Powstanie nowa linia kolejowa w regionie? A może nowe województwo?

Dużo się dzieje w inwestycjach kolejowych województwa podlaskiego. Tak jak Łomża była odcięta od ruchu kolejowego, tak prawdopodobnie zostanie. Inwestycja na odcinku Łapy – Śniadowo – Łomża stoi pod znakiem zapytania. Wszystko dlatego, że PKP PLK SA – inwestor – nie ma wystarczająco dużo pieniędzy na wszystkie inwestycje. Brakuje 75 mln zł, które spółka chce przesunąć właśnie na remont odcinka Kuźnica – Geniusze oraz bocznicę Bufałowo pod Sokółką, które dla województwa podlaskiego są uznane za strategiczne. Rewitalizacja linii kolejowej z Łap do Śniadowa spółka PKP PLK chciałaby umieścić na listę rezerwową zaś do krótkiego odcinka Śniadowo – Łomża wykonać tylko dokumentację projektową.

 

Co ciekawe zamiary spółki zbiegły się w czasie z decyzją ministra infrastruktury, który chce by za niecałe 10 lat przez Łomżę przebiegała linia kolejowa łącząca to miasto z Warszawą i Mazurami. Kuriozalne by było gdyby, pociągiem można było dojechać z Łomży wszędzie tylko nie do Białegostoku. A może ktoś szykuje reformę samorządową i Łomża ma trafić do upragnionego Mazowsza? Kiedyś Jarosław Kaczyński był zwolennikiem zmian samorządowych – szczególnie optował za powstaniem jeszcze jednego województwa na Pomorzu. Być może jest i jakaś potajemna oferta również dla Łomży i innych pobliskich miast?

 

Nie od dziś wiadomo, że funkcjonowanie w ramach mazowieckiego takich miast jak Siedlce, Sokołów Podlaski, Ostrów Mazowiecka, Przasnysz, Ostrołęka oraz podlaskiego takich miast jak Łomża, Grajewo, Kolno czy Zambrów to zwyczajna pomyłka. Nie raz padały przecież głosy – że Warszawa jako stolica zagrania najwięcej, kosztem właśnie reszty miast w województwie. Nie inaczej w tym kontekście jest z Białymstokiem. Jeszcze nie wiadomo co, ale chyba coś jest na rzeczy.

Featured Video Play Icon

Idiotyczna inwestycja dobiega końca. Mamy się cieszyć?

Idiotyczna inwestycja dobiega końca. Można już bez większych przeszkód jeździć do Supraśla. Tylko w jednym miejscu To, że nowa droga do podbiałostockiego uzdrowiska jest potrzebna – wiedzieli wszyscy. To, że powstanie karykatura drogi – wzbudziło wiele kontrowersji. 

 

Zacznijmy od przypomnienia. Droga biegnie przez Puszczę Knyszyńską. Inwestor – Podlaski Zarząd Dróg Wojewódzkich postanowił błyskotliwie wziąć pieniądze na drogę z Unii Europejskiej. Problem w tym, że projekt był “za tani”. Wymyślono więc budowę idiotycznej, wielkiej estakady pośród drzew, by zawyżyć wartość projektu. Kierowcy jadąc będą po bokach widzieć ich czubki. Cay szkopuł w tym, że by brać pieniądze unijne należy dysponować wkładem własnym. Zapytani przez nas specjaliści od budowania dróg nie mieli wątpliwości – wyremontowanie drogi Białystok – Supraśl bez cyrków w postaci estakady było możliwe za pieniądze z wkładu własnego.

 

Po co więc ta cała farsa? Odpowiedź w powyższym filmie.

 

Samuel Pisar – Białostocki doradca Kennedy’ego

Doradca prezydenta Kennedy’ego, laureat pokojowej nagrody Nobla, adwokat i dyplomata światowej sławy. Jego książkę “Z krwi i nadziei” przetłumaczono na 20 języków. To jeszcze jeden słynny białostoczanin, o którym we współczesnym Białymstoku wiele się nie mówi.

Samuel Pisar urodził się w 1929 roku w znanej żydowskiej rodzinie. Jego mieszkająca przy ulicy Dąbrowskiego rodzina posiadała kilka budynków, halę wynajmowaną na różne miejskie uroczystości i pierwszą w mieście firmę taksówkarską. Jeszcze przed wojną matka Samuela namawiała rodzinę na wyjazd do krewnych do Australii, lecz ojciec, Dawid Pisar, był za bardzo związany z Białymstokiem i ogółem z Polską.

 

Dawid służył w polskim wojsku podczas kampanii wrześniowej. Podczas sowieckiej okupacji przed wywózką na Syberię uratowała ich jego miłość do samochodów. W 1940 roku Sowieci planowali wywieźć na Syberię tak polskich jak i żydowskich “wyzyskiwaczy”. Gdy NKWD chodziło po domach i robiło listę “burżujów”, Dawid wracał akurat z garażu cały usmarowany smarem, dzięki czemu nie został zapisany jako “bogacz” i “wróg ludu”.

 

Mimo wszystko źle się żyło Pisarom pod sowiecką okupacją i wraz z czasem głowa rodziny dała się namówić na wyjazd. Pozwolenie na wyjazd przyszło jednak zbyt późno i wkrótce do Białegostoku wkroczyli Niemcy.

 

Trzech kuzynów Samuela zostało rozstrzelanych zaraz po wejściu Niemców. Jego babcia i wujek trafili na łapankę i zaginęli. Ojciec ratował dzieci z getta i powierzał je okolicznym chłopom. Został jednak złapany i wraz z innymi został rozstrzelany w lesie w Pietraszach. Samuel z matką i siostrą przeżyli powstanie w gettcie, lecz wkrótce po jego likwidacji zostali rozdzieleni i obie zginęły.

 

Mały Samuel przeszedł przez aż 8 obozów: Majdanek, Oświęcim, Bilzin, Oranienburg, Sahsenhausen, Kaufering, Dachau, Leonberg. Gdy został wyzwolony przez Amerykanów, nie chciał wracać do komunistycznej Polski, ani do miasta, w którym przeżył piekło i w którym nie pozostał już nikt z rodziny i bliskich. Zachował jednak w sercu miłość do przedwojennego Białegostoku, miasta jego dzieciństwa.

Po wyzwoleniu, zdeprawowany przez obozy nastoletni Samuel mieszkał w Niemczech i zajmował się między innymi przemytem. Wkrótce jednak odnalazła go ciotka mieszkająca w Paryżu, a następnie pojechał do krewnych w Australii, którzy starali się go “naprostować”. Zaczął studia prawnicze i zrobił doktorat na Harwardzie oraz w Sorbonie.

 

Karierę zrobił bardzo szybko. Już w wieku 27 lat, bo w 1956 roku był doradcą generalnym UNESCO w Paryżu, a cztery lata później został doradcą prezydenta Johna Kennedy’ego. W 1962 roku założył międzynarodową firmę adwokacką. Z jej usług korzystały największe spółki świata oraz osoby prywatne, m.in. Elizabeth Taylor, Henry Ford i Steve Jobs. Oprócz tego angażował się politycznie. Walczył o wolność dla więźniów politycznych, oraz działał na rzecz złagodzenia stosunków między państwami zachodnimi, a ZSRR i Chinami. W 1973 roku został nominowany do pokojowej nagrody Nobla.

 

Jego książka “Z krwi i nadziei”, gdzie opisuje dzieciństwo w Białymstoku, piekło getta, obozów i późniejsze, wygrane jak na loterii życie, została przetłumaczona na 20 języków i stała się światowym bestsellerem. Białystok odwiedzał kilkakrotnie, pierwszy raz w 1961 roku, a ostatni raz w 2009. Białystok miał w jego sercu specjalne miejsce, choć wiązało się z nim wiele bolesnych wspomnień. Pisar zmarł w 2015 roku.

Edward Horsztyński

Białostockie symbole Niepodległości

Gdy myślę o Białymstoku właśnie w kontekście święta Odzyskania Niepodległości, to zawsze najpierw pojawia mi się ten nasz skomplikowany los.

Droga do niepodległości zakończyła się w Białymstoku dopiero 19 lutego 1919 roku. Od 1919 roku w Białymstoku świętowano „podwójnie”. Ot taka nasza tradycja.  Druga myśl o naszym mieście w związku z niepodległością wiedzie mnie już na spacer po Białymstoku. Spacer mający na celu poszukiwanie pamiątek.

Zacząłbym chyba od Parku Konstytucji 3 Maja. To pierwsza w mieście po odzyskaniu niepodległości zrealizowana inicjatywa podkreślająca niepodległy byt. Podjęli ją radni miejscy jeszcze w 1919 roku.
Najważniejszą pamiątką jest z pewnością kościół Św. Rocha, który jest przecież dziękczynieniem za odzyskanie niepodległości.  Ale w ten sam nurt wpisuje się też gmach Teatru Dramatycznego i o nim dziś słów kilka. O budowie teatralnego budynku zaczęto oficjalnie mówić już w 1919 roku.

Redaktor naczelny Dziennika Białostockiego – Benedykt Filipowicz w artykule „Teatr i miasto” stwierdzał kategorycznie, że „wielkie miasto musi posiadać teatr”. Przytaczał argumenty, że właśnie teatr jest instytucją, która kształtuje gusty, ale przede wszystkim postawy obywatelskie i patriotyczne. Postulował więc, aby nowa rada miejska, która zostanie wyłoniona po wrześniowych wyborach „na jednym z pierwszych posiedzeń swoich poweźmie uchwałę” o utworzeniu teatru.

W kolejnym swoim artykule Filipowicz powracał do poruszanej kwestii. Do krzewienia patriotyzmu i kultury polskiej dołożył jeszcze rozrywkę. Argumentował, że w Białymstoku oprócz kinematografów i urządzanych zabaw nie ma innych rozrywek. Pisał więc, że „w Białymstoku potrzebny jest nie tyle teatr dla inteligencji, ile dla mas szerszych o niższym wykształceniu, a więc teatr popularny, ludowy, któryby wystawiał sztuki interesujące i bawiące te masy szersze, a więc sztuki patriotyczne, historyczne, a poza nimi sztuki popularne ze śpiewem i tańcami – albowiem szerokie masy ludności szukają w teatrze przede wszystkim zabawy i rozrywki”.  Z czasem zamysł ten zaczęto łączyć z ogólnopolską akcją budowy Domów Ludowych.

W lutym 1921 roku Stowarzyszenie Robotników Katolickich postanowiło przystąpić do budowy Domu Ludowego. Dziennik Białostocki informował, że „sprawa ta olbrzymiej doniosłości dla naszego miasta jest na zupełnie dobrej drodze i można mieć nadzieję, że projekt będzie wkrótce już zrealizowany”.

Sprawa jednak utknęła w martwym punkcie z powodu braku funduszy. Dopiero w 1924 roku krakowski tygodnik Nowości Ilustrowane informował, że „w wojewódzkim mieście Białymstoku, rozpoczęto wielkie dzieło: budowę Domu Ludowego przy parafii katolickiej”. 9 listopada 1924 roku odbyło się poświęcenie fundamentów budynku, których część użyto w następnych latach do budowy kina Świat (obecnie Ton) przy Rynku Kościuszki.

Nowości Ilustrowane informowały, że w przyszłym okazałym budynku planuje się umieszczenie „Biura dla organizacji społecznych, kulturalnooświatowych, gospodarczych, robotniczych i rolniczych, gospodę, czytelnie, biblioteki i t. p., salę na 300 osób, oraz wielką salę teatralną na 700 krzeseł”. Zachęcając do wsparcia budowy redakcja podkreślała, że przyszły Dom Ludowy jest „zakrojony na miarę zachodnioeuropejską, szeroki w rozmiarach i różnorodny w pomysłowych urządzeniach wewnętrznych”.

Pisano, że „pomieści w sobie wszystkich co łakną czaru polskiego słowa Ojczyznę miłującego”.  Nigdy nie zrealizowano jednak w całości tego projektu. Gdy przygotowywano się do zakrojonych na dużą skalę w całej Polsce obchodów 10-lecia odzyskania niepodległości, to niestety w Białymstoku ledwo napomknięto o nieudanych próbach budowy Domu Ludowego, a całość obchodów przesłonił konflikt w radzie miejskiej i dymisja prezydenta miasta Michała Ostrowskiego. Temat budowy podjęty został na początku lat trzydziestych. Wspominał o tym inż. Jarosław Seredyński, który nadzorował budowę gmachu.   W 1935 roku mówił: „Wiemy wszyscy, że miasto nasze nie miało odpowiedniego budynku, w którym mieściłoby się życie kulturalne naszego społeczeństwa. Teatru Palace niepodobna brać pod uwagę, gdyż z wielu względów nie odpowiada wymogom i potrzebom ludności naszego miasta”. W dalszej wypowiedzi przedstawił w skrócie ciekawą historię poprzedzającą budowę teatru. Mówił, że „dawno już, […]w roku 1928 Rada Miejska przeznaczyła pewną sumę pieniędzy na zapoczątkowanie budowy takiego domu.  Jak wiadomo, były wojewoda białostocki, a obecny minister spraw wewnętrznych p. M. Zyndram-Kościałkowski, sprawę tę przesądził. […]

Początkowo noszono się z zamiarem przystosowania domu b. Resursy Obywatelskiej do wymagań Domu Ludowego, ale projekt ten ze względu na olbrzymie koszty, związane z przeróbką upadł. Brano potem pod uwagę hotel Ritz z jego kinoteatrem, ale brak odpowiedniej sceny, jako też i pomieszczeń dla organizacji społecznych spowodowały upadek i tego projektu”.  Wreszcie pod osobistym nadzorem wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i komisarza rządowego, od 1934 roku prezydenta miasta Seweryna Nowakowskiego, w 1933 roku ustalono miejsce „gdzie w niedalekiej przyszłości stanąć  ma Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego.

Za odpowiedniejsze miejsce uznano plac na końcu ogrodu miejskiego na przedłużeniu osi ul. Kilińskiego. Zdecydowała tu bliskość śródmieścia oraz bezpośrednie sąsiedztwo tych terenów z województwem, magistratem i hotelem, co nie jest bez znaczenia dla przyszłego rozwoju miasta zarówno pod względem propagandowym jak i handlowym”. Uznano też, że inne jego zlokalizowanie „wpłynie ujemnie na frekwencję publiczności”.

O planowanej inwestycji rozpisywała się białostocka prasa. Podawano więc, że „Od strony ul. Mickiewicza i frontem do niej, mniej więcej w środku stanąłby Dom Ludowy im. Marszałka Piłsudskiego. Powinien on – zgodnie z projektem obejmować salę widowiskową, teatralną, odczytową, a może nawet w przyszłości mógłby się stać siedzibą biblioteki oraz towarzystw kulturalno-oświatowych. Przed Domem Ludowym w odpowiednim oddaleniu stanąć winien pomnik Józefa Piłsudskiego, jako dług wdzięczności obywateli miasta twórcy niepodległości Polski.

Tu powstałby też Ogródek Jordanowski dla dzieci. W ten sposób uzyskałoby się ładną, reprezentacyjną dzielnicę, oraz połączenie Parku Miejskiego im ks. Józefa Poniatowskiego z Parkiem 3-go Maja”. Wreszcie po zatwierdzeniu w lipcu 1933 roku projektu inż. Jarosława Girina, 2 września informowano, że „w najbliższych dniach rozpoczną się roboty ziemne przy budowie Domu Ludowego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, jaki będzie wzniesiony w ogrodzie miejskim”.

Powołany został Komitet Budowy, który podpisał umowę z komisarzem rządowym Sewerynem Nowakowskim. Na jej mocy miasto zobowiązało się przekazać Komitetowi grunt pod budowę Domu Ludowego. Komitet zobowiązywał się zaś wybudować gmach i przekazać go miastu. Określono, że budowa ma zakończyć się najpóźniej do 31 sierpnia 1939 roku. Postanowiono również, że „w gmachu tym będzie się mieścić obok siedziby różnych organizacji kulturalno-oświatowych, tak bardzo potrzebny naszemu miastu teatr oraz estetycznie urządzona kawiarnia”.

Budowa napotykała różne trudności, od technicznych do finansowych. Wielokrotnie wyznaczano i odwoływano terminy jej zakończenia.  Wreszcie 27 grudnia 1938 roku nastąpiło nieoficjalne otwarcie teatru. Nieoficjalne z powodu nieprzybycia na uroczystość marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, który zapowiedział się dopiero na maj 1939 roku. Tego terminu też nie dotrzymał, tak więc oficjalnie Teatru prawdę powiedziawszy nigdy nie otwarto.  Ale to tylko procedury, białostoczanie  byli dumni, że wreszcie po blisko 20 latach mają piękny teatr.

Dziennik Białostocki informował, że inauguracyjne „przedstawienie, będące równocześnie prezentacją nowego gmachu, miało nastrój odświętny i niezwykle sympatyczny…  Z niezwykłą ciekawością oglądaliśmy wnętrze teatru, widownię, scenę, kuluary i foyer. Wszędzie – celowość, wygoda, solidność i wytworna prostota, a przy tym rozmach prawdziwie wielkomiejski. Fotele wygodne, przejścia szerokie, scena obszerna, głęboka, światła doskonale rozmieszczone i co z największym naciskiem podkreślić należy, co jest największym kunsztem budowy wnętrz teatralnych – akustyka doskonała. Na parterze wszak akustyka bez zarzutu. Podczas antraktu schodzi publiczność z balkonu i chwali, że tam słychać bardzo dobrze. Jeżeli wspomnimy jeszcze dobre ogrzanie teatru, wygodne i obszerne szatnie oraz pięknie prezentujący się dojazd, odpowiednio oświetlony, a całość da jak najlepsze wrażenie. W tak miłym otoczeniu i w warunkach, na jakie publiczność nasza całe lata z niecierpliwością czekała – odbyło się przedstawienie wesołej komedii  (Stefana] Kiedrzyńskiego)  Cudzik  i Ska. Wystąpił zgrany zespół Teatru Objazdowego”.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Bolesław Augustis – przed wojną zrobił tysiące zdjęć białostoczanom. Można je obejrzeć w sieci

Jako 20-latek przyjechał z rodzicami oraz rodzeństwem do Białegostoku z Nowosybirska w Rosji. Tam ukończył szkołę fotograficzną, w dzisiejszej stolicy województwa podlaskiego natomiast  pracował jako pomocnik w zakładzie fotograficznym mieszczącym się przy Rynku Kościuszki. Po 3 latach od przyjazdu założył własny zakład “Polonia Films”, który mieścił się przy ul. Kilińskiego. Mowa o Bolesławie Augustisie. Był to fotograf, który uwiecznił na kliszach przedwojenne miasto i mieszkańców.

 

Choć fotograf zmarł w 1995 roku, to jego wielka dokumentacja fotograficzna po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 2004 roku. Stało się tak przypadkiem, gdy dwaj chłopcy odnaleźli negatywy w opuszczonym domu. Potem trafiły one w ręce ówczesnego fotografa Grzegorza Dąbrowskiego, który pokazał światu na łamach Gazety Wyborczej niektóre ze zdjęć Augustisa. Wtedy też sensacyjne odkrycie zostało opisane po raz pierwszy.

 

Do 2018 roku udało się oczyścić oraz przeprowadzić konserwację 5 tysięcy negatywów. Jeszcze drugie tyle czeka w kolejce. Dzięki stypendium ministerstwa kultury fotograf mógł zdigitalizować odbitki. Dziś możemy je oglądać na stronie internetowej www.albom.pl – naprawdę warto!

Jesteśmy coraz lepiej skomunikowani z resztą kraju. To wciąż jednak za mało

Białystok jest coraz lepiej skomunikowany z resztą kraju. Wciąż jednak brakuje ważnego połączenia. Nic się nie zanosi też, by coś w tej kwestii się zmieniło. Od 9 grudnia będzie obowiązywać nowy rozkład jazdy na kolei. Będzie więcej połączeń do Warszawy. Jednego dnia będzie jeździło nawet 11 pociągów, zaś połączenie ze stolicą będzie średnio co godzinę. Ostatni pociąg z Warszawy do Białegostoku nie będzie odjeżdżać tak jak do tej pory o 20:11, lecz o 21:29. Połączenie z Warszawą jest o tyle ważne, że to duży węzeł komunikacyjny z resztą kraju. Bardzo wiele połączeń odbywa się poprzez przesiadki na dworcu centralnym. Po zmianach rozkładu jazdy będzie też inne połączenie – bezpośrednie, a mianowicie Białystok – Zielona Góra przez Poznań. Do tego pierwszego miasta dotychczas trzeba było jeździć z przesiadką.

 

Połączenia z Warszawą to wciąż jednak za mało. Nie jesteśmy dobrze skomunikowani z pozostałymi miastami na ścianie wschodniej. Do Lublina trzeba jechać z przesiadką przez Warszawę. Mimo tego, że są tory, które biegną przez Kleszczele i Siedlce. Ewidentnie brakuje bezpośredniego połączenia Suwałki – Rzeszów, analogicznie jak na ścianie zachodniej jest połączenie Szczecin – Wrocław.

 

W ostatnim czasie zostaliśmy w końcu połączeni drogą ekspresową z Warszawą. Teraz dzięki temu szybko dojechać możemy nie tylko do stolicy, ale też do Łodzi, Wrocławia czy Poznania, a nawet Berlina. Jednak dojazd na przykład do Gdańska jest już problematyczny, gdyż najpierw jedziemy ekspresową ósemką do Ostrowi Mazowieckiej, a dalej niestety trzeba jechać aż do Mławy drogą, która nie jest zbyt najlepsza. Ale na to wpływu nie mamy. Mazowsze i Mazury rządzą się swoimi prawami. Czekamy jednak na drogę Via Carpatia, która od lat powstaje i jakoś powstać nie może. Potrzebne jest tak samo jak połączenie kolejowe łączące wschodnią ścianę.

 

Ostatnim środkiem lokomocji, z jakiego niedługo będziemy mogli zapewne skorzystać to samolot. Białystok ma pas startowy na Krywlanach. W czasie kampanii wyborczej był to bardzo gorący temat. Jedno jest pewne. Koalicja Obywatelska, która ma większość w radzie nie powinna zaciekle walczyć z własnym prezydentem, dzięki czemu budowa małego terminala, a w przyszłości wydłużenie pasa nie powinno być takim problemem jak było przeforsowanie samej inwestycji.

 

Jednak jest coś jeszcze. W Sejmiku natomiast władzę Platforma i PSL oddały na rzecz PiS, które głośno mówiło o budowie lotniska regionalnego. Teraz mając tam władzę będą mogły się wykazać i wreszcie rozpocząć inwestycję, którą Platforma jeszcze rządząc wcześniej pogrzebała. Wiele już osiągnęliśmy w rozwoju transportu, ale wiele jeszcze przed nami. Trzymajmy kciuki, by bez przeszkód udało się gonić do zachodu, bo na razie mamy skromną infrastrukturę, ale zawsze to coś. Nie należy jednak spoczywać na laurach.

Amazonka awangardy Aleksandra Ekster

“Amazonka awangardy” łącząca kubizm i futuryzm. Wizjonerka, która wyprzedzała swoją epokę. Wiele jej dzieł to białe kruki warte duże sumy. Pamiętana w świecie, zapomniana w Białymstoku.
Aleksandra Ekster urodziła się 6 stycznia 1882 roku w Białymstoku. Jej matka była Greczynką z okolic Odessy, a ojciec Białorusinem, lub Żydem z Białorusi, który przeszedł na prawosławie. Był asesorem kolegialnym w Białymstoku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Grigorowicz.

W latach 1901-1908 studiowała malarstwo Kijowskiej Szkole Sztuk Pięknych i był to czas kiedy pociągał ją impresjonizm. W Kijowie wyszła za Nikołaja Jewgieniewicza Ekstera, prawnika, który należał do kijowskich wyższych sfer i to dzięki niemu wsiąknęła w środowisko kijowskich artystów  i intelektualistów. Choć okres kijowski miał spory wpływ na jej twórczość, to dopiero podróżowanie po Europie ukształtowało jej styl.

W 1907 roku odbyła podróż do Paryża, gdzie poznała Guillaume’a Apollinaire’a (tak naprawdę nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki, francuski poeta polskiego pochodzenia), a dzięki niemu poznała Pabla Picassa i w kubizmie znalazła coś, czego szukała od dawna. Podobnie wielki wpływ miała na nią podróż do Włoch w 1912 roku, gdzie zafascynował ją futuryzm i poznała autorów “Manifestu futuryzmu”. Spędziła także trochę czasu w Wiedniu.

Po powrocie do domu została przyjęta dość chłodno, Kijów nie był jeszcze gotowy na awangardę, a  tamtejszym artystom i wielbicielom sztuki nie podobało się nagłe przejście Ekster z impresjonizmu do kubofuturyzmu.

Dlatego od 1912 roku mieszkała na przemian w Moskwie i Petersburgu. W następnych latach znalazła się wśród najwybitniejszych przedstawicieli rosyjskiej awangardy. Była związana z grupą “Sojusz młodych” i “Bubnowy walet” (walet karo – od czarnego rombu naszywanego na odzież zesłańców z czasów carskich, znak wyrzutków). W 1915 roku związała się też z grupą Supremus Kazimierza Malewicza, tu wpisz coś tam. Wtedy też zainteresował ją suprematyzm.

Oprócz malarstwa prowadziła zajęcia z rękodzieła i zajęcia dla dzieci. Od 1916 roku pracowała w teatrze, w którym zaprowadziła prawdziwą rewolucję jeśli chodzi o scenografię, a także zaczęła projektować kostiumy.

Czytelnicy zapewne nie raz widzieli “kosmiczne” stroje Lady Gagi, Rihanny i innych celebrytek, które w swoich kreacjach wyglądały jak nie z tej ziemi. Takie właśnie stroje projektowała Ekster. Dzisiaj wyprzedzają swoją epokę, wydają się dziwaczne i nie praktyczne, a co dopiero sto lat temu! Te stroje nie zachowały się do dziś i możemy zobaczyć je jedynie na kadrach z filmu “Aelita”. Był to radziecki film science-fiction z 1924 roku, a tytułowa Aelita była królową Marsa.

Jej stroje były jednak niepraktyczne. Dziś oglądając pokazy mody nie raz zastanawiamy się “a kto będzie nosił takie cudo?”, a co dopiero w porewolucyjnej Rosji, która była dosłownie krajem łachmaniarzy. Starała się jednak projektować także odzież użytkową i planowała stworzyć uniwersalny uniform dla robotników. Oprócz tego właśnie ona  w 1922 roku zaprojektowała galowy mundur dla Armii Czerwonej.

W 1924 roku wyjechała do Paryża i tam już została. Pracowała jako wykładowca w Paryskiej Akademii Sztuki Współczesnej, a w latach 30 wzięła udział w projekcie “Les Livres Manuscrits”, którego efektem były ręcznie pisane i ilustrowane książki, wydawane w dosłownie kilku egzemplarzach, lub nawet tylko w jednym. Dziś są one warte majątek i znajdują się w prywatnych rękach. Przez całe lata 20 i 30 brała udział w wielu wernisażach na całym świecie, a jej dzieła były wystawiane obok największych europejskich mistrzów.

Wiele jej dzieł lub zwykłych szkiców jest bardzo unikatowych. Co jakiś czas trafiają na aukcje i wychodzą na światło dzienne nieznane wcześniej obrazy, rysunki, czy wymienione powyżej książki Aleksandry Ekster. Jej wiele warte dzieła są nie raz łakomym kąskiem dla fałszerzy sztuki i zdarza się, że świeżo odnaleziony, nieznany wcześniej obraz/rysunek/szkic/książka jest tak naprawdę dziełem fałszerza.

Aleksandra Ekster zmarła w Paryżu w 1949 roku.

Edward Horsztyński

(Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygnatura 1-U-122-1
fot. główne: (Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygnatura 1-U-122-1)

Chanajki – białostocka dzielnica burdeli, bandytów i biznesmenów

Najbardziej jej znanymi twarzami byli “król” Jankiel Rozengarten, gorąca Tauba Wolfson oraz żydowski Wedel – Chaim Sofer. Przedwojenne Chanajki to białostocka, żydowska dzielnica przy której dzisiejsze złą sławą owiane osiedla socjalne na obrzeżach miasta to jamnik przy pitbullu. Dziś po tym miejscu zostało już tylko kilka budynków. Żywot Chanajek zakończyli Niemcy, gdy podczas II Wojny Światowej – spędzili mieszkańców tej dzielnicy do pobliskiej synagogi, którą następnie podpalili. Jakie były Chanajki zanim doszło do tego wielkiego mordu? Egzotyczne. Bieda mieszała się z biznesem, meliny z restauracjami, żony z prostytutkami, bandyci z uczciwymi obywatelami. Dzielnicę charakteryzowały wąskie i kręte uliczki, a także wszechobecny smród. Białostoczanie tę część miasta omijali – jeżeli nie musieli na niej nic załatwić.

Dzielnica wywiera dziwne wrażenie. Może wskutek widoków mieszkańców o bladych pomarszczonych twarzach, wolnie i sennie snujących się po ulicach, a może ponure barwy domów i otoczenia wywołują taki nastrój, a być może dzieje się tak pod wpływem opowiadań o tej dzielnicy. Dużo słyszałem o Chanajkach, dużo o nich wiem. Wiem, że są tam spelunki przestępców, tam gnieżdżą się najgorsze choroby, tam wszechwładnie panują trzej sprzymierzeńcy: Brud, Nędza i Przestępstwo. Nie mogą nie panować wśród licho płatnych robotników fabrycznych, wśród bezrobotnych, wśród chałupników, zrujnowanych sklepikarzy, niezliczonych rzeszy “niepotrzebnych ludzi”, wśród dzieci, które ojca nie znają, bo o świcie wychodzi on z domu, a wraca późnym wieczorem, gdy wszyscy już śpią. Młodzież z Chanajek przeważnie uczy się w chederach, gdzie stary mełamed wykłada “Gemarę”, “Myszne” i “Tanach”. Monotonnie upływają godziny. Ten fragment “Reflektora” z 1935 roku doskonale oddawał ducha egzotycznej dzielnicy. Dawne Chanajki miała 3 oblicza – funkcjonująca niczym holenderska dzielnica “Czerwonych latarni”, przepełniona burdelami i prostytutkami. Drugie jej oblicze było bandyckie – które porównać można było do zakapiorskiego Londynu z połowy XX wieku. Ostatnie zaś to oblicze funkcjonujące za dnia – gdzie prowadzony był normalny handel, usługi oraz produkcja. To wszystko na istniejących do dziś Młynowej, Angielskiej, Czarnej, Kijowskiej, Mławskiej, Cygańskiej, Odeskiej, ale też Krakowskiej czy odchodzące od niej nieistniejące już Orlańskiej, Cichej i Przechodniej.

Widok na zniszczone Chanajki w 1944 roku. Podczas II Wojny Światowej Niemcy zniszczyli 90 proc. miasta.

Dziś to miejsce, gdzie znajdują się głównie nowoczesne apartamentowce, bloki z początku XXI wieku oraz te wybudowane w PRL. Z dawnych Chanajek zostały strzępki. Kto mieszkał na tej dzielnicy? Robotnicy, sklepikarze, ale też bezrobotni. Niemało było też prostytutek, bandytów czy zwykłych złodziei. Sprawiedliwość tutaj wymierzało się nożem lub pistoletem. Za to samo co dzisiaj w świecie gangsterów. Czyli za donoszenie policji. Gdy zdradzał mężczyzna i został na tym przyłapany mógł się liczyć z tym, że na twarz przyjmie żrący płyn. Warto tutaj dodać, że podczas wybuchu powstania w getcie – w ten sposób został zaatakowany przez żydowskie dziecko jeden z oficerów niemieckich. Konsekwencje tego czynu były straszne.

Burdele

Na Chanajkach funkcjonowało wielu sutenerów – Szmul Chazan i jego synowie Chaim i Chone. Ich nierządnice musiały oddawać połowę zysków, zaś jeżeli któraś próbowała się sprzeciwić, to była pobita oraz zastraszana. Kobiety tak bardzo bały się Chazanów, że przed sądem ostatecznie nie udało się niczego udowodnić. Sutenerstwem zajmowali się także Mednel i Zlata Wasilkowscy, Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja oraz Wiktor Morawski oraz Szaja Postrzygacz.

 

W okazałej kamienicy na rogu św. Rocha oraz Krakowskiej, która stoi do dziś był największy burdel w mieście. Cieszył się też “najlepszą” reputacją, gdyż prostytutki nie miały oporów, by zaoferować swoje usługi nawet młodym gimnazjalistom. Kolejne burdele znajdowały się przy odchodzącej od Krakowskiej (dziś uliczka za Urzędem Statystycznym) nieistniejącej już Orlańskiej. Tam interesy po sąsiedzku prowadzili dwaj zakapiorzy. Dzisiejsza ulica Kalinowskiego, a dawniej Sosnowa była natomiast miejscem, gdzie można było napotkać nie jedną prostytutkę, które zachęcały do swoich usług niczym znane w całej Polsce (z powodu natręctwa) panie z różowymi parasolkami.

 

Najbardziej rozchwytywaną prostytutką na Chanajkach (a być może i w całym mieście) była Tauba Wolfson. Raz nawet pobili się o nią dwaj mężczyźni! Inną znaną kurtyzaną była Maria Szczerbek, która przyjmowała w swoim mieszkaniu na Cichej 4. Z jej usług mogli skorzystać nie tylko Żydzi, ale też goje. Nie brakowało też przedsięwzięć rodzinnych. Jeden z burdeli połączony z meliną prowadzili Sara i jej mąż Bera Robotnik, siostra Ruchla, a także teściowa. Inne znane prostytutki to Luba oraz Maria Nestoriwian. Dziewczyny przyjmowały na istniejącej do dziś ul. Brukowej. Były też kobiety, które były zmuszane do seksu za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.

Bandyci

Na chanajskich ulicach oraz w knajpach nie brakowało też bójek. Na kartach czarnej historii miasta zapisali się tacy przestępcy jak Chaim Sarowski oraz Jankiel Kapicki. Obaj szantażowali, a także zastraszali biznesmenów a nawet policję! Oni jednak przy Jankielu Rozengartenie to były jednak małe urwisy. Ten zakapior zwany był królem Chanajek. Zamieszany był w podpalenia i podrabianie pieniędzy. Dodatkowo zarzucono mu sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni oraz organizowanie napadów. Król Rozengarten miał również własny burdel przy wspominanej Orlańskiej 6 – w pobliżu istniejącej do dziś żydowskiej szkoły. Ostatecznie Jankiel trafił do więzienia. Król miał także syna – Połtyjera. Ten również trafił do więzienia za usiłowanie zabójstwa ciotki, którą postrzelił.

 

Na egzotycznej dzielnicy Białegostoku istnieli również fałszerze, którzy podrabiali dolary. Nie brakowało także złodziei, którzy specjalizowali się w różnych formach tego czynu. Nie raz okradli mieszkańców wspomniani już synowie Szmula Chazana. Oprócz nich postrach siali bracia Kukawka, którzy specjalizowali się w kradzieżach sklepowych i włamaniach. Natomiast Abram Duczyński wraz z małżonką byli specjalistami od kradzieży w autobusach. Warto też wspomnieć o Szmulu Chajtowiczu, który ograbiał białostoczan na poczcie oraz w banku. Lepszego specjalisty od włamań nie było niż Antoni Ejsmont. Złodziej handlował między innymi pościelą czy ubraniami. Przechodnie zaś mogli natrafić na znanego awanturnika Mordko Lisa – który wymuszał od nich pieniądze na wódkę. Warto też wspomnieć o Szmulu Gornfinkielu – złodzieju, włamywaczu oraz oszuście. Dodatkowo przestępca prowadził burdel po sąsiedzku z Królem Chanajek – Rozengartenem. Był także prawdziwy jednoręki bandyta. Szmul Zawiński stracił rękę podczas I Wojny Światowej. Druga mu wystarczyła, by kraść.

Biznes

Jednak prostytutki, złodzieje, bandyci oraz całe knajackie towarzystwo funkcjonowało w nocy. Za dnia białostocka dzielnica była miejscem, gdzie funkcjonował biznes i produkcja. Chanajki na swoim terenie miały siedzibę gminy żydowskiej, sklepy pościelą, obuwiem i suknem, ale też z meblami kuchennymi, wapnem, watą czy cementem. Nie brakowało także apteki czy spożywczego. Na egzotycznej dzielnicy przyjmował także dentysta.

 

W dzielnicy naszego miasta t. zw. “Chanajki” istnieje cały szereg “fabryk lemoniady i wody sodowej”. Te pokątne fabryczki “lemoniady” mogą być śmiało nazwane nazwanemi fabrykami trucizny. Gnieżdżą się te “fabryki” w suterenach i piwnicach wśród najokropniejszego brudu. Do olbrzymich, od praczasów niemytych, zardzewiałych kotłów, nalewa się zazwyczaj surową wodę, rozcieńcza jakimś podejrzanym syropem, “gazuje się”, i rozlewa się w brudne butelki. Następnie butelki owe rozwozi się prawie do wszystkich sklepików wszelkich dzielnic. Takich “fabryk” Białystok liczy około dwudziestu. Najciekawsze jest to, że nasze władze sanitarne zdają się wcale nie wiedzieć o istnieniu tych rozsadników trucizny. Bowiem gdyby władze o tym wiedziały, to nie pozwoliłyby chyba na “fabrykowanie” tego brudu w tak skandalicznych warunkach i na zatruwanie tym fabrykantem niewymagającej ludności miasta, przeważnie proletarjatu. – Przeczytać było można w Projektorze w 1926 roku.

 

Na Chanajkach funkcjonowała także fabryka czekolady, którą założyć Chaim Sofer. Mieściła się ona przy ul. Sosnowej 5. Warto tutaj wspomnieć, że ulica ta zaczynała się przy dzisiejszym hotelu Cristal, biegła dzisiejszą ul. Św. Mikołaja, zaś kończyła się tak jak dziś przy Wyszyńskiego. Fabryka znajdowała się na tyłach cerkwi. Wyroby były tak pyszne, że firma była znana na całe miasto, zaś samego Sofera porównywano do Wedla. Zapatrzeć się u niego mogli nie tylko Żydzi ale także goje. Ruch był szczególnie przed świętami. Można było kupić jajka, zające, kurczaki, baranki – oczywiście wszystko z czekolady! Nie brakowało również bombonierki, pralinek i innych wymyślnych słodyczy. Warto dodać, że w fabryce Sofera było tanio, więc na słodycze mogli sobie pozwolić nawet biedni.

Żywot Chanajek i ich mieszkańców zakończyli Niemcy, gdy podczas II Wojny Światowej – spędzili wszystkich Żydów z tej dzielnicy do pobliskiej synagogi, którą następnie podpalili

 

Jak dawniej

Klimat Chanajek można było poczuć jeszcze kilkanaście lat temu. Te same krzywe kocie łby, pełno błota, stare domy, zanim prezydent wymienił nawierzchnię oraz wkroczyli developerzy. Dziś opisywane wyżej miejsce można jeszcze zobaczyć “wirtualnie” za sprawą Adriana Górynowicza, który dokonał cyfrowej rekonstrukcji 3D nieistniejącej już dzielnicy. Próbka poniżej.

 

 

Listopadowe wspomnienia sprzed wieku

Trudno powiedzieć, jak złodziejskie bractwo z ciasnych i brudnych zakamarków Chanajek świętowało zakończenie I wojny światowej i dzień 11 listopada 1918 r. Czy ich obchodziło, że Józef Piłsudski z więziennego Magdeburga przybył do Warszawy?

Oni pewniakiem robili swoje, tak jak za carskich stójkowych i żandarmów niemieckich podczas wojennej okupacji – kradli i kantowali! Żeby jednak uczcić nie byle jaką, bo setną rocznicę tamtych wydarzeń, przynoszących niepodległość w nowej II Rzeczypospolitej, przypominam dwie relacje ukazujące ówczesną  atmosferę i nastroje ludzi.

Leon Mitkiewicz, autor wspomnień pt. „W wojsku polskim 1917-1921” jechał październikowego dnia dorożką przez Białystok i rozglądał się na wszystkie strony: „Wokół ratusza te same znane mi sklepy. Jest a jakże wędliniarnia Ostrowskiego. Jednak na wystawie nie ma  nic, a dawniej wisiały tam zwoje różnych kiełbas, szynki, salcesony, najrozmaitsze kiszki. Nie ma sklepu Rosjanina Murawjewa, gdzie można było dostać przeróżne specjalne „istinnorusskije”, jak rozmaite prianniki wiaziemskie, postnyje karmeli, sacharnaja klukwa, przeróżne ryby wędzone (ojciec mój kupował tam zawsze olbrzymią sigę!), a przed wszystkim kawior ziarnisty i prasowany z białugi. To wszystko sprowadzane było wprost z Rosji.

Sklep Murawjewa stoi pustką. Obok niego, na ulicy Lipowej są sklepy  znane mi od dawna: księgarnia i skład materiałów piśmiennych Gałłaja, duży sklep z materiałami bławatnymi Zylberdyka (gdzie moja matka była stałą klientką), apteki: Filipowicza, Azjensztalt a, Wilbuszewicza.  Przejeżdżamy przez kamienny most na rzece Białce. Płynie ona wartko, ale wodę ma czarną jak smoła i tak cuchnącą od wylewów białostockich fabryk, że wprost zatruwa powietrze.  Zaraz za mostem jest – a jakże – „buznaja” Macedończyka, malusieńki kiosk.

Przywitałem przyjemnym uśmiechem  starego znajomego. Niezliczone razy chodziłem tu na chałwę i „buzu”.  Dorożkarz mój, obserwując mnie, uśmiecha się i pyta: A pan, to widać jest tutejszy”. – Tak, ja jestem mieszkańcem Białegostoku, ukończyłem  tutejsze gimnazjum realne, a teraz powracam po długiej nieobecności – wojna! Nic, albo niewiele się tutaj zmieniło. – Oj, proszę pana, odmieniło się bardzo dużo – nie te czasy, co było dawniej –   odpowiada dorożkarz. Zacina batem konia”.  Kiedy młody Mitkiewicz odwiedził dawnych znajomych i przyjrzał się baczniej białostockiej ulicy, dostrzegł ogromną bojowość ludzi. Dużymi krokami zbliżała się niepodległość. 11 listopada radość z odzyskanej wolności zapanowała  również w więzieniu łomżyńskim, tzw. „Czerwoniaku”.

Tak ów dzień wspominał później nawrócony złodziej i bandyta Icchak Farberowicz, znany lepiej jako Urke Nachalnik, w swojej autobiografii „Życiorys własny przestępcy”: „Cały ten dzień, pamiętam, jakaś wroga cisza panowała na korytarzach więzienia. Przez okno, które otworzyłem, słyszałem  głośną rozmowę więźniów. Rozmawiali o jakiejś rewolucji. Jakaś kobieta za murem wołała: – Chłopcy, wyganiają  Szwabów, jutro was zwolnią.

Kilku z dawnych gości co tu siedzieli, przybyło też pod mur. Pokazywali rewolwery, które odebrali Niemcom i wystrzelili na wiwat. Niezadługo pojawili się też polscy żołnierze na warcie. Więźniowie zostali zgromadzeni na placu. Przemówił oficer w mundurze: – Chłopcy! Od dziś jesteśmy wolnym narodem polskim.

Niemiec został wygnany na zbity łeb. Nie będzie was więcej kuc w kajdany. Przejrzy się wasze papiery i po kolei pójdziecie do waszych rodziców, matek i sióstr”. Na wolność jednak wyszli tylko więźniowie polityczni. Kryminalni musieli  swoje odsiedzieć, choć 11 listopada, tak jak inni krzyczeli co tchu w piersiach: Niech żyje Polska!

Włodzimierz Jarmolik

Wiele niesamowitych miejsc obok siebie. Warto tu przyjechać chociaż raz

Gdy tam trafimy, to możemy poczuć się jak podczas gry w ruletkę. Nie wiadomo co wypadnie. Możemy zastać głuchą ciszę, wycie wilków lub ryki jeleni. Możemy napotkać żubry lub inne zwierzęta. Jeżeli chcemy kompletnie się odciąć od cywilizacji, wyciszyć, nabrać mocy lub po prostu przeżyć przygodę, to właśnie miejsce stworzone dla nas.

 

Puszcza Knyszyńska jest drugim co do wielkości kompleksem leśnym na Podlasiu. Pośród drzew znajduje się wiele niesamowitych miejsc, które warto zobaczyć na własne oczy. Jednym z nich są właśnie Wyżary, na których znajdziemy przepiękny zbiornik wodny, kładkę, leśne rzeźby, bagna, rezerwat przyrody, mogiły powstańców, uroczysko, źródlisko oraz karmowisko żubrów. Zwiedzanie całości może nam zająć kilka godzin. Wyprawę warto zaplanować o świcie. Można skończyć nawet następnego dnia! Spędzenie nocy w tym zakątku będzie jedną z lepszych przygód, jakie Was może spotkać. Na Wyżary wybrać się można na dwa sposoby – samochodem oraz rowerem. Lepszy będzie ten pierwszy sposób, gdyż zwiedzanie tego zakątka Puszczy Knyszyńskiej wygodniejsze będzie w sposób pieszy. Najważniejsze będą ciepłe i nieprzemakalne buty oraz trochę jedzenia i picia. By dojechać na miejsce, wybieramy się samochodem późnym wieczorem. Plan? Usłyszeć lub najlepiej zobaczyć wilki. Te przepiękne zwierzęta prowadzą aktywność w nocy. Największe prawdopodobieństwo ich spotkania jest wtedy gdy występuje pełnia. Na niebie księżyc jest ogromny i świeci jak mocny reflektor. Noc zapowiada się ekscytująco.

 

Tajemnicze rzeźby

Po dojechaniu na miejsce wybraliśmy się na kładki, które przeprowadziły nas bezpiecznie przez bagno. Momentami wody było jednak sporo i trzeba było przeskakiwać, by nie zanurzyć butów. Za kładkami znaleźliśmy się w leśnej galerii rzeźb. Jedyne źródła światła to były nasze latarki oraz księżyc. Kolega postanowił zrobić “podpuchę” i poświecił najpierw na wielką drewnianą dłoń. Ja trochę zaskoczony zacząłem rzeźbę podziwiać. On w tym czasie poświecił na coś leżącego i z niepokojem w głosie zapytał “Co to jest?”. Napędził mi takiego stracha, że gotów byłem uciekać gdzie pieprz rośnie. Okazało się, że to kolejna rzeźba – leżącego człowieka. Punktem kulminacyjnym naszej wyprawy była polana, na której znajdowała się wieża widokowa. To na niej usiedliśmy, przykryliśmy się ciepłymi śpiworami, by zminimalizować zapach i zaczęliśmy oczekiwać na zwierzęta, które można by było dyskretnie sfotografować. Tym razem jednak trafiliśmy na głuchą ciszę. Tak wypadło na wyżarskiej ruletce.

 

Pierwszym punktem i “bazą” po dotarciu na miejsce jest zbiornik Wyżary. Znajduje się 3 km od Radunina, gdzie należy zostawić samochód, by nie łamać przepisów. Dalej pieszo. Gdy będziemy mieli 30 min drogi za sobą ujrzymy taflę wody oraz wiatę ze stołami, ławami, kominkiem i miejscem na grilla. Tam możemy się posilić. Warto pamiętać, że jeżeli zostawimy resztki, to prawdopodobnie zwabimy tym jakieś zwierzęta. Niecały kilometr na wprost za wiatą znajduje się niesamowite bagno. Jeżeli wybierzemy się tam w dzień, to w zależności od pory roku będziemy mogli ujrzeć te miejsce w niesamowitych barwach. Najlepiej pójść na koniec długiego pomostu i posiedzieć ciszy. Duże prawdopodobieństwo że usłyszymy kumkanie żab oraz śpiew ptaków. Takie dźwięki w połączeniu z zastanym widokiem powinny nas mocno zrelaksować. Innym kierunkiem są wyżej wspominane kładki, które doprowadzą nas do leśnej galerii rzeźb.

 

Rezerwaty, uroczyska, bagna, karmowiska

Podczas wyprawy na Wyżary warto też wybrać się trochę dalej na rezerwat Chomontowszczyzna. Napotkać tam możemy rzekę, a w jej pobliżu oczywiście zwierzęta. Choćby jelenia lub jego poroże! Obok rezerwatu znajdziemy też Źródlisko Średniej. Rozlewisko jest gospodarowane przez naturę. Tę część Wyżar warto zakończyć zwiedzając Uroczysko Piereciosy. Punktem orientacyjnym jest tam wiata oraz wielki kamień – pomnik po Powstańcach Styczniowych, gdzie znajdowało się pole bitwy w 1863 roku. Ostatnim punktem wyprawy jest karmowisko żubrów. Oczywiście samo w sobie miejsce nie jest “atrakcyjne”, ale warto w pobliżu czymś się przykryć i poczekać na żubry, by podejrzeć je w naturalnym środowisku. Zwierzę te o majestatycznym wyglądzie, spokojnie się porusza całym stadem. Jeżeli go nie wystraszymy, a najlepiej pozostaniemy dla niego niezauważeni, to z pewnością nic nam nie grozi.

 

Warto pamiętać, że Wyżary to tylko skrawek Puszczy Knyszyńskiej, a cały kompleks leśny przepełniony jest wieżami widokowymi, kładkami, karmowiskami, bagnami i zbiornikami wodnymi. Jeżeli “złapiemy bakcyla” na Wyżarach, to warto odkrywać resztę tego przepięknego lasu.

 

Nowa atrakcja turystyczna w regionie! Słowiańskie grodzisko oraz folwark

Przy okazji Święta Niepodległości pod Korycinem, a dokładnie w Milewszczyźnie zostanie otwarty Park Kulturowy. Jest to największa inwestycja zrealizowana w 2018 roku przez gminę, która wyłożyła niecały milion zł ze swoich środków oraz pozyskała 4,5 mln zł z Unii Europejskiej.

 

Na terenie Parku podziwiać będziemy mogli częściowo odtworzone słowiańskie grodzisko podchodzące z X wieku oraz XIX wieczny drewniany dwór i folwark z budynkami gospodarczymi. Nie zabraknie też drewnianego wiatraka, który został przywieziony z Jatwiezi Dużej. Park Kulturowy w Milewszczyźnie to planowo będzie także miejsce, gdzie turyści nie odejdą głodni. Będzie można też przenocować. O ile znajdzie się inwestor.

 

fot. korycin.pl

Kto rządził Białymstokiem ?

 

    Powyborcza mapa Polski jest już znana. Tak się układają nasze preferencje nad urną, że często głosujemy na nazwisko, ale nawet to nie zawsze gwarantuje, że z wyników wyborów jesteśmy zadowoleni. Najwyraźniej widać ten dylemat przy wyborach prezydentów, burmistrzów i wójtów. Mimo, że za każdym z nich stoi jakaś siła polityczna, to jednak on sam swoim nazwiskiem firmuje wszystko. Po jakimś czasie mówi się więc o kadencji X bądź Y, odsuwając na dalszy plan jego zaplecze polityczne.  Tak też mieliśmy w międzywojennym Białymstoku.
  Niby wszystko jasne. 20 lat II RP to kadencje Bolesława Szymańskiego, Michała Ostrowskiego, Wincentego Hermanow skiego i Seweryna Nowakowskiego. Pomijam Józefa Puchals kiego, bo sprawowanie przez niego funkcji Przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Miejskiego od lutego do września 1919 roku nie wynikało z wyborów, ale z nominacji podyktowanej przejściową, tymczasową sytuacją polityczną w Białymstoku. Tak więc tych czterech przedwojennych prezydentów swoimi nazwiskami zapisało historię miasta.
  Ciekawe jednak jest to, kto, jaka siła, rządziła w Białymstoku.  Pierwsze wybory samorządowe z 7 września 1919 roku poprzedziła gabinetowa kampania mająca wyłonić główną siłę polityczną, która utworzyć miała radę miejską. To ona miała ze swojego grona, a nie jak obecnie mieszkańcy, wybrać prezydenta miasta.
  Te gabinetowe ustalenia były bez wątpienia jedną z głównych przyczyn zaledwie 12-procentowej frekwencji wyborczej. Białostoczanie, którzy tak mizernie ruszyli do urn mogli głosować na trzy listy: parafii ewangelickiej, Polskiego Komitetu Wyborczego i Polskiego Robotniczego Komitetu Wyborczego. Mandaty uzyskali przedstawiciele tylko dwóch ostatnich komitetów.
  Przytłaczające zwycięstwo, 35 mandatów na 42 miejsca w radzie, odniósł Polski Komitet Wyborczy. Był on stworzony na potrzeby wyborów z największym naciskiem na „polski”. Stąd jeszcze przed wyborami pojawiły się w nim oczywiste tarcia. W ich rezultacie powstała właśnie lista nr 3. Polski Komitet nie miał więc jednolitego oblicza polityczno-ideowego.  Na czas pierwszych wyborów wystarczał fakt reprezentowania polskiego środowiska. Wśród radnych z listy nr 2 znaleźli się tak później różniący się między sobą Feliks Filipowicz, Wincenty Hermanowski czy Władysław Olszyński. Był też oczywiście Bolesław Szymański. Siedmiu radnych z listy nr 3 miało już wkrótce po wyborach stać się głównymi oponentami wszelkich poczynań większości. Był wśród nich Józef Puchalski.
  Trudno zatem określić oblicze polityczne pierwszej rady miejskiej.  Można też tak samo stwierdzić, że zaplecze polityczne Bolesława Szymańskiego również nie było wykrystalizowane. Jedyną podporą prezydenta w następnych latach był przewodniczący rady Feliks Fili- powicz. Gdybyśmy jednak mieli określić charakter tamtej rady, to trzymając się najprostszego podziału: lewica – centrum – prawica, lokować ją powinniśmy w centrowo-prawicowych rewirach. Już stosunkowo szybko okazało się, że wyznacznik „polski” nie był wystarczający do skutecznego rządzenia. Radą wstrząsały konflikty, a nie rzadko i skandale.
  Podziały, często na tle personalnym, doprowadziły w  1927 roku do praktycznego paraliżu rady, a tym samym do zakończenia kariery publicznej Szymańskiego i Filip owicza.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 11 grudnia 1927 roku. To już była całkiem inna sytuacja. Zgłoszonych zostało 16 list. W przeddzień wyborów lista nr 14 została przez prokuraturę unieważniona.
  Stwierdzono bowiem, że „wszyscy ci kandydaci na radnych są notorycznymi komunistami”. Tym razem kampania wyborcza zaskakiwała temperaturą. Oprócz różnych odcieni politycznych chyba największe emocje budziły listy żydowskie. W zwią- zku z nimi odwoływano się do „Honoru i Sumienia Polaka Obywatela”. Nawoływano do udział  u w wyborach, bo od tego „zależy ilość mandatów polskich w Radzie Miejskiej”. Ze strony społeczności żydowskiej też była duża mobilizacja. Przełożyło się to na bardzo wysoką frekwencję – 64,4 proc.
  Rozkład mandatów pokazywał, że kolokwialnie rzecz nazywając – łatwo nie będzie. Do rady weszli przedstawiciele 10 list: PPS-u, Bundu, Bezpartyjnych (mniejszość niemiecka), Prawosławnych, Zjednoczonego Polskiego Komitetu Wyborczego, Rzemieślników Żydów, Zjednoczonego Żydowskiego Bloku Wyborczego, Żydowskiego Komitetu Wyborczego Właścicieli Nieruchomości, Polskiego Komitetu Wyborczego Pracy Gospodarczej i Zjednoczonego Komitetu Wyborczego byłych wojskowych. Najwięcej mandatów – 9 – miał Żydowski Blok Wyborczy, ale z innymi żydowskimi listami społeczność żydowska, która w 1919 roku  zbojkotowała wybory, wprowadziła do rady aż 21 radnych na 41 mandatów.
  W związku z takim rozkładem sił nową radę określano mianem żydowskiej. Prezydentem, z dużymi trudnościami, i jak się szybko okazało bez  specjalnego powodzenia, został startujący z listy byłych wojskowych płk Michał Ostrowski. Znowu jest ogromna trudność gdy chcemy jednoznacznie stwierdzić, kto rządził w Białymstoku w drugiej kadencji. Wszyscy byli skłóceni ze sobą. Natomiast przedstawiciele mniejszości sprawowali głó- wne funkcje.
  Przewodniczącym rady został profesor Seminarium Nauczycielskiego Roman Młyński, który uzyskał mandat z listy PPS, a zapleczem prezydenta Ostrowskiego było zaledwie dwóch radnych z listy wojskowej.  To nie mogło się udać. 28 października Michał Ostrowski podał się do dymisji. Sięgnięto więc po Wincentego Hermano- wskiego, który nie sprawował funkcji radnego. Cieszył się natomiast dużym autorytetem.
  Pamiętano jego pracę w samorządzie pierwszej kadencji, z której zrezygnował w 1925 roku nie zgadzając się z polityką duetu Filipowicz – Szymański. Hermanowski podjął się zadania, które już na starcie wyglądało jak „mission impossible”. Sytuację dodatkowo komplikował układ polityczny w województwie. Od połowy 1930 roku wojewodą białostockim został Marian ZyndramKościałkow ski, wywodzący się z tak zwanej grupy pułkowników, najbardziej zaufanych ludzi sanacji. Herman owski natomiast był endekiem. To skazywało go na niepowodzenie.
   30 lipca 1932 roku Wincenty Hermanowski złożył swój urząd, a rada została rozwiązana. 1 sierpnia stanowisko komisarza rządowego objął  Seweryn Nowakowski. Był związ any z obozem piłsudczykowskim. To, oprócz niezaprzeczalnych zasług wynikających z jego osobowości, było jedną z przyczyn powodzenia komisarza, a później prezydenta Białegostoku. Współpraca z wojewodą układała mu się wręcz wzorowo. To pozwalało Nowakowskiemu realizować ambitne plany.  Kolejne wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1934 roku. Aby uniknąć sytuacji z poprzedniej rady, przez całą kampanię wyborczą podkreślano potrzebę zjednoczenia środowiska polskiego.
  Oczywiście zwornikiem miał być obóz sanacyjny. Lista sanacyjna, przy bardzo wysokiej frekwencji – 79 proc.  zdobyła aż 23 mandaty na 48 miejsc w radzie. Żydzi, którzy startowali z dwóch list zapewnili sobie 19 mandatów. Endecy mieli zaledwie 6 radnych. Taki podział umożliwiał Sewerynowi Nowakowskiemu realizację programu „europeizacji” Białegostoku. Ostatnie wybory z 14 maja 1939 roku niewiele zmieniły w politycznym podziale mandatów. Rada jednak praktycznie nie rozpoczęła swojej kadencji z oczywistych powodów. 
  Oblicze polityczne samorządowego Białegostoku z lat 1919 – 1939 trudno jednoznacznie określić. Można natomiast podzielić ten okres na dwa wyraźne etapy – przed Nowakowskim i z Nowakowskim. Temu pierwszemu towarzyszył chaos i destrukcja. W drugim dzięki Sewerynowi Nowakowskiemu Białystok zaczynał być miastem nowoczesnym. 

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskie

Niesamowite widoki Podlasia. Blogerzy szukali łosi

Czasem warto zobaczyć to, jak nas widzą inni. To co wydaje się chlebem powszednim dla wielu z nas – blogerów “Kołem się toczy” nasz region zachwycił – co pokazali w ujęciach. Głównym celem wyprawy było zobaczenie łosia. Z filmu widać, że autorzy filmu kompletnie nie mieli pojęcia jak się do tego zabrać, ale… sprawdźcie sami co z tego wyszło na koniec. Możemy tylko powiedzieć – że cieszymy się z ich wizyty i zapraszamy częściej.

To już trzeci kościół w tym miejscu. Pierwszy pojawił się w 1525 roku!

Zabłudów to miasteczko, które słynie z lodziarni, do której zawsze ustawione są gigantyczne kolejki, a także z Kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła. Jego historia sięga 1525 roku! To właśnie wtedy Zygmunt Stary nadał Aleksandrowi Chodkiewiczowi prawa do Puszczy Błudowskiej (dziś część Puszczy Białowieskiej), a 8 lat później król wydał przywilej lokacyjny miasta Zabłudowa. Gdy miasto zostało założone znajdowała się w nim już cerkiew oraz kościół właśnie.

 

Świątynia powstała po raz drugi w 1688 roku, po wojnach z Moskwą. Wtedy też wiele miasteczek podlaskich zostało zniszczone. Zaś w roku 1800 rząd pruski nakazał kościół rozebrać i wybudować nowy. Ostatecznie nowa świątynia została ukończona dopiero w 1840 roku, lecz konsekracja nastąpiła dopiero w 1856 roku. Zabłudowski kościół przechodził wielokrotnie prace remontowe. Ostatnie prace zakończyły się w 2006 roku. Jednak w 2008 roku ruszyła budowa nowej plebanii, gdyż starą strawił pożar.

 

Kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła jest zbudowany trochę na wzór Katedry Wileńskiej. Przejeżdżając przez Zabłudów warto nie tylko przyjrzeć się jej zewnątrz, ale też wstąpić do środka, by obejrzeć też niesamowite obrazy.

 

fot. Polimerek / Wikipedia

kamienie3

Tu można naładować się mocą. Wystarczy posiedzieć pośród kamieni.

Poczopek w Puszczy Knyszyńskiej to niesamowite miejsce. Znajduje się tam naprawdę wiele atrakcji. Jedną z nich jest Park Megalitów. Jest to polana w środku puszczy, w której znajdują się wielkie głazy. Cały “park” powstał z inicjatywy leśników, którzy postanowili wykorzystać wielkie głazy, które pozyskano od osób prywatnych.

 

Cały park składa się z 30 kamieni, które łącznie ważą około 500 ton! Całość stanowić może miejsce mocy, którą możemy posiąść siedząc na ławeczkach znajdujących się w pobliżu. Taka ilość wielkich głazów podobno kumuluje wokół siebie energię właśnie. Układ Megalitów nie jest przypadkowy. Jest powiązany ze zjawiskami astronomiocznymi – niektóre wyznaczają południe, a inne północ. Przy głazach znajdują się także tabliczki z informacjami.

 

Zupełnie obok parku znajduje się Silviarium – wspaniały ogród leśny, gdzie można podziwiać różne okazy sów. Moc z kamieni chyba promienieje na cały obszar, bo już po przyjechaniu można odczuć wyjątkową aurę tego miejsca. Każdy moment jest dobry, by tam się wybrać.

 

fot. Nadleśnictwo Krynki / Lasy Państwowe

To najczarniejszy z czarnych charakterów. Pochodzi z Podlasia.

Najbardziej znany z serialu Plebania, gdzie przez 11 lat grał najczarniejszy z czarnych charakterów – Janusza Tracza to Dariusz Kowalski, aktor pochodzący Siemiatycz. Warto wspomnieć jego postać, gdyż aktor ma bardzo duży dorobek filmowy, z którym można się zaznajomić. Dariusz Kowalski to prawdziwy talent. Można naprawdę wiele stracić postrzegając go tylko poprzez rolę Janusza Tracza.

 

Ostatnio Kowalski wystąpił epizodycznie w głośnym filmie “Fanatyk”, który był ekranizacją internetowej “pasty” czyli śmiesznego opowiadania rozpowszechnianego metodą kopiuj wklej (copy & paste). Aktor zagrał tam szefa lokalnego oddziału Polskiego Związku Wędkarskiego. Dariusz Kowalski pokazał się także jako prokurator wojskowy w “Prawie Agaty”, rolnik w głośnej “Drogówce”, oficerze rosyjskim w “Czasie honoru”, a także w równie głośnym “Komorniku”, gdzie pojawił się z podobnym do siebie Andrzejem Chyrą. Aktor z Podlasia to także głos dubbingowy w znanym z Netflixa “BoJack Horseman”, a także w “Załoga G” czy “Age of Empires III”.

 

O Kowalskim i jego związkach z Siemiatyczami nie wiadomo zbyt wiele. Przyszły aktor, urodzony w 1963 roku ukończył liceum w rodzinnym mieście w 1982 roku. Już od wczesnej młodości marzył o zawodzie aktora a w 1990 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim Pańśtwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu.

 

fot. Sławek / Wikipedia

Ten cmentarz ma 217 lat. Jest na nim pełno zabytków!

Za nami Wszystkich Świętych oraz Zaduszki. Nie tylko mieszkańcy Podlaskiego, ale oczywiście całej Polski w tych dniach tłumnie odwiedzali groby swoich bliskich. Przy okazji na cmentarzach odbywały się kwesty, dzięki którym można ratować zabytkowe groby. Warto tutaj od razu zaznaczyć, że te groby diametralnie różnią się od dzisiejszych. Warto ten typ architektury utrzymywać od zapomnienia. Cmentarz Katedralny w Łomży jest jednym z najstarszych w Polsce i liczy sobie 217 lat! Na terenie nekropolii znajduje się tam aż 300 grobów, które trzeba uratować przed zniszczeniem. Warto tutaj pochwalić mieszkańców Łomży, którzy w tym roku rekordowo zrzucili się na odnowę zabytków. Do puszek trafiło 52 tysiące złotych. W ubiegłym roku była to kwota w wysokości 40 tys. zł.

 

Łomżyńska nekropolia składa się z grobów rzymskokatolickich, prawosławnych oraz ewangelickich. Te pierwsze pojawiły się już w 1801 roku, zaś 30 lat później dołączyły te drugie, a na sam koniec te trzecie. Po jakimś czasie granice między nimi się zatarły i dziś jest to zespół cmentarny, na którym znajduje się 560 zabytkowych nagrobków w stylach klasycystycznym, neoklasycystycznym, neogotyckim, eklektycznym a nawet neorenesansowe. Na Cmentarzu Katedralnym znajdują się Dom Grabarza z 1853 roku, Kaplica Śmiarowskich z 1838 roku, Dzwonnica z 1886 roku, Kaplica ewangelicka z 1844 roku, Kaplica prawosławna z 1906 roku, a także ogrodzenie z 1879 roku. Na zabytkowej nekropolii nie chowa się już zmarłych, poza nielicznymi wyjątkami.

 

Jeżeli kogoś interesuje “nekroturystyka”, to na Podlasiu warto zwiedzić jeszcze inne cmentarze – rzymskokatolicki Farny w Białymstoku, a także nekropolię w Wasilkowie. Ponadto cmentarze żydowskie w Białymstoku i w Krynkach oraz cmentarze ewangelickie w Białymstoku – przy ul. Produkcyjnej oraz Wasilkowskiej. Warto także zobaczyć cmentarz tatarski w Bohonikach oraz Kruszynianach.

 

fot główne: Patryk Korzeniecki (Wikipedia)

Rynek Kościuszki 22 i 24. Lampy Jagustów i kapelusze Kapelusznika

 

   Do tej pory poznaliśmy  historię domów od nr 6 do nr 20, pełną podziałów własnościowych, częstych zmian praw własności oraz licznie zmieniających się właścicieli sklepów i składów.
  Zdjęcie to, chociaż już kilkakrotnie stanowiło ilustrację, daje nam wciąż niepowtarzalną okazję, aby przyjrzeć się bliżej istniejącym w 1897 r. kamienicom, które po 1919 r. przyporządkowano do Rynku Kościuszki nr 22 i 24. 
  Na pierwszej z nieruchomości w 1897 r. stał typowy dla pierwszej połowy XIX w. murowany piętrowy dom, ustawiony szczytem do rynku i posiadający w parterze lokal handlowy, na piętrze zaś mieszkania. W głębi posesji były dostawione do niego kolejne dwa budynki.
  Domy te z racji posadowienia na wąskiej działce, były rozciągnięte w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) poprzez rozbudowę o kolejne oficyny i przybudówki, tak że między poszczególnymi adresami tworzyły się charakterystyczne, wąskie zaułki w formie pasaży handlowych, gdzie lokalizowano przeróżne sklepy, składy i punkty usługowe. 
  Nieruchomość przy Rynku Kościuszki 22 należała w 1897 r. do braci Berka i Kałmana Gelbergów, którzy odkupili ją w 1873 r. od swojego ojca, kupca drugiej gildii Josela Gelberga. Josel z kolei stał się jej właścicielem już w 1833 r., na  mocy aktu kupna-sprzedaży zawartego z Mendelem Grawe, odnotowanym już w 1825 r. jako posiadacz „domu murowanego w Rynku”, który „zaymuie z familią cały i w onym rożne przedaie towary”.
  Na posesji stały wówczas dwa domy, z których drugi oddany był w dzierżawę cukiernikowi, Józefowi d’Ornani. Ciekawa to postać – urodził się we Francji około 1780 r., a do Białegostoku przybył przed 1813 r., być może jako żołnierz lub uczestnik wyprawy Napoleona na Rosję w 1812 r.
  W 1813 r. ożenił się z Marianną Więcką. W drugiej dekadzie XIX w. pełnił też funkcję burmistrza, ale zapisał się na kartach miejscowej historii m.in. zorganizowaną w 1824 r. próbą usunięcia popieranego przez Żydów burmistrza Bernekera. W tym celu wysłał list protestacyjny do wielkiego księcia Konstantego, sygnowany szeregiem podpisów mieszkańców miasta. Ale niedługo później wyszło na jaw, że część podpisów została sfałszowana. W celu zbadania sprawy powołano specjalną komisję, która udowodniła winę Józefa d’Ornani.
  W lipcu 1824 r. wydano wyrok, mocą którego skazano go na 35 uderzeń rózgą oraz stałą kontrolę policyjną.  Powróćmy do 1897 r. Tego roku Kałman Gelberg zajmował się prowadzeniem własnej tkalni przy ul. Nadrzecznej, zaś w widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka domach funkcjonowała m.in. sprzedaż instrumentów L. Zabłudowskiego.
  W 1901 r. nieruchomość odkupili małżonkowie Mowsza i Chana Jagustowie, właściciele założonego w 1886 r. składu lamp, który w 1897 r. funkcjonował jeszcze w sąsiedniej kamienicy rodziny Zabłudowskich. Właścicielami pozostawali aż do II wojny światowej, prowadząc przy Rynku Kościuszki 22 swoje przedsiębiorstwo handlujące lampami i naczyniami kuchennymi. Sąsiedni dom przy Rynku Kościuszki 24, niemal identyczny pod względem architektonicznym jak poprzednio opisane okoliczne budynki, w 1897 r. należał do rodziny Zabłudowskich.
  W 1888 r. nieruchomość należała do Mejera i Elki Zabłudowskich, ale niespłacone długi spowodowały wystawienie jej na licytację, którą wygrał Szmul Zabłudowski, syn Michela. W akcie notarialnym odnotowano, że na posesji stały dwa nowe murowane piętrowe domy z piwnicami oraz także nowy, drewniany piętrowy dom, które wypełniały całą posesję od rynku do ul. Żydowskiej.
  Po śmierci Szmula nieruchomość odziedziczyły jego dzieci, a w 1899 r. prawa własności otrzymali dwaj bracia – Newach i Dawid Zabłudowscy. Oni też, a następnie ich spadkobiercy, pozostawali właścicielami do II wojny światowej. Najstarszymi działającymi tu przedsiębiorstwami były: sklep z ubraniami damskimi Gotliba Hirsza, założony w 1879 r., oraz sprzedaż futer, czapek i kapeluszy należąca od 1900 r. do Abrama Kapelusznika.
  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem funkcjonowały m.in. sklep z wędlinami Marty Ginter, sprzedaż koszyków i walizek Rafaela Jeruzalimskiego, większy skład towarów bławatnych Hirsza Bramsona i Sory Łoś, czy sprzedaż dodatków szewskich Bejli Rudej.  Za tydzień poznamy historię ostatnich dwóch kamienic, widocznych na zdjęciu Sołowiejczyka, przyporządkowanych do Rynku Kościuszki 26 i 28.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Dworzec Główny – raj dla wszędobylskich kieszonkowców

    Przedwojenny Dworzec Główny przy ul. Kolejowej wraz ze swoimi przyległościami dawał wielkie możliwości do działania rozmaitym chanajkowskim cwaniakom. Tutaj krzyżowały się drogi miejscowych kieszonkowców i wyjeżdżających białostoczan oraz przybywających gości. Swoje podejrzane interesy załatwiali, mający tam postój dorożkarze i obsługujący pasażerów tragarze. Spotkać można było naganiaczy do szulerskich stolików, farmazonów z fałszywą biżuterią, jak też proponujące usługi prostytutki.
  Nocami kolejowe składy odwiedzali włamywacze poszukujący wartościowych towarów i pobliscy amatorzy wagonów z węglem. Policjanci V komisariatu ulokowanego na dworcu mieli na okrągło pełne ręce roboty z tym szemranym bractwem.  Szczególne pole do popisu dworzec dawał jednak przede wszystkim doliniarzom (kieszonkowcom), którym odpowiadał panujący tam tłok, pośpiech i ogólne zamieszanie, zwłaszcza w okresach przedświątecznych i porze letniej, kiedy trwały rodzinne wyjazdy.   Tłumy ludzi gromadziły się wówczas pod kasami, w poczekalniach, w bufecie, no i oczywiście na peronach. Oczekiwali na swój pociąg, żegnali się i witali. Wszędzie tam obracali się niepozorni kieszonkowcy. Niektórzy z nich w poszukiwaniu okazji do kradzieży docierali nawet do wagonów i odbywali krótką podróż w kierunku Warszawy, Wilna, bądź pomniejszych miejscowości województwa, mających połączenia kolejowe z Białymstokiem.
  Wracali z łupem w postaci portmonetek, portfeli, zegarków czy większych bagaży. Od 1919 r., kiedy nasze miasto odzyskało nareszcie niepodległość, rozpoczynający swą międzywojenną działalność Dziennik Białostocki zaczął odnotowywać regularne występy dworcowych złodziei.
  4 maja znalazła się w nim taka oto wzmianka: „Na dworcu w poczekalni 3-ej klasy nieujęty dotychczas złodziej wyciął z ubrania podróżnego jadącego z Rosji pugilares z 5400 rublami”. Z kolei 9 grudnia  pisano: „Na dworcu kolejowym agenci policji aresztowali kilku złodziei, którzy dopuszczali się tam kradzieży kieszonkowych oraz złodzieja, który w tych dniach w Wilnie skradł 5 tys. rubli”.
  W następnych latach gazetowe kroniki kryminalne niemal codziennie zamieszczały podobne wiadomości. Trwało tak aż do 1939 r.  W drugiej połowie lat 20. wśród uwijających się po dworcowych pomieszczeniach penetratorów cudzych palt i marynarek odznaczał się zwłaszcza Enoch Fryszler man, młodzieniec z ul. Kijowskiej. Praktykę w zawodzie rozpoczął przy boku samego Szmula Zawińskiego, zwanego Złotą Rączką, przedwojennego doliniarza z ul. Cichej. Pełnił u niego rolę tzw. konika, drugorzędnego pomagiera, odbierającego ukradkiem zdobycz od szefa. Szybko poszedł na swoje.
  Zmontował ekipę, tzw. rakietę, która tworzyła sztuczny tłok, a on zapuszczał niepostrzeżenie zwinne palce do obiecującej doliny (kieszeni). Pewnego letniego dnia 1928 r. został złapany na gorącym uczynku. Była to jego kolejna wpadka. Trafił więc na roczną kurację odwykową do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej.
  W tym samym czasie co Enoch Tyszlerman w doliniarskim fachu startował także Wiktor Biryło z ul. Sosnowej. Choć cieć był starozakonnym  trzymał sztamę z chanajkow ską ferajną. Chętnie pracował na dworcu.
  W lutym 1925 r. Dziennik Białostocki pisał: „Aresztowano Biryło Wiktora – Sosnowa 41 za usiłowanie kradzieży na st. Białystok”. Najchętniej Biryło kradł w pociągu. Wpadł przy operacji wycinania żyletką portfela z kieszeni Icka Kapłaha, jadącego do Warszawy.
  Jako recydywistę czekała Biryłę również roczna odsiadka.  Dworcowym i pociągowym złodziejom z Chanajek trafiali się niekiedy osobliwi klienci. W 1925 r. okradziony został rabin białostocki Rapaport, w 1935 księżna Lubomirska, zaś w 1928 r. niejaki Mejer Aronson z Ameryki stracił na ich rzecz ponad 600 dolarów. Jak widać cudzoziemców też nie oszczędzano.

Włodzimierz Jarmolik

5 największych bitew na Podlasiu. “Gra o tron”, spalone miasta i niesamowita obrona.

Z okazji zbliżającego się 100-lecia Niepodległości Polski chcielibyśmy przypomnieć 5 największych bitew, jakie miały miejsce w naszym regionie. Walczono z plemionami, które łupiły nasze ziemie, miała miejsce także “Gra o tron”, walczono z zaborcą, a także hitlerowcami oraz komunistami. Od setek lat Polska musiała z kimś walczyć, także Ziemie Podlaskie oraz te, które przylegają do dzisiejszego województwa podlaskiego były areną walk niejednokrotnie. My postanowiliśmy przypomnieć 5 największych zbrojnych walk, które miały miejsce w naszym regionie.

Ostatni najazd plemienia. Bitwa nad Narwią (1282)

 

Z racji czasów bardzo odległych o bitwie nie wiadomo zbyt wiele. Zapisy kronikarskie mówią, że stoczona ona została 13 października 1282 roku pomiędzy wojskami księcia krakowskiego Leszka Czarnego a połączonymi wojskami litewsko-jaćwieskimi, których było 14 tys. Najeźdźcy wtargnęli na ziemie lubelską, a następnie po jej spustoszeniu wycofały się z wielkimi łupami. Na terenach znajdujących się między Narwią a Niemnem dogoniły ich wojska polskie w liczbie 6 tysięcy. Przyjmuje się, że bitwa mogła mieć miejsce w jednym z pięciu miejsc:
– pod Brańskiem, nad rzeką Nurzec
– nad Narwią koło Długosiodła
– pod Wasilkowem nad rzeką Supraśl
– na polach wsi Łopiennik i Krzywe
– nad ujściem Czarnej Hańczy do Niemna, nieopodal wsi Jatwieź.

Polacy najpierw doprowadzili do rozdzielenia sił przeciwnika. Wpierw uciekli Litwini, a następnie rozbito wojska jaćwieskie. Polacy dodatkowo splądrowali Wysoczyznę Białostocką czyli dzisiejsze tereny między Ziemią Sokólską, Supraślem i Biebrzańskim Parkiem Narodowym. Jeżeli ten fakt przyjmiemy jako następstwo bitwy, to najprawdopodobniej ta miała miejsce pod Wasilkowem. Rozochoceni zwycięstwem Polacy dorwali się do terenów, które mieli pod ręką. Prawdopodobnie po tej walce plemienie Jaćwingów więcej w Polsce się nie pokazało.

Gra o tron. Wojna o Podlasie (1440 – 1444)

 

W tym miejscu należy najpierw przypomnieć kontekst historyczny. Książę mazowiecki Bolesław IV angażował się w walki stronnictw politycznych w Polsce, które były związane ze sprawą obsady tronu litewskiego i unii polsko-litewskiej. Bolesław IV został wciągnięty w konflikt, który wybuchł po zabójstwie przyjaciela Polski – wielkiego księżego litewskiego Zygmunta Kiejstutowicza. 20 marca 1440 roku ten został zamordowany, a następnie Polacy w odpowiedzi wysłali do Wilna Kazimierza Jagiellończyka, który był namiestnikiem Władysława III Warneńczyka. Litwini jednak zaplanowali co innego. Ogłoszono Kazimierza księciem dzielnicowym (udzielnym). Polacy w odpowiedzi na to poparli syna Zygmunta – Michała Kiejstutowicza. Ten zmuszony został do ucieczki na Mazowsze. Książę mazowiecki Bolesław IV postanowił to wykorzystać i zbrojnie zajął Podlasie. Litwini zagrozili mu wojną. Na całym konflikcie zyskali oczywiście Polacy, którzy zyskali nowe możliwości nacisku na magnatów litewskich w sprawach związanych z obsadzeniem tronu unii obu krajów.

 

Konflikt narastał, a w 1444 roku z rozkazu Kazimierza Jagiellończyka wojewoda trocki zajął Mielnik i Drohiczyn. Polacy zostali postawieni na ostrzu noża. Albo zbrojnie wesprą księstwo mazowieckie albo przegrają całą sprawę. Ostatecznie jednak doszło do ugody z Litwinami. Bolesław IV zdecydował zrzec się Podlasia wraz powiatem węgrowskim za 6 tys. kop groszy praskich. W 1453 roku Bolesław IV znów wystąpił z pretensjami o ziemię podlaską. Obecnie panujący król Kazimierz Jagiellończyk stanowczo jednak odrzucił pretensje i Bolesław IV ostatecznie musiał pogodzić się z utratą ziem wraz z Drohiczynem.

Spalone miasto. Bitwa pod Siemiatyczami (1863)

 

Przenosimy się w czasy powstania styczniowego. 6 i 7 lutego 1863 roku między rosyjskimi oddziałami a polskimi oddziałami powstańców doszło do największej bitwy w całym powstaniu. Po stronie polskiej było 4000 żołnierzy, zaś po rosyjskiej 2500. Mimo przewagi liczebnej Rosjanie stracili 70 żołnierzy, zaś Polacy 200.

 

Jak wiadomo w 1863 roku Polska była podzielona na 3 zabory – Pruski, Austriacki oraz Rosyjski. W 1860 roku w Siemiatyczach miały miejsce demonstracje patriotyczne. Po mszy śpiewano “Boże coś Polskę”, zaś młodzież chodziła w wojskowych konfederatkach (czapki z kwadratowym denkiem). Mieszkańcy uprzykrzali życie carskim urzędnikom oraz miejscowemu duchownemu prawosławnemu. W 1862 roku z Siemiatycz wycofał się rosyjski garnizon, co rozochociło polską konspirację.

 

Gdy w Polsce wybuchło powstanie styczniowe 22 stycznia, to na Białostocczyźnie oraz w Siemiatyczach walki wybuchły dopiero 6 lutego. Bitwa miała skutki tragiczne. Całe miasto było spalone. Przetrwały tylko 4 budynki. Powstańcy mieli przewagę liczebną, ale ogniową przeciwnik. Ostatecznie powstańcy uciekli na tereny Królestwa Polskiego, Puszczy Białowieskiej oraz na Białoruś.

4 dni bohaterskich działań. Obrona Wizny (1939)

 

Wizna to niewielka osada leżąca nieopodal Łomży. Pierwsze wzmianki o miejscowości pochodzą już z XI w. Na przestrzeni dziejów była gorzko doświadczana przez los, a to wszystko przez jej pechową lokalizację. Chroniąc wschodnie granicy Mazowsza narażała się wciąż na ataki nieprzyjaciół, w tym Zakonu Krzyżackiego. To właśnie oni spalili Wiznę po koniec XIII w. Cztery stulecia później do pożogi doprowadził potop szwedzki. Ogromne zniszczenia przyniosły też obydwie wojny światowe. Za każdym razem jednak Wizna podnosiła się z kolan.

 

W czasie kampanii wrześniowej na terenie Wizny ulokowano sieć umocnień ciągnących się na wschodnim brzegu Narwi i Biebrzy. Najcięższe walki trwały między 7 a 10 września. 42 tysiące żołnierzy niemieckich zmierzyło się z 720 Polakami. Mówimy więc tu o proporcjach sił 40:1. Sytuacja liczebna przywołuje na myśl słynną starożytną bitwę między niewielkim oddziałem 300-stu Spartan a Persami. Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w schronach bojowych. Bohaterska obrona trwała 4 dni.

 

Niemcy w czasie szturmu po kolei wysadzali obiekty. Ostatnim z nich był bunkier w Górze Strękowej. Tam też walczył dowódca całego odcinka obronnego – kapitan Władysław Raginis. W chwili wyczerpania amunicji przez Polaków, prowadzący natarcie generał Hainz Wilhel Guderian zagroził rozstrzelaniem jeńców. Niemal cała załoga skapitulowała, oprócz kapitana Raginisa. Ten nie chcąc iść do niewoli, sam wybrał swój los, wysadzając się granatem.

Mały Katyń. Obława Augustowska (1945)

Ekshumacja w Gibach, fot. IPN

 

Giby, to mała miejscowość tuż przy granicy Polski i Litwy. To tam w lipcu 1945 roku odbyły się tragiczne wydarzenia. Miała tam miejsce tak zwana “Obława Augustowska” nazywana także “Małym Katyniem”.

 

Oddziały Armii Czerwonej i NKWD przeprowadziły akcję pacyfikacyjną na terenie Puszczy Augustowskiej. To tam znajdowali się polscy żołnierze podziemia niepodległościowego i antykomunistycznego. Należy wskazać na bardzo smutny fakt, że rosyjskim żołnierzom pomagali także polscy żołnierze – między innymi pracownik Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie Mirosław Milewski. Swoimi zasługami dla Rosjan zbudował sobie karierę w Biurze Politycznym KC PZPR.

 

Obława Augustowska była bardzo długo ignorowana przez polskie władze. Dopiero w 2014 roku Sejm RP uczcił pamięć ofiar Obławy Augustowskiej. Natomiast w 2015 roku ustanowiono, że 12 lipca będzie Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej z lipca 1945 roku.

Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie

 

 
    Warto popatrzeć w historię białostockiej komunikacji miejskiej. A była ona niezmiernie ciekawa, choć sprawiedliwie przyznać trzeba, że przez całe dziesięciolecia nie należała do najmocniejszych stron Białegostoku. 
  Komunikacja w okresie międzywojennym,  była jedną z bolączek mieszkańców. Nie udało się ani wprowadzić, pomimo wielu prób tramwaju (szkoda), ani doprowadzić komunikacji autobusowej do przynajmniej przyzwoitego poziomu.
  Po zakończeniu wojny białostocka komunikacja miejska została uruchomiona dopiero w listopadzie 1945 r. Nie znamy taboru samochodowego jakim przedsiębiorstwo dysponowało w tym pionierskim czasie, ale można przypuszczać, że były to samochody ciężarowe przystosowane do przew ozu ludzi. Kursowały z dworca PKP na Dojlidy.
  Dopiero w lipcu 1947 r. uruchomiono drugą linię. Ta już miała bardziej skomplikowaną trasę. Zaczynała się też przy dworcu PKP, a następnie prowadziła przez Lipową, Rynek Kościuszki, Kilińskiego, Mickiewicza na Drewnianą.  W styczniu 1949 r. pojawiła się trzecia linia z Wygody na Nowe Miasto.
  Wszystkie te trasy obsługiwało pięć pojazdów. Zważywszy na rozwój linii komunikacji i na stan techniczny pojazdów nie był to wynik imponujący.  W 1950 r. kupiono sześć następnych autobusów. Nadal jednak wszystko przypominało prowizorkę, mimo że sieć linii komunikacyjnych w mieście była już dobrze rozwinięta. Na  linii 1 rozpoczynającej się przy CPN przy ul. Jurowiec kiej, która prowadziła przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP, co godzinę jeździły dwa autobusy.
 

   Na linii 2 z Dojlid przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP też co godzinę kursowały dwa autobusy. Uprzyw ilejowana była linia 3 z Wygody na Nowe Miasto, bo obsługiwały ją aż trzy pojazdy. Ale coś za coś. W związku z tym linią 4 z Mickiewicza na Wysoki Stoczek kursował tylko jeden autobus. Też jeden jeździł jako piątka z Antoniuka na ulicę Piasta. Szóstka jeździła z Rynku Kościuszki na Starosielce i też miała jeden autobus, podobnie jak i siódemka kursująca z Rynku Kościuszki do Fast. W 1955 r. sytuacja stała się już dramatyczna. Oto epicki obrazek z tamtego czasu. „Wieczór był mroźny. Na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki zebrało się kilkanaście osób. Czekali na autobus numer 6, łączący centrum z dzielnicą Starosielce.
  Po kilkudziesięciu minutach ten i ów rozejrzał się jeszcze, czy przypadkiem upragniony autobus nie nadjeżdża, a nie mogąc się nigdzie dopatrzeć charakterystycznej sylwetki Chaussona, podążał szy- bko w stronę dworca kolejowego”. Wielu białostoczan bardziej ufało wówczas PKP niż MPK.
  Pociągiem  można było dojechać do Starosielc czy na Wyg odę. Wyczekiwanie na autobus było obowiązującą normą. Powodem był opłakany stan techniczny  autobusów. MPK dysponowało 21 pojazdami, które obsługiwały już 7 linii. Nowych było jedynie pięć autobusów marki ZIS. Pozostałe to: 5 Mavagów, 3 Chau ssony, 7 ciężarówek przerobionych na tzw. budy marki GMC i 1 ciężarówka, też buda, Henschel. ZIS-y były oczywiście produkcji radzieckiej. Ich nazwa sowieckim zwyczajem była skrótem – i to jakim ! – Zawod Imieni Stalina. Mavagi były węgierskie, produkowane w założonej w 1874 r. Magyar Királyi
Államvasutak Gépgyára (Fabryce Maszyn Węgierskich Królewskich Kolei Państwowych). Chaussony były francuskie. Ciężarówki GMC CCKW353 produkowane były przez amerykańską firmę GMC.
 

   Tuż po wojnie zostały prowizorycznie dostosowane do przewozu osób. Na skrzyni ładunkowej zamocowano drewniane ławki. Wejście umożliwiała zamocowana na tylnej klapie metalowa drabinka. Henschle były oczywiście niemieckie Ale na tzw. chodzie było zaledwie 13 autobusów, a reszta, jak to określali sami pracownicy MPK, to „graty” i „trupy”, które nawet nie wyjeżdżały na trasy.  Ten stan był rezultatem centralnie prowadzonej polityki. Białystok nie mógł przecież sam sobie kupić autobusów. Otrzymywał je z przydziału z Warszawy. A ta przysyłała wysłużone w Gdańsku czy stolicy graty. Dodatkowo sytuację komplikował fakt, że unieruchomione Mavagi można było remontować tylko w Katowicach. Z kolei Katowice odmawiały przyjmowania „trupów”, bo nie przydzielono im w stolicy części zamiennych.
  Wobec powyższego „trupy” stały w bazie białostockiego MPK, a pasażerowie na przystankach. Apelowano aby wreszcie Białystok przestał być traktowany jak zapadła prowincja i otrzymał przydział nowych pojazdów. Po tych alarmistycznych doniesieniach Białystok otrzymał w końcu nowe autobusy Star -50. Można więc było wycofać z użytkowania ciężarówki – budy. Stary – 50 okazały się jednak niepraktyczne.
  W Białymstoku, przy małej ilości autobusów na wszystkich liniach panował nieopisany tłok. Nowe autobusy były natomiast niezbyt pojemne. Dochodziło w nich do często komicznych zajść. Białostoczanie zaczęli je więc nazywać „beczkami śmiechu”. Dobre wiadomości, szczególnie dla pasażerów, nadeszły pod koniec 1960 roku. Poinformowano, że białostocka komunikacja miejska otrzyma 12 nowych autobusów San. MPK dysponowało wówczas już 79  autobusami. Nadal jednak jeździły po mieście wysłużone ZIS-y.

   Po otrzymaniu nowych Sanów tabor niewiele się powiększył, wycofano bowiem z eksploatacji 9 samochodów, które nie nadawały się już do dalszego użytku. Przy okazji otrzymania nowych pojazdów podano, że MPK przewozi w ciągu roku 25 milionów pasażerów. Kolejny duży zakup autobusów był w 1968 r. Białystok wzbogacił się o „9 nowych autobusów marki San H – 100 na 62 miejsca”. Ale w tym wieloletnim borykaniu się z niedostatkiem taboru były też ciekawe inicjatywy. Już 1960 rok zapowiadał inną przyszłość komunikacji. Co prawda przyczyna była prozaiczna, ale skutek nieoczekiwany. Oto 10 czerwca rozpoczął się ogólnopolski eksperyment. Na ulice Białegostoku wyjechały 2 autobusy bez konduktorów. Dotychczas bilety w autobusie sprzedawał konduktor, który siedział na specjalnym krzesełku przy tylnych drzwiach. Dlatego też wsiadało się tymi drzwiami, a wysiadało przednimi. Pisząc o białostockim eksperymencie Gazeta Białostocka informowała, że „w pierwszym okresie powojennym nie było w Białymstoku autobusów, w drugim autobusów było więcej, ale nie było kierowców, obecnie są autobusy i chętni do pracy kierowcy, ale MPK nie może ich zatrudnić ze względu na ograniczenie funduszu płac”.
  Sprawdzano więc,  jak to będzie kiedy kierowca będzie jednocześnie konduktorem. To była pierwsza w Polsce próba. Pasażerów proszono więc, aby wsiadali przednimi drzwiami i mieli już przygotowaną kwotę na zakup biletu.  Ale prawdziwa innowacja nastąpiła dopiero 1 marca 1968 r.       

Znowu w ramach eksperymentu wprowadzono w białostockich autobusach automaty biletowe. Pisano, że „całkowicie zautomatyzowane biletowanie będzie na liniach 11 i 12. W autobusach tych linii trzeba będzie posiadać drobne pieniądze w monetach 50 gr. i 1 zł, gdyż tylko przy użyciu tych monet można wykupić bilet”. Dodatkową nowością były bilety abonamentowe 10- i 20-przejazdowe, które mogli kupić wyłącznie pracownicy rozmaitych instytucji i przedsiębiorstw w „punktach ekspedycyjnych MPK, to jest przy Rynku Kościuszki, Centralnym Dworcu PKP, na Wygodzie i na Antoniuku”. Uczniowie odbierali bilety w sekretariatach szkół.
  Eksperyment powiódł się i 1 lipca 1969 r. białostockie MPK jako pierwsze w Polsce wprowadziło we wszystkich autobusach „bezkonduktorską, zautomatyzowaną obsługę”. To nic, że ówczesne automaty dziś są jedynie muzealnym zabytkiem. W 1969 r. to była rewolucja. W uznaniu za te udane eksperymenty Białystok został wyróżniony.
  W dniach 12 – 15 wrześnie 1968 r. odbył się u nas XII Krajowy Zjazd Komunikacji Miejskiej. Oprócz przedstawicieli wszystkich polskich przedsiębiorstw komunikacji miejskiej do Białegostoku przyjechali też goście z Jugosławii, Węgier i NRD. Wszyscy z zainteresowaniem wysłuchali referatu  dyrektora białostockiego MPK inż.  Zygmunta Zawadzkiego „Komunikacja Miejska w Białymstoku i jej planowany rozwój.”

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego 

Halloween po podlasku. Ludowa tradycja zamiast głupot z USA.

Czas przesilenia jesiennego to nie tylko okres, gdy przyroda zamiera, to także czas gdy dusze zmarłych powracają do swoich domostw. Na Podlasiu obchodziło się go w ostatnią sobotę przed dniem św. Dymitra (8 listopada). Najbardziej mistyczne i najciekawsze były obrzędy, bowiem nie polegały one jedynie na wspominaniu zmarłych jak dziś. Celem był kontakt z duszami krewnych.

 

Do Polski w ostatnich latach przyszedł idiotyczny zwyczaj zwany Halloween. Dzieci przebierają się za różne straszydła, zjawy i inne zombie. Chodzą po domach i zbierają słodycze. Zwyczaj ten nie pojawił się w Polsce bez przyczyny. Są one odpowiedzią na konserwatywne, religijne święto Wszystkich Świętych. Smutny to czas zadumy polegający na wspominaniu zmarłych, objeżdżaniu grobów i stawianiu zniczy oraz modlitwach. Nic dziwnego że jest to obyczaj “nudny” w porównaniu z barwnym, wesołym Halloween. Podchodząc z refleksją do tego warto jednak sobie uświadomić, że dzieci kultywują postacie związane raczej z satanizmem. Z czym innym powiązać demony, straszydła czy zombie?

 

Dlatego warto przypomnieć zapominany już dziś zwyczaj zwany Dziadami, który praktykowany być może jest jeszcze na Podlasiu tak jak było to kiedyś. Kto czytał Adama Mickiewicza, ten wie jak to się zaczyna:

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?

 

Zamknijcie drzwi od kaplicy
I stańcie dokoła truny;
Żadnej lampy, żadnej świécy,
W oknach zawieście całuny.
Niech księżyca jasność blada
Szczelinami tu nie wpada.
Tylko żwawo, tylko śmiało.

 

Dziady obchodzono zgodnie z tradycją najpierw w cerkwi, gdzie odbywała się panichida (modlitwa za zmarłych). Następnie udawano się na groby bliskich pozostawiając na nich miód, kaszę, chleb, jajka, mak. Dodatkowo rozpalano ogień, by dusza mogła się ogrzać.

 

Na zmarłych krewnych czekano również w domach. Otwierano okna i drzwi, aby dusze mogły swobodnie uczestniczyć w wieczerzy. Aby nie zakłócić ich spokoju należało jednak przestrzegać kilku zasad. Na przykład zakazane było kiszenie kapusty czy wylewanie wody – by nie ochlapać duszy. Gdy na podłogę spadła łyżka lub widelec, musiał tam pozostać. Nie wolno było też straszyć biesiadujących dusz np. uderzeniem pięścią w stół. Rozmowy przy stole dotyczyły oczywiście tylko zmarłych. Uroczysta wieczerza składała się z nieparzystej liczby potraw. Zmarłych goszczono jak najbogaciej. W okolicach Hajnówki był taki zwyczaj, by przy stole pozostawić jedno wolne miejsce. Po kolacji natomiast jedzenie pozostawało na stołach. Nie zabrakło też wódki. Podobno najbardziej ulubionym przysmakiem każdej duszy jest owsiany kisiel. W domu także rozsypywano popiół, by stąpająca dusza zostawiła na nim ślad. Dziady to tylko dusze przodków, którzy zmarli naturalnie. Strach wywoływały zawsze osoby, które popełniły samobójstwo lub zginęły w inny tragiczny sposób ponieważ ich dusze nie zaznały wiecznego spokoju zatem błąkały się po ziemi jako demony.

 

I tu wracamy do Halloween, które właśnie z tego względu jest idiotyczne. Kultywuje pamięć po demonach zamiast po naszych bliskich, którzy odeszli. Dlatego lepiej jest obchodzić Dziady wspólnie z dziećmi – odwiedzając groby, przygotowując jedzenie i zostawiając je na grobach, a także urządzając w domu kolację według tradycji. A na koniec – rozsypując popiół. To wszystko zwieńczyć można rozpalając ognisko.

 

Bez wątpienia czas Dziadów jest mistyczny. Dlatego warto go nadal krzewić i przekazywać dzieciom zamiast durnych wzorców z USA.

Rynek Kościuszki 18 i 20. Bakalie Sicza i herbata Rapaport-Kagana

 

    Zatrzymajmy się nieco dłużej przy zdjęciu Józefa Sołowiejczyka, które opublikowałem w zeszłym tygodniu. Wówczas skupiłem uwagę na kamienicy Juchno- wieckich, później przyporządkowanej do Rynku Kościuszki 16.
  Dziś chciałbym zająć się dziejami domów, które są widoczne na zdjęciu po drugiej stronie wylotu ówczesnej ul. Zielonej na Plac Bazarny, a które w okresie międzywojennym miały numery 18, 20 i 22.  Widzimy tutaj rząd charakterystycznych, wąskich,  piętrowych domów, o elewacjach frontowych umieszczonych w szczycie, skierowanym w stron ę rynku, których partery były  przeznaczone pod handel, zaś piętra i poddasza miały funkcje mieszkalne.
  Na tle nowoczesnych, trzy- i czteropiętrowych ceglanych kamienic, zbudowanych przez zamożnych przedsiębiorców w ostatniej dekadzie XIX w. (o większości z nich pisałem już w poprzednich częściach), domy te wyglądają anachronicznie, nawiązując swoją stylistyką do okresu Obwodu Białostockiego, gdy wszelkie budowle musiały mieć uzgodnione z władzami fasady, nawiązujące do ogólnopaństwowych wzorców. Wydaje się więc, że budynki powstały co najmniej w pierwszej połowie   XIX w. jako zwarty blok nowej zabudowy, która zastąpiła stojące tu od czasów Jana Klemensa Branickiego drewniane domy z murowanymi i tynkowanymi na biało elewacjami frontowymi. 
  Dom  na rogu rynku i ul. Zielonej w 1810 r. należał do Lejby Karczmara, a w 1825 r. chyba do jego syna, Hercka Lejbowi- cza. W tym czasie od frontu stał drewniany parterowy dom, z tyłu zaś, w kierunku ul. Żydowskiej (dziś ul. dr I. Białówny) dom z muru pruskiego, kryty dachówką.
  W 1825 r. Karczmar  nie tylko mieszkał tu, ale także prowadził „zaiezdną karczmę i utrzymuie szynk ordynaryiny”. Do domu Karczmara przylegała mniejsza działka należąca w 1810 r. do Rejzy Migdałówki.
  W drugiej połowie XIX w. obie nieruchomości były już scalone i podzielone na dwie części: większą ciągnącą się od Placu Bazarnego do ul. Żydowskiej, oraz mniejszą, o obrysie kwadratu zlokalizowanego w narożniku ul. Zielonej i Placu Bazarnego. W 1861 r. odnotowano jeszcze jako właścicieli tych części Abrama Karczmara i Herszka Lifszyca.
  Ten ostatni w 1861 r. sprzedał swoją własność Chackielowi Siczowi. Natomiast dom Karczmara przeszedł w posiadanie Itki Makowskiej. Pozostawała jego właścicielką do 1926 r., gdy podarowała go swoim dzieciom: Rejzli Lubicz, Kałmanowi Makowskiemu i Maszy Chorosz, którzy dwa lata później sprzedali go Izaakowi Zakhejmowi i on też posiadał ją do II wojny światowej. W części należącej do Sicza działał jego sklep z bakaliami i towarami kolonialnymi. 
  Po śmierci Sicza, jego spadkobiercy w 1931 r. sprzedali nieruchomość Nowchimowi Pałterowi. W latach 1919-1939 w obu domach przy Rynku Kościuszki 18 i 18a działały m.in. sklep z materiałami piśmienniczymi rodziny Stekolszczyków, jadłodajnia Jakuba Pinesa, sprzedaż towarów bławatnych Sary Kowalskiej oraz sklep elektrotechniczny Adolfa Schmidta i Fryd rycha Juszkiewicza. 
  Sąsiednia posesja przy Ry- nku Kościuszki 20 należała na początku XIX w. do Meszela Pułgałówki, natomiast w 1825 r. właścicielką posesji i stojącego na nim drewnianego domu była wdowa po Meszelu, która prowadziła tu szynk alkoholi. Przed 1865 r. właścicielem był Lewin Goldberg, który tego roku sprzedał nieruchomość Szlomie i Brandli Kaganom. Ci zaś w 1877 r. odstąpili ją synowi Mowszy Kaganowi-Rapaportowi i jego żonie Sorze.
  Wówczas już stał w tym miejscu murowany piętrowy dom.  Na początku XX w. majątek należał do wdowy Sory i jej syna Izaaka, ale w 1913 r. został on wystawiony na publiczną licytację i sprzedany Chai Esterze Rapaport-Kagan.
  Rodzina zajmowała się handlem herbatą i kawą, a tuż przed 1915 r. rozpoczęli także sprzedaż manufaktury. W 1912 r. część nieruchomości znajdująca się od frontu została sprzedana na publicznej licytacji za długi rodziny Rapaport-Kagan, a nabywcą został Całko Goniądzki, prowadzący w tym miejscu od lat 60. XIX w. sklep ze sprzedażą futer i czapek.
  Tym samym w okresie międzywojennym funkcjonowały dwa adresy: Rynek Kościuszki 20 i 20A. W latach 20. XX w. dom Goniądzkiego przeszedł na własność jego spadkobierców, którzy w 1937 r. odsprzedali go Abramowi i Szyfrze Kapelusznikom.  W domach RapaportówKaganów i Goniądzkich w okresie międzywojennym działały oprócz sklepów właścicieli, także sprzedaż zegarków Szmula Fiszera, sklep spożywczy Kreczmera, sprzedaż wyrobów żelaznych Lei Lewin oraz sklep galanteryjny i materiałów piśmienniczych Simy Berendt. Jednym z najemców przy Rynku Kościuszki 20 był zakład fotograficzny „Rab-Fot” należący do J. Rabinowicza .

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Będzie zmiana kontrowersyjnej nazwy ulicy. Pół toku temu zawieszali tabliczki.

W maju 2018 roku na osiedlu Skorupy jedną z ulic nazwano imieniem Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki”. Jest to postać kontrowersyjnie oceniana przez historyków. Gdy tylko pojawiła się tabliczka – za chwile na płycie OSB w pobliżu ktoś napisał “Ulica Mordercy!!!”, także “Miejsce zbrodniarzy jest na śmietniku historii Łupaszko to ludobójca”. Dodatkowo naklejono na samą tablicę z nazwą doklejono kartkę z napisem “ZBRODNIARZ”. To bardzo czytelny sygnał, że nie każdemu pasuje patron nowej ulicy. Jeszcze nigdy w historii miasta, żaden patron nie wzbudzał takich emocji.

 

Teraz sprawa ma kontynuację. Ulicę “Łupaszki” uchwalali radni PiS, którzy po wyborach stracili większość na rzecz Koalicji Obywatelskiej. Ta natomiast już zapowiedziała, że kontrowersyjny patron swoją nazwę straci. Stanie się tak prawdopodobnie na wiosnę. 

 

Kim był Zygmunt Szendzielarz ps. ‘Łupaszko”, że wywołuje takie emocje? Należał on do “Żołnierzy Wyklętych”. Już w PRL historycy pisali o nim jako “krwawy herszt wileńskich bandytów” i “imperjalistyczny szpieg anglosaski”. Propaganda PRL przedstawiała go jako tego, który organizował “napady terrorystyczno-rabunkowe. Nie tylko o “Łupaszce” w PRL mieli takie zdanie, lecz o wszystkich “Żołnierzach Wyklętych”. “Łupaszko” ostatecznie osadzony przez komunistów w więzieniu na ul. Rakowieckiej w Warszawie. Tam przez 2,5 roku był torturowany. Ostatecznie w procesie został “osiemnastokrotnie” skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 8 lutego 1951 roku.

 

Może się wydawać, że powyższe napisy i naklejki umieścili osoby, które nadal wierzą w propagandę PRL. Bardziej jednak prawdopodobne jest to, że wiele osób zarzuca “Łupaszce”, że z jego inspiracji, żołnierze którymi dowodził dokonali zbrodni na polskiej, białoruskiej i żydowskiej ludności cywilnej na Wileńszczyźnie, a także za zbrodnie cywilne np. w podlaskiej Narewce, gdzie jak pisano – „zastrzelił Białorusinów chcących żyć raczej w państwie białoruskim niż polskim”.

 

Niewątpliwie sprawa “Łupaszki” dotyka najbardziej mniejszości narodowych. Dlatego do dziś wywołuje wiele kontrowersji nadanie jego imieniem jednej z ulic w Białymstoku. Mamy tutaj więc próbę czynienia bohatera, z osoby która była “Żołnierzem wyklętym”, znienawidzonej przez władze PRL, a jednocześnie, któremu zarzuca się zbrodnie wojenne. 

Wołano za nimi Lipki, Muślimy. Są z nami od kilkuset lat

Wiele się mówi o Podlasiu jako miejscu wielokulturowym. Najczęściej wspomina się o symbiozie katolików i prawosławnych. Warto jeszcze przypomnieć o polskich muzułmanach, których najwięcej jest… w Białymstoku. 

 

W ostatnim czasie muzułmanie Polakom kojarzą się raczej źle, za sprawą wszystkich wydarzeń, które mają miejsce za granicą. Natomiast polscy muzułmanie czyli Tatarzy powinni kojarzyć się wyłącznie dobrze. Nasi muzułmanie są w Polsce od XIV wieku – na początku osiedlali się w okolicach Wilna, Trok, Grodna i Kowna. Natomiast od XVII wieku także na terenie Wołynia, Podola, później na Suwalszczyźnie. Na Tatarów mówiono wówczas Lipki lub Muślimy. Ta pierwsza nazwa pochodziła od tureckiej nazwy Litwy.

 

Brama wejściowa na cmentarz w Bohonikach

 

Na przełomie XVII i XVIII wieku szlachta tatarska spolonizowała się, zaś mieszczaństwo uległo wpływom białoruskim. W międzywojniu Tatarów żyło w Polsce około 5,5 tysiąca. Zamieszkiwali województwo wileńskie, nowogrodzkie a także białostockie.

 

Cmentarz w Bohonikach

 

Zapewne wiele osób zadaje sobie pytanie o wspólnotę religijną polskich i zagranicznych muzułmanów – szczególnie tych, o których w mediach mówi się wyłącznie negatywnie. W 1936 roku uchwalona została przez parlament ustawa o stosunku państwa do Muzułmańskiego Związku Religijnego (która obowiązuje do dziś), w której to jest napisane, że polscy muzułmanie pozostają w łączności religijno-moralnej ze swoimi współwyznawcami za granicą, tworzą własny związek religijny niezależny od żadnych władz obcokrajowych świeckich i religijnych (tzn. Muzułmański Związek Religijny). Ponadto w ustawie ustanowiono obowiązek odmawiania modlitw za pomyślność Rzeczypospolitej i jej Prezydenta, a także Rządu i Wojska w każdy piątek oraz dnie uroczystych świąt.

 

Meczet w Bohonikach

 

Po II Wojnie Światowej działalność Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP została wznowiona w 1947 roku. Od tego czasu organizacja nieprzerwanie działa na rzecz społeczności tatarsko-muzułmańskiej w Polsce. Tylko w samym Białymstoku żyje około 2000 Muzułmanów. Mieszka tu także Mufti (czyli przewodniczący Muzułmańskiego Związku Religijnego).

 

 

W Białymstoku są dwa miejsca związane z Tatarami – pierwsze to dom modlitwy przy ul. Hetmańskiej, drugi to zabytkowy dom drewniany ukryty pomiędzy blokami na osiedlu Piasta. Jest to parterowy, przedwojenny dom. Parter nawiązuje do wystroju meczetu. Ponadto Tatarów spotkamy oczywiście w Kruszynianach oraz Bohonikach. Od niedawna także w Suchowoli, gdzie powstało Centrum Kultury Muzułmańskiej.

 

Centrum Kultury Muzułmańskiej w Suchowoli

Nochim Abelewicz i inni spece od łomu i wytrycha

 

   Największą grupę wśród złodziei, poza kieszonkowcami, stanowili zawsze włamywacze. Dzielili się oni tradycyjnie na włamywaczy pospolitych, preferujących siłowe metody i ciężkie narzędzia w dostaniu się do upatrzonego mieszkania, sklepu czy biura oraz włamywaczy okiennych, tzw. lipkarzy i klawiszników, czyli włamywaczy pokonujących zamknięte drzwi za pomocą podrobionych kluczy i wytrychów.
  Ci ostatni, obok kasiarzy, należeli do elity złodziejskiego bractwa.  Na przedwojennym bruku białostockim klawiszami
(podrobione klucze) i szpyrakami (wytrychy) szczególnie chętnie, acz ze zmiennym powodzeniem posługiwał się Nochim Abelewicz, złodziej zamieszkały przy ul. Malinowskiego 2.
  Na co dzień Abelewicz był pracowitym masarzem i sprzedawał w swojej jatce mięso. Kiedy jednak przychodziła noc zamieniał się w zuchwałego włamywacza i sam, albo z wybranym wspólnikiem odwiedzał białostockie domy czy też zasobne składy towarowe.
  Już w 1926 r. Dziennik Białostocki, piszący rozwlekle o majowym przewrocie Józefa Piłsudskiego, na ostatniej stronie w kronice kryminalnej donosił: „W nocy przy ulicy Suraskiej zatrzymany został z narzędziami do włamań Abelewicz Nochim, mieszkaniec m. Białegostoku, zawodowy złodziej i włamywacz, w chwili gdy usiłował dostać się do sklepu pod nr 42 przy tejże ulicy.
  Abelewicza aresztowano i przekazano władzom sądowym”. Jak każdy zawodowy złodziej miał on w kartotece policyjnej w Wydziale Śledczym przy ul. Warszawskiej 6, swoje miejsce. Sprawdzano go przy każdej okazji. Kiedy w mieście doszło do szczególnie grubej roboty, Nochim Abelewicz mógł natychmiast spodziewać się wizyty agentów policyjnych. Przesłuchiwano go, sprawdzano alibi, stawiano do konfrontacji.
  W 1933 r. dom przy ul. Malinowskiego władze śledcze nachodziły wielokrotnie. Był to bowiem rok szczególnie obfity we włamania i inne podstępne kradzieże. Panował potężny kryzys gospodarczy, a złodzieje, podobnie jak uczciwi obywatele także go odczuwali.
  W lutym policyjna inspekcja odkryła, że praktykujący wciąż rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rzeźni miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju. Kilka miesięcy później znowu z powodu podejrzeń o handel niezalegalizowanym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W zmyślnym schowku pod schodami agenci policyjni odkryli jednak nie połacie poćwiartowanego cielaka czy wieprzka, lecz istny skład złodziejskich narzędzi. Czego tam nie było: zgrabne łomy i łomiki, mesle, śrubsztaki, no i oczywiście wykonane na pasówkę klucze oraz pęki wytrychów. Nie było wątpliwości do czego to wszystko służy.
  Sprawa trafiła do sądu. Abelewicz musiał przez miesiąc korzystać z państwowego wiktu w szarym domu przy Szosie Baranowickiej. Na początku 1934 r. rzeźnik –  klawisznik zaplanował duży skok. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa Warrant przy ul. Kolejowej. Potrzebował pomocników.
  Jego wybór padł na Icka Goldsztejna, także rzeźnika, który z braćmi prowadził przy ul. Krakowskiej popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Do złodziejskiej spółki wszedł też Franciszek Więckowski, młody, ale już z dużym dorobkiem włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, którego policja zwykle szukała po chanajkowskich melinach. 
  Tercet złodziei o północy wybrał się pod parkan ogrodzenia składów Warrant. Najpierw zrobiono wyłom w płocie,  a później dobrano się do drzwi budynku.
  Skok jednak się nie udał. Gorliwy posterunkowy obchodzący swój rewir usłyszał podejrzane szmery, wyciągnął rewolwer i, jak później napisał dziennikarz tygodnika Reflektor, ujął wszystkich „trzech rycerzy nocy”. Wojowali oni jednak nie mieczami i z otwartą przyłbicą, ale po ciemku z łomem i wytrychami w ręku.

Włodzimierz Jarmolik

Na dworcu kolejowym znów poczujemy klimat XIX wieku!

W listopadzie tego roku ruszają prace remontowe na dworcu PKP w Białymstoku. Ich zakończenie planuje się na 2020 rok. Trzeba przyznać, że dzisiejszy dworzec nie jest najgorszy, ale przejdzie niesamowitą metamorfozę. Przede wszystkim zniknie antresola. Budynek będzie miał bardzo dużo przestrzeni w środku, dużo bieli i dużo światła. Nieśmiało można go porównać do dworca w Przemyślu (najpiękniejszy dworzec kolejowy w Polsce).

 

Po lewej dworzec w Białymstoku po remoncie, po prawej obecny dworzec w Przemyślu – uznany za najpiękniejszy w Polsce

 

Dworzec PKP w Białymstoku powstał w 1862 roku. Oczywiście budynek, który widzimy dziś nie jest tym, który powstał prawie 160 lat temu. Żeby powstał dworzec, najpierw musiały zostać położone tory kolejowe. W tamtych czasach gród nad Białą jak był pod rosyjską okupacją stąd też połączenie mogło przyjść ze wschodu. O budowie linii kolejowej z Petersburga do Warszawy myślano już w 1835 roku, lecz car Mikołaj I nie przepadał za tego typu inwestycjami. Stąd też dopiero do budowy przystąpiono w 1852 roku.

 

 

Przy budowie pracowało 15 tysięcy osób! Budowa linii kolejowej zakończyła się w 1862 roku. Pierwszy pociąg ze stacji kolejowej na warszawskiej Pradze ruszył na wschód przejeżdżając przez Białystok oraz Wilno. Wówczas podróż zajmowała 38 godzin. Dziś byłoby znacznie krócej. Wszak to “tylko” 1100 km. Z Warszawy do Białegostoku można było się dostać dwa razy w tygodniu. Dopiero pod koniec XIX wieku pojawiła się rozbudowana poczekalnia, gdyż wzrósł wtedy także ruch kolejowy. Dobudowane zostały wtedy dwa kolejne pawilony i podzielono poczekalnię dla klasy I, II i III. W tej pierwszej podróżni mogli odpoczywać na wygodnych kanapach typu szezlong, które były wyścielone aksamitem. W budynku dworca znajdowała się także ekskluzywna restauracja.

Wysoka, śmigająca białymi ścianami ku sufitowi, pod którym płoną jaśniejące misy lamp. Na tle olbrzymich okien, szafirowych od zmierzchu, piętrzą się na bufecie stogi ognistych pomarańczy

To opis dworca, który stworzyła znana pisarka Maria Dąbrowska. Mamy nieodparte wrażenie, że jest on bardzo zbieżny z wizualizacją tego dworca, który ma być w 2020 roku. Oznacza to, że przebywając w białostockiej poczekalni poczuć będziemy mogli klimat XIX wieku.

 

 

Podczas I Wojny Światowej wojska rosyjskie wycofywały się, a po drodze spaliły budynek dworca. Po wojnie dworzec odbudowano. Niestety przyszła II Wojna Światowa i tym razem Niemcy budynek zbombardowali i zniszczyli jak 95 proc. miasta.

 

 

W PRL budynek nie odzyskał już czasów świetności mimo odbudowy i remontów. Jednak po transformacji ustrojowej było jeszcze gorzej. W 1989 roku rozpoczęła się modernizacja dworca, która trwała… 14 lat! Ostatecznie udało się 28 listopada 2003 roku otworzyć nowy dworzec, który jak wspomnieliśmy na wstępie mimo tylu lat trzyma się całkiem nieźle. Jednak nikt w Białymstoku na remont się zapewne nie obrazi. Współczujemy tylko podróżnym oczekującym, gdyż będą oczekiwać na swój pociąg na dworcu tymczasowym, co nie jest zbyt wygodne i komfortowe. Warto się jednak przemęczyć.

 

 

Na Podlasiu powinien powstać nowy powiat? Suchowola chce uciekać do Augustowa

Opada kurz bitewny po wyborach, ale problemy, które w trakcie kampanii zgłaszali mieszkańcy nie zostały rozwiązane. Warto się przyjrzeć temu co sygnalizowali mieszkańcy Suchowoli, gdyż opowiadają się za czymś niecodziennym – a mianowicie, by wystąpić z powiatu sokólskiego i dołączyć do powiatu augustowskiego. Najpierw zacznijmy od geografii. Suchowola to miasteczko, które leży przy krajowej ósemce na trasie Białystok – Augustów. Do tego drugiego miasta jest 35 km i prosta, krajowa droga. Do Sokółki zaś – jest 45 km i to drogą wojewódzką. Łatwiej jest też dojechać z Suchowoli do Augustowa autobusem.

 

od lewej powiat augustowski, sokólski, białostocki

 

To tylko wierzchołek góry lodowej, bo problemów jest więcej. Augustów jest bardziej rozwiniętym miastem niż Sokółka, przez co więcej jest tam choćby lekarzy specjalistów. Dodatkowo należy pamiętać, że Augustów to letnia stolica Polski, przez co lepiej rozwinięty mamy tam rynek pracy. Problemy te opisuje portal isokolka.eu, który rozmawiał ze zwycięskim nowym-starym burmistrzem Suchowoli – Michałem Matyskielem. Ten jednak studzi emocje – Nie należy podejmować decyzji pod wpływem chwili, ale spojrzeć na to, co w perspektywie najbliższych lat powiat sokólski planuje uczynić dobrego dla naszej gminy – mówi dla isokolka.eu

 

I w tym momencie właśnie warto sobie zadać pytanie. Co Sokółka może zaproponować Suchowoli? Odpowiedź jest jasna – to co zaproponowała do tej pory. Wróćmy do geografii. Powiat sokólski podzielić można na trzy części – to co się znajduje na południe od drogi krajowej nr 19, to co znajduje się na północ od tej drogi, a także fragment terenów za krajową ósemką. W tym pierwszym kawałku mamy tylko Krynki i Szudziałowo, drugi kawałek to Kuźnica, Sidra, Nowy Dwór, Dąbrowa Białostocka, zaś ostatni to Korycin i Suchowola. Jeżeli przyjmiemy taki podział, to powinniśmy zmienić granice trzech powiatów i utworzyć jeden dodatkowy nowy np. powiat michałowski. Przede wszystkim powiat białostocki powinien oddać Michałowo, Gródek i Bobrowniki, a te powinny zostać włączone do nowego, oddzielnego powiatu. Do nich można by było przyłączyć dolną cześć powiatu sokólskiego (jeśli chcieliby tego mieszkańcy). 

 

 

Dzięki takim zmianom zadania publiczne – jakie wykonuje powiat można byłoby wykonywać sprawniej. Spójrzmy na to z perspektywy Michałowa. Obecnie mieszkańcy Gródka i Michałowa wiele spraw muszą załatwiać w Białymstoku. Mamy tutaj między innymi należące do powiatu Urząd Pracy, Zarząd Dróg, Ośrodek Geodezji i Kartografii, Starostwo Powiatowe (które wydaje dowody, prawa jazdy, rejestruje firmy). Patrząc z perspektywy Krynek – do Michałowa jest praktycznie taka sama droga jak do Sokółki. Z małą różnicą – powiat białostocki ma gdzieś swoje przygraniczne tereny i z Krynek do Sokółki jest ładna asfaltowa droga, zaś gdy tylko kończy się powiat sokólski i zaczyna białostocki to w okolicach Bobrownik trzeba jechać po szutrowej drodze. Gdyby był to powiat michałowski – można by było nim lepiej zarządzać i przede wszystkim zainwestować tam, gdzie Białemustokowi się nie chce (patrz: droga Michałowo – Bondary).

 

Z perspektywy Suchowoli można czekać tak jak chce burmistrz aż powiat sokólski “coś uczyni”. Patrząc jednak z perspektywy czasu skoro mieszkańcy chcą z tego powiatu uciekać, to chyba czas na “czyny” już minął. Dlatego warto intensywnie i na poważnie rozważyć przejście Suchowoli do powiatu augustowskiego, co będzie bardziej naturalne aniżeli dalsze funkcjonowanie w ramach powiatu sokólskiego. Każda gmina to żywa tkanka, to mieszkańcy decydują dokąd jeżdżą na zakupy czy do lekarza. Na takiej samej zasadzie powinni móc załatwiać sprawy tam gdzie im jest wygodniej. Warto przypomnieć, że powiaty w Polsce to ogólnie mówiąc jest jedna wielka pomyłka. Istnieją od 1999 roku i skoro te nieszczęsną formę samorządu terytorialnego mamy uprawiać, to róbmy tak, by mieszkańcy byli zadowoleni.

Nie trzeba wyjeżdżać do miasta, by mieć atrakcyjną pracę!

 

Pani Beata Osiecka to wielki przykład zaradności. Ludzie w poszukiwaniu atrakcyjnej pracy najczęściej wyjeżdżają do dużych miast – do Warszawy, Poznania czy Wrocławia. Jednak w tym przypadku atrakcyjna praca została zorganizowana na miejscu – w Starych Kupiskach pod Łomżą. Pozyskanie środków na to nie wymagało zbyt wiele zachodu.

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”.
Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

Układy sił zmieniły się po wyborach. Czy będzie miało to wpływ na Podlaskie?

Nasz portal jest apolityczny, lecz nie sposób nie wspomnieć o tym, że doszło do wielu istotnych zmian we władzach. Co będzie miało wpływ na Białystok czy województwo podlaskie. Też warto napisać o tym choćby dla kronikarskiego obowiązku.  Przede wszystkim nowym-starym prezydentem Białegostoku został Tadeusz Truskolaski. Z poparciem 59 proc. białostoczan uzyskał mandat na kolejne – tym razem 5 lat. Jednak jego sytuacja polityczna uległa znaczącej poprawie gdyż tym razem większość w białostockiej Radzie Miasta ma tym razem stronnictwo prezydenta – Koalicja Obywatelska. W ich rękach jest 16 mandatów, zaś w rękach opozycji tylko 12. Tak dużą przewagę osiągnięto przez słabość trzeciej i czwartej formacji – Białystok na Tak oraz Inicjatywa dla Białegostoku, które nie otrzymały żadnego mandatu. W przypadku tej drugiej zabrakło 22 głosów do uzyskania jednego miejsca.

 

W Sejmiku natomiast rządzić będzie PiS. Tam PO-PSL utraciła większość i obecnie będzie miała 14 mandatów. Zaś wygrany PiS – 16. Oznacza to tak samo zmianę. Ze stanowiska będzie musiał ustąpić obecny marszałek Jerzy Leszczyński i cały zarząd województwa. Ten zostanie wybrany między politykami PiS bez problemu. Co te zmiany oznaczają dla naszego województwa oraz dla jego stolicy? Bardzo wiele.

 

Przede wszystkim w Radzie Miasta nie będzie już ostrego sporu z prezydentem Truskolaskim, gdyż będzie jedna formacja. Obserwatorzy życia publicznego w mieście na pewno zauważyli, że w radzie było więcej polityki niż samorządności, co nigdy nie wpływa korzystnie na miasto. Mimo wszystko udało się przeforsować najbardziej kontrowersyjny projekt – pasa startowego na Krywlanach, który będzie aspirował do lotniska. Wybór Truskolaskiego to gwarancja kontynuowania tej inwestycji, która ma tyle samo przeciwników co zwolenników.

 

W Sejmiku zaś nie należy się spodziewać rewolucji. Ciekawe jednak czy nowy marszałek nie ogłosi, że chce budować lotnisko regionalne. Oczywiście bez rządowych pieniędzy nie jest to możliwe. Dlatego kluczowy będzie tu fakt czy podlascy politycy są dostatecznie wpływowi.

 

Ciekawe też czy nowy marszałek wsłucha się w głos mieszkańców, by uruchomić bezpośrednie połączenie kolejowe Białystok – Lublin lub nawet Suwałki – Rzeszów (obecnie możliwe jest tylko przez Warszawę). Z kolejowych połączeń jest jeszcze kwestia pociągów do Kowna, Walił oraz w przyszłości do Białowieży (po remoncie torów). Nie wiadomo jaki stosunek będzie miała nowa ekipa do tego typu połączeń.

 

Ostatnią kwestią jest drogi Białystok – Augustów. Po wybudowaniu “Via Baltici” w 2021 roku będzie można do granicy z Litwą dojechać nowiutką drogą, ale przez Suwałki, Szczuczyn, Łomżę oraz Ostrów Mazowiecką. Z perspektywy Białegostoku w połączeniu z Suwałkami ta droga jest bezużyteczna. Trochę lepiej będą mieli mieszkańcy Augustowa, którzy także zostali wykluczeni z tej inwestycji, ale do Via Baltici przebiegającej przez Raczki mają całkiem nie daleko.

 

Inną kwestią jest budowa “Via Carpatii”, która ma powstać do 2025 roku. Prowadzić ma od Choroszczy przez Dobrzyniewo, Knyszyn, a dalej “Via Balticą”. Jednak znów z Białegostoku do Augustowa będzie to “na około”. Dlatego na pewno w pewnym momencie zostanie poruszony temat dotyczący obecnej, kiepskiej krajowej ósemki, którą jazda między Katrynką a Augustowem to straszna męczarnia. I tutaj będzie mógł się wykazać zarząd województwa.

 

Infrastruktura jest bardzo ważna, lecz nie należy zapominać, że najważniejszy jest rozwój gospodarczy. A Podlaskie naprawdę ma kogo gonić, nie jesteśmy liderami, a nasze województwo to wciąż miejsce, z którego się wyjeżdża aniżeli przyjeżdża. Miejmy nadzieję, że nowa ekipa zacznie coś w tym kierunku robić.

Ostatnie wybory samorządowe w II RP. Po zwycięstwie Nowakowski wyjechał na urlop. Wrócił chwilę przed wojną.

Symbolicznie najważniejsze były z pewnością ostatnie wybory samorządowe w II RP. Odbyły się 14 maja 1939 roku. Wygrał je Chrześcijański Narodowo-Gospodarczy Komitet Wyborczy, który skupiał apolityczne organizacje gospodarcze, zawodowe, oświatowe i kulturalne. Zdobył 21 mandatów na 48 miejsc w radzie. Wśród radnych znaleźli się wielce dla Białegostoku zasłużeni, miedzy innymi ks. Stanisław Hałko, Michał Motoszko, dr Aleksander Rajgrodzki czy Beniamin Flomenbaum.

Ale najważniejszą postacią był startujący z listy Komitetu Seweryn Nowakowski, który ponownie bezkonkurencyjnie został wybrany przez radę na kolejną kadencję prezydencką, która miała trwać do 1944 roku.  Głównym zadaniem tej kadencji, wyznaczonym przez Nowakowskiego, było opracowanie ogólnego planu zabudowy Białegostoku. Miała to być realizacja wizji, która w przyszłości miała przeistoczyć Białystok w nowoczesne, harmonijnie zaplanowane miasto.

W tym celu jeszcze w połowie 1938 roku utworzone zostało Biuro Planowania Zabudowy, na którego czele stanął zaproszony przez Nowakowskiego Ignacy Tłoczek. Prezydent zdawał sobie bowiem sprawę, że pomimo wielu dokonanych już inwestycji nosiły one jednak charakter incydentalny, nie zmieniający ogólnego wyglądu i zagospodarowania miasta. Tłoczek w krótkim czasie przygotował główne założenia planu.

Zawierały one wykreowanie metropolitalnej roli Białegostoku, wyznaczenie strefy przemysłowej, głównych, w tym tranzytowych, ciągów komunikacyjnych, stworzenie centrów administracyjnego, kulturalnego, oświatowego, zlikwidowanie dzielnicy biedoty Chanajek, uwydatnienie tak zwanego klina zieleni stworzonego przez kompleks parków i Zwierzyniec oraz wykorzystanie naturalnej rzeźby terenu, na którym położony jest Białystok.

Plan ten jednak nigdy nie został zrealizowany. Po wygranych wyborach Seweryn Nowakowski z rodziną wyjechał na urlop do Druskiennik. Do Białegostoku wrócił 4 sierpnia 1939 roku. Sytuacja polityczna w Europie stawała się coraz bardziej napięta.

25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem „w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami”, aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny. Apelując o spokój stwierdzał, że „należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta”.

I dalej Nowakowski apelował: „Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54”. Gwoli porządku dodano, że „łopatę na
leży przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów”.   Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że „wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona”. Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nie nadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.

1 września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny był nieunikniony. Nowakowski w obliczu zagrożenia z wielką energią starał się zabezpieczyć prawidłowe funkcjonowanie miasta. 7 września utworzył Straż Obywatelską, której zadaniem było utrzymywanie ładu i bezpieczeństwa w mieście. 15 września do Białegostoku wkroczyli Niemcy. To był koniec przewidzianej do 1944 roku kadencji samorządu.  Następnie historia wkroczyła w najbardziej mroczne lata dziejów Białegostoku. 22 września miasto  zajęli Sowieci. Prezydent Seweryn Nowakowski aresztowany przez nich w październiku przypuszczalnie został zamordowany w Mińsku. Od czerwca 1941 roku znowu byli Niemcy, a 27 lipca 1944 roku wyparli ich Sowieci.
Paradoksem historii stało się to, że właśnie w tymże 1944 roku, w którym miała się skończyć kadencja wybranej w 1939 roku, została powołana Miejska Rada Narodowa w Białymstoku, która stanowiła jednak wyłącznie fasadę samorządności. Nie powstała w wyniku żadnych wyborów, a jedynie z nominacji. Prawo wyboru zawłaszczył sobie PKWN w osobach Jerzego Sztachelskiego i Leonarda Borkowicza, przedstawicieli nowej władzy w Białymstoku. Chyba tylko naiwnością można tłumaczyć fakt, że wśród radnych znaleźli się znani i cenieni przed wojną Zygmunt Różycki i dr Zygmunt Brodowicz. Zdziwienie, ale też i pewien niesmak budziła postawa Witolda Wenclika, znanego w środowisku prawniczym, który z polecenia PKWN  został przewodniczącym rady i jednocześnie prezydentem miasta.
Przez cały okres PRL-u Wenclik uchodził za pierwszego powojennego prezydenta. W niepamięć odsuwano postać Ryszarda Gołębio- wskiego, przedwojennego urzęd nika magistratu, który od 2 sierpnia 1944 roku z nominacji wojewody białostockiego Józefa Przybyszewskiego reprezentującego rząd londyński, został faktycznie pierwszym prezydentem. Już 7 sierpnia obaj zostali aresztowani przez NKWD. Ryszard Gołębiowski do 1947 roku więziony był w Charkowie. Po wyjściu na wolność na krótko przyjechał do Białegostoku. Tu zainteresował się nim wszechwładny Urząd Bezpieczeństwa. Gołębiowski chcąc uniknąć dalszych represji wyjechał do Szczecina, gdzie zmarł w 1968 roku i tam został pochowany.
Kadencja tej powołanej przez PKWN rady skończyła się w 1950 roku, ale kolejna rada też nie była wybierana.  Dopiero w 1954 roku komunistyczne władze uznały, że już na tyle okrzepły, że mogą zaryzykować wybory. Ale i one były raczej karykaturą niż prawdziwymi wyborami. Przyczyna była prosta – była tylko jedna lista firmowana przez Front Jedności Narodu. Mimo wszystko i tak zdarzył się osławiony „cud nad urną”. Można było przecież coś wykombinować przy frekwencji. To ona miała pokazać skalę społecznego poparcia władzy. No i wykombinowano tak, że średnia frekwencja wyniosła 96 proc., a kandydaci Frontu zdobyli 99 proc. głosów. Wybory poprzedzała nachalna propaganda. Doszło nawet do tego, że do mieszkań przychodzili agitatorzy. Tydzień przed wyborami Gazeta Białostocka apelowała:
„Obywatelu. Najpewniej był u Ciebie w domu agitator komitetu Frontu Jedności Narodu. A jeśli nie był, to w najbliższych dniach przyjdzie. […] Obywatelu, gdy przyjdzie do Ciebie agitator, przyjmij go gościnnie”.
Jeden z agitatorów opowiadał, że „nasze wybory są inne niż przed wojną. Kiedy dawniej różne partie mamiły nas obiecankami, których nigdy nie zrealizowały, to nasz program wyborczy jest obietnicą prawdziwą. Bo widzimy sami jak rosną nowe bloki mieszkalne w Białymstoku, jak powstają nowe zakłady bawełniane, przedszkola, żłobki, szkoły…” Gazeta codziennie prezentowała kandydatów, którzy prawdę powiedziawszy już byli radnymi. Tytuły uderzały w najwyższe tony. „5 grudnia oddamy nasze głosy na kandydatów Frontu Narodowego – najlepszych synów Polski Ludowej. Pójdziemy wszyscy do urn wyborczych by zadokumentować jedność naszego narodu, naszą niezłomną wolę pokoju”.
W przeddzień wyborów apelowano, aby „na uroczysty dzień wyborów – dzień manifestacji zwartości i siły narodu zjednoczonego we Froncie Narodowym, nasze miasta, wsie i domy powinny przybrać odświętny wygląd. Pomyślmy o tym, aby nasz dom, nasza ulica były jak najpiękniej udekorowane”.
W dniu wyborów to już odpalano fajerwerki propagandy. Ot np. do jednego z lokali wyborczych przyszedł „Wincenty Dudko, woźny Akademii Medycznej wraz ze swymi studentami”. Propaganda jednoznacznie ukazywała niemalże familiarną więź wszystkich ludzi pracy.
Opisywano też przypadki heroicznej postawy obywatelskiej. I tak „pociągiem Szczecin – Białystok wracał Kazimierz Paszkowski. Była trzecia nad ranem. Nie kładł się już. O szóstej oddał swój głos”. Może to paradoksalne, ale wybory z 1954 roku były bardzo ważne. Pokazały jak można z nich zrobić propagandową farsę. Ten model obowiązywał przez następne 35 lat.

Andrzej Lechowski
były dyrektor Muzeum Podlaskiego

Niektórzy czekali po 20 lat. Gmina w końcu ma nowe drogi

Gmina Szczuczyn leży tuż obok dużego Grajewa przez co jest trochę w jego cieniu. Stąd też nie generowało takich pieniędzy jak większy sąsiad. Brak pieniędzy zawsze odbija się na brakach – a w przypadku Szczuczyna zauważalne było to choćby patrząc na drogi. To wszystko jednak się zmieniło, gdy gmina sięgnęła po środki unijne, za które powstało wiele asfaltowych dróg. Na niektóre mieszkańcy czekali 20 lat!

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”.
Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

Rynek Kościuszki 16. Kamienica Juchnowieckich

 

    Wciąż pozostaje- my na Placu Bazarnym (Rynku Kościuszki) utrwalonym w  niez wykle ciekawej serii zdjęć, wykonanych latem 1897 r. na potrzeby albumu sprezentowanego carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w Białymstoku.
   Do tej pory śledziliśmy wspólnie dzieje posesji po północnej stronie ówczesnego rynku, w czym bardzo pomocna była fotografia wykonana z jednej z kamienic po południowej stronie placu w kierunku ul. Mikołajewskiej (Sienkiewicza) i wylotu Placu Bazarnego na ul. Lipową.
  Widoczne są na tym zdjęciu domy pod późniejszymi numerami 6, 8, 10, 12 i 14. Ostatnia nieruchomość na tym odcinku północnej pierzei Placu Bazarnego była położona na rogu ul. Zielonej (Zamenhofa), po 1919 r. przy Rynku Kościuszki 16. Stojący na niej trzypiętrowy dom jest widoczny na omawianej dotychczas fotografii, ale także na innym ujęciu Rynku, wykonanym z narożnego domu przy Placu Bazarnym i Lipowej.
   Posesja przy Rynku Kościuszki 16, to adres wyjątkowy – nie udało mi się odnaleźć drugiego przypadku, w którym nieruchomość położona w ścisłym śródmieściu, pozostawala w rękach jednej rodziny od początków XIX w. aż do II wojny światowej. Adres ten związany jest z dziejami rodu Juchnowieckich. W 1771 r. stał tu dom „wjezdny, rogowy”, Leybiny Jowelowiczowej, mającej dwóch synów i dwie córki.
  W latach 1799-1806 odnotowany był Izaak Juda, prowadzący w tym domu szynk, natomiast już w 1810 r. pojawia się  Icko Juchnowiecki. Bardzo możliwe, że Izaak Juda i Icek Juchnowiecki to ta sama osoba. Należy podkreślić, że należąca do Juchnowieckich działka miała formę wydłużonego prostokąta, ale nie dochodziła do ul. Żydowskiej (Białówny), sąsiadowała bowiem z dwiema mniejszymi nieruchomościami innych posesjonatów.
  W 1825 r. odnotowano, że prawa własności podzielone były między braci Lejbę Szmula i Judę Juchnowieckich, którzy drewniany dom arendowali złotnikowi Herszowi Zybersztejnowi.  W 1888 r. Icek Juchnowie- cki, syn Szmula, a wnuk wspo- mnianego na początku XIX w. Icka vel Izaaka, wystarał się o sądowe potwierdzenie praw własności do nieruchomości (na podstawie zasiedzenia).
  Rok później Izaak odsprzedał interesującą nas narożną posesję synowi Szlomie oraz jego żonie Fejdze z domu Serejskiej.  W akcie kupna-sprzedaży z 1889 r. odnotowano drewniany dom z murowaną frontową ścianą, w którym funkcjonował sklep rodziny Juch- nowieckich – handlowali oni towarami galanteryjnymi pod  szyldem „Czarny Żyd”.
  Stał on jednak jeszcze tylko kilka lat i w 1896 r. poświadczony jest widoczny na fotografiach Józefa Sołowiejczyka trójkondygnacyjny dom stojący na rogu Placu Bazarnego i ul. Zielonej. Budynek zwraca uwagę swoją wysokością (tylko nieliczne nowe domy przy rynku miały trzy kondygnacje) oraz stylistyką elewacji, opracowanej przy użyciu żółtej i czerwonej cegły.
  Trzeba podkreślić, że chociaż budynek wygląda na jeden obiekt, w rzeczywistości składają się na niego dwie odrębne nieruchomości pozostające pod wspólnym dachem, ale różniące się od siebie chociażby detalami elewacji frontowej czy facjatą na dachu. Drugi dom od strony ul. Zielonej należał również do Juchnowieckich, ale do przedstawicieli linii rodziny zapoczątkowanej przez wspomnianego wyżej brata Judę.
  W 1895 r. jego właścicielem był najpierw Michel Juchnowiecki, a później Ajzyk, syna Michela. W 1897 r. w kamienicy Juchnowieckich mieścił się skład tapet „Petersburski magazyn” oraz skład papieru i przyborów kancelaryjnych Lipszyca. W  1913 r. w domu Ajzyka Juchno wieckiego pracował jego syn, Szymon, technik dentystyczny.
  W okresie międzywojennym dom stojący od strony Rynku Kościuszki, mający nr 16A, należał wciąż do Szlomy i Fejgi Juchnowieckich, a stan ten utrzymał się aż do II wojny światowej.
  Jeśli więc odnotowani w 1771 r. właściciele tej posesji to przodkowie Szlomy Juchnowieckiego, to jedna rodzina pozostawała w posiadaniu nieruchomości przy Ry- nku Kościuszki 16A co najmniej 170 lat. W  międzywojniu przez omawiany adres przewinęło się kilkanaście różnych przedsiębiorstw. Już nie pod szyldem „Czarny Żyd”, ale wciąż działał tu sklep Juchnowieckich – sprzedaż manufaktury prowadził Samuel Juchnowiecki.
  Z kolei Fajwel Juchnowiecki na początku lat 30. XX w. uruchomił własny zakład jubilerski. Od 1919 r. działał sklep cukierniczy „Temy Awnet”, pracował nadal utworzony w 1917 r. sklep łokciowy (tzn. z towarami sprzedawanymi na łokcie) Peszy Gelbord, działalność rozpoczął sklep z manufakturą i suknem Chaima Tenenbauma oraz futrami Mojżesza Rabina.
   Jednym z większych najemców u Juchnowieckich był Dom Handlowy „Rozwój”.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Jojne Winograd, kulawy alfons z ulicy Sosnowej

W przyrodzie nic nie ginie – to znane powszechnie powiedzonko znakomicie pasuje do światka przestępczego przedwojennych Chanajek. Kiedy w 1933 r. z zaułków tej zakazanej dzielnicy zniknęli dwaj najwięksi sutenerzy: Jankiel i Rozengarten, słynny  Jankieczkie i jego szwagier Szmul Gorfinkiel, zwany Kokoszkie (ten pierwszy został zamordowany przez drugiego),  prowadzący swoje tajne przybytki nierządu przy ul. Orlańskiej – na ich miejsce wskoczył natychmiast Jojne Winograd, alfons z ul. Sosnowej.

Ten nie prowadził domów schadzek, ale za to przy pomocy kilku innych alfonsiaków objął swoją „opieką” kursujące po ulicach prostytutki. Uczynił to w sposób wszechwładny i brutalny. Choć Jojne był niezbyt imponującego wzrostu i do tego utykał na jedną nogę, potrafił zdobyć respekt dla swojej osoby wśród innych, podobnych mu oprychów. Na swoje ofiary wybierał  prostytutki, które pozostawały aktualnie bez tzw. „narzeczonego”.

Ci ostatni siedzieli właśnie w więzieniu albo trafili na cmentarz w wyniku porachunków złodziejskich mających codziennie miejsce na chanajkowskich uliczkach. Winograd odwiedzał samotne panienki w ich lichych klitkach i żądał haraczu. Prostytutki tak bały się kulawego alfonsa, że nie próbowały nawet protestować. W końcu znalazła się jednak odważna dziewczyna, która postawiła się swojemu prześladowcy.

Pewnego marcowego dnia 1935 r. Jojne Winograd szedł uliczką Cichą ze swoim adiutantem Szmulem Torbelem i mieli dużego kaca. Ażeby go podleczyć potrzebowali kilka złotych na wódkę i parę flaszek piwa. Traf chciał, że z bramy wyszła podległa Winogradowi prostytutka, Chana Berkman. Alfons zastąpił jej drogę i zażądał pieniędzy. Dziewczyna, której ostatnio nie trafił się żaden klient, zaczęła tłumaczyć się ich brakiem. Winograd wymachując swoją lagą zagroził biciem, jeśli nie znajdzie jakiejś gotówki.

Zrozpaczona Berkmanówna zaczęła krzyczeć i wzywać policję. Skacowany Jojne przyłożył dziewczynie kilka razy kijem i na odchodne obiecał jeszcze, że sam odda ją w ręce posterunkowego za okradanie gości.  Tymczasem zbita prostytutka zamiast wrócić do swojego pokoiku i zrobić okład na siniaki, jak to czyniła wcześniej po wizytach kulawego Jojne, udała się na IV komisariat i złożyła formalną skargę.

Winograd bardzo szybko dowiedział się o nieprzyjemnej dla siebie sytuacji. Aby osłabić zeznanie Berkman ó- wny posłał  przybocznego Torbela do starszego przodownika Litwina z czwórki, któremu podlegał rejon ulic Krakowskiej, Cichej i Orlańskiej z poufną wiadomością, że niejaka Berkman przed kilkoma dniami ukradła klientowi 20 zł. Pokrzywdzonym miał być palacz z ul. Wesołej. Policja sprawdziła doniesienie, które okazało się całkowicie zmyślone. Kiedy zawiodła metoda dyskredytacji, Winograd postanowił inaczej załagodzić sprawę z mściwą Chaną.

Wysłał do niej starszego wiekiem Żyda, aby ten odwołał  się do religijnych uczuć dziewczyny. Berkman jednak nie ustąpiła. Doszło do procesu.  W czerwcu 1935 r. przed Sądem Okręgowym przy ul. Mickiewicza stanęło dwóch oskarżonych: Jojne Winograd i Szmul Torbel. Po odczytaniu bogatego dossier obu alfonsów, sędzia Korab-Karpowicz zarządził przesłuchanie świadków. Było ich ze 20. Przeważały oczywiście panienki spod latarni. Obszerne zeznania złożyła tylko Chana Berkman.

Narada sądu była krótka. Odczytanie wyroku także nie trwało długo. Sąd skazał Jojne Winograda na łączną karę 4 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich na okres 6 lat.
Pomagier Szmul Torbel zasłużył na 2 lata pobytu za kratkami. Choć ci dwaj mieli przestać grasować w zaułkach Chanajek, pozostało tam jeszcze wielu innych alfonsów. Takich jak Hersz Juchnicki czy Alfons (nomen omen) Niewodziński. Teraz oni dobierali się do podniszczonych torebek prostytutek z ich mizernym zarobkiem.

Włodzimierz Jarmolik

Featured Video Play Icon

W miejscu starej kopalni powstał zalew. Teraz można tam wypoczywać!

Mieszkańcy Antonowa spod Orli postanowili zagospodarować teren po dawnej kopalni gliny. Uporządkowano teren, wywieziono gruz, usypano żwirowe ścieżki wokół, postawiono wiatę oraz parking. To wszystko ze środków unijnych. Teraz można tam wędkować oraz miło spędzać czas. Zbiornik to dobre miejsce rekreacji, które wcześniej było terenem niezdatnym do użycia. Oprócz lokalnych miłośników wędkowania nad zbiornikiem pojawia się coraz więcej turystów.

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”.
Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

Brakuje pół miliarda na inwestycję. Dorzucą?

Do końca 2021 roku pociągi do stolicy z Białegostoku mają przyśpieszyć do 160 km/h (obecnie jeżdżą 120 km/h), a później nawet do 200 km/h (w ciągu 10 lat). Inwestycja na interesującym nas odcinku podzielona jest na 3 etapy – modernizację odcinków Warszawa – Sadowne, Sadowne – Czyżew oraz Czyżew – Białystok. Problem jest z tym ostatnim. Do przetargu na jego realizację stanęły dwie firmy. Tańsza zaproponowała przebudowę za kwotę 1,777 mld zł brutto. Tymczasem inwestor – PKP PLK założyła na ten cel 1,275 mld zł brutto. Teraz inwestor musi zadecydować – ogłaszać kolejny przetarg z naiwną nadzieją, że ktoś się zgłosi by zrobić taniej lub podnieść budżet o brakujące pół miliarda złotych.

 

Przy takich pieniądzach zawsze jest to decyzja polityczna. Miejmy nadzieję, że z racji tego iż jest to projekt transgraniczny (Rail Baltica zaczyna się w Estonii, biegnie przez Łotwę oraz Litwę) to Polacy nie dopuszczą do międzynarodowej kompromitacji. Chociaż, nigdy nic nie wiadomo. Warto jednak pamiętać, że rządowym priorytetem obecnie jest Centralny Port Lotniczy pod Warszawą. Stąd też, jakieś tory do Białegostoku mogą być mniej ważne i ostatecznie brakujące pieniądze mogą się nie odnaleźć tak szybko. 

 

Featured Video Play Icon

Podlaski Cydr. Autorzy poznali się na studiach.

Podlaski cydr to niezwykły trunek, który powstał z pasji i pomysłowości Piotra Marzęckiego oraz Marcina Seliwonuka, dwóch przedsiębiorczych kolegów ze studiów. Mimo że ich pierwotnym celem było produkowanie wina, z biegiem czasu i licznych przeciwności zdecydowali się na stworzenie bezalkoholowego cydru. Produkt ten, wyjątkowy w swoim rodzaju, szybko zdobył uznanie zarówno w regionie podlaskim, jak i poza jego granicami. Dzięki starannie dobranym składnikom oraz procesowi produkcji, podlaski cydr wyróżnia się delikatnym smakiem i aromatem. Nagrody i wyróżnienia zdobyte na różnych konkursach świadczą o wysokiej jakości i walorach smakowych tego wyjątkowego napoju.

Podlaski cydr – historia powstania

Piotr Marzęcki oraz Marcin Seliwoniuk mogą być przykładem na to, że warto studiować. Obaj panowie trafili do tej samej grupy, a z biegiem czasu, gdy lepiej się poznali odkryli w sobie podobne zainteresowania. Ich efektem jest dzisiaj Podlaski Cydr. Nie było to jednak takie proste, bowiem koledzy ze studiów chcieli najpierw produkować wino. Jednak masa problemów spowodowała, że stworzyli bezalkoholowy cydr, w którym rozsmakowali się miłośnicy tego trunku, a efektem było zwycięstwo w konkursie zorganizowanym przez Lubelskie Stowarzyszenie Miłośników Cydru. Produkowany w powiecie hajnowskim Podlaski Cydr musiał naprawdę przypaść do gustu, skoro w województwie lubelskim wybrano produkt podlaski.

Sukces podlaskiego cydru

Podlaski Cydr, choć powstał w początkowych trudnościach, szybko zyskał uznanie na rynku. Jego unikalny smak i wysoka jakość przyczyniły się do zdobycia licznych nagród i wyróżnień, w tym zwycięstwa w konkursie cydrowniczym. Dzięki starannemu procesowi produkcji oraz zastosowaniu naturalnych składników, cydr ten zyskał grono oddanych fanów.

Wpływ funduszy unijnych na rozwój przedsiębiorstwa

Historia Podlaskiego Cydru stanowi doskonały przykład wykorzystania środków unijnych w rozwoju lokalnej przedsiębiorczości. Programy takie jak Program Rozwoju Obszarów Wiejskich (PROW) czy Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW) umożliwiają wsparcie finansowe dla inicjatyw lokalnych, wspierając rozwój małych i średnich przedsiębiorstw na obszarach wiejskich. Dzięki tym funduszom, przedsiębiorcy mogą realizować swoje pomysły oraz rozwijać swoje przedsiębiorstwa, przyczyniając się tym samym do wzrostu gospodarczego regionu.

Podlaski cydr – wnioski z historii

Historia powstania i sukcesu Podlaskiego Cydru pokazuje, że przedsiębiorczość może przynosić sukces nawet w przypadku początkowych trudności. Elastyczność, kreatywność i determinacja są kluczowe dla osiągnięcia celów biznesowych. Dodatkowo, wsparcie ze strony funduszy unijnych oraz lokalnych programów rozwoju może stanowić istotny czynnik sprzyjający rozwojowi przedsiębiorstw na obszarach wiejskich.

Podlasie ma własną Górę czarownic!

Każde dziecko z lekcji geografii wie, że najbardziej znanym miejscem spotkań czarownic w Polsce jest Łysa Góra w Świętokrzyskim. Tymczasem województwo Podlaskie ma własną górę czarownic. Znajduje się ona w Siemiatyczach niedaleko od zalewu. Mowa tu o “Wilczej Górze” Miejsce jest zarośnięte gęstym lasem i trzeba naprawdę wiele sił włożyć w to, by je odszukać. W końcu XIX wieku etnograf Oskar Kolberg w swoich pracach etnograficznych napisał, że według wierzeń tutejszej ludności na Wilczej Górze kobiety zwane potocznie czarownicami odprawiały swoje rytualne obrzędy. Wokół wzniesienia znajdowało się wielkie składowisko tajemniczych głazów.

 

fot. A. Nowaczuk

 

Tajemnicze miejsce odkrył pewien turysta. Legenda głosi, że wszedł  na jedną z gór i zachwycił się pięknem krajobrazu jaku ujrzał oraz poczuł zapach kwiatów. To sprawiło, że zasnął. Drzemiąc śniło mu się, że stał na wzgórzu, wśród wielkich, rozłożystych dębów, z których widać było dolinę Bugu oraz średniowieczny gród. Na wierzchołku góry pełno było dużych głazów, przy których turysta widział grupę rozmodlonych ludzi, mówiących niezrozumiałym dla niego językiem. Jedna z tych osób miała jednak powiedzieć (zrozumiale rzecz jasna), że jest to miejsce święte, a obcym wstęp wzbroniony. Po przebudzeniu turysta wyciągnął mapę i stwierdził, że znajduje się w miejscu, gdzie jest największa góra w okolicy.

 

Gdy zwiedzający zszedł na dół do Siemiatycz, to dowiedział się, że lokalsi nazywają to miejsce “Górą czarownic” właśnie ze względu na te kamienie. W świętokrzyskiej Łysej Górze podczas sabatu czarownice rozniecały wielki ogień, kłaniały się wielkiej czarownicy, a następnie zasiadały do uczty. Po wieczerzy zaś następowały tańce. W czasie sabatu czarownice doskonaliły swe umiejętności przygotowując nowe czary i mikstury. A gdy rano kogut zapiał wszystkie wsiadały na miotły i odlatywały do swych chatek. Zapewne nie inaczej było w Siemiatyczach.

 

O tajemniczym miejscu powiedział nam Adam Nowaczuk, który odwiedził miejsce i je sfotografował. Za fotografie i informację bardzo dziękujemy!

 

fot. A. Nowaczuk

1919 roku odbyły się wybory w Białymstoku

Najważniejsze wybory – to określenie często nadużywane. Politycy różnej maści i formatu wmawiają nam z uporem, że najważniejsze są te, które właśnie nadchodzą.

Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że i owszem są one najważniejsze , ale wyłącznie dla nich samych. To one, albo precyzyjniej my, zadecydujemy co owi wybrańcy znaczyć będą przez następne kilka lat. Drugie kryterium ważności określa sama historia. To ona weryfikuje przyczyny i skutki oraz wydaje wyrok. Politycy podskórnie czują to drugie kryterium, dlatego chętnie swoje, często prywatne ambicje, lubią określać mianem historycznych. Ileż to razy słyszeliśmy o historycznych przełomach, chwilach, czynach i postaciach, na które mitologiczna opiekunka historii Klio, nawet nie zwracała uwagi.

Ale w historii Białegostoku były naprawdę historyczne wybory. Takie, które zostały opisane, ale co najważniejsze takie, które wprowadziły inną (co nie znaczy lepszą czy gorszą) jakość. Pierwsze najważniejsze odbyły się 7 września 1919 r. Ale zanim się odbyły, to nieźle się kotłowało. Władzę w mieście od 19 lutego 1919 r. sprawował Tymczasowy Komitet Miejski z Józefem Puchalskim na czele.
Ale to nie jemu przypadła faktyczna rola głowy miasta w najbliższych miesiącach. Szarą eminencją był Napoleon Cydzik, który 1 marca 1919 r. objął stanowisko Komisarza Rządowego.

Jego głównym zadaniem było przygotowanie wyborów samorządowych, które miały odbyć się we wrześniu.  Cydzik od samego początku swojego urzędowania zmarginalizował rolę Tymczasowego Komitetu Miejskiego. Pomimo tego, że na wspólnych fotografiach zasiadał zawsze obok przewodniczącego Józefa Puchalskiego, to właśnie tym zaznaczyć chciał swoją główną rolę. Dystans potęgowała też obcość i brak powiązań Cydzika z mieszkańcami.

Ówczesne elity białostockie znały się od dziesięcioleci. Bywało, że niektórzy zasiadali w radzie miejskiej jeszcze za carskich czasów. Cydzik, mający doświadczenie w pracy samorządu warszawskiego, był dla białostockich działaczy po trosze narzuconym partnerem, opiekunem i nadzorcą.  Niezręczną sytuację personalną dodatkowo skomplikował dekret z 10 maja 1919 r., na mocy którego rozszerzono granice Białegostoku. Do miasta włączono wówczas Antoniuk, Biało- stoczek, Dojlid y, Dziesięciny, Marczuk, Ogrodniczki, Pieczurki, Skorupy, Starosielce (wieś), Słobodę, Wygodę, Wysoki Stoczek, Zacisze i letniska w Zwierzyńcu. W ten sposób powstał, jak to wówczas określano, Wielki Białystok.

Powierzchnia miasta, która dotychczas obejmowała 27 km wzrosła o 64 proc. i wynosiła aż 42 km2. Głównym powodem tego posunięcia była chęć zmiany składu narodowościowego mieszkańców. Ludność żydowska, która wysuwała postulat utworzenia Wolnego Miasta Białystok, przestała być liczbowo dominująca. Tymczasem kredyt zaufania do Puchalskiego i jego najbliższych współpracowników uznawano powszechnie za wyczerpany. Już na początku lipca 1919 r. pisano, że „ministerium spraw wewnętrznych – uznało działalność Tymczasowego Komitetu Miejskiego za niedostateczną i postanowiło w przyszłości najbliższej ogłosić dekret o wprowadzeniu prawidłowego samorządu miejskiego w Białymstoku”.

Widząc pogłębiający się kryzys komisarz Napoleon Cydzik 2 lipca wystosował do Puchalskiego monitujące pismo. Stwierdzał w nim, że „w ostatnich czasach prace Tymczasowego Komitetu Miejskiego w Białymstoku z powodu nieregularnego uczęszczania jego członków na posiedzenia nie jest tak sprawną i wydajną jak tego wymaga dobro i żywotne potrzeby miasta”. Rozwiązanie kryzysowej sytuacji przyniosło rozporządzenie o wyborach do Rady Miejskiej w Białymstoku ogłoszone w Monitorze Polskim z 26 lipca 1919 r. Wyznaczono je na 7 września 1919 r. Pozostawał jednak wciąż nie rozwiązany problem z ludnością żydowską.

Po ogłoszeniu terminu wyborów samorządowych, majowe rozszerzenie granic miasta wywołało nowe protesty społeczności żydowskiej. Szczególnie nasiliły się one w sierpniu. Gdy protesty te nie przyniosły oczekiwanego skutku ludność żydowska ogłosiła bojkot wyborów. W tych samych dniach, 3 sierpnia 1919 r., ustawą sejmową utworzone zostało województwo białostockie. Fakt ten przyjęto entuzjastycznie. Pisano, że „oto w czwartek Sejm Ustawodawczy obdarzył Białystok szczęściem. Ze zwykłego miasta powiatowego, które żyło tylko dzięki przemysłowi i handlowi, podniósł je do godności stolicy województwa białostockiego (…). Stolica województwa zgromadzi szereg urzędów i co za tym idzie liczny zastęp urzędników polskich, powiększając tym samym liczbę mieszkańców miasta”.  Ustanowienie Białegostoku stolicą województwa praktycznie kończyło snutą wizję Wolnego Miasta. Stało się też impulsem jeszcze mocniejszego zaktywizowania środowiska polskiego.

23 sierpnia 1919 r. na zebraniu członków Tymczasowego Komitetu Miejskiego i pracowników magistratu wybrano kandydatów, którzy mieli ubiegać się o mandaty. Na pierwszym miejscu listy znalazł się Józef Puchalski. Oprócz niego wybrano Stanisława Par fianowicza, Bolesława Rybałowicza, Hieronima Liwerskiego, Franciszka Godyńs kiego i Romana Samowskiego. Tymczasem w Białymstoku główną organizacją skupiającą aktywnych działaczy był stworzony na potrzeby wyborów Polski Komitet Wyborczy. Na jego liście nazwanej listą polską znaleźli się między innymi Feliks Filipowicz, Bohdan Ostromęcki, Zygmunt Siemazko, Antoni Gliński, Konstanty Kosiński, Bolesław Szymański, Jadwiga Klimkiewiczowa. Puchalski wraz ze swymi kandydatami postanowił wejść w skład Komitetu. Kolejność kandydatów na tej głównej liście ustalono podczas wewnętrznego głosowania. Spośród 63 kandydatów najwięcej głosów otrzymał Feliks Filipowicz (122).

Józef Puchalski uzyskując zaledwie 26 głosów, znalazł się na przedostatnim miejscu.  7 września 1919 r. odbyły się oczekiwane wybory samorządowe, które przyniosły zdecydowane zwycięstwo Polskiego Komitetu. 35 jego kandydatów weszło w skład 42 osobowej rady miasta. Jednak były też dużym rozczarowaniem dla władz. Nie dość, że bojkot społeczności żydowskiej okazał się skuteczny to jeszcze jak podano „dokonane pierwsze wybory do rady miejskiej Wielkiego Białegostoku dały smut ne świadectwo braku zainteresowania się mieszkańców sprawą tak ważną jak gospodarką miejską (…) Do urn wyborczych przybył tylko mały procent wyborców”. Frekwencja wyniosła zaledwie 12 proc.  Konkludowano, że „ludność polska w Wielkim Białymstoku nie dorosła jeszcze do korzystania z praw jakie jej daje samorząd miejski”. Do wybranej rady weszli głównie znani z niepodległościowej działalności: Feliks Filipowicz, Władysław Kolendo, Władysław Olszyński, Wincenty Herma- nowski, Konstanty Kos iński, Bohdan Ostromęcki, Hieronim Liwerski, Jadwiga Klimkiewiczowa, Bolesław Szymański, Antoni Gliński i inni.  Pierwszemu posiedzeniu rady miasta, które odbyło się 15 października 1919 r. w hotelu Ritz, przewodniczył Napoleon Cydzik, który inaugurując to posiedzenie wygłosił długą mowę, w której nie wspomniał nawet o Józefie Puchalskim.

Na tym samym posiedzeniu nowym prezydentem miasta został wybrany Bolesław Szymański, który wcześniej był zastępcą starosty białostockiego. 3 listopada 1919 r. w kurtuazyjnym nastroju odbyła się uroczystość pożegnania Szymańskiego w starostwie. Odchodzącego ze stanowiska wicestarostę żegnał starosta August Cyfrowicz. Określił go „jako dobrego, szczerego, gorliwego zdolnego towarzysza pracy, gotowego do wszelkich poświęceń dla dobra służby na pożytek państwa”. Szymański zaś mówił, że „jeśli był dla podwładnych wymagającym, to robił to jedynie ze względu na dobro ciężkiej służby, zwłaszcza w pierwszych czasach organizacji starostwa”.

Dodawał też, że odchodzi ze starostwa „jedynie dlatego, że ulec musi woli obywateli miasta, którzy powierzając mu zaszczytny mandat prezydenta miasta, żądają od niego pracy nad rozwojem i podniesieniem miasta rodzinnego”.  Talent krasomówczy Szymańskiego odsuwał w cień fakt o wspomnianej  niskiej frekwencji w wyborach, w których uzyskał mandat. Prezydentem wybrało go 41 radnych nie zaś wola wszystkich mieszkańców.

Andrzej Lechowski
były Dyrektor Muzeum Podlaskiego

Featured Video Play Icon

To był strzał w dziesiątkę! Mieszkańcy dostali boisko i zacieśniają więzi.

W Białymstoku nowoczesnych boisk, gdzie młodzież (ale też dorośli) mogą grać w piłkę nożną jest wiele. Zupełnie inaczej jest w małych miejscowościach – tam często miejscem spotkań są ławki przed sklepem lub przystanki. Mieszkańcy wsi Jednaczewo (gmina Łomża) mieli to szczęście, że ich pomysł został przez lokalną władzę zmaterializowany. Dlatego dziś mieszkańcy mogą cieszyć się wspaniałym, nowoczesnym boiskiem do piłki nożnej, które ma również oświetlenie, by móc grać wieczorem oraz zacieśniać więzi, co w dzisiejszych czasach jest coraz trudniejsze.

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać.

 

Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”. Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.

Featured Video Play Icon

Kompromitacja premiera. Morawiecki chce wytępić wilki?

Kiedy podrzędny polityk, choćby parlamentarzysta bredzi coś publicznie, to można przymknąć oko. Wszak nie mamy systemu dwupartyjnego w Polsce jak w USA, przez co poseł czy senator w praktyce małe ma szanse by to co plecie zmaterializować w obowiązujące prawo. Zupełnie inaczej jest, gdy plecie premier. On każdą bzdurę, którą wypowie może z łatwością ustanowić prawem, o ile nie zbuntuje mu się własna partia, a prezydent nie zawetuje.

 

Dlatego włos się jeży na głowie, gdy premier Mateusz Morawiecki na publicznej konferencji prasowej w Biebrzańskim Parku Narodowym nie dość, że nie rozróżnia Lasów Państwowych od Parków Narodowych, to jeszcze mówi, że zaczyna przybywać w lasach wilków, a on zaczyna się bać i dodaje “Myślę, że z waszą pomocą z wilkami sobie też poradzimy”. W tym momencie dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego zrobił tak wielkie oczy, jak Arnold Schwarzenegger w “Pamięci absolutnej”, gdy próbował złapać oddech na Marsie.

 

Pamięć absolutna, 1990r., Vision Film Distribution

 

Kompromitacja Morawieckiego była bezdyskusyjna. Miejmy nadzieję, że ktoś mu skutecznie wytłumaczy, że komuniści tępili wilki, przez co te obecnie są pod ścisłą ochroną. W innym przypadku ich populacja byłaby na granicy wymarcia, o czym marzą myśliwi, którzy raz po raz robią jakąś publiczną “aferę” o zagryzione zwierzęta na polu (które powinny być na noc zamykane w stodole), by straszyć ludzi wilkami.

 

Najgorsze, że wystraszyli także premiera Morawieckiego, który ma dość władzy by jak za komuny własnie wilka wytępić. A warto na każdym kroku przypominać, że wilki to wspaniałe, zwierzęta, które regulują nadmiar zwierzyny w lesie eliminując najsłabsze i schorowane – czyli konkurują z myśliwymi własnie. Miejmy nadzieję, że Mateusz Morawiecki pójdzie po rozum do głowy i wszyscy zapomnimy o tej kompromitacji.

Zabytkowe dzwonnica, wnętrza kościoła oraz plebania zyskały nowe życie!

 

Jest wielu turystów, którzy uprawiają tak zwaną turystykę kościelną – pielgrzymują po kraju, modlą się w sanktuariach a przy okazji zwiedzają przepiękne zabytkowe kościoły oraz ich wnętrza. W Podlaskiem takich miejsc nie brakuje. Warto zobaczyć pod tym względem sanktuarium w Studzienicznej pod Augustowem, sanktuarium w Różanymstoku pod Sokółką, a także sanktuarium w Sokółce czy Krypnie pod Białymstokiem. W samej stolicy województwa podlaskiego można zobaczyć Kościół św. Rocha, Katedrę, Kościół św. Wojciecha, ale też miejsca związane z ks. Michałem Sopoćką.

 

Do tej długiej listy warto dopisać jeszcze trzy: Rosochate Kościelne w gminie Czyżew, Stawiski pod Łomżą oraz Kulesze Kościelne pod Wysokiem Mazowieckiem. Bowiem dla turystów  raczej miejsca to nieznane. Warto zobaczyć w Rosochatem Kościelnym 243-letnia dzwonnicę, która jest unikalnym zabytkiem. Natomiast w Stawiskach zwiedzać można kościół, w którym znajdują się małe obiekty zwane malaturą – każde z nich to oddzielne dzieło sztuki. W Kuleszach Kościelnych natomiast znajduje się zabytkowa plebania – z 1874 roku. Wszystkie te miejsca w ostatnim czasie skorzystały ze środków unijnych, dzięki czemu dzwonnica, malatura oraz plebania zyskały nowe życie!

 

Jak widać, by skorzystać ze środków unijnych z programu RPOWP wystarczy mieć dobry pomysł. W ramach środków pochodzących z Funduszy europejskich w tym z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich możemy zrealizować zarówno duże inwestycje tj. infrastruktura drogowa, jak również sfinansować mniejsze działania np. szkolenia. Wiedza zdobyta podczas szkoleń może nam się przydać do założenia własnej działalności. Ale we wspomnianym przypadku rzeczywiście należy mieć pomysł: co będziemy produkować, oferować czy sprzedawać. Ale są też środki unijne, które mają na celu skutecznie zachęcić wyłącznie do aktywności w momencie, kiedy dopiero szukamy pomysłu. Krajowa Sieć Obszarów Wiejskich (KSOW-red.) to platforma, która jest kierowana do mieszkańców – jak sama nazwa mówi z obszarów wiejskich, którzy mają pomysł, ale nie do końca wiedzą jak go zrealizować lub jak go „ubrać w ramy”. Środki z KSOW to fundusze, które przeznaczane są na działania służące do zachęcania społeczności wiejskiej do tworzenia wspólnych inicjatyw.