczykowi w grobie. Wkładano bowiem ją do trumny.

Echo dawnych czasów

Najstarsze ręczniki obrzędowe datowane na rok 1920, obecnie stanowiące eksponaty bielskiego muzeum, teraz można podziwiać również za pośrednictwem ekranów laptopów czy tabletów, dzięki działaniom Funduszu Lokalnego Na Rzecz Rozwoju Społecznego. Ta inicjatywa sprawia, że tradycja splata się z nowoczesnością, umożliwiając nam odkrycie i docenienie tych dzieł w cyfrowym świecie. Baza internetowa zawiera aż 400 różnorodnych wzorów ręczników, co dodatkowo poszerza dostępność i możliwości poznania tego kulturowego dziedzictwa. Dzięki temu projekty te stają się bardziej dostępne dla szerokiego grona odbiorców, przenosząc wartość historyczną i artystyczną tych przedmiotów do nowej przestrzeni wirtualnej.

Bój przeszedł do historii jako polskie Termopile.

Wieś w centrum ognia

Wizna to niewielka osada leżąca nieopodal Łomży. Pierwsze wzmianki o miejscowości pochodzą już z XI w. Na przestrzeni dziejów była gorzko doświadczana przez los, a to wszystko przez jej pechową lokalizację. Chroniąc wschodnie granicy Mazowsza narażała się wciąż na ataki nieprzyjaciół,  w tym  Zakonu Krzyżackiego. To właśnie oni spalili Wiznę po koniec XIII w. Cztery stulecia później do pożogi doprowadził potop szwedzki. Ogromne zniszczenia przyniosły też obydwie wojny światowe. Za każdym razem jednak Wizna podnosiła się z kolan.

Termopile po Polsku

W czasie kampanii wrześniowej na terenie Wizny ulokowano sieć umocnień ciągnących się na wschodnim brzegu Narwii i Biebrzy. Najcięższe walki trwały między 7 a 10 września. 42 tysiące żołnierzy niemieckich zmierzyło się z 720 Polakami. Mówimy więc tu o proporcjach sił 40:1. Sytuacja liczebna przywołuje na myśl słynną starożytną bitwę między niewielkim oddziałem 300-stu Spartan a Persami. Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w schronach bojowych. Bohaterska obrona trwała ponad 700 dni.  Niemcy w czasie szturmu po kolei wysadzali obiekty. Ostatnim z nich był bunkier w Górze Strękowej. Tam też walczył dowódca całego odcinka obronnego –  kapitan Władysław Raginis. W chwili wyczerpania amunicji przez Polaków, prowadzący natarcie generał Hainz Wilhel Guderian zagroził rozstrzelaniem jeńców. Niemal cała załoga skapitulowała, oprócz kapitana Raginisa. Ten nie chcąc iść do niewoli, sam wybrał swój los, wysadzając się granatem.

Wojna źródłem inspiracji

Bój przeszedł do historii jako polskie Termopile, a bohaterstwo żołnierzy wciąż zdumiewa. Historia stała się inspiracją dla zespołu heavy metolowego Sabaton, który nazwał swój utwór ”40:1”. Tytuł oddaje proporcje między walczącymi stronami. Sabaton wybrał bitwę Na 70-tą rocznicę wydarzeń ,zespół  wielokrotnie koncertujący w naszym kraju, został zaproszony do samej Wizny. Szwedzcy artyści, niespecjalnie popularni w skandynawii, w ciągu kilku miesięcy stali się jedną z bardziej rozpoznawalnych zagranicznych grup na naszym rynku. Ich polską stronę internetową każdego dnia odwiedzają tysiące fanów.Teledysk zaś stworzony na potrzeby piosenki osiągnął już kilka milionów wyświetleń na serwisie Youtube. Jego premiera odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego.

 

 

Pochód w Białymstoku został przerwany. Doszło do katastrofy lotniczej.

W końcu wolne. Pierwszy dzień maja dla większości z nas to upragniony dzień odpoczynku. Przed laty obchodzono go z wielką pompą. W 1950 r. władze komunistyczne przyznały świętu pracy rangę państwową. Organizowane marsze były świetną okazją do głoszenia ”czerwonych” haseł.

 

Z udziału w pochodzie w Białymstoku był zwolniony zakład ”Polmos”, który osiągał wysokie wskaźniki ekonomiczne. Wiele instytucji chciało się tego dnia pokazać z jak najlepszej strony. Lizusostwo często się opłacało. Białostockie szkoły uczyły dyscypliny i odpowiednich zachowań swych uczniów, aby zyskać przychylność partyjnych. W ten sposób można było chociażby zdobyć dodatkowe fundusze. Wielu uczestników marszu czekało tylko na pojawienie się samochodów z…piwem. Alkohol choć na chwilę pozwalał zapomnieć o trudach codziennego życia w PRL-u.

 

Do połowy lat 50. uczestnictwo w marszach było obowiązkowe. Trzeba było nawet podpisać się na liście. Gdy te znikły na ulicach mimo tego pojawiały się tłumy.  Przebierano się za postacie rodem z bajek a by pokazać za wszelką cenę, że to radosne święto. Trasy przemarszu w Białymstoku nie miały stałego charakteru. Raz pochód przemieszczał się od Kilińskiego, przez Rynek Kościuszki i Lipową. Następnym razem wybierano trasę przez ul. Skłodowską, która została właśnie wybudowana na potrzeby Alei Pochodów. Czasem wykorzystywano również obecną Aleję J. Piłsudskiego, która przed laty nosiła nazwę…1 maja.

 

W historii miejskich pochodów tylko jeden z nich został dokończony. Ku chwale partii piloci miejscowego aeroklubu mieli wyrzucić z pokładu wiązankę kwiatów. Z planów jednak nic nie wyszło. Kilka metrów nad ziemią samolot śmigłem zahaczył o linię nagłaśniającą pochód. Maszyna ominęła budynki i wpadła w drzewa. Ostatecznie samolot miał twarde lądowanie na terenie Parku Branickich. Pilot doznał urazu kręgosłupa. Tylko dzięki jemu doświadczeniu maszyna nie runęła na ludzi zgromadzonych na Rynku Kościuszki. Ludzie byli zbyt wstrząśnięci aby kontynuować obchody święta.

Wycieczki z Podlasia jeżdżą do Czarnobyla

Przedwczoraj miała miejsce rocznica tragicznych wydarzeń. Wybuch w elektrowni jądrowej w Czarnobylu zmienił w mgnieniu oka życie setek tysięcy mieszkańców Ukrainy. Chmura promieniotwórczego pyłu przemieściła się niemal po całej Europie. Radioaktywny opad spadł również na tereny Podlasia. Co więcej jego śladowe ilości wykrywane są do dzisiaj. W chwili wybuchu w Białymstoku nie istniały techniczne możliwości sprawdzenie poziomu skażenia w powietrzu. Stacja w Mikołajkach zanotowała zaś, że dwa dni po katastrofie promieniowanie było 550 tys. razy silniejsze niż zazwyczaj. Różnica jest kolosalna.

 

Panika wybuchła głównie wśród kobiet. Zwiększał ją brak rzetelnych informacji na temat katastrofy. Obawa przed urodzeniem niepełnosprawnego dziecka, skłoniła je do licznych aborcji. Był to ogólnoeuropejski trend. W całej Polsce, w tym zwłaszcza na Podlasiu wszystkim poniżej 17 roku życia podawano tzw. płyn Lugola. Zwiększał on zawartość jodu w organizmie do tego stopnia, że nie był on w stanie przyjąć kolejnych dawek radioaktywnych izotopów. Z perspektywy czasu uznano to za dobrą decyzję, choć nadal wiele osób zażycie płynu Lugola przez ”dzieci Czarnobyla” przypisuje do ich problemów z hormonem tarczycy. Nie ma na to jednak bezpośrednich dowodów.

 

Mimo ciągłego niebezpieczeństwa, Czarnobyl cieszy się niemałą popularnością wśród podlaskich miłośników mocnych wrażeń. Tak, to nie żart. Niektórzy bowiem od wylegiwania się na plaży, wolą jechać praktycznie w nieznane. Takie podróże nie są jednak organizowane przez lokalne biura podróży. W sieci nie brakuje firm z innych regionów oferujących nietypową ekspedycję. Z pewnością na miejscu spotkają zwierzęta, gdyż to właśnie one opanowały tamtejszą okolicę. Raczej się ich nie wystraszą. Między bajki należy włożyć niesmaczny dowcip, o tym, że w Czarnobylu jest jak w Disneylandzie. Z tym że dwumetrowa mysz jest prawdziwa. Choć natura rozkwita, nadal to niezwykle przytłaczające miejsce. 

Historie z miejskim szaletem w tle. Nie raz dochodziło do skandali.

Pierwszy szalet w Białymstoku powstał w latach 2o. ubiegłego wieku. Znajdował się on na terenie obecnego parku księcia Poniatowskiego przy teatrze. Nie była to zbyt wyszukana technologicznie konstrukcja. Ot po prostu zwykłe dziury w ziemi. Na szczęście panie i panowie mieli oddzielne jamy. O intymności można było zapomnieć. Drewniane parawany nic nie dawały. Istny raj dla podglądaczy…

 

Tak się dzieje zwłaszcza w okresie letnim, kiedy to spożywamy więcej ilości płynów. Tak też było w wakacje 1926 r. Pewien mężczyzna, niesiony zapewne hormonami, wdrapał się na szczyt konstrukcji szaletu i stamtąd obserwował sytuację. Liczni spacerowicze nie kryli swego oburzenia. Wielu z nich za pewne wpadło w szok. Mimo krzyków, podglądacz nie chciał szybko przerwać swego niecnego zachowania. W końcu jednak musiał kiedyś zejść. Gdy powrócił na ziemię stwierdził, że jest fachowcem,  którego marzeniem jest instalacja oświetlenia w szalecie. Musiał więc wpierw dokładnie zbadać miejsce.

 

Kobiety zamiast szaletu wolały coraz częściej udawać się w inne miejsca. Wybierano zarówno te ustronne, jak i nieco mniej. Nie obyło się bez skandali obyczajowych. Pewna pani postanowiła zaspokoić potrzebę przy synagodze znajdującej się na ulicy…Żydowskiej. Po rozeznaniu się w sytuacji przystąpiła do swych czynności. Wokół nikogo bowiem nie było. Nie spodziewała się, że ze świątyni za chwilę wyjdą wierni. Kobieta najadła się wstydu. Modlitewnicy raczej też nie mogli być zachwyceni.

 

Inna historia ze świątynią w tle rozgrywała się każdego dnia w cerkwi na Placu Wyzwolenia. Jako, że jej budowa stanęła miejsca, pełniła funkcję szaletu nie tylko dla dzieci. Profanacji starano się zapobiegać. Potrzeby fizjologiczne okazywały się jednak silniejsze niż drut kolczasty, którym to ogrodzono teren świątyni.

 

Sprawy z uryną w Białymstoku trafiały nawet na sądową wokandę. Przed II Wojną Światową rodzina żydowskich kupców stała się pośmiewiskiem okolicy. Ojciec z synem i ich żony mieszkali razem pod jednym dachem. Niestety między paniami wybuchł ostry konflikt. Jako, że każdy mężczyzna stara się pomagać ukochanej, nestor rodziny przygotował misterny plan. Niby na zgodę przygotował dla synowej śniadanie. Do herbaty dodał jednak coś od siebie i to dosłownie. Wściekła kobieta przysięgła zabić jego jego żonę. Groźbę słyszała cała okolica. Nestor rodziny za te słowa, pozwał synową do sądu. Ona odpłaciła mu się tym samym. W końcu nie co dzień dostaje się śniadanie z moczem.

Zazdrosny generał zastrzelił żonę i jej kochanka

Okres międzywojenny. 70-letni, generał Stanisław Stelnicki powrócił po latach bitew do Białegostoku. Z Rosji przywiózł ze sobą młodą żonę, która mogłaby być jego córką. Marię, gdyż tak miała na imię, poznał na pruskim froncie, gdzie była sanitariuszką. 

Jako, że z racji sędziwego gen. Stelnicki nie mógł już prowadzić czynnej służby, musiał zadowolić się praca intendenta w szpitalu. W tej samej placówce obowiązki wykonywała jego żona. Minął rok zanim Maria zaczęła odczuwać zmęczenie rutyną. Zapragnęła więc poszerzyć krąg znajomych. Do domku na ul. Warszawskiej przychodzili głównie rosyjscy uchodźcy. Jednym z nich był Mikołaj Akimow, który szybko znalazł się w łaskach generała.

Bliższa znajomość z weteranem to był tylko pretekst aby częściej widywać Marię. Jako, że Mikołaj był gościem niemal codziennie, przyjaźń szybko zmieniła się w coś głębszego. Romans starali się ukryć jak najlepiej się dało. Konspiracja na nic się jednak zdała. W nowy rok doszło do makabrycznych zdarzeń. Generał Stelnicki wiedząc, że stracił ukochaną porwał się do szalonego czynu.

Po krótkiej rozprawie na temat uwodzenia żon, dwukrotnie postrzelił M. Akimowa, który wcześniej przyszedł złożyć mu życzenia. Padły dwa strzały prosto w serce. Generał nie oszczędził również Marii. W końcu sam odebrał sobie życie. Położył się na łóżku i wycelował we własną skroń. W pożegnalnym liście widniało tylko jedno zdanie:”wszystkie pozostałe rzeczy przeznaczam na pogrzeb mój i żony”.

Nie było takiego więzienia, z którego nie uciekł. Niezwykła historia białostockiego złodzieja.

W Stanach Zjednoczonych niedawno rozpoczęła się emisja nowej odsłony kultowego serialu ”Prison Break. Skazany na śmierć”. Opowiada on o losach braci, dla których, jak się później okazało, nie ma sytuacji bez wyjścia. Kilkakrotnie uciekali z najpilniej strzeżonych wiezień. Oglądając pierwszy odcinek przypomniała mi się historia nijakiego Władka Szejdy. W latach 30. przyprawił on o zawrót głowy nie jednego białostockiego ( i nie tylko) strażnika.

Co prawda, Władek nie miał wytatuowanego planu więzienia na ciele, nawiązując do serialowego bohatera, ale jego pomysłowość była na zbliżonym poziomie. Co więcej, wiele razy nie musiał się zbytnio wysilać. Na początku 1935 r. trafił do aresztu mieszczącego się na ul. Artyleryjskiej w Białymstoku. Obiekt stanowił największe skupisko lokalnych rzezimieszków. Lądowali tam amatorzy nielegalnej produkcji alkoholu czy też zwykli awanturnicy.

Odsiadka pięcioletniego wyroku za ograbienie kina Świat znudziła się Władkowi Szejdzie po dziesięciu dniach. Sprawę miał ułatwioną ze względu na, delikatnie mówiąc, mało ogarniętą straż. Nie minęło kilkadziesiąt godzin, aż mężczyzna sam powrócił na komisariat. Powiedział mundurowym, że wyszedł tylko poszukać cieplejszych ubrań. W celi panował bowiem niewyobrażalny chłód.

Tym razem Władka umieszczono w tzw. szarym domu, czyli więzieniu na ul. Baranowickiej.  Obiekt ” na szosie” był o wiele pilniej strzeżony niż poprzedni areszt miejski. Dla niego nie stanowiło to żadnej przeszkody. Jako, że posiadał zdolności manualne poprosił o pracę w warsztacie. Gdy kompani kończyli już pracę, regularnie tworzył kilka wytrychów dzięki narzędziom ślusarskim.

Po kilku dniach mógł już otworzyć każde drzwi. W warsztacie zaopatrzył się również w liny, a więc zgromadził swego rodzaju ”uciekinier starter-pack”. Akcja powiodła się. Po niespełna trzech tygodniach na wolności, Władka zatrzymano na Litwie. Stamtą postanowiono przenieść go do łomżyńskiego ”czerwonaka”. Ceglana twierdza miała na dobre powstrzymać wolnościowe zapędy złodzieja.

Los chciał, że kolegą z celi Władka został inny znany uciekinier, Antonii Niedźwiecki. Nie trudno przewidzieć, jak mogło to się skończyć.  Na osłabianiu więziennych okiennych krat spędzili kilka miesięcy. Z nici ukradzionych w warsztacie utkali sznur o łącznej długości 10 m. Pozostało im czekać na odpowiednią okazję. Taka nadeszła lipcową nocą 1938 r. Nad miastem szalała potężna burza.

Ubrani w samą bieliznę, dzięki linie dotarli z drugiego piętra na dziedziniec. Na zewnątrz nie było ani jednego strażnika. Dlatego też zuchwali złodzieje zabrali z budki wartowniczej pozostawione przez funkcjonariuszy płaszcze. O ucieczce władze więzienne dowiedziały się dopiero rany. O zajściu powiadomił ich trzeci towarzysz z celi. Jemu z kolei ucieczka była całkowicie nieopłacalna. Do odsiadki zostały mu bowiem kilka tygodni.

Władek i Antonii skierowali się do Białegostoku. Tym razem spryt ich zawiódł. Policja była pewna, że białostocki złodziej schroni się u swej matki.  Tak też się stało. Gdy przestępcy zorientowali się o odkryciu kryjówki, uciekli na strych. Gonitwa po dachu trwała ponad pół godziny. Rzezimieszków schwytano. Już nigdy nie udało im się powtórzyć spektakularnej ucieczki.

Kłopotliwy pierwszy raz czyli… pęknięta guma w BiKeRze.

Nadeszła wielka chwila. Mój pierwszy raz. Wcześniej popytałem znajomych, jak to jest. W końcu teraz robi to każdy. Takie czasy, taka moda. Niektórzy ostrzegali mnie przed przedartymi gumami. Nie wziąłem jednak ich słów na poważnie. Trochę się ze mnie śmiali. Uważali, że jako chłopak ze wsi zbyt poważnie podchodzę do tematu. Kumpel przekonał mnie, iż po minucie i tak będzie po krzyku. Całkiem logiczne…

 

Z odrobiną niepokoju wyszedłem z domu. Zmierzam prosto do niej. Każdy krok powoduje lekkie przyśpieszenie akcji serca. Zastanawiam się czy wszystko pójdzie po mej myśli. No dobra, raz się żyje. Jestem na miejscu.  Czas się zapoznać z nią osobiście. Wcześniej widziałem ją tylko w internecie. Na pierwszy rzut oka podobała mi się, nie ma co ukrywać.

 

Tak. Wiem co Wam może chodzić po głowie. Opowieść o mojej pierwszej wizycie w białostockiej stacji rowerów będę z pewnością przekazywał wnukom. Wszystko szło po mej myśli. Wykonałem wszelkie instrukcje pojawiające się na ekranie. Mój rower powinien wyskoczyć z zamka. Tak też zrobił, ale odrzut był niesamowity. Zanim doszedłem do niego, runął na ziemię.

 

Kilka części odpadło i raczej musiałbym mieć zestaw majsterkowicza by złożyć je do kupy. Zapamiętam wzrok innych ludzi. Na odgłos spadającego roweru zareagowali liczni przechodni. Pewnie część z nich uznała mnie za wandala. Stałem bowiem sam jak patyk przy rozwalonym sprzęcie. To ja miałem z premedytacją cisnąć nim o ziemię – wyczytałem to z oczu starszej kobiety z laską.

 

Pęknięte części spakowałem do torby. Nie po to tyle czasu zwlekałem aby teraz porzucić zamiar przejażdżki. Ruszam w drogę. Po kilkunastu sekundach kolejna niespodzianka. Tym razem posłuszeństwa odmówiło siodełko. Nie miałem wyjścia. Musiałem wrócić się po zgubione śrubki. Z ziemi wybierałem je jak diamenty. Pełen sukces. Teraz tylko poskładać wszystko do kupy. Nadeszła kolejna próba okiełznania rumaka.

 

Po drodze mijam innych użytkowników. Wiem, że w czasie jazdy raczej nie powinno się pisać sms-ów, ale nie miałem wyjścia. Samotna jazda mnie nudziła. Napisałem więc do mego kolegi Zbyszka, jednoznaczną dla niego wiadomość – ”może byś tak Damian wpadł popedałować”.  Zbyszek uwielbiał tą piosenkę Lecha Janerki. Niestety miał już inne plany.

 

Widocznie byłem skazany na samotne przemierzanie ulic Białegostoku. Uratowała mnie na szczęście przypadkowo napotkana koleżanka ze studiów. Mimo, że rozmowa się kleiła, jazda raczej nie. Ciężko bowiem jechać obok siebie jednym pasem, gdy z naprzeciwka co raz goni inny cyklista czy grupa nieokiełznanych rolkarzy. Często musieliśmy mówić do swych pleców.

Zbyt wąska ścieżka to był jednak pikuś przy ty, co spotkało mnie pół godziny później. Wjeżdżamy w tunel. Nagle coś mnie zarzuciło. Resztki po butelce piwa załatwiły oponę. Do następnej stacji było daleko. Koleżanka nie specjalnie chciała podrzucić mnie na ramie. Musiałem więc pofatygować się pieszo. Po godzinie spaceru w upale dotarłem na miejsce. Uff!

 

Pierwszego razu z białostockim bikerem nie zapomnę do końca życia. Może nie będzie to wspomnienie, które przywołam w chwili śmierci, ale przynajmniej jest o czym opowiadać. Przygody nie zraziły mnie do ponownego skorzystania z usług wypożyczalni. Na swój drugi raz nie musiałem czekać długo. Tym razem nadszedł upragniony happy end…A u Was jak wyglądał pierwszy raz na bikerze?

Król znalazł chatkę w środku Puszczy

Władysław Jagiełło zapisał się grubymi zgłoskami w historii Polski. Jedną z jego głównych pasji były polowania. Również towarzyszący mu w podróżach możni panowie lubowali się w zwierzynie. Podczas podróży z Wilna do Krakowa, król zapragnął zaspokoić swe pragnienie. Puszcza była bowiem niezwykle bogata w dziką zwierzynę w tamtych czasach. Przemierzając gesty las, królewscy pracownicy natrafili na wyspę oblaną malowniczym jeziorem. Z lądem łączył ją jedynie wąski przesmyk. Mimo trudno dostępnego terenu znalazło się kilku chętnych do przedarcia się na wyspę.

 

Okazała się ona pełna żubrów, jeleni i innych obiektów polowań. Przeprowadzono więc obławę. Zaczęto bić w kotły, które wypłoszyły zwierzynę. Na wyspie odnaleziono jednak coś jeszcze. Była to chata zamieszkana przez dwóch pustelników litewskich. Król udał się do nich osobiście, dzięki naprędce wybudowanemu mostkowi. Władca zaoferował im pomoc. Ci jednak woleli pozostać na wyspie, wiodąc życie zgodnie z rytmem natury. Nie bali się zwierzą, które oswoili, a jedyne zagrożenie widzieli w ludziach.  Jako, że monarcha w rozmowie z pustelnikami często używał słowa ”wiry”, co oznacza ”mężowie”, wyspę tak właśnie nazwano. Po latach przekształcono ją na Wigry. Jezioro również otrzymało taką samą nazwę.

Miał być wizytówką a tylko straszył. Białostocki dworzec PKS legł w gruzach.

”Największy i najnowocześniejszy na skraju Polski” – tak o nim pisano w prestiżowych pismach transportowych w połowie lat 80-tych. Budynek białostockiego dworca PKS przeszedł do historii. W gruzach legła nie tylko konstrukcja, ale i wspomnienia wielu mieszkańców miasta. Z miejscem pracy musieli pożegnać się liczni sklepikarze. Niektórzy z nich na terenie dworca przepracowali połowę życia. Sami jednak przyznają, że budynek raczej odpychał niż przyciągał. Część handlowców przeniosła lokale, inni po prostu zakończyli działalność. 

 

Młodsi mieszkańcy Białegostoku mogą nie pamiętać, że dworzec przed laty istniał na ulicy Jurowieckiej. Od rodziców czy dziadków mogą dowiedzieć się, iż była to raczej ”buda”. Jako że był zdecydowanie za ciasny postanowiono zmienić lokalizację. Wybrano ulicę Bohaterów Monte Cassino. Kamień węgielny pod wyburzony niedawno dworzec wkopano już w 1974 r. Białostoczanie musieli jednak długo czekać na zakończenie prac, które dwukrotnie wstrzymywano. Otwarcie nastąpiło dopiero 12 lat później. Do Białegostoku zjechali partyjni dygnitarze. Wszystko działo się z wielką pompą. Nie mogło obyć się bez przecięcia wstęgi. Jak na tamte czasy dworzec naprawdę cieszył oko. Działała nawet świetlica, w której dzieci mogły odrabiać lekcje. 

 

Mieszkańcy byli dumni, ale nie trwało to długo. Wkrótce dworzec zaczął zmieniać się w bazar. Budynek powoli niszczał. O konieczności większego remontu nikt zaś nie pamiętał aż do 2007 r. Niewiele się jednak zmieniło na lepsze. Decyzję o budowie nowego budynku podjęto w 2015 r. Koszty mają oscylować w graniach 13 mln zł. Przy dworcu powstanie również galeria handlowa. Przedłużona zostanie również kładka nad torami.

 

Inwestorzy od samego początku mieli pod górkę. Rozbiórka była kilkakrotnie przekładana. Raz na przeszkodzie stawał urząd miasta, raz prywatni działacze, żądający objęcia dworca ochroną zabytkową. Aktywność ”zielonych” opóźni co najmniej o kilka miesięcy oddanie do użytku nowego dworca. No cóż. Należy uzbroić się w cierpliwość. 

 Źródło zdjęcia: Kadr z filmu https://www.youtube.com/watch?v=kTncxGH69UU

 

Wizytówką dworca były z pewnością neonowy szyld. Co się z nim teraz stało? Na razie wylądował w magazynie. W przyszłości planuje się go wykorzystać jako atrakcję turystyczną. Jako, że w planach społeczników jest utworzenie miejskiego muzeum neonów, z pewnością zajmowałby tam zaszczytne miejsce. 

 

Dworzec tuż przed rozbiórką został należycie pożegnany. Zorganizowany w nim imprezę taneczną w ramach ”Up To Date Festival”. W rytmie hip hopu i elektroniki bawiono się przy starych budkach, gdzie sprzedawano jedzenie. Na suficie dworca można było podziwiać napis ”pozdro techno”. Impreza spotkała się z ogromnym zainteresowanie, o czym świadczyły kolejki.

 

Zanim nowy budynek powstanie, podróżni muszą przyzwyczaić się do niebieskich kontenerów. Działają w nim trzy kasy biletowe. Na parterze znajdują się kasy, toalety i poczekalnia, zaś na górze pomieszczenie socjalne dla kierowców.  Co najważniejsze zimą raczej nikt nie uskarżał się w nich na zimno. Początkowo narzekano na brak toalet, ale na szczęście sprawę rozwiązano dosyć szybko. Autobusy odjeżdżają z zaledwie czterech stanowisk. 

 

 

Wisielec straszy w budynku. Nikt nie czuje się bezpiecznie.

Drewniana willa na ulicy Grottgera w Białymstoku skrywa wiele tajemnic. Na co dzień stanowi siedzibę Klubu Pacjenta ”Przystań”. W budynku leczą się osoby z zaburzeniami psychicznymi, głównie schizofrenią. Niepokój wzbudza jednak coś zupełnie innego. Pracownicy obiektu skarżyli się na powtarzające się zjawiska paranormalne.

W środku budynku odnajdziemy niezwykle strome schody. Nie jedna osoba zaliczała upadek. Najgorsze jest to, że słychać na nich kroki, gdy wszystkie drzwi są już zamknięte. Początkowo myślano, iż to sprawka dowcipnisia. Wątpliwości zostały rozwiane dosyć szybko. Dziwne zdarzenia miały miejsce coraz częściej. Codziennie ktoś miał problem z zacinającymi się drzwiami.

Nie raz zdarzało się, że ktoś po ich drugiej stronie siłował się z pracownikami. W środku pomieszczenia nikogo jednak wówczas nie było. Co rusz zauważano późną nocą światła zapalone na korytarzu. Gdy jeden z pracownik wrócił do biura po godzinach wraz ze swoim psem, ten zaczął ujadać,  jakby ktoś obcy i przerażający stał obok niego. Wcześniej Przystań stanowiła siedzibę przedszkola. Stróż, która miał wątpliwą przyjemność tam zarabiać na chleb, zamykał się w kuchni, gdyż tylko tam czuł się w miarę bezpiecznie.

Być może w rozwiązaniu zagadki pomoże historia budynku.  W czasie II Wojny Światowej w miejscu gdzie obecnie umieszczono salę plastyczną, powiesił się Żyd, który widząc, że do budynku wkroczyli Niemcy, postanowił przypieczętować swój los. Czy to on jest odpowiedzialny za dziwne zjawiska?

Gwiazda “Ucha Prezesa” to białostoczanka!

W ostatnim czasie serial “Ucho prezesa” bije rekordy popularności. Rozpisują się o nim wszędzie i wszyscy. Być może zaskakujący będzie dla Was fakt, że jedna z głównych ról serialu przypadła białostoczance. Filmowa pani Basia, to Izabela Dąbrowska, która nie tylko grała w takich filmach jak oskarowa “Ida”, kultowe “Galerianki” czy “Blondynka”, ale też artystka kabaretowa z “Kabaret na koniec świata”.

 

Dąbrowska ukończyła V Liceum Ogólnokształcące, a także Wydział Lalkarstwa w Białymstoku. Tutaj także się urodziła. W stolicy podlaskiego i okolicach mieszka także cała rodzina aktorki. Ona sama zaś zamieszkuję Warszawę, co bardzo zrozumiałe. Choć dojazd do stolicy mamy bardzo dobry, a odległość nie jest duża, to na pewno wygodniej jest mieszkać tam gdzie się pracuje, aniżeli dojeżdżać. Szczególnie, że pracy ma sporo. Jej kompletna filmografia wygląda bardzo imponująco. 

 

Aktorka ma również bardzo ciepły stosunek do Podlasia. Na łamach Kuriera Porannego powiedziała: Uważam, że ludzie z tego regionu mają w sobie pewien rodzaj otwartości. Z jednej strony są bardzo pragmatyczni, konkretni, myślą realistycznie, są związani bardzo z ziemią, mocno stąpają po ziemi, a z drugiej strony są życzliwi, otwarci. To pewnie pomaga, bo ludzie odczytują to jako pewien rodzaj sympatii, którą ma się do świata. Mam też poczucie, że nie ma w nas agresji, walki za wszelką cenę. Potrafimy cieszyć się z tego, co życie przynosi i taką filozofię chyba prezentujemy wobec świata.

 

Dlatego możemy być bardzo dumni z Izabeli Dąbrowskiej. Bo to nasza Pani Basia!

 

fot. kadr z serialu “Ucho prezesa”

 

 

Biskup ocalił świątynię przed hitlerowcami

Najcenniejszym zabytkiem w Łomży jest bez wątpienia katedra św. Michała Archanioła i Jana Chrzciciela. Powstała ona na początku XVI w. dzięki staraniom księżniczki Anny Mazowieckiej i jej synów. Stanowi najstarszy obiekt w tej części Polski i nigdy nie została poważnie uszkodzona, choć było bardzo blisko tragedii.

 

Gdy Niemcy wycofywali się z miasta mieli zamiar wysadzić katedrę w powietrze. Twierdzili bowiem, że wysokość budynku może pomóc radzieckiej artylerii przy ustalaniu punktu odniesienia. Biskup Stanisław Łukomski prosił niemieckich oficerów, aby Ci wyburzyli wyłącznie dach i wieżę.  Ci jednak nie mieli zamiaru zmieniać decyzji. Duchowny po krótkiej wizycie w świątyni wrócił do żołnierzy z dwoma różańcami. Powiedział im, że jeśli je przyjmą, wrócą do swych domów w szczęściu i zdrowiu. Oficerowie okazali się katolikami. Wzięli różańce i porzucili plany zniszczenia katedry.

nawiedzony-zamek-kto-straszy-na-zamku-w-tykocinie

Twardowski zginął przez ducha

Pana Twardowskiego chyba nie należy przedstawiać. Gdy nie udało mu się odkryć sposobu na produkcję złota, podpisał on cyrograf z diabłem. Od tej chwili pan ciemności musiał spełniać wszystkie jego prośby. Dusza alchemika miała zostać zabrana w Rzymie, przez co Twardowski szczególnie mocno starał się je omijać szerokim łukiem.

Rzym to jednak nie tylko miasto. W okolicach wsi Mystki – Rzym należącej do powiatu wysokomazowieckiego, jego dobra życiowa passa została przerwana. Tam w karczmie o nazwie ”Rzym” demony porwały Twardowskiego. Jak wiadomo, nie do końca im się udało, gdyż czarnoksiężnikowi udało się uciec na księżyc.

W rzeczywistości Twardowski to Lorenz Dhur, nadworny lekarz Albrechta Hohenzollerna, a potem Mikołaja Radziwiła. Został on wmieszany w aferę związaną z domniemanym wywoływaniem ducha królowej Barbary. Za zjawę przebrała się królewska kochanka, nijaka Barbara Giżanka. Oskarżony o częściowe poznanie tajemnic państwowych stał się niewygodnym graczem. Dlatego też zapadł na niego wyrok. Jedna z możnych rodzin opłaciła zabójców. Lekarz i astrolog zginął 3 km od Wysokiego Mazowieckiego.

bimber

Bimber uzdrowił wiele osób

Bimber, znany również jako samogon, to trunek o długiej historii i bogatych tradycjach, który zyskuje coraz większą popularność nie tylko w Polsce, ale także na całym świecie. Jego tajemnicza aura, wytwarzana często w warunkach domowych, oraz unikalny smak sprawiają, że jest przedmiotem zainteresowania zarówno miłośników mocnych trunków, jak i badaczy kultury alkoholu.

W blasku księżyca

Lekcja angielskiego w podstawówce. Poszukujemy słówka na literkę ”m”. Nasz wzrok przykuwa hasło ”moonshine”. Tłumaczy się je jako… bimber. Oczywiście umysł młodego człowieka nie wie jeszcze skąd związek lśniącego księżyca z trunkiem. Minie trochę czasu zanim pozna prawdę. Być może uświadomi go ktoś z rodziny. I tu może coś mu pomieszać. Zwłaszcza gdy z ust wujka ze wsi usłyszy określenie PKWN. W myślach pojawiają się wojenne dzieje naszego pięknego kraju. Z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego nie ma jednak nic wspólnego. To nic innego jak polski koniak wyrobiony nocą. No właśnie… W związku z tym wszystko sprowadza się do zmierzchu.

Bimber – śladem tradycji

Bimbrownictwo na Podlasiu pojawiło się już w XIX w. Wszystko przez władze, które ograniczały swobodę produkcji własnego alkoholu. Nastąpiła carska prohibicja. Rozwojowi procederu sprzyjały też warunki naturalne. Dlatego duża ilość gęstych lasów umożliwiała w miarę swobodną produkcję po zmierzchu. Tak niestety już nie jest.  Na terenie Puszczy Knyszyńskiej czy Augustowskiej służby odnajdują prywatne fabryczki, puszczając je z dymem. Niektórym z pewnością na wieść o takich zdarzeniach popłynęła łza. Nawyk pędzenia bimbru wywodzący się z czasów okupacji niemożliwy był do wykorzenienia. Starych drzew się przecież nie przesadza. W konsekwencji po odzyskaniu wolności kraju, wolność bimbrowników została zachwiana. Polskie władze za wszelką cenę usiłowały przerwać nielegalne produkcje. Budżet kraju musiał się zgadzać.

 

Podlaski samogon powinien mieć ok. 70 proc. Najczęściej jednak wytwórcy zadowalają się już trunkiem 50 proc. Wszystko zależy od wymagań odbiorców. Oczywiście dobry bimber nie obędzie się bez wody. Ta na Podlasiu jest przejrzysta i świeża, co ma znaczenie przy destylacji. Bimber z Podlasia tradycyjnie wyrabia się z żyta. Na jego bazie powstają też inne trunki, jak. np. miodówka. Z Puszczą Knyszyńską wiąże się nierozerwalnie nazwa ”bukwicówka”. Bukwica to roślina rosnąca w lesie przypominająca szczaw. Użyta przy wyrobie zapewnia niepowtarzalny smak i aromat. Wiele osób twierdzi, że ma też właściwości lecznicze.  W rzeczywistości nawet oczyszcza nasze ciało z toksyn.

Duch nie taki straszny

W każdym regionie Polski bimber określa się inaczej. Na Podlasiu rządzi nazwa ”Duch Puszczy” oraz ”Czar PGR-u”. Samo słowo bimber wywodzi się z warszawskiego żargonu złodziejskiego. Oznaczał skradziony przedmiot, który to po schwytaniu przestępców stawał się dowodem winy. Autor definicji uważa, że bimber oznaczał początkowo ”zegarek”. Z czasem zaczęto go używać, mając na myśli towar zakazany. W miarę nowe określenie to ”księżycówka”. Odnosi się do zwyczaju wytwarzania samogonu w późnych porach nocnych. Jako że wiele osób zatruwało się w przeszłości źle sporządzonym bimbrem, ochrzczono go również jako ściemniacz.

Bimber – muzeum

W 2009 r. na terenie Białostockiego Muzeum Wsi otwarto jedyne w swym rodzaju muzeum bimbrownictwa. Zobaczymy w nich wszelkie przedmioty niezbędne do wytworzenia samogonu. Zauważymy bez trudu, że aparatura z biegiem lat ulegała ewolucji. Nowinki techniczne zawsze były chętnie widziane. Cel się nie zmieniał – jak najlepszy trunek.

Wsie podzielone rozlewiskiem. Przyjedź na kładki.

Między miejscowościami Śliwno i Waniewo, oddalonymi od Białegostoku o około 30 km, odnajdziemy kładkę, która tylko z nazwy jest zwyczajna. Na początek naszej przygody musimy użyć siły mięśni aby przyciągnąć platformę, która pozwoli dostać się na drugi brzeg Narwi. Znajdujące się na kołowrotku liny nie powinny sprawić żadnego kłopotu. Dlatego też posiłować się mogą też dzieci. Łącznie na trasie przygotowano pięć takich tratw.

 

Gdy już uporamy się z platformami możemy się delektować pięknem okolicy. Przejście nad rozlewiskami jest całkowicie bezpieczne przez co nie musimy obawiać się o nasze pociechy. Jako że turystów nie ma zbyt wielu nic nie zakłóci spokoju przyjezdnym. Kilometrowa drewniana kładka posiada wieżę obserwacyjną, z której skorzysta nie tylko miłośników ptaków. Wieża powstała w miejscu dawnego zamczyska. Kładkę można zwiedzać z obu stron. Do nas już należy wybór czy spacer rozpoczniemy w Śliwnie czy w Waniewie.

 

mieszkaniec podlasia odkrył Amerykę

Mieszkaniec Podlasia odkrył Amerykę przed Kolumbem?

Mieszkaniec Podlasia odkrył Amerykę. Istnieją niezaprzeczalne zapiski, aż po brzegi wypełnione tajemnicami, które podważają ustalony przez wieki narrację, jakoby to Krzysztof Kolumb jako pierwszy opatrzył stopę na ziemi amerykańskiej. Otóż, według niektórych zachowanych dokumentów, to nie słynny włoski odkrywca, lecz skromny mieszkaniec Podlasia, imieniem Jan z Kolna, miał wkroczyć na nieznane jeszcze brzegi tego kontynentu, ostatecznie wypierając kolumbijskią legendę z pierwszego planu historii odkryć geograficznych.

Mieszkaniec Podlasia odkrył Amerykę przed Kolumbem? – niepozorny sternik na tropie Ameryki

Historia, splątana nićmi zapomnienia i tajemnic, rzuca nas w wir wydarzeń datowanych 16 lat przed krwistą podróżą Kolumba. Jan z Kolna, wchodzi na scenę historii jako niepozorny sternik, pełniący służbę na pokładzie okrętu duńskiego monarchy, Christiana Oldenburga. To właśnie w roku 1476, podczas wyprawy mającej na celu odnalezienie zaginionych osadników grenlandzkich, statek ten zawinął na wybrzeża Labradoru. Wyznaczył nowy punkt odniesienia dla długiej historii geograficznych dylematów. Wątek tej opowieści, jakby wypisany atramentem z odległych wieków, splata się z innymi nitkami historii, dlatego ta sieć powiązań jest niepowtarzalna. Flota, w skład której wchodziły kilka okrętów, miała pierwotnie podjąć poszukiwania zaginionych osadników grenlandzkich. Jednakże po dotarciu do zachodnich wybrzeży, kontynuowała swą podróż na zachód, kierując się w stronę nieodkrytych lądów. Warto zaznaczyć, że nazwa “Labrador” w XVI wieku odnosiła się zarówno do Grenlandii, jak i właściwego obszaru Labradoru.

Odtwarzanie prawdy

Zamieszanie w nazewnictwie nie jest jedyną trudnością, z jaką muszą się zmierzyć badacze zaginionych kart historii. Informacje o Janie z Kolna zostały spisane dopiero po jego śmierci, a więc powstały dodatkowe trudności w odtworzeniu prawdy. Pierwsze wzmianki o jego polskim pochodzeniu pojawiły się dzięki Franciszkowi de Belloforest. Właśnie on jako pierwszy wskazał na tę tajemniczą postać jako na Polaka. Niektórzy wierzą, że odkrywca może być Norwegiem lub nawet Portugalczykiem, co tylko pogłębia mglistość tych dawnych wydarzeń. Jedna z teorii sugeruje, że Jan z Kolna to w rzeczywistości młody Krzysztof Kolumb skrywający swoją tożsamość. Ostateczne rozwiązanie może być jednym z najbardziej fascynujących odkryć w dziejach ludzkości.

Domek Napoleona to ruina

Domek Napoleona to ruina. Kiedyś miejsce schadzek

Domek Napoleona to ruina. Przedziwne opowieści, splecione niczym nici w starożytnym gobelinie, owijają teraz swoje mgliste wątki wokół opuszczonego budynku, jakby chciały przypomnieć o jego dawnej chwale. Miejsce to, o którym się mówi, jako o “Białostockim Domku Napoleona”, stanowiło niegdyś świadka tajemnych spotkań wielkiego cesarza z Marią Walewską, tajemniczą i uwodzicielską postacią z historii Polski. Tam, gdzie dziś panuje cisza i pustka, kiedyś pulsowało życie, a dramaty miłosne rozgrywały się pod płaszczem nocy. Jednakże, mimo swego niezwykłego dziedzictwa, budynek pogrąża się coraz głębiej w zapomnienie, jakby mgła czasu zacierała ślady przeszłości, pozostawiając tylko echo dawnych historii.

Domek Napoleona to ruina – legenda Białostockiego Dworku Napoleona

Otóżże, na ziemiach Białegostoku, owianych mgiełką tajemnic, wznosi się teraz, w swym osamotnieniu, budynek o niezwykłej proweniencji. To właśnie tędy, gdzie obecnie władają cichość i zapomnienie, kiedyś pulsuje życie jakby z innego wymiaru. Opowieść ta zaczyna się od słynnego “Białostockiego Domku Napoleona” – miejscówki, gdzie rzekomo spotykał się wielki przywódca z Marią Walewską. Mówi się, że tu, w tym uroczym zakątku, Napoleon przygotowywał się do swych wypraw. Kierował się między innymi w stronę Moskwy. A właśnie tu miały miejsce dramatyczne rozstania, które rozbrzmiewały echem nawet w najodleglejszych zakątkach półświatka. Nim jednak miłosnym namiętnościom nadszedł kres. Niestety, pomimo namiętności, para nigdy nie mogła oficjalnie być razem, gdyż Napoleon poślubił Józefinę, zostawiając Marię w roli kochanki. Jednakże owoc tej miłości pozostał – para doczekała się dziecka.

Opuszczony budynek – ślady pamięci

Jednakże, pomimo rozgłosu, jaki przyniosła historia, rzeczywistość budynek opuścił już po śmierci wielkiego cesarza. Powstał on jako punkt poboru cła dla handlarzy z Królestwa Polskiego, choć funkcja ta trwała tylko przez krótki czas. Przez lata jednakże, Domek Napoleona zmieniał dzierżawców jak rękawiczki, przechodząc przez ręce różnych właścicieli. Kilka dekad temu, kształtem swej rotundy przypominał on niegdyś ekskluzywną restaurację, nocny klub czy nawet agencję towarzyską. Jednakże, wraz z upływem czasu, wilgoć coraz bardziej dawała się we znaki, co skłoniło miasto do wystawienia budynku na sprzedaż. Stawiło to kres kolejnemu rozdziałowi w historii tego tajemniczego miejsca.

”Śpiesz się Michałku”. W ciągu kilku minut ściął kilkanaście głów

Przed wiekami jego widok dla wielu był ostatnim w życiu. Przestępcy tracili przez niego głowę… i to dosłownie. Dziś zostały po nim tylko słowa legendy, które zachowały się na dwóch skromnych kartach.  Mowa tu o kacie zwanym pieszczotliwie Michałko. Na czym polegał jego fenomen?

Średniowieczna gangsterka

Aby zrozumieć wyjątkowość kata, należy przenieść się do XVIII-to wiecznego Brańska, miasteczka leżącego nieopodal kaplicy ze świętym źródełkiem w Hodyszewie. Podobnie jak w innych, mniejszych miejscowościach dokonywano tam licznych rozbojów. Przywódcę jednej z grup złoczyńców stanowił nijaki pan Chełmski, specjalizujący się w porwaniach i delikatnie mówiąc pozbawianiu czci kobiet. Przy jednym z napadów rzezimieszków zgubił alkohol. Pojmani przez sędziego, będącego jednocześnie łowcą bandytów. Związani we śnie, zostali skazani na karę miecza i to mimo posiadania szlacheckiego pochodzenia. Nie pomogły tu więc znajomości. Lokalny sędzia zgodził się tylko na jedno ustępstwo. Egzekucję przesunięto bowiem na czas, jaki był potrzebny na pokonanie przez gońca drogi z Warszawy do Brańska i z powrotem. Ten miał przywieźć decyzję ze stolicy, czy król ułaskawi członków bandy.

Śpiesz się Michałku, śpiesz!

Tego dnia ze świata miało zostać pozbawionych życia 26 schwytanych przestępców. Jako ostatni, na deser kata miał zginąć pan Chełmski. Jednak, gdy pierwsze głowy zaczęły spadać, to na horyzoncie pojawił się królewski wysłannik. W słońcu lśniły czerwone pieczęcie, na miejscu egzekucji zaś krew. Sędzia, mając świadomość, że jeździec niesie dla niego niekorzystne wieści, przybliżył się do kata i szepnął mu do ucha ”Śpiesz się Michałku”. Ten wziął sobie słowa do serca i w ciągu kilku minut ściął kilkanaście bandytów, wraz z panem Chełmskim. Po otwarciu pisma okazało się, że król ułaskawił przywódcę grupy, lecz sprawiedliwość została już wymierzona dłońmi Michałka. Mieszkańcy mogli odetchnąć z ulgą. Wieści o niesłychanej prędkości i skuteczności w działaniu kata rozeszły się po całym kraju. Powstało nawet powiedzenie ”A bodajże kat brański oprawił”. Kat Michałko pobił więc nieoficjalny rekord w ilości ściętych głów, zyskując sławę w całej Rzeczypospolitej. Przed banitami, na samą myśl o Michałku, uginały się nogi. Brańsk od tej pory był bezpieczniejszym zakątkiem.

Blaski i cienie kariery

W praktyce życie codzienne kata nie należało do kolorowych. Stanowisko pracy, co nie da się ukryć, pozbawione było prestiżu. Wpływało to zaś na pozycję społeczną. Poza tym zwyczajowo rolę egzekutora powierzana dawnemu skazańcowi. Mieszkańcy omijali kata szerokim lukiem, a przypadkowy dotyk przynosił hańbę. Towarzyszyła mu samotność i poczucie wyobcowania. Satysfakcji z rekordu jednak nie mógł zabrać mu nikt.